Opowiadania na tydzień, cz.2 - Różni autorzy - ebook

Opowiadania na tydzień, cz.2 ebook

Różni Autorzy

0,0

Opis

5 opowiadań klasyków gatunku. Do czytania na każdy dzień tygodnia. Bjoernson, Prus, Wells, Grabiński, Wilde.Tagi: po polsku, polskie, klasyka, bestseller

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opowiadania na tydzień

Część 2

Bjönsterne Björnson, Pył ***

Bolesław Prus, Widziadła *

Herbert George Wells, Jabłko **

Stefan Grabiński, Płomienne Gody **

Oscar Wilde, Upiór z Canterville ***

Gwiazdkami oznaczono długośc opowiadań: *** - zamiast filmu ** - w sam raz na lekturę przed snem * - jeśli masz tylko kilka minut

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-043-4 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Wikiźródła, Polska Biblioteka Internetowa Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2013. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne - zgodnie z oryginałem.
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected] www.masterlab.pl

Pył

Bjönsterne Björnson

I.

Droga z miasta, do Skogstadu, starego majątku ziemskiego rodziny Atlungów, w którym ponad lesistem wybrzeżem rzeki, przecinającej grunta, znajdowało się wiele znacznych fabryk, w zwykłych okolicznościach, nie trwała dłużej, niż dwie godziny, przy dobrej sannie jednak, zaledwie godzinę. Szosa ciągnęła się wzdłuż fiordów. Jadąc z miasta, po prawej stronie miałem fiord, po lewej pagórkowato rozłożone pola, a między niemi rozrzucone wille i dwory, wśród drzew, krzewów i kwiecia.

Te pagórki dalej przerastały w góry, okalające drogę, która tutaj stawała się coraz pustszą i trudniejszą do przebycia, az w końcu, daleko w głąb fiordu nie było już nic widać, jeno las i las. Ow las jodłowy należał właśnie do posiadłości Skogstad, fabryki zaś, rozstawione ponad rzeką, wyrabiały materyały drzewne, i przetwarzały je na papier.

Rodzina Atlungów, pierwotnie francuzka, za czasów Hugonotów przybyła na północ, jako pochodząca ze stanu niskiego; przez małżeństwa połączyła się ze starą, arystokratyczną rodziną Atlungów, i z czasem przybrała ich nazwisko.

Jechałem z przyjemnością. Niedawno upadł śnieg. Śród białego krajobrazu, powietrza przesiąkniętego atmosferą śnieżną, fiord wydawał się zupełnie czarnym. Drugi brzeg był niedaleko, ponad nim wznosiły się wysokie skały, obecnie też ubielone.

Skoro tylko wjechałem w las, zapanował on całkowicie nad memi myślami. Na sosnach pokładły się wielkie płaty śniegu; przeważnie jednak pokryta nim była część wschodnia; pozostało jednak tyle jeszcze drzew nieosypanych, że cały las w swej białej szacie, lśnił ciemnozielonym blaskiem; tu i ówdzie wychylała się uparcie gałąź zupełnie zielona.

Wkrótce ukazał się i właściwy Skogstad i podwórzec. Rzeka szemrała zdaleka, w oddali widniał szereg czerwonych dachów zabudowań. Po obu stronach podwórza stały domy robotnicze, oddzielone lasem lub parkiem.

Odwróciłem się teraz od mego towarzysza podróży — fiordu, i zajeżdżałem do dworu. Tam, gdzie się park kończył, zaczynał się ogród, a wzdłuż niego przechodziła mniej więcej równa droga. Niegdyś był i tutaj las, ale po nim pozostały tylko resztki, tworzące po obu stronach prześliczną aleję, jednakże wielkie, stare drzewa gdzieniegdzie już dały się zastąpić młodemi, a ten zagajnik był tak gęsty, że dwór, do którego dojeżdżałem, chwilami znikał mi z oczu zupełnie. Ale baśń śnieżna i tu szła za mną.

II.

Wrażenia, jakie daje nam natura odgrywają dużą rolę w oczekiwaniu tego, co ma nastąpić.

Kobietę, ową jasnowłosą, którą niegdyś widziałem, i którą za chwilę miałem ujrzeć, wyobraziłem sobie w bieli. Po raz ostatni spotkałem ją przed dziewięciu laty w Dreznie, w jej podróży poślubnej. Nosiła ona wówczas czysto suknie błękitne, nie widziałem jej nigdy w białej i nawet przypuszczam, że nie byłoby jej w tym kolorze do twarzy, a jednak teraz widziałem ją całą spowitą białością.

Pamiętałem ją dobrze, a szczególniej sytuacyę, w jakiej ich najczęściej widywałem: ona stała przy pianinie i śpiewała, on jej akompaniował; to, co śpiewała, pewnie było też „białe”, jakieś hymny szczęścia i radości.

Była córką duchownego; przyjeżdżali właśnie z probostwa, z sielanki ślubnej. Na probostwie słyszałem o nich dość często, a przy spotkaniu niejednokrotnie ponawiano prośbę, ażebym odwiedził ich, gdy będą w tej okolicy.

I teraz właśnie do nich jechałem.

Główny budynek we dworze, znany jest w Norwegii, jako jeden z największych; żaden z Atlungów nie zadawalniał się tem, co zbudował jego poprzednik, i w ten sposób dom, wraz z każdem nowem pokoleniem wzrastał i wydłużał się.

Ostatnią przybudowę dokonał już obecny właściciel, i nowe skrzydło było zmodernizowanym gotykiem.

Budynek główny otaczały inne domy w półkole. Lawirowałem tedy pomiędzy zabudowaniami, aż wysiadłszy z sanek, dotarłem do drzwi wejściowych gotyckiego skrzydła.

W całym domu nie ujrzałem żywej duszy, ani nawet psa. Czekałem chwilę napróżno, a potem wszedłem na kurytarz, gdzie zdjąłem kapelusz i palto, a ztamtąd już trafiłem do jasnego, dużego przedpokoju.

I tu nie było nikogo, ale posłyszałem już zmięszane głosy: dwa dziecinne i jeden kobiecy, albo dwa kobiece i jeden dziecinny, tego rozpoznać nie mogłem, poznałem za to od razu pobożną pieśń amerykańską, którą śpiewali, znaną w całym kraju: skarga małej dziewczynki, która każdemu jest przeszkodą, tylko nie Bogu w niebie, który przygarnia do siebie wszystkie, nieszczęśliwe dzieci.

Skarga ta brzmiała trochę obco w tym jasnym pokoju, urządzonym z wyszukanym gustem.

Zapukałem do drzwi i wszedłem do jednej z najpiękniejszych bawialni, jakie kiedykolwiek w kraju widziałem. Roztaczał się stąd cudowny widok na fiord i była ślicznie urządzona. Stylowe meble stały na dywanach brukselskich, marmurowe biusty i posągi wspierały się na wspaniałych konsolach. Dźwięki owej pieśni księżycowej, snuły się tu po kątach; chodziły one z ust kobiety i dwóch chłopców, z których starszy mógł mieć lat około siedmiu, młodszy sześć niespełna.

Na odgłos moich kroków, kobieta zwróciła spojrzenie ku drzwiom i ździwiona przestała śpiewać. Dzieci siedziały odwrócone ku oknu, więc wejścia mego nie zauważyły i śpiewały dalej.

Starszy chłopczyk podobny był do rodziny ojca, młodszy do matki, obu jednakże obdarzyła ona swemi wielkiemi, cudnemi oczyma. Starszy miał twarzyczkę podłużną, wysokie czoło, rudawe włosy, i piegowatą buzię, jak ojciec. Cała postać młodszego, podobną była do matki, figura nieco naprzód pochylona, a głowa, dla utrzymania równowagi w tył przegięta, skutkiem czego usta nawpół otwarte, no i te same, szare, pytające oczy, jasne włosy, spadające w lokach na czoło, jak u niej.

Obserwacye te robiłem, gdy dzieci, ujrzawszy mnie, podeszły do stołu, a kobieta, która wraz z niemi śpiewała, powstała, i zbliżyła się do mnie, widocznie nie wiedząc dobrze, czy jestem jej znajomym, czy też obcym. Gdy jednak usłyszała moje nazwisko, wyznała z uśmiechem, że widziała moją fotografię w albumie z podróży poślubnej swoich państwa. Objaśniła mnie też, że Atlung jest w fabrykach i dopiero na obiad przyjdzie do domu, to jest za godzinę, a żona jego poszła do domków robotniczych, ażeby odwiedzić pewnego staruszka, leżącego na łożu śmiertelnem.

Opowiadała mi to wszystko dźwięcznym, miękkim głosem, przypatrując mi się badawczo. Ja zaś nie przypuszczałem nigdy, ażebym mógł ujrzeć zstępującą z ram twarz Madonny Carla Dolci, i dlatego przypatrywałem się jej również badawczo. Osada głowy, profil, a nadewszystko oczy i brew, delikatność rysów i cały wyraz — prawdziwy Carlo Dolce!

Wyszła, zostawiając mnie z chłopcami, którymi zająłem się natychmiast. Starszy miał imię Antoś i umiał chodzić na rękach, młodszy Sztorm; malec właśnie opowiedział mi to o swoim bracie i o wielu innych jeszcze, cudownych rzeczach; najwidoczniej uwielbiał go i podziwiał. Starszy opowiadał mi znów o braciszku, że dostał dziś od ojca w skórę; Stina poskarżyła się ojcu: Stiną nazywała się żywy Carlo Dolci.

Po tym, niezbyt dyplomatycznym wstępie do znajomości, stali już obaj przy mnie i opowiedzieli obaj razem to, co ich obecnie do najwyższego stopnia zadziwiało: W jednym z dworów robotniczych, mieszka Janek, to jest mieszkał, bo właśnie teraz jest już u Pana Boga. Codzień prawie, bawił się tu z niemi na podwórzu, im też wolno było często chodzić do niego, i jak mogłem wnosić z opowiadania, wizyty te dla chłopców były ziemią obiecaną i rajem.

Pewnego wieczoru, przed dwoma tygodniami, mały Janek właśnie o zmroku miał wracać do domu; to było zanim spadł śnieg, a w parku był staw taki czarny i taki lśniący. Chciał przejść przez niego, bo mu było bliżej, ale tego samego dnia wyrąbali właśnie w nim dziurę, do połowu ryb potrzebną i zapomnieli ją oznaczyć, no i mały Janek wpadł w nią. Słyszano na podwórzu krzyk dziecka, ale nie zwracano na to uwagi, bo wiele dzieci krzyczy na podwórzu. Mały Janek zniknął, nikt nie wiedział gdzie, a gdy znów lód wyrąbali na stawie, to go tam znaleźli. Ale chłopcom nie było wolno go zobaczyć, za to byli na pogrzebie razem z dziećmi ze szkoły. Nie pochowali go w kaplicy, jak dziadka i babcię, tylko na cmentarzu. O, to było prześlicznie! pan nauczyciel śpiewał basem, stary kasztan wiózł Janka; leżał w biało pomalowanej trumnie, którą ojciec kazał z miasta przywieźć, a na trumnie były wieńce, które uwiła mama ze Stiną. Wszystkie dzieci dostały ciastka i jagody, przed pogrzebem, a na pogrzebie śpiewali wszyscy właśnie to samo, co dzieci przed chwilą. Stina ich tego nauczyła. Janek był bardzo biedny, ale teraz już mu dobrze, bo jest u Pana Boga, a w ziemi tylko trumna się została. A co jest w trumnie? Tak, tam niema prawdziwego Janka, bo teraz jest zupełnie inny Janek; aniołki z nieba przyszły, do niego, do stawu ze wszystkiem, co odtąd mieć już będzie, tak, że nie potrzebował nawet marznąć w wodzie.

To daleko, daleko ładniej być z aniołkami w niebie, niż tu na ziemi. Tak, to prawda, Stina tak powiedziała. Ona też wolałaby tam być i tylko dla mamusi nie odchodzi, bo wtedy mama byłaby taka sama.

Właśnie w tej chwili ukazała się Stina, prosząc dzieci, by z nią odeszły.

Na lewo od pokoju, w którym siedziałem, drzwi stały otworem. Sądząc po półkach z książkami, domyśliłem się, że to biblioteka. Miałem wielką ochotę przekonać się, jakie książki czytał ojciec tych dzieci, jeżeli wogóle coś czytał. Pierwsza, jaką dostrzegłem na biurku obok listów, ksiąg rachunkowych i wzorów tkanin fabrycznych, była dziełem przyrodniczem Bain'a. W pierwszych rzędach na półkach, stały dzieła innych angielskich przyrodników. Wziąłem pierwsze lepsze do ręki i przekonałem się, że istotnie jest czytane. To się zgadzało z tem, co o Atlungu słyszałem.

W tej chwili odezwały się dzwonki sanek. Postawiłem książkę na właściwem miejscu i szybko opuściłem bibliotekę. Tymczasem weszła do domu pani jego i stanęła przedemną.

III.

Widok mój sprawił pani Atlung widoczną przyjemność, podeszła do mnie szybko, podała mi obie ręce i patrzyła tak długo w oczy, aż jej źrenice napełniły się łzami. Sprowadziło je niewątpliwie wspomnienie poślubnej podróży, tych najpiękniejszych pewnie chwil w jej życiu. Po co jednak łzy?

Nie, nieszcześliwą być nie mogła; została tak bardzo tą samą, co niegdyś, że, gdyby nie bardzo nieznaczna tusza, nie dopatrzyłbym najmniejszej zmiany. Wyraz twarzy ten sam, niewinny i pytający. Nawet włosy tak samo falowały dokoła przechylonej głowy; i tak samo usta były napół otwarte.

Wyglądasz pani tak, jakbyś nic nie przeżyła od chwili, gdyśmy się po raz ostatni widzieli, — były pierwsze moje słowa.

Spojrzała na mnie z uśmiechem i usiedliśmy tuż koło drzwi biblioteki.

Opowiedziałem przyczynę mej podróży i otrzymałem podziękowanie, że nareszcie pamiętałem o niej. Oddałem ukłony od rodziców, o których przez chwilę rozmawialiśmy. Opowiadała mi, że właśnie myślała o ojcu, tak bardzo byłaby pragnęła mieć go dziś przy sobie, bo właśnie wraca od umierającego człowieka. To mówiąc, przybrała moją ulubioną pozę, oparłszy głowę nieco przechyloną na ręce i utkwiwszy oczy w sufit; mały palec od czasu do czasu przytykała do dolnej wargi. Nie patrzała na mnie, pytając, lub odpowiadając, chyba że ją coś specyalnie zajęło.

— Czy pan wierzysz w nieśmiertelność? — spytała nagle; zdumiony tem zapytaniem, spojrzałem na nią i znowu dostrzegłem łzę, spływającą po twarzy, i inne po niej zapełniające oczy.

Odczułem w tej chwili, że pytanie to jest tylko dalszym ciągiem jej myśli i że dotyczyło sposobu myślenia jej męża; to też odparłem zapytaniem:

— Co sądzi mąż pani o nieśmiertelności?

— Nie wierzy w śmiertelność indywidualności, — odparła; — odradzamy się w naszem otoczeniu, czynach, a szczególniej w dzieciach, ale uważa taką nieśmiertelność za wystarczającą.

Patrzała w dal, jak przedtem, załzawionym wzrokiem; ale w głosie jej nie drgała najmniejsza nuta niezadowolenia lub goryczy.

— A więc pani mówi o takich rzeczach z Atlungiem?

— Dziś już nie.

— W Dreznie wydawało mi się, że państwo mają jednakie przekonania...

— Był wówczas pod wpływem mego ojca, a prawdę powiedziawszy, nie wierzę, żeby sobie zupełnie jasno zdawał z tego sprawę. To tak zwolna przychodziło.

— Tak, dostrzegłem parę książek, które teraz znalazły miejsce w tych rzędach.

— Tak, Albert zmienił się.

Powiedziała to zupełnie spokojnie, tylko mały paluszek dotykał ust nerwowo.

— A któż się zajmuje wychowaniem dzieci? — spytałem.

Zdawało mi się, że nie ma ochoty odpowiedzieć na to pytanie, przez grzeczność jednak odparła:

— Nikt.

— Nikt?

— Albert chce, żeby i nadal tak było.

— Ależ droga pani, jeśli się ktoś nie zajmuje nawet dziećmi, uczy je tylko czytać i pisać, to przecież opowiada im to i owo.

— Tak, jak ktoś chce; a właściwie robi to Stina.

— A więc to dzieje się tylko jakby przypadkowo?

— Zupełnie przypadkowo, — odparła prawie obojętnie.

Opowiedziałem jej w krótkich słowach rozmowę moją z dziećmi o aniołkach, o drugiem życiu, i zapytałem jej, czy to aprobuje.

— Tak, czemu nie? — Spojrzała na mnie z przedziwną niewinnością, ale ponieważ nie zaraz jej odpowiedziałem, zwolna twarzyczka jej pokrywać się zaczęła rumieńcem.

— Jeżeli trzeba im opowiadać coś koniecznie, to przynajmniej coś takiego, co pobudza ich dziecinną wyobraźnię...

— Ależ to burzy rzeczywistość, droga pani, i równa się, przytłumianiu ich zdolności umysłowych.

— Czyli, że doprowadza je do obłędu?

— No, jeżeli nie to, to w każdym razie przeszkadza właściwemu kierunkowi rozwoju.

— Nie rozumiem pana.

— Jeżeli pani uczy dzieci, że życie doczesne nie jest niczem wobec przyszłego, że istnienie niczem, wobec szczęścia nieistnienia, że człowiekiem być, jest o wiele mniej, niż aniołem, że życie o wiele mniej warte od śmierci — w takim razie nie jest to właściwa droga objaśnienia dzieciom, jak mają pojmować życie, kochać je, jak pojmować swoje obowiązki obywatelskie, pracy, miłości ojczyzny.

— Ach, tak pan to rozumie, to już później się zrobi.

— Później, jak już cały ten pył pokryje ich duszę?

Pani Atlung zamyśliła się głęboko.

— Dlaczego pan używasz wyrazu „pył?” Wyobrażam sobie zaraz, coś, co już było, minęło, a teraz uwolnione z więzów rozprasza się i osiada na wszystkich pustych miejscach. — Zamilkła na chwilę.

— Czytałam o pyle, że trujące materye z zepsutych przedmiotów zbiera i roznosi je; ale tego chyba pan nie masz na myśli?

Nie rozumiałem, co chciała przez to powiedzieć.

— To zależy, odparłem, na co pył pada. U ludzi zdrowych, powoduję mgłę, posępność, tak że zasłania jasność spojrzenia. Jeżeli zaś pyłu nikt nie otrząśnie, gromadzi się on spokojnie na cale grubości, aż machina nie może już iść dalej.

Zwróciła się żywo do mnie:

— Jakże pan na tę myśl wpadłeś? czy widziałeś ile tu leży pyłu? Tu, wszędzie?...

Wyznałem, że zauważyłem.

— A jednak Stina nic innego nie robi, tylko obkurza, i ja w pierwszych czasach naszego małżeństwa nic innego nie robiłam. Nie rozumiem tego. W domu mojej matki ciągle słyszałam o kurzu. W koło ojca nawet chodziła z mokrą ścierką. Irytował się okropnie, że psuje mu książki i papiery, a ona twierdziła, że nikt tyle, co on, pyłu nie sprowadza. Zaledwie opuścił swój gabinet już była ze ścierką i szczotką; potem przyszła kolej na mnie. Twierdziła, że ja jestem jak ojciec, za sobą kurz wlokę i nigdy nie umiem, nic dobrze okurzyć. Tem wiecznem okurzaniem byłam tak zmęczoną, że wyszedłszy za mąż, uważałam za raz, że nie potrzebuję sama okurzać i mogę to innym pozostawić, ale tu myliłam się jednak. Teraz dałam spokój. To już nic nie pomoże. Widocznie nie mam zdolności do obchodzenia się z pyłem.

Po chwili, ciągnęła dalej, zasunąwszy się głębiej w fotel:

— Że też pan musiał także o kurzu mówić!

— Nie dotknąłem pani przecież?

— Czyż pan może to przypuszczać? — I najnaturalniejszym w świecie tonem dodała:

— Człowiek, który przeżył dziewięć lat z Albertem, nie może się już nigdy czuć dotkniętym.

Czułem się zakłopotany. Po co się u licha mieszałem w nieswoje rzeczy. Zamilkłem. I ona siedziała, a raczej wpół leżała, nic nie mówiąc. W końcu jednak usłyszałem słowa, jakby z oddali płynące: