Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Gdy po przyjęciu urodzinowym znika syn wiceministra zdrowia szef stołecznej policji dobrze wie, że odnalezienie chłopca to priorytet. Naciski są ogromne, bo nie jest to pierwsze zaginione dziecko elit w ostatnich miesiącach. Co gorsza, sprawą zaczynają interesować się media.
Na poszukiwania 9-letniego Maxa ruszają komisarz Jarek Grzmiński i psycholożka policyjna Lena Korcz.
Czy syn wiceministra się odnajdzie? Co łączy jego zaginięcie, wielomilionowy przetarg oraz tragiczny wypadek samochodowy sprzed lat?
Brudna gra toczy się nie tylko o życie dziecka, lecz także o wpływy i pieniądze w zepsutym świecie władzy i biznesu.
Tu ofiarą może stać się każdy.
Bartosz Kurek - autor wydanego w 2021 roku thrillera Brud, były dziennikarz telewizyjny i radiowy. Przez ponad 12 lat pracował w telewizji Polsat, gdzie prowadził programy informacyjne (Nowy Dzień z Polsat News, Wydarzenia). Najnowszą książkę Ofiary władzy napisali wspólnie z Ingą Ergen - socjolożką przez lata związaną z branżą mediów i marketingiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 265
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 29 min
Lektor: Bartosz Kurek
Edward Ciosek obudził się za wcześnie. Stojący na nocnej szafce budzik pokazywał 5.20.
Nie jest źle – pomyślał zrezygnowany.
Przez kolejne minuty wiercił się niespokojnie na materacu i próbował zmusić do snu. Czuł ciepło ciała leżącej do niego plecami żony, która nie wydawała z siebie najmniejszego dźwięku.
Lata spędzone na nocnych dyżurach skutecznie rozregulowały system dobowy Cioska. Mimo że minął rok, odkąd przeszedł na emeryturę i zwolnił stanowisko ordynatora oddziału nefrologii w międzyleskim szpitalu specjalistycznym, rzadko kiedy udawało mu się wstać po 6.00.
Na palcach wymknął się z sypialni i w wiatrołapie wciągnął na piżamę ciepły dres. Felek, owoc miłości foksterierki i bezczelnego przybłędy, czekał jak co rano przy drzwiach wyjściowych. Z wieszaka zwisała dawno nieużywana smycz.
Po wyjściu z domu Ciosek przeciął ulicę i ruszył w stronę lasu. Okolicę spowiła mgła, która wraz ze zbliżającym się świtem zaczynała powoli opadać. Pies szedł równo przy nodze, a do jego okrągłego brzucha przyklejały się mokre liście i piasek. W oddali mężczyzna dostrzegł postać biegnącą z naprzeciwka. Kobieta ubrana była w jaskrawy dres. Przezornie zwolniła na widok psa.
– Dzień dobry.
– Proszę uważać. Kawałek dalej widziałam dziki z młodymi. – Głową wskazała kierunek, z którego przybyła.
Nie czekając na odpowiedź, ruszyła przed siebie.
Ciosek zawrócił Felka. Przywykł co prawda do obecności dzików w pobliskich lasach, ale wolał nie ryzykować spotkania z watahą. Zwierzęta musiały kończyć właśnie żerowanie. Dopiero teraz Ciosek zwrócił uwagę na połacie zbuchtowanej ziemi, która ciągnęła się wzdłuż duktu. Ślady wyglądały na świeże.
Przyspieszył kroku, ale chłód poranka nie ustąpił od razu. Dopiero gdy w oddali zaczęły majaczyć fasady domów wystające spomiędzy drzew, uświadomił sobie, że dotarł aż do cmentarza w Starej Miłośnie. Uczucie zimna zniknęło. Podobnie jak jego towarzysz.
– Felek! – zawołał.
Pies nie miał w zwyczaju oddalać się z pola widzenia.
– Stara parówo! Wyłaź z krzaków!
Mężczyzna przez chwilę wsłuchiwał się w ciszę. Z kierunku zarośli dobiegł go szelest. W myślach skarcił się za niefrasobliwość. Powinien wziąć smycz. Podniósł złamany konar, który leżał niedaleko, i przysunął się w stronę pnia brzozy. Po trwających wieczność sekundach zza gałęzi wysunęła się biało-brązowa głowa Felka, którego stare oczy błyszczały radością. Biegł w jego stronę, a im bliżej był, tym szybciej z twarzy doktora Cioska znikało początkowe rozbawienie. Coś, co trzymał w pysku, a co wydawało się patykiem, nabrało znajomych kształtów.
Mężczyzna jęknął.
Jeszcze przez chwilę łudził się, że może to jedna z tych gumowych halloweenowych zabawek, które ktoś dla żartu zostawił w lesie.
Jednak nie.
W zaciśniętych szczękach pies trzymał ludzkie przedramię z nienaturalnie zwisającą, wygiętą w poprzek dłonią. Grudki ziemi oblepiły skórę. Brakowało dwóch palców. Małego i serdecznego. Od strony łokcia wystawał biały szpikulec kości promieniowej. Ciosek machał rękami przed pyskiem zwierzęcia.
– Zostaw! Oddaj!
Pies się cofnął. Nie rozluźnił uścisku, za to merdał ogonem. Mężczyzna sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął foliową torebkę. Wsadził w nią rękę i chwycił przedramię. Szarpnął, co pies uznał za dobrą zabawę. Zaparł się łapami i opuścił ogon. Warknął. Mocowali się do momentu, gdy drugą dłonią Ciosek uderzył go po grzbiecie. Zwierzak pisnął i rozluźnił uścisk.
Przez cienką powierzchnię folii Ciosek czuł chłód ludzkich szczątków.
– Gdzie to znalazłeś? Pokaż!
Felek podreptał w stronę krzaków, a Ciosek ruszył jego śladem. Sprężyste witki biły go po twarzy, gdy przedzierał się przez chaszcze. Nie czuł bólu ani narastającego prawie niezauważalnie ucisku w lewym ramieniu.
Po chwili stanął na zrytej przez dziki polanie. Spomiędzy pozostawionych przez zwierzęta kolein sterczał biały patyk. Znacznie mniejszy od tego, który Ciosek trzymał w ręku. Pies pobiegł w tamtą stronę ale nie zdążył chwycić. Mężczyzna krzyknął:
– Zostaw! Felek, noga!
Pies znieruchomiał, opuścił uszy i spojrzał w stronę swojego pana z wyrzutem.
Doktor Ciosek nie miał wątpliwości, że ma przed sobą kolejny fragment ludzkiego ciała.
Rozdział 1
– Niebieski… Zabierz to! – usłyszała swój krzyk przez sen.
Wczorajsze tabletki jeszcze działały. Błękitny balon unosił się, ciągnąc za sobą aksamitną wstążeczkę. Oddalał się, a brzęczenie stawało się coraz głośniejsze. Lena Korcz potrzebowała chwili, aby zrozumieć, że dźwięk wydaje jej telefon. Upór dzwoniącego w końcu się opłacił. Półprzytomna wysunęła rękę spod kołdry i po omacku sięgnęła po aparat.
– Korcz ter… słucham – gubiła końcówki słów.
– Od pół godziny próbuję się do ciebie dodzwonić! – odezwał się w słuchawce męski głos.
Lena próbowała zrozumieć, co się dzieje. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, że z drugiej strony ma komendanta głównego stołecznej policji Stefana Majewskiego.
– Lena, jesteś tam? Jesteś w Warszawie?
– Yyy… Tak, szefie… tak… – wymamrotała.
Koszmarny sen zaczął stopniowo ustępować miejsca narastającemu bólowi głowy.
– Możesz rozmawiać? To ważne…
– O co chodzi?
– Zaginął syn wiceministra zdrowia Jana Blotta. – Mężczyzna zrobił pauzę, aby dać Lenie czas na przyswojenie tego, co do niej mówi. – Pół miasta poderwałem na nogi. Blott zadzwonił bezpośrednio do ministra spraw wewnętrznych Orzechowskiego, a minister do mnie.
Z trudem wstała z łóżka, kierując się do łazienki.
– Blott… Ten od leków na padaczkę?
Odkopała w końcu z pamięci finał niedawnej afery, przy której nazwisko polityka często się pojawiało. Ministerstwo wciągnęło na listę refundacyjną włoski specyfik Sivix o silnych skutkach ubocznych. Zachodnie media już wcześniej donosiły o problemach z uzyskaniem europejskiej certyfikacji. Urzędnicy pozostali jednak głusi na te głosy. Dopiero śledztwo dziennikarskie przeprowadzone przez „Die Zeitung” w kooperacji z „Corriere della Sera” ujawniło siatkę korupcyjnych powiązań europosłów z włoską firmą farmaceutyczną. Z Polski lek szybko wycofano, ale media – a przede wszystkim Krajowy Instytut Praw Pacjenta – odpowiedzialnością obarczyły Blotta, choć zarzutów korupcyjnych nikt mu nie postawił. Dla większości polityków taki skandal oznaczałby zawodową śmierć – dla niego okazał się zaledwie turbulencją.
– Tak… ten. – Komendant wydał dźwięk gdzieś pomiędzy pomrukiem a chrząknięciem.
Jan Blott od lat wpływał na krajową politykę. Był szarą eminencją radykalnego skrzydła prawicowej partii Nasza Polska, rządzącej nad Wisłą już trzecią kadencję. Resortem zdrowia kierował z tylnego fotela. Szefowanie ministerstwa powierzył oddanemu, bliskiemu i niezbyt lotnemu współpracownikowi Rafałowi Płaskiemu.
Lena przetrząsała szafkę z lekami. Gdzieś tu były.
– Ale są Jolka i Kaśka – powiedziała.
Odnalazła opakowanie ketonalu i wysypała na dłoń dwie ostatnie tabletki. Przez moment zawahała się, po czym połknęła lek.
– One też jadą na miejsce. Gdyby wystarczyła grupa do przetrząsania okolicy, nie zadzwoniłbym do ciebie.
– Nie wiem, czy jestem w stanie… tak na szybko…
Majewski jakby nie usłyszał. Milczał po drugiej stronie słuchawki.
– Akurat teraz… Wiesz… – Wymówki przychodziły Lenie z trudnością. – Nadal jestem na zwolnieniu – powiedziała w końcu, jakby wstydząc się wypowiadanych słów.
– Które właśnie się kończy. Możesz uznać, że to nie jest prośba.
Kobieta się nie odezwała.
– Pojedź na miejsce – powiedział Majewski. – Zaczęło się wczoraj wieczorem. Chłopak zniknął w czasie albo tuż po swojej imprezie urodzinowej. Rodzice odkryli to dopiero dzisiaj. Jakąś godzinę temu.
Lena spojrzała na ścianę, gdzie wisiał zegar.
– Jest jedenasta, a oni dopiero się zorientowali?
Mężczyzna zignorował komentarz.
– Na imprezie były dzieci. Trzeba je przesłuchać. Łatwiej będzie tobie i dziewczynom niż któremukolwiek z nas ogarnąć to towarzystwo. Żoną Blotta jest ta aktorka Victoria Szaflarska-Blott.
Lena podeszła do kuchennego okna i rozsunęła zasłony. Gdy słońce wdarło się do pomieszczenia, poczuła, że kręci jej się w głowie. Odkąd brała trazodon i cital, poranki się kleiły. Nadal nie mogła dojść do siebie. Brała leki znacznie dłużej, niż zaleciła psychiatra.
Zmrużyła oczy. Za oknem, z kosza stojącego przy osiedlowej alejce, wrona wyciągała foliowe truchło w poszukiwaniu resztek jedzenia. Śmieci walały się po rachitycznej trawie, połyskując niczym drogocenne kamienie.
– Jarek Grzmiński, pamiętasz go?
– Nie.
– Będzie okazja do odświeżenia pamięci. Zbieraj się, niedługo przyjedzie. Dałem mu twój adres.
Mężczyzna się rozłączył.
Lena ruszyła do łazienki. Letni prysznic nie przyniósł ukojenia. Zamiast tego poczuła, że narasta w niej złość na Majewskiego, a przede wszystkim na siebie, że nie była wystarczająco stanowcza, aby odmówić. Na szczęście ból głowy ustępował. Wycierając włosy, rzuciła okiem na telefon. Dwa połączenia, których nie usłyszała, musiał wykonać człowiek, o którym mówił komendant. Oddzwoniła.
– Schodzę. Dwie minuty – rzuciła do słuchawki.
Wyszła z łazienki i podeszła w stronę szafy. Gdy ją otworzyła, jej wzrok mimowolnie powędrował w stronę plastikowego worka wciśniętego pod ubrania wiszące na drążku. Aż tylu rzeczy zapomniał. Ogarnęła ją niechęć na myśl o zbliżającej się rozprawie. Ubrała się i po chwili wybiegła przed blok.
Mężczyzna bawił się kluczykami i bez wyraźnego zainteresowania rozglądał po okolicy. Na pozbawioną włosów głowę naciągnął czarną bejsbolówkę. Dopiero gdy zwrócił się w jej stronę, wspomnienie wróciło. Wyglądał znajomo.
– Wolniej się nie dało? – mruknął bardziej sarkastycznie, niż zamierzał.
Szyby volkswagena passata były przyciemnione. Z otwartych tylnych drzwi wystawała nogawka zielonych męskich bojówek i oparty o próg, zbyt masywny, przyszło jej do głowy, jak na tę porę roku but.
– Zwykle zaczyna się od „dzień dobry”.
Mężczyzna nie odpowiedział. Poprawił czapkę i wsiadł za kierownicę. Zanim przekręcił kluczyk stacyjki, włączył radio. Lena usiadła w fotelu pasażera, rzucając jedynie ukradkowe spojrzenie drugiemu mężczyźnie. Samochód ruszył w dół Chełmskiej. Dopiero gdy wjechali na most Siekierkowski, Grzmiński przerwał ciszę.
– To może jeszcze raz – powiedział i wyciągnął prawą rękę w stronę Leny. – Jarek.
Lena z ociąganiem odwzajemniła uścisk.
– Lena Ko… – zaczęła, ale nagle urwała. – Pracowaliśmy kiedyś, prawda? Sprawa Słopnickich.
Mężczyzna przytaknął. Od tamtego czasu minęło ponad dziesięć lat. Grzmiński był wtedy zatrudniony w Komendzie Wojewódzkiej w Krakowie.
Tamara Słopnicka, nastoletnia córka właściciela sieci hoteli, zniknęła nad ranem w trakcie powrotu z imprezy na Kazimierzu. Żądanie okupu pojawiło się szybko, a tropy prowadziły do warszawskiej grupy zajmującej się handlem narkotykami. Naczelnik z Krakowa, Paweł Wypych, poprosił ówczesnego szefa wydziału terroru z Komendy Stołecznej o wsparcie. Stefan Majewski nie tylko przystał na prośbę Wypycha, ale też zaangażował zespół psychologów, który miał wytypować porywacza. Grzmiński forsował podejrzenie, że sprawa ma drugie dno. Zawiłe relacje w domu Słopnickich budziły niepokój. Ojciec despota silną ręką rządził nie tylko wielomilionowym przedsiębiorstwem, ale też żoną i trójką swoich małoletnich dzieci. Ci, uzależnieni od pieniędzy głowy rodu, pokornie spełniali jego wolę.
W tym czasie Lena dopiero wkraczała w szeregi policji. Liderką zespołu, do którego dołączyła, była Wanda Lenart, terapeutka oraz zawodowa profilerka. Prowadziła wykłady na macierzystej uczelni Leny. Lenart szybko poznała się na dziewczynie. Doceniła jej przenikliwość i inteligencję. Zachęciła, aby po uzyskaniu dyplomu z psychologii złożyła papiery do akademii policyjnej w Szczytnie. Lena posłuchała. Głównie dlatego, że nie miała na siebie innego, lepszego pomysłu. Po ukończeniu Szczytna Lenart ściągnęła ją do zespołu.
Sprawa Słopnickiej była pierwszym śledztwem, w którym Korcz wzięła udział. W krótkim czasie dziewczyna dowiedziała się o ukrywanym nawet przed przyjaciółmi tajemniczym chłopaku Słopnickiej zwanym Grekiem. Chłopak nie był obcy warszawskiej policji. Na swoim koncie miał rozboje, kradzieże i handel narkotykami. Informacja okazała się przełomowa dla sprawy. Tamara z Grekiem upozorowała swoje porwanie, by wyciągnąć gotówkę od bogatego i znienawidzonego ojca.
Sukces w rozwikłaniu zagadki okazał się dla Leny trampoliną do samodzielnego, zawodowego życia. Zaskarbiła sobie uznanie naczelnika. Jarek dostał awans, a wkrótce potem Majewski ściągnął go do Warszawy. Po rozwiązaniu kilku podobnych śledztw przylgnęła do niego łatka speca od zaginięć.
Korcz poczuła szturchnięcie w bark. Milczący dotąd na tylnym siedzeniu mężczyzna o fizjonomii zapaśnika wsunął głowę między zagłówki przednich foteli i również wyciągnął dłoń w stronę Leny.
– Krzysiek Cichosz – przedstawił się.
Kobieta uścisnęła coś, co bardziej przypominało rozmiarami bochen chleba niż ludzką rękę. W przeciwieństwie do Jarka nie narzekał na brak owłosienia. Gęste włosy niedbale opadały mu na czoło, a wydatne szczęki pokrywał ciemny zarost, poprzetykany srebrnymi pasmami siwizny. Z ulgą uwolniła dłoń z długiego i jej zdaniem zbyt mocnego uścisku.
– Max Blott, dziewięć lat. Zniknął z domu wczoraj w nocy albo dziś nad ranem – odezwał się Jarek, patrząc na drogę. – Rodzice ostatni raz widzieli go około dwudziestej, gdy poszedł do swojego pokoju. Na imprezę, która poprzedziła jego zaginięcie, zaproszone było tylko wąskie grono znajomych i rodziny, kilkoro dzieci ze szkoły.
Lena patrzyła na Wisłę, nad którą właśnie przejeżdżali. Woda połyskiwała w słońcu. Ile to już tygodni nie wychodziła z mieszkania?
– Dorośli zakończyli imprezę około drugiej, może trzeciej w nocy, ale brak młodego odkryli dopiero rano.
– Kto pierwszy się zorientował?
– Jedno z nich. Żaden z gości nie został w domu na noc – odparł.
– Coś więcej o chłopcu? Szkoła, koledzy?
– Tyle, że chodzi do Jozuego w Wawrze.
– Ta katolicka? – upewniła się Lena.
Słyszała o tym miejscu. Szkoła uchodziła za kuźnię prawicowych elit. Świetne wyniki w rankingach dla rodziców z grubymi portfelami były wystarczającą reklamą. W środowisku krążyły jednocześnie plotki o mniej chwalebnej stronie placówki, jak narkotyki i przymykanie oka na wybryki podopiecznych.
– Rozumiem, że młody nie wziął telefonu, bo już byście go namierzyli?
Jarek przytaknął.
– Podejrzewamy samowolne oddalenie albo… uprowadzenie. Rodzice mają sporo wrogów.
– Dostali ostatnio jakieś groźby?
– Ciągle im grożą.
Dojeżdżali do Anina. Miejski krajobraz za oknem zmienił się diametralnie. Daleki był od tego, do jakiego Lena przywykła w Śródmieściu. Wysokie bloki ustępowały miejsca domom schowanym wśród drzew. Po drodze minęli kilka nierzucających się w oczy kawiarenek. Z ulicy Kajki Grzmiński skręcił w lewo, w jedną z przecznic. Przez chwilę jechali wzdłuż lasu, mijając luksusowe wille.
Krzysiek, który dotąd milczał na tylnym siedzeniu, puknął palcami w szybę.
– Grupa poszukiwawcza z psiakami będzie miała co robić – powiedział.
Jarek tylko mruknął.
Samochód kluczył wąskimi uliczkami, by w końcu zatrzymać się przed wysokim, ponaddwumetrowym murem porośniętym bluszczem. Ogrodzenie willi upstrzone było kamerami monitoringu. Po chwili żółta czujka zamrugała, a metalowa brama ruszyła wolno, odsłaniając podjazd posesji.
Lena pokiwała ze zdumieniem głową.
– To tak mieszkają wiceministrowie? Jakieś podwyżki mieli w ostatnim czasie?
– Tak mieszkają elity. Blott odziedziczył po matce, Marii Popławskiej, chyba pół Anina.
– Tej Popławskiej z Solidarności? – przerwała Lena.
Grzmiński przytaknął. Przejechał przez bramę i skierował auto w stronę parkingu dla gości.
– Pamiętasz sprawę Benesza?
Kobieta spojrzała na niego, jakby nie zrozumiała. Po co do tego wraca? Finał tamtej historii śnił jej się po nocach. Po sześciu dniach od porwania znaleziono rozczłonkowane ciało ośmioletniego Konstantego Benesza, rozkładające się w rowie melioracyjnym przy autostradzie A1. Przypadkowo natrafili na nie pracownicy służb porządkowych. Cięcia dokonano rzeźnickim nożem. Głowy nigdy nie odnaleziono.
Dzieciak był jedynym synem Anny Katarzyny Benesz, najbogatszej Polki, która chwilę wcześniej przejęła stery w globalnym koncernie spożywczym Katanja stworzonym przez twórcę fortuny Beneszów, jej ojca – Jana.
– Robiłeś przy tym? – Lena próbowała odgadnąć intencje Grzmińskiego.
Mężczyzna zaprzeczył głową i wyłączył silnik.
– My nie – powiedział – ale nasi z wydziału. Stary Benesz ma kontakty wśród polityków i ludzi ze służb. Naciskał gdzie się da, ale śledztwo stanęło w miejscu, w końcu zostało umorzone. Morderca nie zostawił śladów. Podrzucił zwłoki niezauważony, ciało leżało w rowie co najmniej trzy dni. Do tego padało. Wiele śladów utracono. Wygląda na robotę profesjonalistów. Dlatego niektórzy forsują tezę, że w sprawę zaangażowana jest mafia, na zlecenie jakiegoś biznesowego albo politycznego wroga Beneszów.
Jarek odwrócił się w stronę Leny po raz pierwszy, odkąd wyruszyli z Mokotowa. Jak zwykle w towarzystwie kobiet, odczuł niepokojące napięcie. Odruchowo odsunął się w fotelu i oparł plecami o drzwi, aby zwiększyć dzielący ich dystans. Dopiero z bliska dostrzegł beżowe sińce okalające jej oczy, których nie był w stanie przykryć nawet makijaż. Czas odcisnął piętno na jej urodzie.
– To dlatego Majewski skierował waszego naczelnika na wcześniejszą emeryturę – powiedziała Lena.
– Akurat w przypadku Zbyszka Rachtana brak postępów w śledztwie to był tylko wierzchołek góry lodowej. Już wcześniej były na niego skargi. Ale co do zasady masz rację. Majewski potrzebował kozła ofiarnego. Musiał udowodnić, że panuje nad sytuacją.
– Komendant podejrzewa, że zaginięcie młodego Blotta może mieć coś wspólnego z Beneszem?
– Nie tylko z Beneszem…
– O czym mówisz? – patrząc w szare, niemal przezroczyste oczy Grzmińskiego, Lena czuła, że brakuje jej powietrza.
– Mogłaś nie słyszeć, bo Majewski robi wszystko, aby media nie zajmowały się tą sprawą. Ksawery Wiśniewski, osiem lat, majętna rodzina powiązana z ludźmi władzy. Szukamy dzieciaka od roku. Szanse, że znajdziemy go żywego, są równe zeru. Zniknął podobnie jak Benesz. Nagle. Bez żadnych sygnałów, że coś jest na rzeczy.
Lena potarła czoło.
– Komendant boi się seryjnego…
– Pogadamy potem, ale jedno jest pewne. Jeśli Maxowi coś się stanie, Blott na pewno będzie szukał winnych. Majewski kolejny raz może się nie wywinąć – powiedział mężczyzna i odwrócił się w stronę drzwi wejściowych willi, które w tym momencie się uchyliły.
Pulsowanie w skroni zagłuszone przez Lenę lekami przybrało na sile. Mimo że oddychała coraz szybciej, nie mogła złapać tchu. Symptomy zbliżającego się ataku nie były jej obce. Wiedziała, że nadal ma szansę go powstrzymać. Szarpnęła za klamkę zbyt nerwowo. Nie uszło to uwadze Krzyśka. Mężczyzna z perspektywy tylnego siedzenia obserwował ją od dłuższej chwili. Lena wysiadła i odwrócona do policjantów plecami wstrzymała oddech na tyle długo, by poczuć pieczenie i ból. Krew napłynęła jej do twarzy, oczy zaszkliły się. Wtedy pozwoliła sobie na niewielki haust powietrza i jeszcze raz zmusiła się, by nie oddychać. Namiastka kontroli nad reakcjami ciała powoli wracała.
Rozdział 2
Irma Krajewska obudziła się z popołudniowej drzemki i usiadła w swoim łóżeczku. Mimo że był środek dnia, w domu panowała cisza. Wyszła na korytarz. Pokój starszej o siedem lat siostry znajdował się naprzeciwko. Sara siedziała przy biurku i specjalną pęsetą przyklejała mikroskopijne cekiny do tekturowego obrazka. Zauważyła Irmę, ale nie przerwała pracy.
– Mamaaa… Irma wstała!
Rozespana dwulatka podeszła bliżej i długo się przyglądała kolorowym drobinkom. Dopiero wtedy, gwałtownie, nieuważnie i bez ostrzeżenia wyciągnęła dłoń w ich stronę. Sara, która próbowała zablokować ruch ręki siostry, była bez szans. Setki cekinów, podskakując, cicho rozsypały się po drewnianym parkiecie. Sara zmrużyła oczy i odepchnęła małą.
Krzyk i płacz wypełniły piętro domu. Doleciały również do gabinetu na parterze, gdzie pochylona nad ekranem pracowała Zuzanna Krajewska.
Kobieta westchnęła, ale nie oderwała wzroku od monitora.
– Wojtek! Znowu się kłócą! Mam jeszcze kilkadziesiąt zdjęć do obróbki!
Balkonowe okno prowadzące do ogrodu było otwarte.
– Wojtek! – powtórzyła, ale odpowiedź nie nadeszła.
Na górze za to rozległ się kolejny huk. Wyjrzała przez szybę. Wojtek Krajewski ze smartfonem w dłoni wciąż leżał w hamaku.
– Ruszysz się?! Do urodzin została godzina. Muszę to skończyć! – krzyknęła w jego stronę.
– Idę, idę – mruknął, a jednocześnie nie wykonał żadnego gestu, który mógłby świadczyć o tym, że planuje się podnieść.
– Poczekaj. Pomogę ci!
Zuza wyrosła jak spod ziemi tuż przy nim, szarpnęła za krawędź hamaka i zrzuciła męża na idealnie przystrzyżoną, miękką i soczystą od codziennego zraszania trawę. Na wysokości oczu zobaczył niebezpiecznie szybko zbliżającego się w jego stronę robota koszącego. Dopiero wtedy zerwał się na nogi.
– Oj, teraz przesadziłaś! – powiedział bardziej do siebie niż do żony, bo kobieta zdążyła już zniknąć w głębi domu. – Dziewczyny! Koniec wojny! – zawołał, gdy znalazł się na schodach prowadzących na piętro.
W odpowiedzi dobiegły go jedynie kolejne wrzaski.
– To mój pokój! Zabierz ją! Doprowadza mnie do szału! – Sara wydzierała się w stronę matki.
Korzystając z nieuwagi siostry, ośmielona pojawieniem się rodziców, Irma po raz kolejny rzuciła się z zaciśniętymi piąstkami w stronę Sary.
– Dość! – Zuza na czas doskoczyła do dwulatki i wzięła ją na ręce. – Saro, przygotuj ubranie na urodziny. Wojtek, ogarnij obiad – zarządziła Krajewska.
Zanim mężczyzna zdążył wyjść na korytarz i ruszyć w stronę kuchni, jego telefon zasygnalizował kolejne nadchodzące wiadomości. Kobieta spojrzała na niego z wściekłością. Praca, od której nie przysługiwały mu dni wolne, coraz mocniej wkradała się w ich domowe życie.
Speedup.com, założony przez Krajewskiego e-commerce, dostarczał zaawansowane oprogramowanie sprzedażowe dla małych i średnich firm. Po kilku niestabilnych pierwszych latach ostatecznie ugruntował swoją pozycję lidera. Krajewski nie zamierzał jednak na tym poprzestać i coraz częściej spoglądał w stronę dużego biznesu. Zdawał sobie sprawę, że wiedza, doświadczenie czy referencje w tym przypadku mogą nie wystarczyć. By z sukcesem startować w przetargach ogłaszanych przez spółki Skarbu Państwa czy ministerstwa, musiał nawiązać odpowiednie relacje w gronie decydentów.
Urodziny Maxa, dziewięcioletniego syna wpływowego polityka Jana Blotta, stwarzały do tego idealną okazję. Choć Sara i Max byli w tym samym wieku, lubili się i często razem bawili, Blottowie zachowywali dystans. Nigdy nie zaprosili Krajewskich do ich odgrodzonej od świata rezydencji, leżącej zaledwie dwa domy dalej. Aż do dziś.
W skrytości ducha Wojtek wiele sobie po tej wizycie obiecywał.
Odpisał na mail i podniósł głowę znad telefonu. Zuza, z Irmą na rękach, stała na schodach i bez słowa uważnie mu się przyglądała. Kobieta podeszła do męża i podała mu córkę. Zniknęła za drzwiami gabinetu, a gdy po chwili znowu pojawiła się w salonie, w ręku trzymała torbę z laptopem.
– Ej, co robisz? – zapytał, gdy wreszcie pojął intencje żony. – Wychodzisz? Teraz? Ale wrócisz na urodziny?
Kobieta milczała.
– Zuza?!
Był bezradny.
– Ej, przepraszam, może trochę dziś przegiąłem. Ale naprawdę muszę pogadać z Blottem. Wiesz, że to dla mnie ważne!
Krajewska się nie odwróciła. Tymczasem rozbawiona dwulatka na rękach ojca wkładała mu palce do ucha.
– Nie przyszło ci do głowy, że moje zdjęcia też są dla mnie ważne?
Głos Zuzy dobiegł go z głębi garażu. Po chwili usłyszał szum podnoszonej bramy, a na podjazd wtoczył się SUV.
Wojtek westchnął. Spojrzał na okrągłą twarzyczkę dziewczynki i zrobił głupią minę, która zawsze wywoływała uśmiech dzieci.
– Kreacja, obiadek i na bibkę?
Mała zamyśliła się, a potem, na znak zgody, pokiwała blond głową. Tuż obok stała Sara. Dziewczynka ubrana w letnią beżową sukienkę przyglądała mu się uważnie. Nadęła usta.
– Wkurzyłeś mamę – stwierdziła.
– Chodź na obiad, jest jakaś zupa…
– Rozwodzicie się? – ciągnęła Sara.
– No co ty… nie! – powiedział.
Mam nadzieję, że nie – dodał w myślach.
– Mama musi do jutra skończyć projekt i potrzebuje spokoju. Pojechała trochę popracować. Niedługo wróci.
– Tata gaj upę!
Irma ożywiła się na widok siostry i wyrwała z rąk taty na podłogę.
– Rodzice Marka, tego z trzeciej, ostatnio się rozwiedli. Mówił, że pokłócili się o hajs, a młoda chce zupę – wyjaśniła Sara.
Wojtek postawił dziecko i ruszył w stronę lodówki.
– Chcesz upę, ty mały łobuzie? – Dziewczynka połaskotała Irmę za uchem i zaczęła stroić miny. Dwulatka się uśmiechnęła.
Mężczyzna przyglądał się córkom.
– Przed chwilą nazwałaś ją potworem!
Sara wzruszyła ramionami. Biegała wokół kanapy na tyle wolno, by Irma miała szansę jej dotknąć.
– Dobra, uciekaj. Teraz ja cię gonię! – zawołała do siostry, która nadal nie w pełni rozumiała zasady gry w berka.
Zuzanna Krajewska mijała kolejne ogrodzone domy i wille sąsiadów, a pomiędzy nimi, ukryty wśród drzew, miejski plac zabaw. Zjechała na pobocze, aby przepuścić dwa nadjeżdżające z naprzeciwka samochody. Po chwili dotarła do willi Blottów. Zwykle szczelnie zamknięta dwumetrowa brama dziś była szeroko otwarta. Na podjeździe z dużego vana wysiadła para dorosłych z trójką małych dzieci. Kobieta była w zaawansowanej ciąży. Zarówno rodzice, jak i ich latorośle wyglądali niczym żywe reklamy sieci odzieżowej. Na ich powitanie wyszła wysoka szatynka w kwiecistej sukni do kostek z kieliszkiem w dłoni.
Niech sam się z nimi męczy – pomyślała o Wojtku, a wściekłość zaczęła ustępować miejsca złośliwej satysfakcji.
Krajewska schowała głowę w ramionach i zsunęła się z fotela. Liczyła, że w ferworze powitań nikt nie zwróci na nią uwagi. Minęła bramę i zerknęła w tylne lusterko. W tym momencie czujniki w aucie zaczęły piszczeć i mrugać, ostrzegając przed niebezpieczeństwem. Wcisnęła hamulec.
Samochód zatrzymał się kilka metrów przed stojącym na skraju drogi mężczyzną. W zbyt dużej ortalionowej kurtce i szarych dresach niemal zlewał się z otoczeniem. Przeklęła go w duchu i przepraszająco kiwnęła w jego stronę głową. Powinna bardziej uważać.
Mężczyzna poprawił okulary w grubych czarnych ramkach. Spuścił wzrok i ruszył na drugą stronę jezdni. Nadwaga odebrała mu sprężystość chodu. Zuza zauważyła, że przechyla ciało ku lewej stronie, jakby utykał. Jego długie, zaczesane do tyłu włosy opadały na szerokie, rozlane ramiona.
Rozdział 3
Dwunastoletnia skoda wolno wtoczyła się na parking przed budynkiem redakcji „Star Expressu”. Długowłosy mężczyzna, który siedział za kierownicą, wybrał miejsce najbliżej wejścia. Zanim otworzył drzwi i sięgnął po torbę rzuconą na siedzenie pasażera, poprawił znajdujący się w środku aparat.
Zdjęcia dla redakcji robił od sześciu lat i choć był freelancerem, na współpracy z tabloidem zarabiał jak dotąd najlepiej. Dziś miało być podobnie. Noc, choć długa, była udana. Polowanie na zdjęcia celebrytów, polityków czy sportowców tylko dla niewtajemniczonych wydawało się lekkie i proste. Całe to kombinowanie, śledzenie, wspinanie się na drzewa albo spanie na tylnym fotelu auta przez kilka dni z biegiem lat męczyło go coraz bardziej.
Zamknął torbę, sprawdził, czy ma przy sobie kartę otwierającą drzwi do budynku, i wysiadł z samochodu. Dobiegły go odgłosy śmiechów i rozmów znajomych, którzy wyszli na parking zapalić. Machnął im na powitanie. Właśnie wtedy tuż obok niego pojawili się nie wiadomo skąd ci dwaj.
Pierwszy był niski i łysy, w białym T-shircie i dżinsach, z twarzy podobny do nikogo. Tuż za nim stał drugi, napakowany brodacz w bojówkach i koszulce polo, ewidentnie spędzający sporą część tygodnia na siłowni. Przez myśl przemknęło Serkowi, żeby wziąć nogi za pas, ale szybko uznał pomysł za absurdalny. Od dawna nie miał nic za uszami. Poza tym był środek dnia, a kumple zdążyliby do niego dobiec, gdyby cokolwiek złego się wydarzyło.
– Miłosz Serek? – zaczął wyższy.
– Zależy, kto pyta.
– Komenda Stołeczna. Udane łowy?
Mężczyzna wyciągnął służbową legitymację.
– To jest kolega Jarek, ja mam na imię Krzysztof. A wracając do pytania: jak poszło?
Serek pojął w mig. O ile gwiazdom i gwiazdeczkom złapana znienacka fota niekiedy podbijała notowania, o tyle część polityków bardzo pilnowała swojego życia prywatnego.
– Nie ma paragrafu, który kazałby mi odpowiadać na takie pytania. Więc odpalcie sobie, chłopaki, jutro naszą stronkę i sami zobaczycie, jak było – odpowiedział, próbując ich wyminąć.
Jarek zastąpił mu drogę.
– Wolelibyśmy obejrzeć na miejscu. Tak przez czystą uprzejmość.
– Chyba że wolisz, aby szefowa interweniowała? – dodał Krzysiek.
Jakby na potwierdzenie tych słów w kieszeni kurtki Serka zaczął wibrować telefon.
– Widzę cię z góry – usłyszał w słuchawce kobiecy głos.
Ewa Grajewska, naczelna „Star Expressu”, stała w oknie biurowca tuż nad głowami mężczyzn z telefonem przy uchu.
– Zaproś panów do mojego gabinetu – powiedziała i rozłączyła się.
Serek kiwnął w stronę tajniaków i ruszył w stronę wejścia.
Po pokonaniu bramek ochronnych na parterze wjechali windą na drugie piętro, nie zamieniając ze sobą w tym czasie ani słowa. Kolejne otwierane kartą drzwi odsłoniły wnętrze redakcji największego plotkarskiego dziennika w kraju. Newsroom w centralnej części podzielony był na małe boksy, w których zasiadali redaktorzy. Pozostałą część zajmowały dwie przeszklone sale. Na bocznej ścianie kilka telewizorów pokazywało programy informacyjne z Polski i zagranicy.
– Serek, co znowu przeskrobałeś?! Nowi koledzy przyszli się na ciebie poskarżyć mamusi? – zawołała w stronę mężczyzny graficzka, Aneta Żar.
– Jestem niewinny. – Miłosz puścił oko do dziewczyny i wszedł razem z policjantami do gabinetu naczelnej.
Ewa Grajewska stała na czele tabloidu już siódmy rok. Wystarczająco długo, by okrzepnąć i dać się poznać jako wymagająca i uczciwa szefowa, a w przypadku nastąpienia jej na odcisk – wyjątkowo pamiętliwa jędza. W środowisku nie było tajemnicą, że ma doskonałe kontakty nie tylko wśród polityków, ale także w służbach. Dla Stefana Mazisa, właściciela koncernu medialnego Vivo, w którego skład wchodził „Star Express”, koneksje Grajewskiej były kluczowym argumentem przemawiającym za ściągnięciem jej do szefowania gazecie.
Poranny telefon od Stefana Majewskiego zaskoczył kobietę. W pierwszym odruchu pomyślała, że dzwoni z awanturą o ostatni artykuł, w którym tabloid mocno skrytykował brutalne działania policji podczas zatrzymania małoletniego podpalacza na Białołęce.
Nie, Majewski nie załatwiałby takich spraw osobiście, tym bardziej w niedzielę – pomyślała i nabrała przekonania, że musiał dzwonić z interesem.
Nie myliła się. Po zakończeniu rozmowy z komendantem, która nie trwała dłużej niż dwie minuty, ubrała się, wsiadła do samochodu i ruszyła do redakcji.
Zanim Miłosz i policjanci przekroczyli próg newsroomu, przyszła jej do głowy jeszcze jedna myśl. Rozejrzała się w poszukiwaniu blond głowy należącej do niezbyt rosłej właścicielki. Justyna Dzikowska siedziała na biurku pod ścianą. Sączyła kawę z ogromnego różowego kubka, z którego boku połyskiwała ozdobna, złota korona. Przywołana wzrokiem przez szefową, ruszyła w jej stronę.
– O nic nie pytaj. Zaraz zjawi się Serek z dwójką tajniaków. Słuchaj rozmowy, a potem powiem, co robimy.
Dziewczyna przytaknęła i weszła za Grajewską do gabinetu.
Dział polityczny „Star Expressu” Justyna prowadziła od pięciu lat, choć wydarzeniami na Wiejskiej zajmowała się praktycznie od początku swojej kariery dziennikarskiej. Nawiązywanie kontaktów z politykami, których osobiście uważała za ograniczonych darmozjadów, przychodziło jej z łatwością. Umiejętnie wykorzystywała urodę i spryt, by zdobyć potrzebne informacje bądź zweryfikować plotki. Co głupsi z męskiego grona reprezentantów narodu puszyli się w jej obecności, opowiadając zbyt wiele o partyjnych naradach i wewnętrznych konfliktach.
Odskocznią od politycznego i plotkarskiego światka były dla Justyny studia doktoranckie na Wydziale Polonistyki UW. Temat pracy doktorskiej Żywioły w poezji Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej stanowił niewyczerpane źródło żartów dla redakcyjnych kolegów. Tym bardziej że realizacja przedsięwzięcia trwała zdecydowanie dłużej, niż pozwalały na to uczelniane przepisy.
Dzikowska z Grajewską bez słowa obserwowały przemierzających newsroom mężczyzn. Po krótkich powitaniach naczelna usiadła za biurkiem, wskazując pozostałym miejsca na kanapie pod ścianą. Justyna jako jedyna stała oparta o szybę przy drzwiach.
– Załatwmy to szybko – zaczęła naczelna. – Was tu nie ma, a my nic nie wiemy o zaginięciu syna wiceministra Blotta. Serek – zwróciła się do fotografa – zgraj zdjęcia u Maćka, a panom zrób kopię karty. Materiału nigdzie nie wodujesz.
Miłosz kiwnął głową i sięgnął do torby. Z aparatem w dłoni wyszedł z gabinetu, kierując się prosto do biurka edytora. Gdy wrócił, w ręku trzymał czarne USB, które wręczył Jarkowi. Policjant schował je do kieszeni dżinsów.
– Pomagamy, ale też liczymy na wzajemność – powiedziała Grajewska. – Przedstawiam panom Justynę Dzikowską, która zajmie się sprawą. Będę wdzięczna za okazane wsparcie.
Grzmiński rzucił dziennikarce przelotne spojrzenie.
– To już zależy od komendanta – powiedział.
Naczelna przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się.
– Wszystko jest kwestią dobrej woli.
Wstała z fotela i podeszła do policjantów.
– Nie zatrzymuję. Mam nadzieję, że Max szybko się odnajdzie. Serek panów odprowadzi.
Gdy tylko drzwi gabinetu się zamknęły, Dzikowska wypaliła:
– Chcesz powiedzieć, że zaginął dzieciak tego Blotta?!
O polityku miała jak najgorsze zdanie, ale jego wpływy w partii rządzącej były niezaprzeczalne. Zaginięcie syna kogoś tak wysoko postawionego otwierało pole do spekulacji.
– Dziś w nocy. Akurat gdy Serek wisiał na drzewie, polując na panią aktoreczkę. Chłopak ma dziewięć lat.
Naczelna wybrała numer wewnętrzny edytora.
– Maciek, zablokuj dostęp do dysku, na który wrzuciłeś foty. Do odwołania.
Odłożyła słuchawkę i przywołała Justynę przed monitor swojego komputera.
– Większość dzieci odnajduje się sama w ciągu kilku, kilkunastu godzin – powiedziała Grajewska. – Do tego czasu wstrzymamy materiał. W zamian będziesz miała dostęp do źródeł. Chłopaki, których podesłał Majewski, wyglądają na łebskich.
– A jeśli młodemu Blottowi coś się stanie?
Naczelna wpatrywała się w ekran, na którym pojawiały się i znikały nowe okna. Palcem wskazującym stukała w blat biurka.
– Wszyscy zaczną łączyć to z Beneszem.
– Tamto śledztwo umorzono. Pisaliśmy o tym niedawno, gdy posypały się głowy w Komendzie Stołecznej.
Na ekranie pojawił się komunikat, na który Ewa czekała. Skopiowała hasło i odnalazła zaszyfrowany dysk.
– No dobra, zobaczmy, czy stawki kolegi Serka nie są wygórowane.
Odpaliła zdjęcia.
Dwie przygarbione postacie kobiet, z nienaturalnie wyciągniętymi do przodu szyjami, wpatrywały się w monitor.
Gdy Grajewska podniosła głowę, zauważyła przemykającego przez open space Miłosza, który wrócił po odprowadzeniu policjantów. Poderwała się z fotela i zbyt gwałtownie jak na nią otworzyła drzwi.
– Sereeek! – krzyknęła.
Wzrok zgromadzonych w newsroomie dziennikarzy powędrował na fotografa, a potem na naczelną. Ale kobiety już tam nie było. Usadowiła się z powrotem przed ekranem.
– Kto to, kurwa, jest?! – Ewa powiedziała dopiero, gdy Miłosz zamknął za sobą drzwi akwarium. – Miało być o rodzinnej sielance, a ty mi tu romans przynosisz!
Chłopak odetchnął z ulgą. – Nie dałaś szansy się pochwalić – odparł z udawaną nonszalancją.
Kącik ust Grajewskiej poruszył się.
– Znasz go?
– Jurny tatuś. Przewiń, jest tego więcej – powiedział fotograf.
Grajewska wstała z fotela, a Miłosz zajął jej miejsce. Po chwili poszukiwań odnalazł zdjęcie, na którym niewysoki mężczyzna w różowej koszulce polo idzie przez ogród w stronę bawiących się gości. Towarzyszy mu dziewięcioletni chłopiec, a na powitanie tej dwójki wychodzi Jan Blott. Serek przewinął kilka kolejnych zdjęć. Zatrzymał się na fotografii, na której nieznajomy obejmuje Victorię Szaflarską. Dzikowska zaśmiała się i klepnęła mężczyznę w ramię.
– To nawet nie jest dwuznaczne.
– To jak szefowa, negocjujemy? – zapytał Serek.
– Ponegocjujemy, jak dzieciak się znajdzie. Dopiero wtedy puścimy.
Ewa odwróciła się w stronę okna. Wodziła wzrokiem po zalanej słońcem ulicy. W tym czasie Justyna pochyliła się nad ekranem i dalej przeglądała zdjęcia. Coś przykuło jej uwagę. Zaczęła powiększać jeden z obrazów.
– Widziałeś to? – zwróciła się do fotografa.
Mężczyzna zaprzeczył.
– Jest więcej?
– Tylko na tych dwóch. – Kobieta zbliżyła palec do ekranu. – Może jakiś przypadkowy spacerowicz?
Telefon Grajewskiej zaczął podskakiwać na blacie stołu. Kobieta kiwnęła głową w stronę Dzikowskiej i Serka. Czas ich audiencji właśnie się skończył.
– Jedź do Anina, poszperaj – rzuciła Ewa w stronę Justyny, gdy ta zamykała za sobą drzwi gabinetu.
Za filarem, po drugiej stronie newsroomu, dziennikarka dostrzegła Michalinę Zawadzką. Kiwnęła w jej stronę i ruszyła do wyjścia. Dziewczyna podążyła za nią. Minęły obrotowe drzwi budynku i skręciły w lewo. Dopiero wtedy Justyna zreferowała jej szczegóły rozmowy z naczelną.
– Znajdź co się da na temat śledztwa Benesza, teksty, wzmianki, plotki. Odgrzeb też to, czego mogę nie wiedzieć o Szaflarskiej. Poszukaj jeszcze informacji o tym dzieciaku. Max Blott. Może gdzieś udzieliła wywiadu i o nim wspominała. Sprawdź. Ja zajmę się Blottem.
Michalina szanowała i podziwiała Dzikowską, czując jednocześnie, że także Justyna coraz bardziej jej ufa. To ona przyjęła ją na praktyki do redakcji, a potem zasugerowała Grajewskiej, aby zaoferować Michalinie płatny staż. Zawadzka była dociekliwa i inteligentna, co czyniło ją idealnym materiałem na dziennikarkę. Choć nie uniknęła kilku typowych dla jej wieku i braku doświadczenia wpadek, posiadała wystarczająco dużo pokory, pozwalającej na wyciąganie lekcji z porażek.
– Jeśli młody się znajdzie, rozszarpiemy Szaflarską dzięki fotkom Serka. Taki romans to mocna rzecz. Może o zaginięciu i szczęśliwym odnalezieniu Maxa też wspomnimy. Oczywiście w domyśle sugerując patologię w rodzinie – powiedziała niewinnie Dzikowska.
– Brzmi… krwawo. – Zawadzka się zaśmiała. – A jeśli młody wsiąknie?
Dzikowska nie odpowiedziała od razu.
– Nadal będziemy o pół kroku przed konkurencją. Jadę na spacer do Anina. Daj znać, gdy wpadniesz na coś ciekawego.
Rozdział 4
Odgłos uderzeń obcasów o marmurową posadzkę siedemnastowiecznego pałacu Paca przy Miodowej 15 odbijał się od ścian złowrogim echem. Jan Pomykała, dyrektor departamentu innowacji, mijał kolejne zamknięte pokoje, świecące o tej porze pustkami jaśniej niż wysoko zawieszone korytarzowe kandelabry. Cisza panująca w budynku przypominała o zbliżającym się weekendzie. Frustracja dyrektora narastała lawinowo, odkąd przed paroma minutami zakończył rozmowę z Anną Drążkowską, asystentką Jana Blotta. Wrodzona kreatywność w szukaniu wymówek tym razem zawiodła i w piątkowy wieczór nie był w stanie znaleźć powodu, dla którego nie dostarczył jeszcze zamówionej przez wiceministra opinii. Nie mógł też odmówić dostarczenia jej na dziś.
– O tej porze?! – mamrotał pod nosem, maszerując korytarzem.
Irytację Pomykały wzmagał fakt, iż na chwilę przed podniesieniem słuchawki od Drążkowskiej pretensje pod jego adresem zakończyła wygłaszać małżonka. Tym razem zapomniał zarezerwować bilety na niedzielny koncert w filharmonii, na który umówili się ze znajomymi dwa miesiące wcześniej.
Zatopiony w ponurych rozmyślaniach nad własnym losem zatrzymał się przed drzwiami głównego specjalisty w departamencie innowacji, za którymi Tomasz Cipiołek szykował się właśnie do wyjścia z pracy. Bez pukania chwycił za klamkę i stanął w progu niewielkiego gabinetu.
– Dzwonili od Blotta – zaczął bez optymizmu Pomykała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki