Odprawa - Emil Zola - ebook

Odprawa ebook

Emil Zola

0,0

Opis

Odprawa” to dzieło znanego francuskiego pisarza Émile Zola, który jest uznawany za głównego przedstawiciela naturalizmu. Wszystkie jego utwory zostały umieszczone w Indeksie ksiąg zakazanych dekretami z końca XIX wieku.
„Szereg powozów nie posuwał się wciąż jeszcze. Wpośród tej ciemnej plamy, którą tworzył długi sznur powozów licznych niezmiernie, w to pogodne popołudnie jesieni błyskały tylko: tam łamiący się w kryształowej szybie promień zachodu, tu znowu munsztuk konia, posrebrzana oprawa latarni lub złoty galon lokaja, siedzącego wysoko na koźle. Tu i owdzie w odkrytym powozie rzucał się w oczy jakiś brzeg jasnej materyi, część tualety kobiecej, skraj jedwabiów lub aksamitów. I zwolna wielka jakaś cisza zaległa całą tę tak gwarną niedawno a teraz unieruchomioną defiladę. Słyszeć można było w głębi pojazdów rozmowy pieszych przechodniów. Rzucano sobie w milczeniu z jednego powozu do drugiego ciekawe spojrzenia i nikt już nic nie mówił wtem oczekiwaniu, które przerywało jedynie trzeszczenie uprzęży i uderzanie kopyt zniecierpliwionego konia. W dali zmieszane odgłosy Lasku zamierały.”
Fragment

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Emil Zola

ODPRAWA

Rodzina Rougon-Macquart. Historia przyrodzona i społeczna jednej rodziny za drugiego Cesarstwa

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-896-6
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Rozdział I

Za powrotem, w nawale powozów, dążących ku miastu wybrzeżem jeziora, kareta musiała posuwać się zwolna, krok za krokiem. Na chwilę nawet tłok stał się tak wielkim, że trzeba było stanąć.  Słońce zachodziło na październikowem niebie, jasno-szarem, poznaczonem pręgami lekkich obłoczków. Ostatni jego promień, osuwający się po dalekich podmurowaniach kaskady, kąpał w rudawem swem pobladłem świetle długi szereg zatrzymanych w tej chwili powozów. Odblaski złote, żywe refleksy kół odbijały od żółto jasnego tła karety, której szafirowe, lśniące ściany odzwierciedlały skrawki roztaczającego się dokoła krajobrazu. A nieco wyżej, w całej pełni tego rudawego światła, co ich oświecało od tyłu i odbijało się w mosiężnych guzikach ich liberyi w pół podgiętej i opadającej z kozła, stangret i lokaj w granatowych surdutach, jasno-piaskowych spodniach i kamizelkach w czarne z żółtem paski, siedzieli sztywni, poważni i cierpliwi jak służba arystokratycznego domu, której taka drobnostka, jak nagły zbieg powozów, nie jest w stanie w gniew wprawić. Kapelusze ich, zdobne w czarne kokardy, wyglądały bardzo dystyngowanie. Tylko konie, wspaniały zaprzęg szarogniady, dyszały zniecierpliwione.  — Patrz — wymówił Maksym — Laura d’Aurigny, tam, w tym powozie... przypatrzże jej się, Renato.  Renata podniosła się nieco, zmrużyła oczy z tak wdzięczną minką, którą przybierała zawsze, dzięki słabemu wzrokowi, ilekroć miała się czemuś przyjrzeć lepiej.  — Myślałam, że uciekła — odrzekła... — Ale zmieniła, zdaje się, kolor włosów, nieprawdaż?  — Tak — odrzucił Maksym ze śmiechem — nowy jej kochanek nie może ścierpieć rudych.  Renata, pochylona cokolwiek naprzód, z ręką wspartą na drzwiczkach karety, przypatrywała się zbudzona ze smutnego marzenia, które od godziny zamykało jej usta; milcząca, siedziała tak wtulona w głąb powozu, z niedbałością odpoczywającej w szezlongu rekonwalescentki. Na jedwabnej jasno lila sukni, z tuniką oszytą szerokiemi plisowanemi wolantami miała krótki paltocik z białego sukna z wyłogami z lila aksamitu, który jej nadawał pozór nieco zawadyacki. Dziwne jej włosy, niezwykłej blado płowej barwy, przypominające swym odcieniem kolor świeżego masła, zaledwie przysłaniał nieco lekki kapelusik, przybrany pękiem róż bengalskich. Wciąż jeszcze przymrużała oczy z tą miną impertynenckiego wyrostka, z czołem jasnem przerżniętem w pośrodku głęboką zmarszczką, z ustami, których górna warga wysuwała się naprzód, jak u nadąsanych dzieci. Potem, ponieważ widocznie nie mogła dojrzeć dobrze, wzięła lornetkę dużą, męzką, oprawną w szyldkret i trzymając ją w ręce, nie dotykając do oczu, przypatrywała się uważnie korpulentnej Laurze d’Aurigny z całą swobodą, z miną najzupełniej spokojną.  Szereg powozów nie posuwał się wciąż jeszcze. Wpośród tej ciemnej plamy, którą tworzył długi sznur powozów licznych niezmiernie, w to pogodne popołudnie jesieni błyskały tylko: tam łamiący się w kryształowej szybie promień zachodu, tu znowu munsztuk konia, posrebrzana oprawa latarni lub złoty galon lokaja, siedzącego wysoko na koźle. Tu i owdzie w odkrytym powozie rzucał się w oczy jakiś brzeg jasnej materyi, część tualety kobiecej, skraj jedwabiów lub aksamitów. I zwolna wielka jakaś cisza zaległa całą tę tak gwarną niedawno a teraz unieruchomioną defiladę. Słyszeć można było w głębi pojazdów rozmowy pieszych przechodniów. Rzucano sobie w milczeniu z jednego powozu do drugiego ciekawe spojrzenia i nikt już nic nie mówił wtem oczekiwaniu, które przerywało jedynie trzeszczenie uprzęży i uderzanie kopyt zniecierpliwionego konia. W dali zmieszane odgłosy Lasku zamierały.  Mimo spóźnionego już teraz sezonu, znalazłbyś tu „cały Paryż“, ten cały Paryż modny, wytworny: księżna Sternich w wygodnym powozie o ośmiu resorach; pani Lauwerens, w wiktoryi bez zarzutu; baronowa Meinhold w zachwycającym cab’ie, zaprzężonym w skarogniade konie; hrabina Wańska srokatemi kucami; pani Dast, sławnym swym karym zaprzęgiem; pani de Guende i pani Tessière karetą; znana Sylwia odkrytem szafirowem landem. A potem znów Don Carlos, w żałobie, z liberyą służby starożytną i uroczystą; Selim-pasza w fezie i bez guwernera; księżna de Rozan „egoistką“ ze służbą upudrowaną na biało; pan hrabia de Chibray w dog-cart; pan Simpson wytwornym kawalerskim zaprzęgiem; cała kolonia amerykańska. Nakoniec dwóch członków akademii w dorożce.  Nareszcie pierwsze powozy oswobodził się, i zwolna, po trochu, cały szereg począł się toczyć za niemi. Było to jakby przebudzenie. Tysiące światełek poczęło biedz w podskokach, szybkie błyski krzyżowały się w ruchu kół, iskry posypały się z wędzideł, targanych przez konie. Na ziemię padały szerokie odblaski szyb migocących w zachodzie. To iskrzenie się uprzęży i kół, ten blask werniksowanych ścian pojazdów, w których płonęła łuna zachodzącego słońca, te jasne tony fantastycznych liberyj rysujących się na tle nieba i bogate, strojne toalety, wysuwające się z powozów, wszystko to uniesione zostało w głuchym łoskocie bezprzerwanym, w rytmicznym tentencie zaprzęgów. I cała ta defilada posuwała się teraz wśród tegoż samego, co poprzednio, gwaru, w tychże samych blaskach, bez przerwy, jednym ciągiem, jak gdyby pierwsze powozy pociągnęły za sobą wszystkie inne.  Renata, ulegając pierwszemu lekkiemu wstrząśnieniu karety, opuściła lornetkę i napowrót spadła na poduszki powozu. Podciągnęła ku sobie mocniej brzeg niedźwiedziej skóry, co wypełniała powóz jedwabistym obrusem śniegu długich swych sfalowanych włosów. Chłodny wietrzyk się podnosił. Ciepłe popołudnie październikowe, które darzyło Lasek istnym powrotem wiosny i wywabiło w odkrytych powozach światowe panie, zagrażało teraz wcale nieoczekiwanem zakończeniem; ostrym chłodem wieczora.  Przez chwilę młoda kobieta pozostała zwinięta w kłębek, wsunięta w ciepły kąt powozu, ulegając rozkosznemu kołysaniu się tych wszystkich kół: co się toczyły przed nią. Potem podnosząc głowę ku Maksymowi, którego spojrzenia rozbierały z całym spokojem kobiety, rozparte w pojazdach sąsiednich:  — Powiedz prawdę, czy ty ją uważasz za ładną, tę waszą Laurę d’Aurigny? Któregoś tu dnia chwaliłeś ją bardzo, kiedy to zapowiedziano sprzedaż jej brylantów!... A propos, nie widziałeś jeszcze riwiery i egretki, które mi kupił twój ojciec na tej wyprzedaży?  Młoda kobieta zlekka wzruszyła ramionami.  — To pewna, że on pysznie prowadzi swoje interesa — nie odpowiadając na zadane pytanie, odrzucił Maksym ze złośliwym śmiechem. — Wynajdzie sposób zapłacenia długów Laury i dania zarazem brylantów żonie.  — Urwisie! — szepnęła z uśmiechem.  Ale młodzieniec wychylił się, ścigając oczyma jakąś damę, której zielona suknia zaintrygowała go niepomiernie. Renata wsparła głowę o siedzenie karety i z przymkniętemi oczyma poglądała leniwie po obu stronach alei, nie widząc nic zgoła. Naprawo przesuwały się zwolna drzewa przerzedzonego Lasku, w głębi gąszcz nizkich krzaków z liściem oczerwieniałem i cienkiemi gałązkami; chwilami na drodze, przeznaczonej dla konnych, mijali panowie o smukłej postawie, ciency w pasie, których konie podnosiły w biegu obłoczki pyłu swemi kopytami. Na lewo, w dole zniżających się tarasów, drzemało jezioro, czyste jak kryształ, bez najmniejszej pianki, o prostych liniach brzegów, jakby wyciętych rydlem ogrodnika; z drugiej zaś strony tego przezroczego, jasnego zwierciadła znaczyły się dwie wyspy, między któremi most, co je łączy, szarzał ciemną kreską. Jodły wysp tych kreśliły na jasnem niebie iście teatralne kontury, wytrwałą ciemną swą zielonością stanowiąc rażący kontrast z bladem tłem nieba, woda odbijała tę zieleń ciemną, niby frendzle kurtyny umiejętnie udrapowanej na brzegach horyzontu. Ten skrawek natury, ta dekoracya, zda się, świeżo malowana, kąpała się w lekkim cieniu, w mgle błękitnej, dodając dalszym planom dziwnego, nieujętego uroku. Na przeciwnem wybrzeżu, szalet — rzekłbyś wczoraj pomalowany dopiero, błyszczał w łunie zachodu jak klejnot nowy zupełnie, a te wstęgi żółtego piasku, te wązkie ogrodowe aleje, co wiją się wężykiem i okręcają po trawnikach dokoła wód jeziora, obrzeżone gałęziami z lanego żelaza, naśladującemi nieociosane drzewo, odcinały się jeszcze dziwaczniej w tej ostatniej dnia godzinie na delikatnym szmaragdzie wody i trawników.  Przywykła do wdzięku tych sztuką podniesionych krajobrazów, Renata, znużona, spuściła zupełnie powieki, wpatrując się tylko w cienkie swe palce, skręcające w tej chwili długie jedwabiste włosy niedźwiedziego futra. Nowa wszakże przerwa w regularnym pochodzie szeregu pojazdów zmusiła ją do podniesienia głowy. Skłoniła się dwu kobietom młodym, co rozparte wygodnie tuż obok siebie na poduszkach powozu, w jakiemś miłosnem obezwładnieniu, opuszczały brzegi jeziora boczną aleją. Pani margrabina d’Espanet, której mąż, podówczas adjutant cesarza, przyłączył się był właśnie z wielkim rozgłosem do skandalu starej arystokracyi dąsającej się, była jedną z najznakomitszych dam modnych drugiego cesarstwa; druga, pani Haffner poślubiła powszechnie znanego i głośnego przemysłowca z Kolmaru, którego fortunę obliczano na dwadzieścia milionów a którego cesarstwo wciągnęło w życie polityczne. Renata, która na pensyi już znała obie „nierozdzielne“, jak je mianowano ze złośliwym uśmieszkiem, nazywała je po imieniu Adeliną i Zuzanną. A kiedy po wymianie z niemi ukłonów zamierzała już napowrót wcisnąć się w kąt powozu, śmiech Maksyma zwrócił nagle jej uwagę.  — Nie, doprawdy, smutna jestem, nie śmiej się, to rzecz poważna — rzekła, widząc że młody chłopiec przypatrywał się jej drwiąco, bawiąc się widocznie jej zadumaniem.  Maksym przybrał głos komika małego teatrzyku:  — Możeśmy zmartwieni, bardzo zmartwieni; czy nie jesteśmy wypadkiem zazdrośni?  Spojrzała na niego, zdziwiona widocznie.  — Ja! — rzekła. — O co zazdrosna?  Potem dodała, jakby przypominając sobie, z wzgardliwą minką:  — Ach, tak, o Laurę! Ani myślę o tem, mój kochany. Jeżeli Arystydes, jak mi to wszyscy dajecie do zrozumienia, popłacił długi tej dziewczyny i pozwolił jej tym sposobem uniknąć wycieczki za granicę, dowód to, że czci pieniądze mniej, niż sądziłam. To mu wyrobi pewne znaczenie w świecie tych pań... Poczciwy człowiek, ja mu przecież zostawiam zupełną wolność.  Uśmiechała się; tę pochwałę męża wygłaszała tonem najzupełniejszej przyjacielskiej obojętności. I nagle posmutniała znów bardzo, wodząc dokoła tym zrozpaczonym wzrokiem kobiet, które nie wiedzą jakąby znaleźć dla siebie rozrywkę; w zadumie szepnęła:  — Chciałabym bardzo... Ale nie, ja nie jestem zazdrosna, ani trochę zazdrosna.  Urwała, wahając się.  — Widzisz, ja się nudzę — wymówiła na koniec szorstko.  Po tem wyznaniu zamilkła, zaciąwszy usta. Długi sznur powozów wciąż jeszcze przeciągał od strony jeziora w jednostajnym rytmie, z właściwym sobie łoskotem odległego wodospadu. Teraz, po lewej stronie między taflą wód a szosą przemykały kępki drzew zielonych o pniach prostych a cienkich, które tworzyły pęki kolumn. Na prawo wyrębu, gąszcz nizkich krzewów już ustał, Lasek otwierał się przed okiem szerokiemi trawnikami, olbrzymiemi kobiercami murawy, przerywanemi tu i owdzie bukietem wielkich drzew; szmaty te zieleni następowały jedne za drugiemi w lekkich odstępach, różne tylko odcieniami aż do bramy „de la Muette“, której nizka krata rysowała się gdzieś w wielkiej oddali, podobna do kawałka czarnej koronki, rozciągnionej tuż przy samej ziemi; na stokach, gdzie wzgłębiały się wzgórza, trawa zdała się niemal zupełnie błękitną. Renata patrzała przed siebie, z oczyma utkwionemi w dal nieruchomie, jak gdyby to rozszerzenie horyzontu, te łąki takie miękie, zanurzone w wieczornem powietrzu dawały jej żywiej jeszcze odczuwać próżnię jej istnienia.  Po chwili milczenia, powtórzyła z oddźwiękiem głuchego gniewu:  — O, nudzę się, nudzę śmiertelnie!  — Wiesz, żeś ty wcale niewesoła — rzucił spokojnie Maksym — pewien jestem, że dziś znów trapi cię zwykłe twe cierpienie nerwowe.  Kobieta rzuciła się w tył powozu.  — Tak, to prawda — odpowiedziała oschle.  Potem, przybierając ton macierzyński, dodała:  — Starzeję się, drogie moje dziecko; niezadługo będę już miała lat trzydzieści. To okropne! Nic mnie już nie bawi... W dwudziestym roku ty tego wiedzieć nie możesz...  — Czy na to zabrałaś mnie z sobą, aby się spowiadać? — przerwał jej młody chłopiec. — To byłoby dyabelnie długie...  Przyjęła tę impertynencję z słabym uśmiechem, jak kaprys dziecka, któremu wszystko jest dozwolonem.  — Radziłbym ci się skarżyć — mówił Maksym dalej — wydajesz przeszło sto tysięcy franków rocznie na tualety, zamieszkujesz pałac wspaniały, urządzony z książęcym przepychem, masz konie znakomite, twoje kaprysy są prawem a dzienniki omawiają każdą twoją nową suknię, jak zdarzenie najwyższej doniosłości; kobiety ci zazdroszczą, mężczyźni oddaćby gotowi dziesięć lat życia za to, by ci módz ucałować koniuszek palca... Czy nie prawda?  Skinęła głową potwierdzająco, nie odpowiadając nic na rzucone w końcu tyrady pytanie. Z oczyma spuszczonemi poczęła napowrót okręcać w koło palców długie włosy niedźwiedziego futra.  — Dajże pokój, nie bądź za skromną — mówił znów Maksym — wyznaj otwarcie, że jesteś jednym z filarów cesarstwa. My między sobą możemy sobie przecież mówić te rzeczy. Wszędzie: w Tuileriach, u ministrów, u zwykłych milionerów, jesteś władczynią, królującą bezwzględnie. Niema przyjemności, w którejbyś się nie zanurzyła po szyję a gdybym śmiał, gdyby mnie nie powstrzymywał szacunek, który ci winien jestem, powiedziałbym...  Zamilkł na kilka sekund, zaśmiał się, potem dokończył lekceważąco rozpoczętego zdania:  — Powiedziałbym, żeś nadkąsiła każdego gatunku owocu.  Nie zmrużyła nawet powiek.  — I ty się nudzisz — podjął młody człowiek z komiczną żywością. — Ależ to równa się morderstwu!... Czego chcesz jeszcze? O czem marzysz?  Wzruszyła ramionami, aby wyrazić, że sama tego nie wie. Jakkolwiek schyliła głowę, Maksym dojrzał, iż twarz jaj teraz była tak poważną, że umilkł. Przypatrywał się szeregowi powozów, który sięgając teraz końca jeziora, poszerzał się i zapełniał całą szerokość drogi. Powozy mniej ścieśnione zakręcały z prawdziwym wdziękiem; przyśpieszony trucht zaprzęgów rozlegał się donośnym dźwiękiem kopyt po ubitym gruncie.  Kareta, okrążając placyk, aby zająć miejsce w całym szeregu zakołysała się, ruch ten przejął Maksyma rozkosznem jakiemś uczuciem. I chcąc do reszty pognębić Renatę:  — Słuchaj — rzekł — zasługiwałabyś prawdziwie na jeżdżenie dorożką! Byłoby to sprawiedliwe!... Ach, popatrz na ten cały naj wykwintniejszy świat Paryża, co teraz powraca do miasta, ten świat, który przed tobą gnie kolano. Składają ci ukłony, jak królowej i niewiele brak do tego, by serdeczny twój przyjaciel, pan de Mussy, nie przesłał ci pocałunku w tym ukłonie.  W istocie, w tej chwili jakiś jeździec składał głęboki ukłon Renacie. Maksym mówił tonem obłudnie drwiącym. Ale Renata zaledwie odwróciła się; wzruszyła ramionami. Tym razem młodzieniec zrobił gest rozpaczy.  — Więc naprawdę — zawołał — zeszliśmy tak daleko?... Ależ, Boże mój, masz wszystko, czegóż ci się jeszcze zachciewa?  Renata podniosła głowę. W oczach jej błysnął jakiś promień gorący, płomienna żądza niezaspokojonej ciekawości.  — Chciałabym coś odmiennego zupełnie — odpowiedziała półgłosem.  — Ale kiedybo masz wszystko, co mieć można — odrzucił Maksym ze śmiechem — coś odmiennego, to nic... Co to może być to coś odmiennego?  — Co? — powtórzyła echem.  I nie mówiła nic już więcej. Odwróciła się od niego zupełnie, podziwiała teraz niezwykły widok, który zacierał się po za nią z każdą chwilą oddalenia. Noc zapadła już niemal zupełnie; mrok zwolna otulał wszystko, niby obłok szarego, delikatnego popiołu. Jezioro, widziane w całości, w słabym blasku, co jeszcze unosił się ponad wodą, zaokrąglało się, podobne do olbrzymiej blachy cynowej; po obu brzegach lasy drzew zielonych, których cienkie pnie zdały się występować nagle z uśpionej murawy, przybierały w tym zmroku pozór kolumnady fioletowej, zarysowując regularną swą budową wygięcia wód: dalej, w głębi wznosiły się ciemne drzew grupy, wielkie splątane gałęzie, tworząc czarne plamy na widnokręgu. Tam po za temi plamami widać było jeszcze odblask łuny, zachód na w pół zgasłego słońca, które zapalało jeszcze tylko rąbek tej niezmierzonej szarej, przestrzeni. Po nad tem nieruchomem jeziorem, nad temi zaroślami nizkiemi, z tego punktu tak dziwnie rozległej płaszczyzny otwierała się próżnia nieba, nieskończona, daleko głębsza i szersza. Ten wielki szmat nieba po nad tym małym kącikiem przyrody zdał się drżeć w górze dziwnym jakimś, nieujętym smutkiem, i z wyżyn jego blednących osuwała się na ziemię ta przejmująca melancholia jesieni, noc łagodna a przecież rozdzierająca serce tęsknotą, tak że Lasek, zwolna owijany w ten całun cieniów, utracał wdzięk swój światowego gwaru, zwiększony, zda się, zolbrzymiały, pełen potężnego uroku wielkich ciemnych lasów. Tentent zaprzęgów, turkot powozów, których barwy zmrok zacierał, głuchnął jak szelest daleki liści lub szmer wód płynących. Wszystko zamierało. W tym pomruku powszechnym żagiel wielkiej spacerowej łodzi, pośrodku jeziora, odcinał się jasnym, silnym tonem na tle łuny zachodu. I nic już widać niebyło prócz tego żagla, tego trójkąta żółtawego płótna, rozszerzonego nadmiernie.  Renata w swym przesycie doznała szczególniejszego wrażenia pragnień nie wyznanych, patrząc na ten krajobraz, którego nie mogła poznać zgoła; ta przyroda tak artystycznie światowa, którą noc zamieniała w las jakiś święty, w jedną z tych łąk śródleśnych, idealnych, w głębi których starożytne bogi ukrywały olbrzymie swe miłości, swe wiarołomstwa i boskie swe kazirodztwa. I, w miarę jak powóz oddalał się, jej się wydawało, że ten zmrok unosi w dal po za nią w drgających swych obsłonach ziemię snów, ziemię marzło, haniebną i nadludzką łożnicę, w której wreszcie znalazłaby może zaspokojenie chorego swego serca, znużonego ciało.  Kiedy jezioro i Lasek rozwiały się nakoniec w ciemności, pozostawiając tylko w dole nieba poręcz czarną, młoda kobieta odwróciła się nagle i głosem, w którym drżały łzy gniewu tajonego, podjęła przerwane zdanie:  — Co?... coś innego, do licha! Chcę czegoś innego zupełnie. Alboż ja wiem, co to być może! Gdybym wiedziała... Ale widzisz, mam już do syta tych balów, dość tych wieczorów, dość zabaw takich. Wiecznie to jedno, wiecznie toż samo. Śmiertelnie to nudne... Ludzie są zabójczo nudni, oh, jak nudni!...  Maksym począł się śmiać. Płomień jakiś namiętny błyskał z pod arystokratycznego pozoru światowej, salonowej kobiety. Nie przymrużała już teraz oczu; zmarszczka czoła pogłębiła się jeszcze surowiej; warga dziecięco-nadąsana wysuwała się gorąca, jakby szukając tych rozkoszy, których pragnęła a których nazwać nie umiała. Widziała śmiech swego towarzysza, ale zbyt była wzburzona, drżąca, aby się zatrzymać w połowie; rozparta, poddając się biernie kołysaniu pojazdu, mówiła dalej krótkiemi, oschle rzucanemi zdaniami:  — Tak, to pewna, jesteście nudni zabójczo... Nie mówię tego o tobie, Maksymie, tyś zbyt młody... Ale gdybym ci opowiedziała jak Arystydes ciążył mi okropnie w początkach! A cóż dopiero inni! Ci, co mnie kochali... Wiesz, myśmy dobrzy koledzy, ciebie nie potrzebuję się wstydzić ani kryć przed tobą; słuchaj więc, doprawdy są dni takie, w których tak jestem znużona tem mojem życiem kobiety bogatej, uwielbianej, czczonej, że chciałabym być bodaj choćby jedną z takich Laur d’Aurigny, jedną z tych pań, co mają swobodę mężczyzny.  A ponieważ Maksym śmiał się jeszcze głośniej, obstawała dalej:  — Tak, taką Laurą d’Aurigny. To musi być mniej nudne, mniej jednostajne każdodziennie.  Umilkła na chwilę, jak gdyby chcąc wyobrazić sobie jakie wówczas prowadziłaby życie, gdyby była taką Laurą d’Aurigny. Potem tonem zniechęcenia:  — A zresztą — podjęła znowu — i te panie muszą nieraz miewać swoje przykrości — i one. Nie, stanowczo nie ma nic zabawnego na świecie! To może doprowadzić do rozpaczy... Dobrze mówiłam, trzeba czegoś odmiennego zupełnie, czegoś innego; rozumiesz, ja tego nie odgaduję; ale czegoś innego, czegoś, czego nikt jeszcze nie doznał, czego nie spotyka się codziennie, co byłoby rozkoszą rzadką, niezaznaną...  Głos jej zcichnął teraz, mówiła wolniej. Ostatnie słowa wyrzekła jakby w zamyśleniu, jakby szukając owych wrażeń nieznanych i zapadła w głęboką zadumę. Kareta toczyła się w tej chwili aleją, prowadzącą do wyjścia z Lasku. Cienie wieczorne zwiększały się, drzewa i wyręby biegły po obu stronach, niby mury szarawe; żelazne krzesła pomalowane na żółto, na których rozkłada się w pogodne wieczory odświętnie postrojone mieszczaństwo, migały szeregami wzdłuż opustoszałych trotoarów, puste, z tem piętnem osmutnienia ogrodowych mebli, które zaskoczy zima; a turkot głuchy i rytmiczny powracających powozów cichnął w opustoszałej alei, jak cicha skarga.  Niezawodnie Maksym odczuł, ile prawdy było w tym okrzyku, co na próżnię życia się żalił. Jeśli był jeszcze dostatecznie młodym na to, by mógł doznawać porywów zachwytu dla tego zaledwie rozpoczętego życia, zbyt wielkim był z drugiej strony jego egoizm, zbyt drwiącą w nim obojętność i dla tego doznawał już najrzeczywistszego znużenia i śmiało mógł oświadczyć, że jest zblazowanym, zobojętniałym zupełnie. Zazwyczaj znajdował poniekąd chlubę w tem przyznaniu.  Wyciągnął się na siedzeniu jak Renata i począł znużonym głosem:  — Prawda! Masz bazwątpienia słuszność — rzekł — to zabójcze. Wierzaj mi i ja nie bawię się więcej niż ty; nieraz marzyłem o czemś innem zgoła... Niema nic głupszego nad podróżowanie. Gonić za zdobyciem pieniądza, wolę już go przejadać, chociaż i to nie jest znów tak zajmujące, jak sobie wyobrażamy z początku. Kochać, być kochanym i to bardzo szybko się uprzykrzy, nieprawdaż? Ach, tak, przeje się to okropnie!  Młoda kobieta nie odpowiadała; mówił dalej, chcąc ją wprowadzić w zdumienie jakąś wielką bezbożnością.  — Ja chciałbym być kochany przez zakonnicę. Co, to może byłoby zabawne?... Tobie nie przychodziło też kiedy na myśl pokochać człowieka, o którym myśl sama byłaby już zbrodnią?  Ale ona pozostała chmurną i Maksym, widząc że wciąż milczy, osądził, że nie słucha wcale. Z karkiem opartym o brzeg wyściełany karety zdało się, że śpi z otwartemi oczyma. Rozmyślała, nieruchoma, zatopiona w marzeniach, które ją snąć przygniatały; chwilami tylko usta jej poruszały się nerwowem jakiemś drganiem. Ten półcień zmroku ogarniał ją mięką oponą; wszystko co się w tym cieniu mieściło smutku, tajemniczej rozkoszy, nadziei niewyznanej — przejmowało ją nawskróś, zanurzało poniekąd w atmosferze osłabiającej i chorobliwej. Zapewne przez ten czas, kiedy oczy jej utkwione były nieruchomie w zaokrąglonych plecach lokaja, siedzącego na koźle, myślała o tych wszystkich uciechach dnia minionego, o tych zabawach, które jej się wydawały tak nudnemi, których już miała dość, o! dość zupełnie; widziała przed sobą to życie swoje minione, owo bezzwłoczne zaspakajanie wszelkich zachceń, wszelkich apetytów, czczość zbytku, jednostajność zabójczą wieczyście tychże samych pieszczot i zdrad tychże samych. Potem budziło się w niej coś jakby nadzieja z dreszczem żądzy, niejasna jeszcze myśl owego „czegoś innego“, którego naprężony jej umysł nie mógł znaleźć. Tu marzenia jej poczynały się błąkać. Dokładała wszelkich usiłowań, ale wciąż owo poszukiwane słowo zagadki kryło się gdzieś w tych cieniach zapadającej nocy, gubiło w nieprzerwanym turkocie powozów. Łagodne kołysanie karety było jeszcze jednem wahaniem więcej, niedopuszczającem do sformułowania w niej owej niejasnej żądzy. I niezmierna jakaś olbrzymia pokusa owiewała ją swym oddechem, wyłaniała się z tego tonącego w cieniach krajobrazu, z tych zrębów lasu, co po obu stronach alei zapadały w sen, spowite cieniem, z tego jednostajnego kół turkotu, z tego miękiego falowania, które ją przejmowało rozkosznem odrętwieniem. Tysiące lekkich podmuchów przebiegało po jej ciele: dumania niedokończone, rozkosze bez nazwy, pragnienia chaotycznie zmieszane, wszystko co taki powrót z Lasku, w godzinie, kiedy to blednie niebo, może rzucić wykwintnego i potwornego w znużone serce kobiety. Trzymała obie ręce zatopione w niedźwiedziem futrze, było jej bardzo gorąco w lekkim paltociku z białego sukna o blado lila aksamitnych wyłogach. Kiedy wysunęła nogę, aby się przeciągnąć w tym stanie błogości, którego doznawała w tej chwili, kostka jej dotknęła ciepłej nogi Maksyma, który nie zwrócił nawet uwagi na to zetknięcie. Wstrząśnienie wyrwało ją z tego pół-snu. Podniosła głowę, patrząc dziwnie jakoś szaremi swemi oczyma na młodzieńca, zatopionego w całej tej elegancyi.  W tej chwili kareta opuszczała Lasek. Aleja Cesarzowej wyciągała się długa, prosta w zmroku, z dwoma zielonemi liniami swych baryer drewnianych malowanych, które zdawały się stykać gdzieś w dali u horyzontu. W przeciwległej alei przeznaczonej dla jeźdźców, koń biały, w dali, rysował się jasną plamą, przedziurawiającą szare cienie. Z drugiej znów strony, wzdłuż szosy dążyli Jeszcze tu i owdzie zapóżnieni spacerujący przechodnie, gromadki czarnych punkcików, kierujących się zwolna w stronę Paryża. A zupełnie gdzieś w górze, na samym końcu tego ruchomego sznura pomieszanych powozów, Łuk tryumfalny, ustawiony ukośnie bielał na szerokim skraju nieba koloru sadzy.  Kiedy kareta potoczyła się żywiej, Maksym, zachwycony, tym zakrojem angielskim krajobrazu, przyglądał się porozrzucanym po obu stronach alei pałacykom o kapryśnej architekturze, których tarasy schodzą aż do równoległych alei; Renatę w tem zadumaniu bawiły w dali na skraju widnokręgu zapalające się jedna za drugą gazowe latarnie na placu de l’Etoile i w miarę jak te jaskrawe plamki występowały na półświetle dnia zamierającego, żółtawemi płomykami, zdawało jej się, że słyszy tajemne wołanie, zdawało jej się, że ten Paryż jarzący zimowych nocy zapalał się dla niej, że przyspasabiał dla niej ową rozkosz nieznaną, o której marzył jej przesyt.  Kareta zwróciła się w aleję Królowej Hortnsyi i zatrzymała teraz przy rogu ulicy Monceaux, o kilka kroków od bulwaru Malesherbes, przed wielkim pałacem, położonym między dziedzińcem a ogrodem. Dwie bramy żelaznego okratowania, wiodące na dziedziniec, przeciążone ozdobami złoconemi, miały po bokach każda po dwie latarnie, w kształcie urn, również okrytych złoceniami, w których płonęły szerokie płomienie gazu. Między obu temi bramami odźwierny zamieszkiwał elegancki pawilonik, przypominający nieco małą świątynię grecką.  Kiedy już powóz miał wjechać w dziedziniec, Maksym wyskoczył zręcznie na ziemię.  — Wiesz przecie — powiedziała ma Renata, przytrzymując go za rękę — że siadamy do stołu o wpół do ósmej. Masz przeszło godzinę czasu na przebranie się. Nie każże na siebie czekać.  I dodała z uśmiechem:  — Będziemy mieć rodzinę Mareuil... Twój ojciec życzy sobie, abyś był bardzo uprzejmy dla Ludwiki.  Maksym wzruszył ramionami.  To także pańszczyzna! — pomruknął nadąsany. — Mniejsza już o ożenieniu się, gotów jestem z nią się ożenić, ale konkury odbywać, to za głupie... Ach, jakabyś ty była dobra, Renato, gdybyś mnie Ba dzisiejszy wieczór oswobodziła od tej Ludwiki.  Przybrał tę komiczną minę, której wykrzywienie i akcent zapożyczał od Lassouche’a, tę minę, którą przybierał zawsze, ile razy farsował lub chciał coś wymódz:  — Wszak mi to zrobisz, ukochana, śliczna moja mateczko?  Renata wstrząsnęła jego ręką po koleżeńsku, szybko, i z jakąś nerwową odwagą drwiącą rzekła:  — A gdybym tak ja nie była zaślubiła twego ojca, zdaje mi się, że byłbyś zdecydował się konkurować o mnie.  Młodzieńcowi pomysł ten musiał się wydać wielce komicznym, bo skręcił już na rogu w bulwar Malesherbes a śmiał się wciąż jeszcze.  Powóz potoczył się dziedzińcem i zatrzymał przed schodami prowadzącemi do drzwi pałacowych.  Te wschody, o stopniach szerokich a nizkich, przysłonione były obszerną oszkloną markizą, której okna w górze zakończały festony firanek o złotych frendzlach i kutasach. Dwa piętra pałacu wznosiły się na lokalnościach gospodarskich, których małe okienka kwadratowe, zaopatrzone w szybki z szkła matowego, widać było tuż nad ziemią niemal. W górze, u szczytu występowały drzwi przysionka, z boków ujęte w dwa cienkie filary w mur wpuszczone, tworząc tym sposobem rodzaj frontonu zakończonego na każdem piętrze zaokrągloną wklęsłością a w górze, u dachu wybiegającego ostro, w kształt delty. Z każdej strony, piętra miały po pięć okien, w regularnych szeregach przecinających fasadę i otoczonych tylko prostą ramą kamienną. Dach z facyatami pocięty był w kwadraty, szerokich niemal prostych stoków.  Od strony ogrodu wszakże fasada pałacu bezporównania była wspanialszą. Zewnętrzne wschody, iście królewskie, prowadziły na ciasny dosyć, wązki taras, który ciągnął się wzdłuż całego parteru; balustrada tego tarasu w stylu kratowych bram od strony parku Monceaux jeszcze więcej przeciążona była złotem niż markiza i latarnie dziedzińca. Dalej wznosił się pałac z dwoma pawilonami u narożników rodzajem dwu wieżyczek, wpuszczonych w mur do połowy. W pośrodku inna wieżyczka, bardziej wgłębiona wysuwała się nieco swą wypukłością naprzód. Okna wysokie a wązkie w pawilonach, rozszerzały się znacznie, nieomal w czworoboki na płaskiej częci murów; na parterze zaopatrzone były w kamienne balustrady, w kraty zaś z kutego i złoconego żelaza na górnych piętrach. Była to istna wystawa, przeładowanie, zbytek bogactwa. Pałac niknął pod rzeźbami i ozdobami. Dokoła okien zwisały zwoje kwiatów i gałęzi, rzeźbionych w kamieniu; były tam balkony podobne z kształtu do koszyków na zieleń i kwiaty, podtrzymywane przez wielkie postacie obnażonych kobiet, ze zgiętemi lędźwiami i wystającemi brodawkami piersi; dalej tu i owdzie widniały jakieś tarcze herbowe fantastyczne, pęki róż, winne grona, wszelka możliwa flora z kamienia i marmuru. Im bardziej w górę podnosiło się oko, tem więcej rozkwitał cały pałac. W około dachu biegła balustrada, na niej w odstępach poumieszczane były urny, w których płonęły kamienne płomienie. A tam między okrągłemi okienkami facyatek, oprawnemi w niemożliwe stosy owoców i liścia, wznosiły się główne, najwybitniejsze części tej zdumiewającej ornamentacyi, frontony pawilonów, wpośród których zjawiały się znowu też same nagie postacie kobiece, tylko teraz bawiące się jabłkami, lub przybierające najrozmaitsze pozy, pośród pęków sitowia. Dach przeciążony temi ozdobami, zakończony jeszcze w górze cynowemi galeryjkami ażurowemi, dwoma konduktorami i czterema olbrzymiemi, symetrycznemi kominami, rzeźbionemi jak wszystko inne, zdał się być bukietem tego fajerwerku architektonicznego.  Na prawo ciągnęła się obszerna cieplarnia, przytykająca do boku pałacu i połączona z parterem szerokiemi drzwiami szklanemi jednego z salonów. Ogród, który żelazna krata, ukryta po za żywopłotem, oddzielała od parku Monceaux, miał dosyć silny. Zbyt mały on był względnie do budynku, tak ciasny, że trawnik i kilka grup zieleniejących drzew wypełniało go już w zupełności. Był on po prostu wzgórkiem, cokołem zieleni, na któ rym usadowił się dumnie pałac w galowej swej tualecie. Patrząc tak z parku na wielki ten budynek, wznoszący się po nad wystrzyżonym, czyściuteńkim gazonem, wśród krzewów o lakierowanem liściu, całkiem nowy jeszcze, świeżuteńki i bladawy, zdało ci się, że patrzysz w twarz bladą, nalaną, napiętnowaną owym głupim wyrazem ważności bogatego parweniusza w ciężkim łupkowym kapeluszu, złoconych balustradach i całej powodzi rzeźb. Była to miniatura nowego Luwru, jednej z najcharakterystyczniejszych próbek stylu Napoleona III — tego bogatego bastarda wszystkich stylów. W letnie wieczory, kiedy skośne słońca promienie zapaliły złocenia krat na białej tej fasadzie, spacerujący w parku zatrzymywali się, przyglądali czerwonym jedwabnym festonom firanek, zdobiących okna parteru i przez szerokie lustrzane szyby tak szerokie, jasne i przezrocze, że wydawały się szybami wystawowemi wielkich magazynów nowoczesnych, na to tam wprawionych, aby lepiej wystawić na pokaz przepych wnętrza, te przechadzające się małomieszczańskie rodziny spostrzegały części mebli, draperyę materyi, kawałki jakiegoś plafonu, rażącego bogactwem, którego widok zatrzymywał ich, przejmując zachwytem i zazdrością.  O tej porze wszakże, cień padał od drzew i cała zdobna fasada zasypiała. Z drugiej strony, w dziedzińcu, lokaj, z uszanowaniem pomógł Renacie wysiąść z powozu. Stajnie, pomalowane na czerwoną cegłę, otwierały na prawo szerokie swe bramy z ciemnego dębu, wgłębi mieściła się szopa oszklona. Na lewo, jak gdyby dla wytworzenia pendentu do muru sąsiedniego domu, przyciśniona była nisza, wielce ozdobna, w której wiecznie spadał strumień wody na muszlę, podtrzymywaną przez dwu amorków z wyciągniętemi rączkami. Młoda kobieta zatrzymała się na chwilę na dole schodów, otrzepując zlekka suknię, cokolwiek zgniecioną. Dziedziniec, którego ciszę zamącił na chwilę odjeżdżający ekwipaż, zapadł napowrót w osamotnienie i spokój arystokratyczny, przerywany tylko wieczystą jednostajną piosenką spadającej wody. I w ciemnej masie pałacu, gdzie za chwilę pierwszy z jesiennych proszonych obiadów miał tysiącem blasków zapalić kandelabry i żyrandole salonów, teraz połyskiwały jedynie done okna; rzucając na bruk regularne jak warcabnica życia odblaski czerwone.  Renata, otwierając drzwi przedsionka, znalazła się oko w oko z kamerdynerem swego męża, który schodził do lokalu służby, trzymając w ręku imbryk srebrny. Ten kamerdyner był prawdziwie wspaniałym mężczyzną, ubiór jego cały był czarny, postawa wysoka, silna, twarz biała z starannie przyciętemi faworytami angielskiego dyplomaty, mina poważna i pełna godności wysokiego urzędnika.  — Babtysto — spytała młoda kobieta — pan czy powrócił?  — Tak, pani, ubiera się właśnie — odpowiedział lokaj, pochylając głowę w sposób, któregoby mu pozazdrościł książę, witający skinieniem głowy tłumy.  Renata wchodziła powoli na schody, zdejmując rękawiczki.  Przedsionek był niezmiernie zbytkowny. Wstępując tu, doznawęło się uczucia duszności. Grube dywany, które pokrywały podłogę i biegły po stopniach schodów, szerokie opony z pensowego aksamitu przysłaniające drzwi i ściany, cięższem zdawały się czynić tu powietrze, tą głęboką ciszą, powagą i ciepłem kaplicy. Draperye aksamitu opadały gdzieś od góry a plafon, bardzo wysoki, przyozdobiony był rozetami, i wypukłemi, spoczywającemi na kracie złotych sztabek. Schody, których podwójna balustrada z białego marmuru miała poręcz z pensowego aksamitu biegły dwoma rozgałęzieniami, zlekka wygiętemi, między któremi znajdowały się w głębi drzwi wielkiego salonu. Na korytarzu pierwszego piętra ogromne lustro zajmowało całą ścianę. Na dole, u stóp rozgałęzienia schodów, na piedestałach marmurowych dwie kobiety z złoconego bronzu, obnażone do pasa, trzymały wielkie kandelabry o pięciu gazowych płomieniach, których oślepiające światło przyćmiewały kule z szkła matowego. Z obu zaś stron schodów ustawione były szeregiem wspaniałe wazony z majoliki, w których kwitnęły rzadkie rośliny zwrotnikowe.  Renata wstępowała na schody i za każdym stopniem urastała w wielkiem zwierciadle; zadawała sobie pytanie, z tem powątpiewaniem aktorek najwięcej oklaskiwanych, czy rzeczywiście była tak czarującą, jak jej mówiono.  Potem, kiedy znalazła się już w swoim apartamencie, mieszczącym się na pierwszem piętrze, którego okna wychodziły na park Monceaux, zadzwoniła na swoją pannę służącą, Celestynę i kazała ubierać się do obiadu. Zajęcie to trwało bezmała półtory godziny. Kiedy ostatnia szpilka została już wpiętą, ponieważ strasznie było gorąco w pokoju, otwarła okno i, oparta na niem, zapomniała że czas byłoby już zejść na dół. Po za nią Celestyna kręciła się ostrożnie, po cichu chowając jeden po drugim różne drobiazgi toalety.  Na dole, w parku, płynął istny ocean cieniów. Zbite masy koloru atramentu gęsto liśćmi osypanych gałęzi, wstrząsane przez nagłe wichru powiewy pochylały się szeroką falą, jak przypływ i odpływ morski z tym smutoym szelestem zeschłych liści, który przypomina staczanie się fal z kamienistego wybrzeża. Same jedne tylko chwilami, znacząc pasami światła te ciemności, dwoje żółtych oczu jakiegoś powozu ukazywał się i znikały między gąszczem wzdłuż wielkiej alei, która biegnie od drogi Królowej Hortensyi aż do bulwaru Malesherbe. Renata wobec tego smętku jesieni poczuła, jak ją ogarnia napowrót smutek przedwieczorny, jak ściskają jej serce wszystkie dawne a smutne życia wspomnienia. Ujrzała się dzieckiem małem w domu ojca, w tym ponurym, milczącym pałacu na wyspie Św. Ludwika, którego murom od dwu wieków rodzina Béraud Du Châtel zapożyczyła ponurej swej urzędniczej powagi. Potem przyszła jej na myśl owa nagła, jakby za dotknięciem czarodziejskiej laseczki zmiana: jej małżeństwo; ten wdowiec, który się sprzedał, zaślubiając ją i który przefacyendował swe nazwisko Rougona na owo obecne Saccard, którego dwie suche sylaby kiedy je po raz pierwszy usłyszała, zabrzmiały w jej uszach, brutalnie jak szczęk grabki krupiera zsuwającej złoto; wziął ją, rzucił w to życie niepohamowane, w którem biedna jej głowa rozprzęgała się z każdym dniem bardziej. Z dziecięcą radością przyszły jej na myśl chwile, w których bawiła się w ogrodzie w wolanta z młodziutką siostrą swoją, Krystyną. I kto wie, czy którego ranka nie przebudzi się z tego snu rozkoszy, w którym pogrążoną jest od lat dziesięciu, oszalała, zbrudzona jaką nową spekulacyą męża, w której i on sam zatonie. Myśl ta była jakby nagłem jakiemś przeczuciem. Drzewa jęczały jakimś rozpaczliwym jękiem coraz tu głośniej, Renata, zmieszana natłokiem tych myśli o wstydzie i karze, co ją kiedyś czekały w przyszłości, uległa instynktowi uczciwej mieszczki starego rodu, która zawsze drzemała gdzieś wgłębi jej duszy; przyrzekła tym czarnym cieniom nocy, że ograniczy odtąd swe życie, że nie będzie tyle już wydawać na stroje, że wynajdzie sobie jakąś niewinną zabawę, któraby ją zdołała rozerwać, jak niegdyś w szczęśliwym okresie pensyonarskiego życia, kiedy to uczennice śpiewały. „Nie pójdziem już do lasku“, ująwszy się za ręce i kręcąc dokoła pod cieniem jaworów.  W tej chwili Celestyna, która poprzednio była zeszła, powróciła i szepnęła do ucha swej pani:  — Pan prosi, żeby pani raczyła zejść do salonu. Przybyło już kilka osób.  Renata zadrżała. Nie czuła dotąd chłodu, który jej ziębił ramiona. Przechodząc obok zwierciadła, zatrzymała się przed niem i przejrzała machinalnie. Po ustach jej przebiegł uśmiech mimowolny, zeszła.  W rzeczy samej wszyscy niemal zaproszeni już się zebrali. Była tam siostra jej, Krystyna, młoda dwudziestoletnia dziewczyna, ubrana bardzo skromnie w muślin biały; ciotka jej Elżbieta, wdowa po notaryuszu Aubertot, w czarnej atłasowej sukni, nizka, drobna, sześdziesięcioletnia staruszka, wytwornej uprzejmości; siostra jej męża Sydonia Rougon, kobieta chuda, wiecznie słodka, nieokreślonego wieku, o twarzy woskowej, miękiej, którą suknia niepewnego jakiegoś koloru czyniła jeszcze mniej widoczną: potem rodzina Mareuil, ojciec, wysoki piękny mężczyzna, poważny, bez wszelkiego na twarzy wyrazu, który dopieroco zdjął był żałobę po żonie; frapującem było podobieństwo jego z Babtystą, kamerdynerem; i córka, ta biedna Ludwika, jak ją tytułowano, dzieweczka siedemnastoletnia, wątła, nieco garbata, która nosiła z jakimś chorobliwym, rozemdlonym wdziękiem suknię z białego fularu w czerwone grochy; dalej cała grupa mężczyzn poważnych, wielce uorderowanych, urzędowych panów o twarzach szaro-bladych i niemych a dalej znowu nieco inna grupa młodych ludzi o minach rozwiązłych, z szeroko wyciętemi kamizelkami, otaczających pięć czy sześć kobiet najwyższej elegancyi, pośród których tronowały dwie „nierozłączne“: mała margrabina d’Espanet, w żółtej toalecie i jasnowłosa pani Haffuer w fiołkowej. Pan de Mussy, ów jeździec, którego ukłonu nie odwzajemniła była Renata na spacerze, był tam również, z tą charakterystyczną zaniepokojoną miną kochanka, który przeczuwa, że niebawem otrzyma dymisyę. A pośród tych długich trenów rozpostartych na dywanie, dwóch przedsiębiorców, dwóch zbogaconych mularzy, Mignon i Charrier, z którymi Saccard zamierzał dobić jutro jakiegoś interesu, ciężkiemi kroki przemierzało salon, w grubych butach, z rękami w tył założonemi, dusząc się formalnie w obcisłych frakach. Arystydes Saccard stał w pobliżu drzwi i, rozprawiając coś przed grupą owych figur urzędowych tonem nosowym z werwą południowca, równocześnie znajdował sposobność witania każdego z nowo przybyłych. Ściskał im ręce i mówił zawsze kilka słów pochlebnych Mały, zawiędły, giął się jak maryonetka, i z całej jego postawy wątłej, cienkiej, przebiegłej, czarniawej, najwidoczniejszą była czerwona plama wstążeczki legii honorowej, którą zwykł był zawsze nosić bardzo szeroką.  Kiedy Renata weszła, podniósł się lekki, szmer zachwytu. W istocie wyglądała bosko! Na dolnej spódnicy z tiulu, przybranej z tyłu falą wolantów, miała tunikę z blado zielonego atłasu, oszytą szeroką angielską koronką, podpiętą wielkiemi bukietami fiołków; jeden jedyny wolant stanowił cały przystrój przodu; przytwierdzony był powiewną draperyą, zakończoną również pękami fiołków, od których biegły gałązki bluszczu. Wdzięk głowy i figury były niezrównane po nad tą suknią królewskiej długości i nieco przeciążonego może bogactwa. Stanik wycięty aż po różowe pączki piersi, ramiona całkiem odkryte, z pękami fiołków zastępującemi rękawek; zdawało się, że młoda kobieta wychodzi całkiem naga z tej swojej powłoki, złożonej z tiulu i atłasu, podobna do jednej z tych nimf, których biust wyłania się z świętych dębów w prastarych lasach; a szyja jej biała, ciało smukłe było tak szczęśliwe tem swojem wpół-oswobodzeniem, że wzrok patrzącego oczekiwał tylko chwili, w Której powoli osunie się z niej ta suknia całkowicie. Wysoka jej fryzura, te delikatne włosy żółtawe, podjęte w górę w formie hełmu, w których biegła gałązka bluszczowa, przytrzymana pękiem fiołków, zdały się zwiększać jeszcze jej nagość, odsłaniając kark, który delikatny meszek włosów, podobny do złotych nitek, przycieniał zlekka. Na szyi miała naszyjnik z brylantów z wiszącemi ozdobami, kamieni najczystszej wody a nad czołem egretę złożoną z brylantów w cienkiej srebrnej oprawie. I stała tak chwilę na progu w wspaniałej tej tualecie z ramionami, na które gorący blask oświetlenia kładł odcienie mory. Ponieważ zbiegła szybko ze schodów, oddychała nieco zmęczona. Jej oczy które ciemności parku Monceuux napełniły cieniem, mrużyły się przed nagłą falą światła i nadawały jej ten pozór wahający się krótkowidzów, który w niej był tylko wdziękiem.  Spostrzegłszy ją, mała margrabina podniosła się żywo i podbiegła ku niej, ujmując za obie ręce, a oglądając ją bacznie od stóp do głów, szepnęła głosem pieszczotliwym:  — Ach, kochana moja, moja piękna!...  W całym salonie powstał ruch ogólny, wszyscy goście podchodzili witać piękną panią Saccard, jak w świecie nazywano powszechnie Renatę. Podawała kolejno rękę prawie wszystkim mężczyznom. Potem uścisnęła Krystynę, pytając o ojca, który nie pojawiał się nigdy w pałacu Saccardów. I stała uśmiechnięta, z opuszczonemi wdzięcznie ramionami, pochylając wciąż jeszcze w ukłonach głowę przed gronem dam, które przyglądały się ciekawie naszyjnikowi i egrecie.  Jasnowłosa pani Haffner nie mogła oprzeć się pokusie; przybliżyła się, obejrzała uważnie klejnoty i wymówiła z odcieniem zazdrości:  — To ten naszyjnik i egreta, nieprawdaż?...  Renata skinęła potwierdzająco głową. Wówczas wszystkie panie poczęły rozpływać się w pochwałach; klejnoty te były zachwycające, boskie; następnie przeszły z kolei do rozmowy pełnej uniesień i niewolnej bynajmniej od zazdrości, o wyprzedaży u Laury d’Aurigny, na której Saccard zakupił je był dla żony; uskarżały się na to, że te dziewczyny zabierały najpiękniejsze rzeczy; doprawdy, niebawem zbraknie już chyba brylantów dla uczciwych kobiet... A w skargach ich czuć było żądzę poczucia na obnażonem ciele jednego z tych klejnotów, które cały Paryż widział na szyi innej słynnej, skalanej piękności i które może wyszeptałyby im do ucha tajemnice skandaliczne buduarów, przed któremi zatrzymywały się dyskretnie ich marzenia, marzenia wielkich pań salonowych. Wiedziały wybornie o cenach tych drogocennych ozdób, cytowały, ile kosztował jakiś przepyszny szal kaszmirowy, wspaniałe koronki... Egreta kosztowała piętnaście tysięcy franków, naszyjnik piędziesiąt tysięcy. Panią d’Espanet zachwytem przejmowały te cyfry. Przywołała Saccarda.  — Chodźże pan, niech ci powinszujemy! To mi dopiero dobry mąż!  Arystydes Saccard zbliżył się, skłonił głęboko, odgrywał rolę skromnego. Ale twarz jego, na przekór odgrywanej roli, zdradzała żywe zadowolenie. I z pod oka śledził dwu przedsiębiorców, owych zbogaconych mularzy, stojących o kilka kroków dalej, którzy z widocznem poszanowaniem słuchali dźwięku tych cyfr poważnych: piętnastu i piędziesięciu tysięcy!  W tej chwili Maksym, który wszedł właśnie, prawdziwie zachwycający w obcisłym czarnym fraku, oparł się poufale na ramieniu ojca i począł mówić coś z cicha, jak z kolegą, oczyma ukazując mu mularzy. Saccard uśmiechnął się dyskretnie, jak oklaskiwany aktor.  Kilku gości przybyło jeszcze. Było teraz conajmniej ze trzydzieści osób w salonie. Przerwane rozmowy podjęto na nowo; w chwilach ciszy dochodził przez ściany przyciszony szczęk sreber i naczyń stołowych. Nakoniec Baptysta otworzył obie połowy podwoi i majestatycznie wygłosił sakramentalną formułkę zaproszenia do stołu.  Wówczas powolnie rozpoczął się pochód. Saccard podał ramię małej margrabinie; Renata poszła z jednym ze starych panów, senatorem, baronem Gouraud, przed którym płaszczyli się wszyscy w niezmierzonej pokorze; co do Maksyma, ten obowiązany był prowadzić do stołu Ludwikę de Mareuil; dalej następowała procesya reszty współbiesiadników, którą zamykali dwaj entreprenerzy z rękoma niezgrabnie spuszczonemu.  Sala jadalna była obszernym kwadratowym pokojem, otoczonym dokoła na wysokość ludzkiego wzrostu boazeryami z gruszkowego drzewa czarnego przyozdobionemi w cienkie złote prążki. Cztery wielkie wolne od boazeryi przestrzenie ścian, widocznie według pierwotnego planu zachowane były na pomieszczenie obrazów martwej natury; pozostały jednakże pustemi, prawdopodobnie z tego powodu, że posiadacz pałacu uląkł się wydatku czysto artystycznego. Pokryto je więc po prosta aksamitem zielonym. Meble, firanki i portyery, z tegoż samego materyału, nadawały temu salonowi charakter skromny a poważny, obliczony na skoncentrowanie całego przepychu światła na stół jadalny.  I w tej chwili istotnie, pośród szerokiego perskiego dywanu ciemnej barwy, który głuszył odgłos kroków, pod rażącem, trzeźwem światłem żyrandola, stół, otoczony krzesłami, których czarne poręcze o złotej listewce, ujmowały go w ramę ciemnej linii, wyglądał na jakiś ołtarz wspaniały, jakąś gorejącą blaskami kaplicę, gdzie na olśniewającej białości obrusie migotały, jasnem łamiąc się światłem, drogie kryształy i połyskujące srebra. Po za rzeźbionemi poręczami krzeseł, w niepewnym cieniu, zaledwie spostrzegało się boazerye ścian, wielki nizki kredens i draperye spływające aksamitu. Z konieczności oczy zwracały się napowrót do tego stołu olśniewającego blaskiem. Zachwycająca zastawa z matowego srebra, której cyzelowania połyskiwały, zajmowała sam środek stołu; była to gromada faunów, porywających nimfy; po nad tą grupą z szerokiego rogu wychodził olbrzymi bukiet z żywych kwiatów, spływający w dół pojedynczemi gałązkami. Po obu końcach stołu wazony zawierały również wielkie wiązanki kwiatów, dwa kandelabry, dostosowane do środkowej grupy, których podstawę tworzył uciekający satyr, co unosił na jednem ramieniu wyprężoną kobietę a w drugiem niósł kaganiec o dziesięciu płomieniach dodawały jeszcze blask swych świec do promieniejącego blasku środkowego żyrandola. Między temi głównemi częściami zastawy, srebrne fajerki małe i wielkie, ustawione symetrycznie, dźwigały pierwsze danie, otoczone muszlami, zawierającemi przystawki; pośród nich koszyczki z porcelany, wazony kryształowe, talerzyki, kompotyery napełnione, mieszczące część deseru już zastawioną na stole. Wzdłuż szeregu talerzy, istna armia szklanek, kieliszków, karafki z wodą i winem, maleńkie solniczki; cały kryształ nakrycia był cienki i lekki jak muślin, bez najmniejszego cyzelowania a tak przezroczysty, że nie rzucał nigdzie cienia. Zastawy zaś, wielkie sztuki, zdawały się być prawdziwymi fontannami ognia; błyskawice przebiegały po polerowanych bokach fajerek; widelce, łyżki, noże o rękojeściach z perłowej masy, tworzyły pasy płomienne; tęcze zapalały szkła, a pośród tego deszczu iskier, w tej rozpalonej masie, karafki z winem rzucały czerwone plamy na obrus, zda się rozpalony do białości.  Uszedłszy tu, biesiadnicy, uśmiechający się do dam prowadzonych, przybrali mimowolnie wyraz błogości. Kwiaty nadawały świeżości temu ciepłemu powietrzu. Lekkie obłoczki pary unosiły się w około, mieszając się z zapachem róż. Przeważała cierpka woń raków i kwaskowa cytryn.  Następnie kiedy już wszyscy odszukali swe nazwiska, wpisane na odwrotnej stronie drukowanego „menu“, poczęło się odsuwanie krzeseł, głośny szelest jedwabnych sukien. Obnażone ramiona, na których świeciły gwiazdy brylantów, obok czarnych fraków, co podnosiły jeszcze ich bladość, dodawały mleczną swą białością światła promieniejącej zastawie. Rozpoczęło się podawanie, pośród uśmieszków zamienianych tylko z sąsiadami w pół ciszy, której nie przerywało jeszcze nic, prócz zgłuszonego szczęku łyżek. Baptysta spełniał obowiązki marszałka dworu z poważną miną dyplomaty; miał pod swemi rozkazami, oprócz dwóch lokajów domowych, czterech, przybranych do pomocy, których rekrutował zazwyczaj tylko na wielkie obiady. Za każdą wniesioną potrawą, którą rozkrawał w głębi sali na osobnym, na ten cel przeznaczonym stoliku, trzech służących okrążało ostrożnie stół z półmiskami w ręku, wymieniając przy podawaniu półgłosem nazwę potrawy. Trzej inni rozlewali wino, baczyli na chleb i karafki. Tak obniesiono już powoli parę dań a srebrzysty śmiech dam, dotąd nie stał się jeszcze głośniejszym.  Goście zbyt byli liczni, aby rozmowa mogła swobodnie stać się ogólną. Jednakże skoro podano pieczyste i jarzyny i kiedy wytworne wina burgundzkie: Pomard, Szambertyn, nastąpiły po Léuville i Château-Lafitte — wrzawa głosów wzrosła a wybuchy śmiechu wstrząsały lekkiemi kryształami zastawy; Renata, siedząca w pośrodku stołu, miała po prawej stronie barona Gouraud, po lewej pana Toutin-Laroche, byłego fabrykanta świec, podówczas zaś radcę municypalnego, dyrektora „Kredytu gruntowego“; członka rady nadzorczej „Towarzystwa generalnego portów Marokańskich“, mężczyznę chadego i wysokiego, którego Saccard, siedzący naprzeciw między panią d’Espanet a panią Haffner nazywał pieszczotliwym głosem to „moim kochanym kolegą“, to znowu „naszym wielkim administratorem“. Dalej szli mężowie polityczni: pan Hupel de la Noue, prefekt, który regularnie osiem miesięcy w roku spędzał w Paryżu; trzech deputowanych, między którymi świeciła zdaleka szeroka alzacka twarz pana Haffuera; następnie pan de Saffré, zachwycający młody człowiek, sekretarz jednego z ministrów; pan Michelin, naczelnik biura administracyi miejskiej i inni wyżsi urzędnicy. Pan de Mareuil, wieczysty kandydat do parlamentu, zasiadł na wprost prefekta, ku któremu rzucał wciął czułe spojrzenia. Co się tyczy pana d’Espanet, nie towarzyszył on nigdy żonie na żadne zebrania. Panie, należące do rodziny, umieszone były obok najwybitniejszych z tych osobistości. Pani Sydonii, siostrze gospodarza, wyznaczył Saccard nieco dalej miejsce, między dwoma eutreprenerami, panem Charrier po prawej a panem Mignon po lewej stronie, rodzaj posterunku zaufania, gdzie chodziło o odniesienie zwycięztwa. Pani Michelin, żona naczelnika biura, ładna, pulchniutka brunetka, siedziała obok pana de Saffré, z którym prowadziła ożywioną wpół-cichą rozmowę. Po obu końcach stołu pomieszczona była młodzież, audytorowie z Rady państwa, synowie przemożnych ojców, milionowy w przyszłości pan de Mussy, który rzucał w stronę Renaty zrozpaczone spojrzenia, Maksym z Ludwiką de Mareuil po prawej ręce; sąsiadka, jak się zdawało, umiała go podbić. Po trochu zaczęli oboje śmiać się bardzo głośno. Ztamtąd pierwsze się dały słyszeć śmiechy.  Pan Hupel de la None spytał uprzejmie:  — Czy będziemy mieć szczęście zobaczenia dziś wieczorem jego ekscelencyi?  — Nie sądzę — odpowiedział Saccard, przybierając wielce ważną minę, która pokrywała tajemne niezadowolenie. — Brat mój tak jest zajęty!... Przysłał nam swego sekretarza, pana de Saffré, aby go przed nami wytłomaczył.  Młody sekretarz, którego pani Michelin widocznie całkowicie wzięła w swe posiadanie, podniósł głowę na dźwięk swego nazwiska i ozwał się, sądząc, że mówiono do niego:  — Tak, tak, ma tam podobno być zebranie ministrów o dziewiątej u kanclerza.  Przez ten czas pan Toutin-Laroche, któremu przerwano, prawił dalej z powagą, jak gdyby słuchano go najuważniej w radzie municypalnej:  — Rezultaty są znamienite. Ta pożyczka miejska pozostanie jedną z najpiękniejszych operacyj finansowych tej epoki. Ach, panowie!...  Ale tu głos jego zagłuszony został przez śmiechy, które dały się słyszeć nagle u jednego końca stołu. Słychać było pośród hałaśliwych wybuchów głos Maksyma, który kończył jakąś anegdotkę: „Czekajcież państwo, nie skończyłem jeszcze. Biedną amazonkę podniósł dozorca drogowy. Powiadają, że kazała kształcić go bardzo starannie, aby następnie poślubić. Nie chce, aby inny mężczyzna, niż mąż jej, mógł się pochwalić, że widział pewne znamię czarne, znajdujące się powyżej kolana“. Śmiechy poczęły się teraz na dobre; Ludwika zaśmiewała się otwarcie, głośniej niż wszyscy mężczyźni. I poważnie, pośród wszystkich tych śmiechów, jak głuchy, lokaj podawał w tej chwili, idąc od gościa do gościa, z twarzą bladą, ponurą, półmisek dzikich kaczek.  Arystydes Saccard był rozgniewany brakiem uwagi biesiadników na to, o czem rozprawiał pan Toutin-Laroche. Aby mu dowieść, że słuchał go uważnie, podjął teraz:  — Pożyczka miejska...  — Ale pan Toutin-Laroche nie należał do rzędu ludzi, którzy łatwo dają się zbić z raz podjętego tematu.  — Ach, panowie — ciągnął dalej, skoro śmiechy nieco ustały — dzień wczorajszy był wielką pociechą dla nas, których adimnistracya wystawioną jest na tyle nieszlachetnych napaści. Oskarżają Radę, że prowadzi miasto do bankructwa a tu widzicie, że skoro tylko miasto otwiera pożyczkę, wszyscy znoszą nam pieniądze, ci nawet, którzy krzyczeli najgłośniej.  — Dokazaliście panowie cudów — ozwał się Saccard — Paryż stał się stolicą świata.  — Tak, to cud prawdziwy! — przerwał pau Hupel de la Noue — Wyobraźcie sobie państwo, że ja, który jestem starym paryżaninem, nie mogę dziś już poznać mego Paryża. Wczoraj zabłądziłem, idąc z ratusza do Luxemburgu. To cudowne, prawdziwie cudowne!  Nastała cisza. Wszyscy poważni mężowie słuchali teraz i uwagą.  — Przeobrażenie Paryża — ciągnął dalej pan Toutin-Laroche — będzie chwałą obecnego panowania. Lud jest niewdzięczny: powinienby całować stopy cesarza. Powiedziałem dzisiejszego ranka w Radzie, kiedy była mowa o niezmiernem powodzeniu pożyczki: „Panowie, przymuśmy tych krzykaczów z opozycyi, aby przyznali, że zburzyć Paryż to znaczy go użyźnić!“  Saccard uśmiechnął się, przymykając oczy, jak gdyby pragnął rozkoszować się lepiej finezyą tego wyrażenia. Przechylił się po za plecami pani d’Espanet i zawołał do pana Hupel de la Noue tak głośno, aby być słyszanym:  — Umysł ma godny uwielbienia!  Odkąd wszakże wszczęto rozmowę o budowlach Paryża, pan Charrier wyciągał szyję, jak gdyby pragnął wmieszać się do niej. Wspólnik jego, Mignon, zajęty był w zupełności panią Sydonią, która podtrzymywała żywą z nim dysputę. Saccard od samego początku obiadu nadzorował przedsiębiorców z pod oka.  — Administracya — ozwał się — napotkała i doznała tyle ufności, tyle oddania! Każdy chciał się przyczynić do wielkiego dzieła. Gdyby niebogate stowarzyszenia, spółki — miasto nie mogłoby nigdy dokonać tej przebudowy ani tak dobrze, ani tak szybko.  Odwrócił się i z pewnym rodzajem brutalnego pochlebstwa rzekł:  — Panowie Mignon i Charrier mogliby o tem coś takie powiedzieć, oni, co mają sporą część trudów i mieć też będą sporą część sławy w tej sprawie...  Zbogaceni mularze przyjęli rozradowani ten frazes tak w twarz im rzucony. Mignon, któremu właśnie pani Sydonia prawiła, mizdrząc się: „Ach, panie, pan mi pochlebiasz; nie, kolor różowy za młody byłby dla mnie...” Pozostawił ją w środku zdania, by odpowiedzieć Saccardowi:  — Zbyt jesteś pan łaskawym, robiliśmy co do nas należało...  Ale Charrier był już więcej obyty. Dokończył rozpoczętego kieliszka i zdobył się na frazes:  — Przebudowanie Paryża — rzekł — dało możność egzystencyi robotnikowi.  — Powiedz pan także — odparł p. Toutin-Laroche — że dało ono wspaniały polot interesom finansowym i przemysłowym.  — A nie zapominajcież państwo i o stronie artystycznej, nowe ulice są majestatyczne — dorzucił pan Hupel de la Noue, który rościł sobie pretensye do dobrego smaku.  — Tak, tak, to piękne prawdziwie dzieło — mruknął pan de Mareuil, aby coś powiedzieć.  — Co do wydatku — oświadczył poważnie deputowany Haffner, który otwierał usta wyłącznie tylko w ważnych okazyach — nasze dzieci go poniosą, i nic nad to sprawiedliwszego.  A ponieważ wymawiając te słowa patrzał na pana de Saffré, na którego ładna pani Michelin dąsała się, jak się zdawało, od niejakiej chwili, młody sekretarz, chcąc okazać, że uważnie słuchał rozmowy, powtórzył:  — Nic nad to sprawiedliwszego, w samej rzeczy! Każdy dorzucił coś od siebie do tej kwestyi z grupy, którą tworzyli poważni panowie u środka stołu. Pan Michelin uśmiechał się, kiwał głową; był to zazwyczaj jego sposób brania udziału w jakiejś rozmowie; miał cały zasób sposobów uśmiechania się na pokłon, odpowiedź na potakiwanie, podziękowanie, żegnanie się, całą kolekcyę uśmiechów, które niemal zupełnie uwalniały go od posługiwania się słowami; system ten widocznie uważał on za daleko grzeczniejszy a i odpowiedniejszy zarazem do ciągłego wznoszenia się w górę.  Jedna jeszcze osobistość nie wzięła udziału w rozmowie ogólnej, baron Gouraud, który żuł powoli, z ociężałemi powiekami, jak wół. Dotychczas zdawał się być zatopiony w widoku swego talerza, Renata, nadskakująca mu troskliwie, nie otrzymała od niego do tej chwili nic, prócz lekkiego pomruku zadowolenia. To też zdziwiono się, kiedy podniósł naraz głowę i ozwał się, ocierając serwetą zatłuszczone usta:  — Ja, co jestem właścicielem domu, skoro wyreparuję i odświeżę mieszkanie — podwyższam cenę lokatorowi!  Zdaniu pana Haffnera: „Nasze dzieci poniosą ten wydatek“ udało się obudzić senatora. Wszyscy uczcili to orzeczenie lekkim oklaskiem, a pan Saffré zawołał:  — Ach, znakomite, znakomite! Jutro zakomunikować muszę dowcipne to słówko dziennikarzom.  — Macie panowie słuszność, żyjemy w dobrych czasach — ozwał się, jakby konkludując, pośród uśmiechów i zachwytów, które wywołały słowa barona, pan Mignon. — Znam ja niejednego, który ładnie sobie zaokrąglił fortunkę. Widzicie panowie, kiedy człowiek ma możność dorobienia się czegoś, wszystko wówczas jest pięknem.  Ostatnie te słowa powiały chłodem na ludzi poważnych. Rozmowa urwała się raptownie i każdy zdał się unikać wzroku swego sąsiada. Zdanie mularza dotykało tych panów w najdrażliwszą strunę. Michelin, który właśnie wpatrywał się z uprzejmym uśmiechem w Saccarda, przestał się uśmiechać, wielce przerażony, że przez chwilę mógł mieć minę stosowania tych słów mularza do pana domu. Ten ostatni rzucił wymowne spojrzenie na panią Sydonię, która napowrót, w odpowiedzi na tę komendę, wzięła w swe obroty Mignona, wracając z nim do przerwanego tematu:  — Więc pan lubisz kolor różowy?...  Potem Saccard wygłosił jakiś długi komplement na cześć pani d’Espanet; czarniawa jego twarz drobna dotykała niemal śnieżnych ramion młodej kobiety, która z uśmiechem przechyliła się w tył na krześle.  Podawano deser. Lokaje szybszym krokiem krążyli dokoła stołu. Obrus okrywał się owocami, cukrami. U jednego końca stołu, od strony Maksyma, śmiechy poczynały być głośniejsze, słychać było cierpkawy głosik Ludwiki: „Zapewniam pana, że Sylwia miała w roli Dindonnetty suknię niebieską atłasową“, a inny znów głosik wpół-dziecinny dodawał: „Tak, ale ta suknia ubrana była białymi koronkami“. Atmosfera stawała się gorętszą. Twarze zarumienione zdawały się wyrażać wewnętrzną błogość. Dwaj lokaje krążyli do koła stołu, rozlewając w kieliszki hiszpańskie wino alicante i węgierski tokaj.  Od początku obiadu Renata wydawała się dziwnie roztargnioną. Spełniała obowiązki gospodyni domu z jakimś machinalnym uśmiechem. Za każdym wybuchem wesołości u tego końca stołu, gdzie Maksym i Ludwika siedzący tuż obok siebie, żartowali z sobą jak dawni koledzy, rzucała w tamtę stronę błyszcząco spojrzenie. Nudziła się. Poważni mężowie nudzili ją śmiertelnie. Pani d’Espanet i pani Haffner rzucały ku niej zrozpaczone spojrzenia.  — A przyszłe wybory jakże się zapowiadają? — spytał nagle Saccard pana Hupel de la Noue.  — Ależ najdoskonalej w świecie — odpowiedział tenże z uśmiechem — tylko że dotąd nie mam jeszcze wskazanych kandydatów do mego departamentu. Ministeryum waha się jakby się zdawało.  Pan de Mareuil, który szybkiem spojrzeniem podziękował Saccardowi za podjęcie tego przedmiotu, wyglądał jakby siedział na rozżarzonych węglach. Zarumienił się zlekka, skłonił się pomieszany, kiedy prefekt, zwracając się do niego, ciągnął dalej:  — Mówiono mi wiele o panu w naszych stronach. Znaczne posiadłości pańskie w naszym departamencie jednają panu dużo przyjaciół a wiadomem jest, jak bardzo oddanym pan jesteś cesarzowi. Masz pan wszelkie szanse.  — Papo, nieprawdaż, że Sylwia sprzedawała papierosy w Marsylii w 1849 — zawołał w tej chwili Maksym z końca stołu.  A ponieważ Arystydes Saccard udawał, że nie słyszy tej interpelacyi, młodzieniec dodał ciszej cokolwiek:  — Mój ojciec znał ją specyalnie...  Dały się słyszeć stłumione śmiechy. Tymczasem kiedy pan de Mareuil wciąż kłaniał się jeszcze, pan Haffner podjął sentencyonalnym głosem:  — Przywiązanie do cesarza jest jedyną cnotą, jedynym patryotyzmem w tych czasach egoistycznej i interesownej demokracyi. Kto kocha cesarza, kocha Francyę. Ze szczerą też radością powitalibyśmy pana naszym kolegą.  — O pan też odniesie stanowczo zwycięztwo! — wyrzekł z kolei p. Toutin-Laroche — Wielkie fortuny powinny zgrupować się dokoła tronu.  Renata nie mogła już wytrzymać dłużej. Naprzeciw niej margrabina tłumiła ziewanie. A ponieważ Saccard zamierzał znów głos zabrać:  — Zmiłuj się, mój drogi, miej też cokolwiek litości dla nas — wymówiła do niego żona z ujmującym uśmiechem — dajcież panowie pokój tej szkaradnej polityce...  Wówczas rycerski pan Hupel de la Noue, jako prefekt zaprotestował, utrzymując, że panie mają słuszność. I rozpoczął opowiadanie jakiejś skandalicznej historyjki, która miała miejsce w jego departamencie. Margrabina, pani Haffner i inne panie śmiały się ogromnie z pewnych szczegółów tego opowiadania. Prefekt opowiadał zazwyczaj w sposób bardzo ucieszny, półsłówkami, domyślnikami, modulacyą głosu nadając nieprzyzwoite znaczenie wyrażeniom najniewinniejszym pozornie. Następnie rozpoczęto mówić o pierwszym wtorku u księżnej, o jakiejś farsie, którą grano wczoraj, o śmierci któregoś poety a wreszcie o wyścigach jesiennych. Pan Toutin-Laroche, chwilami wielce uprzejmy, porównał kobiety do róż a pan de Mareuil w niepokoją, w który go pogrążyły nadzieje wyborcze, znalazł kilka słów głębokich na temat nowej formy kapeluszy. Renata jednak wciąż była roztargniona.s  Zebrani u stołu goście nie jedli już. Jakiś gorący powiew zdawał się unosić nad salą, powiew, co zaćmił szkła zastawy, rozkruszył chleb na obrusie, zniweczył piękną symetrye jadalnego stołu. Kwiaty powiędły w wielkich rogach i cyzelowanego srebra. I współbiesiadnicy na chwilę już tylko pozostawali u stołu przed resztkami deseru, pogrążeni w błogiem jakiemś uczuciu, nie mając odwagi powstać. Jednym łokciem wsparci na stole, wpół pochyleni nad nim, z próżnią w spojrzeniu, z tem wpół-obezwładnieniem umiarkowanego, przyzwoitego pijaństwa ludzi światowych, którzy upijają się po trochu. Śmiechy ustały, rozmowy coraz rzadziej było słychać. Pito i jedzono wiele, co wpłynęło jeszcze bardziej na podniesienie powagi całej grupy uorderowanych panów. Panie w tem ciężkiem powietrzu jadalnej sali czuły jak im wilgotnieją czoła i karki. Oczekiwały, aby wreszcie dano hasło przejścia do salonu, cokolwiek pobladłe, jakby i im głowy nieco się zawróciły. Pani d’Espanet była całkiem różowa, kiedy tymczasem ramiona pani Haffner nabrały woskowej białości. Pan Hupel de la Noue bacznie przyglądał się oprawie noża; pan Toutin-Laroche rzucał jeszcze panu Haffner od czasu do czasu urywki frazesów, które tamten przyjmował potakującem kiwaniem głowy; pan de Mareuil siedział zamarzony, poglądając bezmyślnie aa Michelina, który uśmiechał się wciąż do niego przebiegle. Co do ładnej pani Michelin, ta już przestała rozmawiać od dawna; mocno zarumieniona spuściła pod stołem rękę, którą pan de Saffré musiał trzymać w swoich dłoniach, ponieważ opierał się niezgrabnie na rogu stołu z podniesionemi brwiami, z miną człowieka, co sili się rozwiązać jakiś algebraiczny problemat. Pani Sydonia również odniosła zwycięztwo; panowie Mignon i Charrier, obaj wsparci na łokciach i zwróceni ku niej, zdali się być zachwyconymi jej zwierzeniami; wyznawała im ona, że przepada za mleczywem i niezmiernie boi się duchów. I Saccard sam, z oczyma wpół przymkniętemi, z tem błogiem zadowoleniem gospodarza domu, który ma przeświadczenie,, że sumiennie spoił swych gości, nie myślał również opuszczać stołu; przypatrywał się z czcią i czułością baronowi Gouraud, ociężałemu oddanemu trawieniu z ręką wyciągniętą na białym obrusie, tą ręką zmysłowego starca, krótką, szeroką, popstrzoną fioletowemi plamami i okrytą rudemi włosami.  Renata dokończyła machinalnie kilku kropel tokaju, które pozostały na dnie jej kieliszka. Ogień uderzał jej do twarzy, drobne jasne włosy na czole i karku buntowniczo wymykały się jakby zmoczone wilgotnym powiewem. Usta i nos jej zwęziły się nerwowo; miała teraz twarz niemal dziecka, co piło mocne wino. Jeśli uczciwe myśli mieszczańskie napastowały ją wobec cieniów parku Monceaux, myśli te zatonęły gdzieś zupełnie w tej chwili, w podniecenia, wywołanem potrawami, winem, światłem, tem powietrzem niepokojącem, przesiąkłem gorącemi oddechami i weselem. Nie zamieniała już teraz spokojnych uśmiechów z siostrą swą Krystyną i ciotką Elżbietą, tak skromnemi obu, że zdały się pragnąć ukryć w tym tłumie, że nieczęsto zaledwie brały udział w rozmowie. Surowem spojrzeniem znagliła nieszczęsnego pana de Mussy do spuszczenia oczu. W pozornem swem roztargnieniu, jakkolwiek unikała teraz odwracać się w tę stronę i siedziała wygodnie w krześle, znać było chwilami jak niedostrzeżony niemal dreszcz wstrząsał białemi jej ramionami, ilekroć doszedł ją wybuch śmiechu od tego końca stołu, gdzie Maksym i Ludwika żartowali wciąż równie głośno w dogorywającym gwarze rozmów reszty biesiadników.  A po