Opowiadania na tydzień. Część 3 - Różni autorzy - ebook

Opowiadania na tydzień. Część 3 ebook

Różni Autorzy

0,0

Opis

5 opowiadań klasyków gatunku: Doyle, Twain, Boutet, Sudermann, Sienkiewicz. Do czytania na każdy dzień tygodnia, w podróży, przed snem, na nudę, dla rozrywki, albo bez powodu. Bo opowiadania są zawsze ciekawe. "Nowela ma wśród czytającej publiczności licznych zwolenników. I słusznie! Jest to misterny kunszt, wytworny rodzaj literatury beletrystycznej. Gdy powieść obejmuje całokształt życia, lubuje się w epickiej przestronności — to nowela daje skrót, wyimek, epizod, fragment, ale niezwykle barwny, wybitnie interesujący. Nowela jest ulubioną potrawą smakoszów literackich, ludzi, oceniających strawę duchową nie na ilość, lecz na jakość." (Z przedmowy do wydania "Noweli obcych"). Tagi: klasyka, opowiadania, bestseller

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 96

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opowiadania na tydzień

Część 3.

Artur Conan Doyle: Przygoda trzech Garridebów

Frédéric Boutet: Człowiek, który poślubił własną żonę

Mark Twain: Rewolucja w Pitcairn

Herman Sudermann: Zamieniony wachlarz

Henryk Sienkiewicz: Latarnik

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-043-4 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Wikiźródła, Polska Biblioteka Internetowa Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2013. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne - zgodnie z oryginałem.
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected] www.masterlab.pl

Przygoda trzech Garridebów

Artur Conan Doyle

Mogłoby to być komedią, mogłoby też być tragedią. Jeden człowiek przepłacił to rozumem, ja przepłaciłem upustem krwi, a inny znów jegomość przepłacił kryminałem. Zawsze jednak było w tym coś z komedii. Zresztą osądźcie sami.

Pamiętam doskonale datę. Stało się to bowiem w tym samym miesiącu, kiedy Holmes odmówił przyjęcia szlacheckiego tytułu, który mu chciano nadać, jako nagrodę za oddane usługi — o czym pewnie jeszcze kiedyś napiszę. — Tu wspominam o tym tylko mimochodem, ponieważ jako jego przyjaciel i powiernik muszę zachowywać szczególną ostrożność i dyskrecję. Powtarzam, że pozwala mi to ustalić datę — koniec czerwca 1902 roku, wkrótce po ukończeniu wojny południowo-afrykańskiej. Holmes, jak to było w jego zwyczaju, przeleżał parę dni w łóżku dla odpoczynku, i tego właśnie poranku podniósł się z długim arkuszem papieru w ręku i z wesołym ognikiem w surowych, szarych oczach.

(...) Koniec tekstu w wersj demo

Człowiek, który poślubił własną żonę

Frédéric Boutet

Józef Langlois szedł przez pustą ulicę Bosquet, pogrążoną w miękkiej mgle listopadowej nocy. Nie śpieszył się, był szczęśliwy, że może chodzić, oddychać po tym obiedzie zbyt sytnym, zbyt długim, w restauracji dusznej, mocno oświetlonej i bardzo rozbawionej; a przede wszystkim szczęśliwy, że umysł jego, odpoczywa po tylu godzinach rozmowy, podczas której musiał wykładać swoje teorie o sztuce i dekoracji, opowiadać w taki sposób o swoich projektach, aby zainteresować grubego Maksymiliana Duthil, człowieka ciężkiego i sprytnego, serdecznego i ostrożnego, zarozumialca i rozumnego, w rękach którego leżała jego przyszłość, oraz długo wyczekiwany tryumf.

Po przejściu około Szkoły Wojskowej, skręcił w długą ulicę. Wybiła pierwsza, gdy znalazł się przed swoim domem. Idąc do oficyny, w której mieszkał, musiał przejść koło stróżówki, krzyknął głośno swoje nazwisko. Otworzył drzwi z przedpokoju, wszedł do mieszkania. Różowa, przyćmiona lampa, rzucała światło na barwne urządzenie, plamy matowego złota, błyszczącego niklu... W powietrzu unosił się delikatny zapach chypre’u.

— To ty, Ziuku? Dobry wieczór. Która godzina? odezwał się młody, zaspany głos.

(...) Koniec tekstu w wersj demo

Rewolucja w Pitcairn

Mark Twain

Lat temu mniej więcej sto załoga brytańskiego statku Bounty zbuntowała się i wysadziwszy kapitana wraz z oficerami na pełnem morzu, owładnęła okrętem, po czym pożeglowała na południe, aby zaopatrzywszy się u rodowitych mieszkańców Tahiti w kobiety, zwrócić się w stronę bezludnych skał w środku Oceanu Spokojnego, noszących nazwę Pitcairn; tam, zabrawszy z statku wszystko, co tylko mogło się na coś przydać, zniszczyli go i osiedlili się na wybrzeżu.

Pitcairn leży tak dalece z drogi płynącym skąd i dokądkolwiek okrętom, że często mija lat kilka, zanim się jakaś flaga ukaże na widnokręgu. Uchodziła ona zawsze za wyspę niezamieszkałą, to też w roku 1808, w którym pewien statek po raz pierwszy od długiego czasu zarzucił u jej brzegów kotwicę, kapitan tegoż zdziwił się niepomału, znajdując miejscowość zaludnioną.

Jakkolwiek między zbuntowanymi przyszło do krwawych waśni, tak że niedługo zostało ich przy życiu dwóch tylko czy trzech, reszta zaś wytłukła się wzajemnie, stało się to jednak dopiero po przyjściu na świat pewnej liczby dzieci. Tym sposobem ludność wyspy wynosiła w roku 1808 dwadzieścia i siedm dusz. John Adams, głowa rokoszu, należał do liczby pozostałych przy życiu, przeżył też jeszcze niejeden rok jako wódz i patriarcha gminy. Z buntownika i mordercy stał się pobożnym chrześcijaninem i kaznodzieją a jego mały ludek, złożony z dwudziestu siedmiu głów, był z całą pewnością jednym z najbogobojniejszych i najczystszych w całym chrześcijaństwie. Adams wywiesił był od dawna flagę Wielkiej Brytanii i ogłosił swą wyspę jako przynależność korony brytańskiej.

(...) Koniec tekstu w wersj demo

Zamieniony wachlarz

Herman Sudermann

...Pani jest zamyślona... pani nuci cichutko jakąś melodię. Jeszcze raz, jeśli wolno prosić! Ach, więc: „Nie będziesz pytał nigdy“.

Dziękuję, wiem wszystko... A więc dlatego pani nie raczyła wczoraj w operze obdarzyć ani jednem spojrzeniem swego uniżonego sługę? Uwagę pani pochłonął całkowicie nasz Lohengrin...

Proszę spojrzeć prędko do lustra — z tymi rumieńcami jest pani doskonale do twarzy. Lecz, że bohater wysokiego „c“ zdoła wyczarować te rumieńce — tego nie przewidziałem...

Pyta pani, dlaczego tak ironicznie wyrażam się o tenorach? O, proszę mnie nie rozumieć fałszywie!

(...) Koniec tekstu w wersj demo

Latarnik

Henryk Sienkiewicz

I

Pewnego razu zdarzyło się, że latarnik w Aspinwall, niedaleko Panamy, przepadł bez wieści. Ponieważ stało się to wśród burzy, przypuszczano, że nieszczęśliwy musiał podejść nad sam brzeg skalistej wysepki, na której stoi latarnia, i został spłukany przez bałwan. Przypuszczenie to było tym prawdopodobniejsze, że na drugi dzień nie znaleziono jego łódki, stojącej w skalistym wrębie. Zawakowało tedy miejsce latarnika, które trzeba było jak najprędzej obsadzić, ponieważ latarnia niemałe ma znaczenie tak dla ruchu miejscowego, jak i dla okrętów idących z New Yorku do Panamy. Zatoka Moskitów obfituje w piaszczyste ławice i zaspy, między którymi droga nawet w dzień jest trudna, w nocy zaś, zwłaszcza wśród mgieł podnoszących się często na tych ogrzewanych podzwrotnikowym słońcem. wodach, prawie nie podobna. Jedynym wówczas przewodnikiem dla licznych statków bywa światło latarni. Kłopot wynalezienia nowego latarnika spadł na konsula Stanów Zjednoczonych, rezydującego w Panamie, a był to kłopot niemały, raz z tego powodu, że następcę trzeba było znaleźć koniecznie w ciągu dwunastu godzin; po wtóre, następca musiał być nadzwyczaj sumiennym człowiekiem, nie można więc było przyjmować byle kogo; na koniec, w ogóle kandydatów na posadę brakło. Życie na wieży jest nadzwyczaj trudne i bynajmniej nie uśmiecha się rozpróżniaczonym i lubiącym swobodną włóczęgę ludziom Południa. Latarnik jest niemal więźniem. Z wyjątkiem niedzieli nie może on wcale opuszczać swej skalistej wysepki. Łódź z Aspinwall przywozi mu raz na dzień zapasy żywności i świeżą wodę, po czym przywożący oddalają się natychmiast, na całej zaś wysepce, mającej morgę rozległości, nie ma nikogo. Latarnik mieszka w latami, utrzymuje ją w porządku; w dzień daje znaki wywieszaniem różnokolorowych flag, wedle wskazówek barometru, w wieczór zaś zapala światło. Nie byłaby to wielka robota, gdyby nie to, że chcąc się dostać z dołu do ognisk na szczyt wieży, trzeba przejść przeszło czterysta schodów krętych i nader wysokich, latarnik zaś musi odbywać tę podróż czasem i kilka raizy dziennie. W ogóle jest to życie klasztorne, a nawet więcej niż klasztorne, bo pustelnicze. Nic też dziwnego, że Mr Izaak Falconbridge był w niemałym kłopocie, gdzie znajdzie stałego następcę po nieboszczyku, i łatwo zrozumieć jego radość, gdy najniespodzianiej następca zgłosił się jeszcze tegoż samego dnia. Był to człowiek już stary, lat siedmiudziesiąt albo i więcej, ale czerstwy, wyprostowany, mający ruchy i postawę żołnierza. Włosy miał zupełnie białe, płeć spaloną jak u Kreolów, ale sądząc z niebieskich oczu, nie należał do ludzi Południa. Twarz jego była przygnębiona i smutna, ale uczciwa. Na pierwszy rzut oka podobał się Falconbridgeowi. Pozostało go tylko wyegzaminować, wskutek czego wywiązała się następująca rozmowa:

- Skąd jesteście?

- Jestem Polak.

(...) Koniec tekstu w wersj demo