Organista z martwej wsi - Danuta Chlupová - ebook + audiobook + książka

Organista z martwej wsi ebook i audiobook

Danuta Chlupova

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Cena za zdradę jest wysoka, nawet jeśli... zdrady nigdy nie było.

Czasami zbieg okoliczności obraca wniwecz czyjeś życie, a człowiek jest zmuszony ugiąć się przed wiatrem historii. Bywa też tak, że najlepsze intencje wobec kobiety sprowadzają nieszczęście zamiast pomóc… Teodor, wiejski organista i nauczyciel w polskiej szkole na Zaolziu, jest szczęśliwym człowiekiem – mimo niesprzyjających okoliczności politycznych zajmuje się ukochaną muzyką, tworzy szczęśliwe małżeństwo z piękną żoną, wychowuje utalentowanego syna, w którym pokłada wielkie nadzieje. Na idealnym obrazie jego życia widnieje jednak rysa – są lata pięćdziesiąte, a Teodor nie jest komunistą, dodatkowo wcale się z tym nie kryje. Kiedy w wyniku tragicznego wypadku zostaje oskarżony o spowodowanie śmierci, nie ma nikogo, kto stanąłby po jego stronie. Odtąd życie Teodora i jego rodziny stanie się drogą przez mękę. W jaki sposób może je zmienić spotkanie z autystycznym, muzycznie uzdolnionym chłopcem?

Teodor rzucił okiem na zegarek, którego nawet podczas pracy w ogrodzie nie zdejmował z nadgarstka.
– Jest dopiero jedenasta. Niech się dzieci jeszcze pobawią. A my… Możemy usiąść na ławce pod jabłonią i porozmawiać. Przyniosę coś do picia.
– Nie, dziękuję. Nie będę siadała. Mam tylko jedną prośbę. Nigdy już się nie wtrącaj w moje małżeństwo. Nigdy.
Patrzyła mu w oczy tak długo, aż nie wytrzymał tego spojrzenia i odwrócił wzrok.
– Źle się u was dzieje? – bąknął.
W oczach kobiety, zamiast spodziewanego smutku, zobaczył irytację.
– Nie bądź wścibski, to nie twoja sprawa. Nikt cię o to nie prosi!
– Rozumiem. Nie będę więcej pytał.
– I nie myśl, że jestem nieszczęśliwa. Nie wyobrażaj sobie, że z tobą byłoby mi lepiej. Bo to nieprawda.


Organista z martwej wsi” to książka mądra, głęboka i dobrze napisana. Danuta Chlupova, starannie dobierając słowa, snuje opowieść o czesko-polskim pograniczu, umieraniu domów, rozpadzie więzi międzyludzkich i powrocie do życia człowieka, któremu polityka odebrała młodość. Jest też miłość, pokusa i tajemnica. Gorąco polecam.
Zofia Mąkosa - pisarka, autorka cyklu "Wendyjska winnica"

Polecam tę pełną muzyki i empatii powieść zmuszającą do refleksji, opowieść o zwykłym/niezwykłym człowieku, który dla dobra innych, obcych mu ludzi, potrafił poświęcić siebie i swoich najbliższych.
Ewa Formella, pisarka, blogerka, autorka cyklu Szkatułka Wspomnień

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 346

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 22 min

Lektor: Agnieszka Postrzygacz

Oceny
4,1 (62 oceny)
28
19
9
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mikado2

Nie oderwiesz się od lektury

Trudno się oderwać, piękna opowieść
00
skazaninaczytanie
(edytowany)

Z braku laku…

bezsensowne promowanie dziećmi w spektrum
00

Popularność




Rozdział 1

Kraków, 2018

Ostatnie dźwięki wydobywające się z piszczałek wypełniły kościół. Odbiły się od sklepienia i opadły na ludzi siedzących w ławkach. Na małą chwilę, sekundę lub dwie, zapanowała cisza, a zaraz potem rozległy się oklaski. Organista wstał, obciągnął marynarkę, narzucił na ramiona elegancki, granatowy płaszcz i powoli, uważnie, zszedł po stromych schodach. Przed ołtarzem, z mikrofonem w ręku, czekał na niego konferansjer. Z daleka uśmiechał się do mistrza.

Adam Szynder stanął obok młodego mężczyzny i ukłonił się publiczności, kładąc otwartą prawą dłoń na piersiach. W tym momencie brawa jeszcze się wzmogły.

Słuchacze byli w różnym wieku, lecz przeważali studenci. Koncert odbył się z inicjatywy Duszpasterstwa Akademickiego. Adam przyglądał się młodym ludziom, ich pogodnym, wyluzowanym twarzom, z których emanowało pozytywne nastawienie do świata i przekonanie, że stoi on przed nimi otworem.

A może tak mu się tylko wydawało? Może u niejednego z tych młodych to była tylko maska, pod którą kryły się negatywne emocje: zawód, rozgoryczenie, złość? Taka złość i taka gorycz jak u niego, kiedy był niewiele od nich młodszy. Jeszcze zanim nawiązał nić porozumienia z ojcem, zanim poszedł za swoim celem. I zanim odważył się na miłość.

Adam odszukał wzrokiem żonę. Siedziała w pierwszej ławie po lewej stronie i nie spuszczała z męża wzroku. W płaszczu z czarnej, wełnianej tkaniny przetkanej srebrnymi nitkami, kolorowym włóczkowym szalu i eleganckim kapeluszu wyglądała bardzo wytwornie. Mężczyzna nie widział zmarszczek, które w jej wieku były nieuniknione, widział dziewczynę zza płotu. Z wrogiego terytorium.

A przecież tą dziewczyną była tak dawno, pół wieku temu. W tamtej wsi, której teraz nie znalazłby już na mapie, ponieważ został po niej tylko cmentarz.

Brawa ucichły. Konferansjer przysunął do ust mikrofon.

– Dziękujemy, panie profesorze. To było wspaniałe! Niezmiernie się cieszymy, że zgodził się pan zagrać dla nas i dla naszej publiczności, rezygnując z honorarium. To dzięki pana wspaniałomyślności mogliśmy zorganizować koncert dobroczynny. Dzięki panu oraz szczodrości osób, które przyszły posłuchać tego recitalu, będziemy mogli kupić mnóstwo świątecznych prezentów dla dzieci, których rodzice przebywają w zakładach karnych.

Mowę studenta przerwała nowa fala oklasków. Organista ponownie się ukłonił.

– Panie profesorze – kontynuował konferansjer. – Nie wątpię, że wiele organizacji i osób zwraca się do pana z prośbą o wsparcie. Z pewnością nie wszystkim jest pan w stanie pójść na rękę. Co sprawiło, że zdecydował się pan zagrać dla dzieci więźniów?

Szynder cały czas uśmiechał się do publiczności. Teraz uśmiech powoli spełzł z jego twarzy. Kątem oka zauważył, że żona także spoważniała. Chrząknął.

– To proste – powiedział i zrobił krótką przerwę. Jego głos zmatowiał. – Wiem, co to znaczy być dzieckiem więźnia. Mój ojciec także był karany.

Przez kościół przeszedł cichy pomruk. Konferansjer pytająco spojrzał na artystę.

– Mówi pan zapewne o czasach wojennych?

Profesor pokręcił głową.

– Nie. Ojciec był w młodości przesłuchiwany przez gestapo, lecz ostatecznie uniknął aresztowania.

– A więc po wojnie trafił do więzienia? Za przekonania polityczne? – dociekał student.

Organista otworzył usta, ale zaraz je zamknął, jakby w ostatniej chwili postanowił cofnąć to, co zamierzał powiedzieć. Pokusa była wielka – mógł przytaknąć, mógł potwierdzić, że Teodor Szynder był więziony za swoje antykomunistyczne poglądy, i nie do końca byłoby to kłamstwem.

Ale nie byłoby też prawdą. A Adam nie zamierzał dorabiać ojcu aureoli.

– Nie, młody człowieku – zaprzeczył, choć głos go zawodził. – To była sprawa kryminalna. Mój ojciec był takim samym więźniem jak ci, dla których dzieci zbieracie pieniądze w ramach waszej kampanii. Potrafię sobie bez trudu wyobrazić, jak one się czują. Ojciec przeszło dziewięć lat spędził za kratami. A kiedy wrócił do domu, nic już nie było takie jak przedtem.

Ostatnie słowa ledwo było słychać. Adam z ulgą oddał mikrofon studentowi. Ten uśmiechnął się z zażenowaniem. Słuchacze wpatrywali się w muzyka. Chcieliby usłyszeć ciąg dalszy opowieści, dowiedzieć się, jakie przestępstwo popełnił jego ojciec.

Ale Adam Szynder nie miał już nic do powiedzenia. Tego dnia wyjawił o swojej rodzinie więcej niż w ciągu poprzedniego pół wieku.

***

Kolację jedli w milczeniu. Adam spodziewał się, że żona będzie chciała porozmawiać o koncercie, a tymczasem bez słowa pochylała się nad talerzem z pstrągiem, powoli dziobiąc go widelcem. Wiedział, że tylko udaje to zaangażowanie, ale nie miał jej tego za złe. Rozumiał, że nie spieszyło jej się do poruszenia trudnego tematu.

Kelner postawił przed nimi butelkę sauvignon blanc. Wprawnym ruchem nalał trochę jasnego płynu do kieliszka i podał muzykowi. Szynder skosztował i z aprobatą kiwnął głową.

– No to za nasze zdrowie. I za dzieci więźniów – powiedział, kiedy kelner się oddalił. Podniósł kieliszek w oczekiwaniu, że żona zrobi to samo. Ale ona nie odłożyła sztućców.

– Za dzieci ofiar też? – spytała. W jej głosie było napięcie.

Ręka Adama wraz z kieliszkiem powoli opadła na stół.

– Gniewasz się? – spytał głucho. Jego twarz poszarzała. Smutek, zmartwienia, żal zawsze go postarzały.

Halina wcale tego nie chciała. Pogłaskała męża po ręce. Kochała jego smukłe, zgrabne palce, które wciąż tak zwinnie biegały po klawiszach i wydobywały z nich muzykę. Ona nigdy nie nauczyła się grać na żadnym instrumencie. Dokładnie tak, jak Adam jej to kiedyś przepowiedział.

– Nie gniewam się, Adasiu. Wypijmy po prostu za nas. I za twój kolejny udany koncert – powiedziała ugodowo.

Jednak Adam nie zamierzał zamieść tematu pod dywan.

– Nie wiem, dlaczego mi się to wymknęło. W tym kościele… Przy tych młodych ludziach… Ale właściwie tylko odpowiedziałem na pytanie tego studenta, prawda? Albo może… Nadszedł czas?

– Czas na co?

– Czas na opowiedzenie naszej historii. Na opowiedzenie światu, że nawet tam, gdzie panuje mrok, może w końcu zabłysnąć światło. O tym, że także człowiek, którego dzieciństwo zaczęło się koszmarnie, może być później szczęśliwy…

Halinę bynajmniej nie zdziwił patos, z jakim Adam wyraził swoje myśli. Był przecież artystą. Muzyka to w pewnym sensie rodzaj poezji. Była do tego przyzwyczajona. Uśmiechnęła się, lecz zaraz spoważniała. Wyznanie Adama wzbudziło w niej niepokój i zrodziło kolejne pytania. Pozwoliła im spłynąć z ust.

– Jaką część całości jesteś gotów opowiedzieć? I czy ja mam pozwolić, żebyś zdradził także tę moją? Jedno z drugim się przecież łączy, nie można oddzielić twoich losów od moich.

Adam przełknął wino.

– Zdaję sobie z tego sprawę. Albo opowiem wszystko, albo nic. Nie ma innej opcji.

***

Sabina Pieńkowska także jadła kolację na mieście, w dodatku w samym rynku. Z tą różnicą, że to nie był pełen turystów, dorożek i świateł Rynek Główny, lecz senny Rynek Dębnicki, jakby żywcem wyjęty z prowincjonalnego miasteczka. Czasem trudno było uwierzyć, że leży tak blisko Wawelu.

W swojej ulubionej pierogarni Sabina odebrała z okienka porcję pierogów ze szpinakiem i usadowiła się pod oknem. O tej porze była jedynym gościem w miniaturowym lokalu, który był w stanie pomieścić zaledwie parę osób.

Dziewczyna wciąż nie mogła ochłonąć po koncercie. Słowa, którymi Adam Szynder zaskoczył publiczność, nie dawały jej spokoju.

Poszła na jego recital nie tylko z zamiłowania do muzyki, ale przede wszystkim z obowiązku. Naczelna „Krakowskiego Tygodnika Kulturalnego”, w którym Sabina pracowała, dała jej zlecenie:

– Święta za pasem, więc napisz o jakiejś adwentowej imprezie charytatywnej z udziałem w miarę znanego artysty. Jakiegoś solidnego, o nieposzlakowanej opinii.

Sabina otworzyła Internet i wpisała do wyszukiwarki „koncert dobroczynny Kraków”. Z propozycji, które podsunął jej Google, wybrała imprezę zorganizowaną przez Duszpasterstwo Akademickie. Powody były dwa. Półtora roku temu miała okazję poznać profesora Adama Szyndera, sympatycznego, miłego w obejściu mistrza organów i wykładowcę Akademii Muzycznej. Robiła z nim wywiad przed jego wyjazdem do Gdańska na jubileuszowy Międzynarodowy Festiwal Muzyki Organowej. Drugim powodem był cel koncertu: prezenty dla dzieci więźniów. Poczuła w środku to drżenie, które pojawiało się zawsze, kiedy natknęła się na coś, co choćby luźno kojarzyło jej się z własnym dzieciństwem.

W momencie, kiedy Adam Szynder wyznał w kościele, że jego ojciec był karany, serce Sabiny zabiło mocniej. Patrzyła na tego odnoszącego sukcesy artystę, o którego trudnej przeszłości nie miała dotąd pojęcia, i wiedziała, że musi z nim porozmawiać.

A jednak nie poszła za ciosem. Odprowadziła wzrokiem muzyka, opuszczającego kościół w towarzystwie żony, ubranej równie elegancko jak on, a sama udała się na przystanek.

– Za dziesięć minut zamykamy, proszę pani! – Chuda kobieta wychyliła się z okienka oddzielającego kuchnię od lokalu dla gości.

– Zaraz kończę. – Sabina zaczęła szybciej przeżuwać ciasto z farszem.

Stchórzyła, to fakt. Nie postąpiła tak, jak powinna postąpić dziennikarka, której zależy na temacie. Ale nic straconego. Nadrobi. Numer Szyndera miała w komórce. Zapisywała dane wszystkich osób, z którymi robiła wywiady. Zdążyła się już przekonać, że jak najszersza baza kontaktów to podstawa dziennikarskiego sukcesu.

Skończyła samotną kolację. Kobieta w fartuchu pożegnała ją uprzejmym uśmiechem, zadowolona, że może zamknąć lokal i udać się wreszcie do domu, gdzie najpewniej czekała na nią rodzina.

Na Sabinę także ktoś czekał. Mały, czarny jak sadza kundelek z krótką, zjeżoną sierścią, którego rok temu przywiozła z podkrakowskiego schroniska. Samotna dziewczyna i porzucony pies doskonale do siebie pasowali.

***

– Zaczęło się – powiedział Adam zmienionym, niemal odświętnym głosem i położył komórkę na komodzie. Zawsze ją tam kładł, kiedy był w domu. W odróżnieniu od wielu innych artystów, którzy najlepiej funkcjonowali w chaosie, on lubił porządek. Tak samo jak jego żona.

– Co się zaczęło? – Halina podniosła wzrok znad książki i zdjęła okulary.

Muzyk nie od razu odpowiedział. Najpierw wrócił do przedpokoju, by odwiesić płaszcz, potem umył ręce w łazience i dopiero po tych czynnościach usadowił się w fotelu naprzeciwko żony.

– Dzwoniła do mnie dziennikarka z „Krakowskiego Tygodnika Kulturalnego”. Kojarzę ją, to taka młoda dziewczyna. Jakiś czas temu robiła ze mną wywiad. Koniecznie chce się spotkać. Podobno była na moim wczorajszym koncercie.

– Ach tak. – Halina nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Poczuła, że będą musieli z mężem stawić czoło sytuacji, której do tej pory udawało im się uniknąć. Adam nigdy nie pozwalał mediom na wścibianie nosa w swoje prywatne życie. Zresztą życiorys muzyka nie obfitował w sensacje, w nic, co mogłoby być pożywką dla mediów. Od blisko pół wieku był żonaty z jedną, wciąż tą samą kobietą, nie miał na koncie żadnych skoków w bok, żadnych awantur, przekrętów finansowych ani prowadzenia pojazdu w stanie nietrzeźwym. Nie mówiąc o tym, że mistrz organowy, nawet z licznymi zagranicznymi sukcesami na koncie i tytułem profesora, jest znacznie mniej interesujący dla mediów niż muzyk rockowy czy chociażby znany youtuber.

– Zaproponowałem jej spotkanie u nas. Zjawi się pojutrze około trzeciej po południu – dodał Adam po chwili milczenia.

– U nas?

– Okazało się, że jest niemalże naszą sąsiadką. Mieszka dziesięć minut stąd, w jednym z tych starych domów nad Wisłą, wokół których teraz pobudowali te nowe apartamentowce.

– Niech będzie – zgodziła się Halina. – Zrobię wam kawę, jakieś przekąski i wyniosę się do biblioteki.

– Halina… – Adam wyciągnął przez ławę rękę do żony. – Jeżeli będziemy rozmawiali o przeszłości, to chciałbym, żebyś była z nami.

Kobieta westchnęła. Uśmiechnęła się blado.

– Czasem mi się wydaje, że niewiele pamiętam z tamtych czasów. Tak jakby w momencie, kiedy Dwory zniknęły z powierzchni ziemi, zniknęło również to, co się tam wydarzyło.

– Ja tak samo to czuję – przyznał Adam. Jego głos ledwo zauważalnie zadrżał. Ogarnęło go wzruszenie. – Bardzo precyzyjnie to ujęłaś, Halu. Jeździmy do Dworów na cmentarz – i na tym się kończy. Prócz tych grobów w szczerym polu nic już tam nie ma. Może gdyby stał jeszcze nasz dom… I wasz… I kościół, w którym ojciec grał na organach… Może wtedy wróciłyby wspomnienia.

– Adasiu, dla nas to właściwie lepiej, że wielu rzeczy już nie pamiętamy. Naprawdę chcesz do tego wracać? Może odwołasz to spotkanie z dziennikarką? – Halinę ogarnął nagły lęk przed przywoływaniem dawnych zdarzeń, postaci i emocji. Po co mieli się w to pakować?

– Myślę, że po wczorajszym dniu już nie ma odwrotu. I wiesz, co powiedziała ta dziewczyna? „Panie profesorze, to, co pan wczoraj powiedział w kościele, jest dla mnie osobiście bardzo ważne. W nocy nie mogłam zmrużyć oka. Muszę się z panem spotkać”.

Halina wstała i poszła włączyć ekspres do kawy. Zanosiło się na dłuższą rozmowę.

– Potraktuj jej słowa z rezerwą – poradziła mężowi. – Wiadomo – dziennikarka! Najwyraźniej zależało jej, żebyś się zgodził na to spotkanie, i dlatego rzuciła ci przynętę.

Ostatecznie, wbrew oczekiwaniom Haliny, nie było żadnych dalszych słów, żadnej długiej dyskusji. Małżonkowie w milczeniu pili kawę, każde pogrążone we własnych myślach. Niezależnie od siebie oboje wrócili we wspomnieniach do czasów, kiedy ona była czteroletnią dziewczynką, a on o dwa lata starszym od niej chłopcem.

Rozdział 2

Dwory, 1953

Teodor czuł, jak marzną mu ręce na kierownicy. Nie wziął rękawic, a tymczasem temperatura po południu spadła poniżej zera. Poprzedniego dnia wyciągnął rower z szopy, napompował dętki i ponaprawiał drobne usterki przed nowym sezonem, w optymistycznym przekonaniu, że wiosna ostatecznie nadeszła. Zapomniał, że ostatnimi laty kwietniowe nawroty zimy stały się niemal regułą.

Ostro skręcił w drogę biegnącą koło największego gospodarstwa we wsi. O mało nie spadł z roweru – marznąca mżawka okazała się zdradliwa.

I wtedy zauważył Henryka. Sąsiad wyraźnie się zataczał. Alkohol popychał go raz w jedną, raz w drugą stronę. W momencie, kiedy Teodor go mijał, ten potknął się i omal nie poleciał przed siebie, na łeb i szyję. W ostatniej chwili utrzymał równowagę.

Teodor mógł się zatrzymać i spróbować mu jakoś pomóc. Mógł dotrzymać towarzystwa dawnemu przyjacielowi, doprowadzić go do domu.

Ale nie zrobił tego, nawet nie przyhamował. Pedałował zawzięcie, nie zważając na oblodzoną drogę. Cały czas miał przed oczyma Wandę. To jej, a nie Henrykowi, chciał pomóc.

Lidia przywitała go wiadomością, że Adaś jest przeziębiony. Właśnie starała się przekonać malucha do herbaty ziołowej z cebulą, która była w podobnych sytuacjach niezawodnym lekiem, sporządzanym według recepty przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Niestety, dzieci raczej nie przepadały za tym naparem. Sześcioletni Adam krzywił się i marudził.

– Lidka, proszę cię, biegnij zaraz do Wandy – wyrzucił z siebie Teodor, zdejmując palto. Schylił się i ucałował w czoło najpierw żonę, a potem synka. – Przed chwilą mijałem Henryka. Najwyraźniej wraca z gospody. Znowu przebrał miarę.

Lidka głośno westchnęła.

– O nie… Bez przesady! Będę do nich latała za każdym razem, kiedy tylko spotkasz go pijanego? To zdarza się coraz częściej.

Nie miała ochoty na interwencję u sąsiadów. Skupiła się na dziecku. Walczyła z chłopcem o każdy łyk herbaty.

– Lidko, chodzi przecież o twoją przyjaciółkę! Wiesz, że kiedy jest sama, Henryk nie ma skrupułów. Idź już, proszę. Ja się zajmę Adasiem – naciskał Teodor.

– I nie będę musiał pić już tego paskudztwa, kiedy mama odejdzie, prawda? – Chłopiec postanowił chytrze wykorzystać sytuację.

Adam się uśmiechnął.

– O nie, skończysz herbatę, zostało już tylko trochę na dnie. A potem będziemy razem grali na fortepianie.

– No dobra, idę – bąknęła Lidia bez przekonania. Czuła, że powinna pomóc Wandzie, lecz z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że jej interwencje nie rozwiązują problemu. Poza tym – ale do tego nie chciała się przyznać nawet sama przed sobą – zaczynała być zazdrosna o sąsiadkę. Wydawało jej się, że Teodor aż zanadto przejmuje się jej losem. A przecież doskonale pamiętała, że przed ośmiu laty właśnie między nią a Wandą dokonywał wyboru. Obie dziewczyny mu się podobały, a on podobał się im obu. Ożenił się z Lidką, lecz równie dobrze mógł poprosić o rękę jej przyjaciółkę. Miały równe szanse. Teraz, kiedy Wanda, molestowana przez męża, urosła w oczach Teodora niemal do rangi męczennicy, jego żona zaczęła się niepokoić.

***

– Spokojnie, przy mnie nie odważy się awanturować. Nie wyjdę stąd wcześniej, niż zaśnie – obiecała szeptem Lidia, kiedy Henryk, za piątym czy szóstym razem, trafił kluczem do zamka i z hałasem wtoczył się do przedpokoju.

Wanda zdążyła zaparzyć herbatę, zanim jej małżonek dotarł do domu. Teraz siedziała przy stole, spięta i nerwowa. Na krześle obok niej klęczała mała Halinka i rysowała ołówkiem konia – bardziej podobnego do kozy. Ciągnął duży, wręcz ogromny wóz.

– Wanda! Gdzie, do diabła, jesteś?! – huknął Henryk i rozwalił kuchenne drzwi z takim impetem, że uderzyły w ścianę. Szkło w nich zabrzęczało. – No, porozmawiamy! Porozmawiamy o twoich zalotach!

Halinka zaczęła płakać. Przycisnęła do piersi swój rysunek, jak gdyby ta cienka kartka papieru była tarczą. Matka osłoniła ją ramieniem.

– Mamy gościa – zwróciła uwagę mężowi, starając się z całych sił, by w jej głosie zabrzmiała pewność siebie.

W tym momencie Henryk, pomimo alkoholowego zamroczenia, zauważył, że przy stole siedzi także sąsiadka.

– Coś za często u nas bywasz ostatnio – burknął nieuprzejmie pod adresem Lidki i zrobił krok do przodu, jakby chciał się z nią przywitać. Nim jednak podał jej rękę, stracił równowagę, zachwiał się i uderzył ramieniem w kredens. – Cholera! Niech to diabli! – zaklął.

– Nasz Adaś zachorował, więc przyszłam powiedzieć Wandzie, że nie będzie go jutro w przedszkolu. I zostałam zaproszona na herbatę – powiedziała Lidia spokojnie, hardo patrząc w oczy sąsiadowi.

– Zjesz coś, Heniek, czy zaraz się położysz? – spytała szybko Wanda. Skłonna była pogodzić się z faktem, że mąż zwali się na łóżko w przybrudzonym, przesiąkniętym zapachem papierosów i wódki ubraniu – byle tylko jak najszybciej zasnął. Wiedziała, że rano, kiedy wytrzeźwieje, będzie mu wstyd z powodu wieczornego zachowania i wtedy ona znów – przynajmniej przez krótki czas – będzie bezpieczna.

– Położę się. I będę czekał… Na ciebie… – bełkotał mężczyzna. – A ty, Lidka, mam nadzieję, zaraz wracasz do siebie?

– Uprzejmy z ciebie gospodarz, nie ma co – prychnęła Lidia w odpowiedzi. – Ale nie martw się, zaraz sobie pójdę, tylko skończę herbatę. Wciąż jest gorąca.

Wanda delikatnie odsunęła od siebie dziewczynkę, która z przestrachem obserwowała tatę. Śmierdział i tak nieporadnie poruszał się po domu. Mama wyszeptała do niej, by została z ciocią Lidzią, a sama pospieszyła do sypialni, aby rozpostrzeć koc na łóżku męża. Chciała chronić śnieżnobiałe, nakrochmalone prześcieradło, które założyła zaledwie dwa dni wcześniej.

Lidia słyszała przekleństwa Henryka, dobiegające z tylnej części niedużego domu, a potem stłumiony jęk przyjaciółki. Siedziała napięta, przysłuchując się dochodzącym z sypialni odgłosom i mechanicznie kołysała dziewczynkę.

Po chwili Wanda wróciła. Palcami lewej ręki rozcierała nadgarstek prawej. Lidka domyśliła się, że Henryk się z nią szamotał. Ale nie zadawała pytań.

Kobiety długo siedziały w milczeniu, dopóki zza uchylonych drzwi sypialni nie doleciało do nich głośne chrapanie. Halinka, z rysunkiem wciąż przyciśniętym do piersi, przysypiała oparta o ramię mamy.

– No, to na mnie czas. Dobranoc, dziołchy. – Lidia wstała i uśmiechnęła się pokrzepiająco do sąsiadki.

– Dziękuję ci, Lidka. Umyję Halinkę i położę ją, bo już prawie śpi. A na ciebie przecież Adaś czeka.

– Jest z Teodorem, więc na pewno nie narzeka. Lubi zabawy z tatą.

– Ty to masz dobrze.

– Mam. – Lidia spojrzała przyjaciółce w oczy. Ale ani w ich ciemnobrązowej głębi, ani w wyrazie twarzy Wandy nie zauważyła niczego, co mogłoby ją zaniepokoić.

***

Adaś, trochę nieporadnie, raz mocniej, raz słabiej, uderzał w klawisze. Ale wystarczyło ciut wyobraźni, aby się domyślić, że wychodzące spod jego rączek tony układają się w piosenkę „Wlazł kotek na płotek”.

Teodor słuchał grania synka z wyrozumiałością. Cieszył się, że Adaś lubi po dziecięcemu ujarzmiać fortepian. Postanowił, że już wkrótce zabierze się za jego regularną muzyczną edukację.

Westchnął. Zawsze marzył o pracy nauczyciela. Jego ojciec także był pedagogiem. A ponadto organizatorem życia kulturalnego w Dworach, aktywnym działaczem Macierzy Szkolnej, dyrektorem polskich chórów, reżyserem teatru amatorskiego. Wszystkim tym, czym bywali przed wojną polscy nauczyciele na Zaolziu.

Teodor w 1938 roku skończył Seminarium Nauczycielskie w Śląskiej Ostrawie. Przez rok pracował jako nauczyciel w Orłowej. Kiedy wybuchła wojna i pozamykano polskie szkoły, czym prędzej zgłosił się do pracy na kopalni. Być może uratował w ten sposób życie. Trzecia Rzesza potrzebowała węgla oraz młodych, silnych ludzi do jego wydobywania. Ojciec Teodora, jak wielu innych polskich nauczycieli ze Śląska Cieszyńskiego, został wywieziony do obozu koncentracyjnego w Dachau. Tam zmarł podczas epidemii tyfusu w 1944 roku.

Teodor ucieszył się, kiedy po wojnie znalazło się dla niego miejsce nauczyciela muzyki i historii w otwartej na nowo polskiej szkole w Dworach. Ale tylko o parę lat dłużej niż przed wojną cieszył się wymarzoną pracą.

Na zawsze zapamiętał dzień, kiedy po lekcjach wezwał go dyrektor Karol Bartoń i poinformował, że Powiatowa Inspekcja Szkolna naciska, aby pozbawić go posady.

– Teodorze, chyba rozumiesz, że w naszym ludowodemokratycznym, postępowym państwie nie ma miejsca dla nauczycieli zaangażowanych w reakcyjnym Kościele katolickim? – zagaił dyrektor, przy czym robił wszystko, aby nie patrzeć podwładnemu w oczy. Wpatrywał się w pająka zarzucającego sieci w rogu gabinetu, nerwowo zerkał na zegarek, jakby musiał zmieścić się ze swą mową w określonym czasie.

– Chodzi o to, że gram w kościele na organach? – upewnił się Teodor. Gorączkowo zaczął się zastanawiać, czy byłby w stanie zrezygnować z pracy organisty, gdyby dzięki temu mógł zostać w szkole. Doszedł do wniosku, że owszem. Zawiódłby proboszcza i przysporzyłby mu kłopotów, ale trudno… Praca nauczyciela była dla niego ważniejsza.

Bartoń przytaknął skwapliwie.

– Pewnie, że o to. O co innego?

– Dobrze, ostatecznie nie muszę być organistą. Daj mi czas do końca miesiąca. – Szynder szybko się zdecydował.

Dyrektor po raz pierwszy spojrzał mu w oczy.

– Podoba mi się twoja odpowiedź. Ale to za mało, Teo. Musiałbyś się zobowiązać, że w ogóle nie będziesz chodził do kościoła. A przynajmniej nie tutaj, w Dworach, gdzie cię wszyscy znają…. Bo wiesz, tak między nami, nie musiałbyś przecież całkowicie rezygnować ze swoich religijnych praktyk. Możesz modlić się w domu. A od czasu do czasu pojedziesz sobie na mszę do Orłowej albo do Karwiny… Tak aby nigdzie cię specjalnie nie kojarzono. Rozumiesz? Po jakimś czasie pewnie dojdziesz do wniosku, że takie dojeżdżanie jest uciążliwe i właściwie nie jest ci potrzebne do szczęścia.

Teodor przyjrzał się uważnie starszemu o parę lat koledze. Przypomniał sobie przedwojenne lata, kiedy Karol Bartoń – obecnie obnoszący się komunistycznymi przekonaniami – wprowadzał go w tajniki obowiązków ministranta. Pokazywał, jak posługiwać księdzu przy ołtarzu, jak miarowo potrząsać dzwonkami, by ładnie brzmiały, jak machać kadzidłem, aby rytmicznie i dostojnie się wahało.

Roześmiał się w głos.

– No, to w takim razie sprawa jest rozwiązana – oświadczył nerwowym tonem, podnosząc się z krzesła. Dyrektor nie krył zaskoczenia.

– Nie sądziłem, że tak łatwo skłonię cię do rezygnacji z Kościoła.

– Bo mnie nie skłoniłeś! Mogę nie być organistą, ale nie mam zamiaru się ukrywać. Nadal będę chodził do kościoła, w którym zostałem ochrzczony. W którym my obaj zostaliśmy ochrzczeni.

Bartoń spąsowiał.

– Nie bądź taki zuchwały. Takie postępowanie nie popłaca u nowych władz.

– Zdążyłem się już zorientować. Z przykrością muszę stwierdzić, że choć teraz niby to nadeszły te wymarzone, dobre czasy, raj na ziemi i tak dalej, to w gruncie rzeczy mój ojciec pracował w o wiele swobodniejszych warunkach. Był szanowanym nauczycielem i wcale nie musiał z tego powodu rezygnować ze swoich przekonań.

Dyrektor oparł się rękoma o blat biurka i powoli się podniósł. Najwyraźniej nie czuł się komfortowo w sytuacji, kiedy jego oponent nad nim górował.

– Ale potem, za Niemca, zginął w Dachau, prawda? – spytał powoli.

– Owszem, niestety.

– Więc jednak teraz nadeszły lepsze czasy.

Teodor machnął ręką na znak, że dalszą dyskusję uważa za bezsensowną.

– Niech będzie – rzucił lekceważąco. – A swoją drogą, masz już kogoś na moje miejsce?

Dyrektor pozostawił ostatnie pytanie bez odpowiedzi. W jego oczach malowała się tłumiona wściekłość. Rozstali się, nie podając sobie rąk.

Teodor prosto ze szkoły udał się do kościoła. Miał klucze, mógł kiedykolwiek wspiąć się po schodach na chór i zasiąść do organów.

Przez chwilę nieruchomo siedział za kontuarem. Wsłuchał się w ciszę wypełniającą nawę kościelną.

Nie czuł się dobrze. Potrzebował burzy dźwięków, aby wyrzucić z siebie złość i rozczarowanie.

Uruchomił elektryczny napęd wiatrownicy. Włączył rejestry. Położył dłonie na pierwszym manuale i zaczął grać. Nogami poruszał po pedale i otwierał klapy najgrubszych piszczał, których nisko wibrujące, basowe dźwięki najlepiej wyrażały jego złość i frustrację.

Stopniowo się uspokajał. Ręce przeniósł na drugą klawiaturę. Obniżył liczbę rejestrów. Muzyka stała się cichsza i łagodniejsza.

Teodor poczuł ulgę, że nie poszedł na kompromis.

***

Dziewczynka wstała od fortepianu. Ze spuszczoną głową zaczęła pakować nuty. Nie patrzyła na nauczyciela, wstydziła się, że tym razem poszło jej jeszcze gorzej niż zwykle.

– Nie będę ci stawiał oceny. Do przyszłej lekcji powtórzysz te same utwory, zgoda? Na pewno pójdzie ci lepiej – powiedział Teodor łagodnie. Widział, że Hani brakuje muzycznego talentu, ale nie chciał jej zrażać. Pragnęła uczyć się gry na fortepianie, ponieważ obie jej najbliższe koleżanki z klasy także chodziły na lekcje do pana Teodora. Nie mogła być od nich gorsza.

Uśmiechnął się pod nosem. Dziesięcioletnie dziewczynki kochały się potajemnie w przystojnym, młodym nauczycielu. Dobrze o tym wiedział – w końcu laurki z serduszkami z okazji urodzin i jego portrety wykonane farbami wodnymi na wychowaniu plastycznym, wręczane mu przez zarumienione uczennice na lekcjach muzyki, były tego dowodem. Jednak przed małolatami udawał, że nie ma pojęcia o uczuciach, jakimi go darzą.

– Dobrze – odparła cicho Hania, odwracając się do wyjścia. – Do widzenia, towarzyszu nauczycielu.

Chciał jej zwrócić uwagę, że nie chce być nazywany towarzyszem. Nie pracował przecież w szkole, gdzie uczniowie obowiązkowo musieli się w ten sposób zwracać do nauczycieli. Prowadził tylko zajęcia w kole muzycznym w domu kultury. Tego mu jeszcze, dzięki Bogu, nie zabroniono. Być może dlatego, że wynagrodzenie prowadzących było naprawdę symboliczne. To była bardziej praca społeczna niż zarobkowa. Teodor miał szczęście, że kiedy wylali go ze szkoły, znalazł posadę w magazynie na kopalni. Nie był nią zachwycony, lecz dzięki niej mógł utrzymać rodzinę.

– Do widzenia – odparł, rezygnując ostatecznie z upominania uczennicy. W końcu to nie dzieci są winne, że dorośli każą im używać słów, których znaczenia one nie rozumieją.

Rozdział 3

Kraków, 2018

Niewysoka młoda kobieta o owalnej twarzy i brązowych włosach spiętych w koński ogon wyglądała na nieco onieśmieloną. Sztywno usiadła na beżowej, skórzanej sofie, naprzeciwko życzliwie uśmiechającego się do niej muzyka. Jego żona właśnie weszła do pokoju z kawą i domowym sernikiem. Nie uszło jej uwadze, że dziennikarka jest spięta. A przecież to raczej oni powinni czuć się nieswojo w tej sytuacji.

– Zaraz zostawię tu panią samą z mężem. Nie będę wam przeszkadzała – powiedziała Halina, stawiając tacę na ławie. – Proszę się częstować.

– Jakby co, to cię, Halu, wezwę do pomocy – powiedział Adam pół żartem, pół serio. Starsza pani skinęła głową i zniknęła w małym pokoju, który nazywali biblioteką. W domu emerytowanej bibliotekarki musiała być przecież chociażby namiastka tej instytucji. Regały z książkami ciągnęły się wzdłuż trzech ścian, od podłogi do sufitu. W środku stał mały, okrągły stolik, dwa fotele i lampa z abażurem.

– Słucham panią, pani Sabino. – Adam ponownie uśmiechnął się do dziennikarki. – Kiedy pani dzwoniła, nie umiałem sobie przypomnieć twarzy, ale gdy tylko pani weszła, od razu wiedziałem, że się znamy. I nawet sobie przypomniałem, gdzie nagrywaliśmy poprzedni wywiad. To było, zdaje się, jakieś dwa lata temu?

– Półtora roku, panie profesorze.

– I co ja mam pani powiedzieć nowego? Coraz częściej myślę o emeryturze. Rzadziej koncertuję, ubyło mi zajęć na uczelni. A w domu wszystko po staremu. Nawet ten szeregowiec już nie jest nowy, bo mieszkamy na Zielnej od dziesięciu lat. Nie żałujemy, że rozstaliśmy się z ruchliwym śródmieściem.

– Ma pan rację, tu jest dużo spokojniej. No i macie państwo blisko na Skałki. Dobre miejsce na spacery. Chodzę tam często z psem, bo mieszkam niedaleko. Nad Wisłą, przy Tynieckiej. Nie narzekam, to także fajne miejsce, choć mam trochę hałaśliwych sąsiadów. Wynajmuję pokój z kuchnią w dużej, piętrowej, ale dość zaniedbanej willi, przerobionej na małe mieszkania. – Sabina zamilkła. Była niezadowolona z siebie. Kogo to wszystko interesuje? – No nic, nieważne – dodała prędko. – Przejdźmy do rzeczy, nie chcę panu zabierać drogocennego czasu.

– Jakie tam zabieranie czasu! – Adam machnął ręką. – Dzisiaj nie mam żadnego koncertu ani obowiązków na uczelni.

– W każdym razie cieszę się, że zgodził się pan ze mną spotkać. – Znów zamilkła i trochę nerwowo zmieniła pozycję na sofie.

Adam przyjrzał jej się uważnie.

– Jak długo pracuje pani w mediach?

– Krótko, od dwóch lat.

– W każdym razie nie jest pani całkowitą nowicjuszką. Poza tym trochę się znamy, bo wcześniej robiła pani ze mną wywiad. To dlaczego jest pani taka podenerwowana?

Na twarzy Sabiny wykwitł rumieniec, przygryzła wargę. Zwykle czuła się swobodnie, robiąc wywiady. Nie miała powodu, aby być spiętą w obecności tego dystyngowanego mężczyzny.

To temat, który zamierzała poruszyć, tak na nią działał.

– Nie wiem – wymamrotała.

– Chce pani ze mną rozmawiać o moim ojcu, prawda?

– Tak, chciałabym.

– Pani Sabino, ja też jestem zdenerwowany. Tylko może tego po mnie nie widać. – Wyciągnął przed siebie ręce. Lekko drżały. – To mi się nie zdarza nawet przed bardzo ważnym występem na prestiżowym festiwalu – podkreślił.

Dziennikarka przyjrzała się uważnie palcom, przyzwyczajonym do brawurowego poskramiania instrumentu, a potem podniosła wzrok na mężczyznę, do którego należały. W tym samym momencie oboje szeroko się uśmiechnęli. Napięcie zelżało.

– Pomyślałam, że skoro na tym koncercie zdradził pan, że pana ojciec był w więzieniu, to gotów jest pan coś więcej powiedzieć na ten temat – kontynuowała Sabina, już swobodniej.

Szynder nałożył na jej talerzyk spory kawał sernika. Drugi, wcale nie mniejszy, wziął dla siebie.

– Zdaję sobie z tego sprawę – przyznał. – Spodziewałem się, że ktoś z mediów będzie chciał zrobić z tego sensację.

– Panie profesorze, mnie nie chodzi o sensację – zaprotestowała Sabina. – Dla mnie to jest ważne z powodów osobistych.

Muzyk zmarszczył czoło i uważnie przyjrzał się dziewczynie.

– Osobistych? – powtórzył. Chyba nie bardzo jej wierzył.

– Wiem, jak to jest, kiedy rodzic stacza się na dno, a dziecko traci poczucie bezpieczeństwa – wyrzuciła z siebie i zaraz przerwała. Ta rozmowa dużo ją kosztowała. Wzięła do ust kawałek sernika. Delikatna pianka rozpłynęła się na podniebieniu. W normalnych okolicznościach pochwaliłaby ciasto, lecz teraz nie zwróciła nawet uwagi na jego smak.

– Pani była w takiej sytuacji? – spytał Adam ostrożnie.

– Byłam. I dlatego to jest dla mnie ogromna motywacja, kiedy słyszę, że takie pokrzywdzone dziecko prowadzi później szczęśliwe życie, odnosi sukcesy, jest spełnionym człowiekiem.

– Pięknie to pani powiedziała – powiedział Adam miękko.

Milczeli przez chwilę, oboje zmieszani nagłym cichym porozumieniem.

– Opowie mi pan o swoim dzieciństwie, o tym, jak się pan czuł jako dziecko więźnia? – spytała po chwili Sabina. Jej głos brzmiał już profesjonalnie. – Jakie były pana relacje z ojcem? Jak to wszystko na pana wpłynęło?

Dziwnie się czuła, stawiając te pytania. Może nie powinna była w ogóle spotykać się z tym człowiekiem?

Szynder nie odpowiedział od razu. Sabina wzięła oddech i kontynuowała:

– Chciałabym to zrobić w formie wywiadu dla naszego tygodnika.

Sięgnęła po filiżankę z kawą. Adam po chwili zastanowienia milcząco pokręcił głową.

– Nie zgadza się pan? – Była zawiedziona, ale starała się go zrozumieć.

– Tej historii nie da się zamknąć w kilku pytaniach i odpowiedziach. To musiałoby mieć inną formę. Zastanowię się nad tym. Jutro, najpóźniej pojutrze, zadzwonię do pani.

– Dobrze. Będę czekała na telefon.

Starała się jak najszybciej skończyć kawę. Kiedy tylko opróżniła filiżankę, energicznie podniosła się z sofy.

– Lecę, muszę wyprowadzić psa. Miło było się z panem spotkać.

– Zadzwonię do pani – powtórzył Adam, odprowadzając ją do drzwi.

Rozdział 4

Dwory, 1953

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41

Organista z martwej wsi

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8219-169-1

© Danuta Chlupová i Wydawnictwo Novae Res 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Wioletta Cyrulik

Korekta: Magdalena Brzezowska-Borcz

Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska

Wydawnictwo Novae Res

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek