Oczy pełne szumu - Dawid Kain - ebook

Oczy pełne szumu ebook

Dawid Kain

3,6

Opis

Mieszkańcy spowitego smogiem krakowskiego osiedla odkrywają, że nieświadomie stali się bohaterami filmu. Ktoś ze scen z ich życia i wycinków snów zmontował mroczne, przerażające, psychodeliczne dzieło. Czy zdołają odkryć tożsamość prześladującego ich reżysera, zanim będzie za późno?

Oczy pełne szumu to nowe, radykalnie zmienione wydanie książki Prawy, lewy, złamany, którą przed ponad dekadą zadebiutował na rynku Dawid Kain. Autor gruntownie przeredagował tekst, dodając wiele nowych scen, a także dopisując zaskakujący epilog.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 198

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (8 ocen)
2
2
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł: Oczy pełne szumu

Copyright © Dawid Kain 2018.

Copyright for the cover art © Krzysztof Biliński. Kraków 2018.

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX.

Redakcja: Katarzyna Koćma.

Korekta: Krzysztof Biliński.

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński.

Projekt oraz ilustracja na okładce: Krzysztof Biliński.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2018.

Wydanie I w nowej edycji.

ISBN 978-83-950610-7-3

Program

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Program

Rzeczywistość idzie pod młotek

Echo

Telenova

Statyści

Prawy, lewy, złamany

Epilog

Sceny po napisach koncowych

O autorze

Okładka tylna

I.

Rzeczywistosc idzie pod mlotek

 

1

Klęczał przed telewizorem jak przed ołtarzem. Lizał ekran. Kocham cię, kocham, mówił.

Między nogami ściskał pilota. Był tak podniecony, że zaczęłam się bać.

– Wsadź go we mnie – powiedziałam w końcu, przygryzając dolną wargę, bo przecież tak nauczają romanse.

We śnie miałam ekran pomiędzy udami, niczym okno do świata uciech i tajemnic.

We śnie to ja byłam telewizorem. Obrazy aż ze mnie wyciekały, taka się zrobiłam wilgotna.

 

* * *

 

– Że co? – wyszeptałam, nie mogąc odzyskać czucia samej siebie. Zdrętwiało mi dosłownie wszystko i po przebudzeniu tkwiłam we własnym ciele jak dżin nabity w butelkę. Na dodatek cała mokra. Sponiewierana i obolała. Najpierw przeżuta, potem wypluta. I jakby tego było mało, doskonale pamiętałam, co mi się śniło, mimo że przyjemnych snów  – dla odmiany – nie zapamiętuję nigdy.

– Kto takie coś w ogóle… wymyśla? – zapytałam puste mieszkanie, jakby to ono było producentem wykonawczym moich powracających koszmarów.

Otarłam pot z czoła. Miałam wrażenie, jakby trawiła mnie jakaś nieznana lekarzom gorączka, prawdziwa telefebra czy może tivimaligna. Do tego te nocne dreszcze, zsynchronizowane z migotaniem ekranu, brzęczeniem głośników, blokami reklamowymi spadającymi znienacka. Ale właściwie czego mogłam się spodziewać? Przecież zawsze, jak do późna nie odkleję oczu od telewizora, śnią mi się rzeczy chore. A to poruszający się na wózku inwalida z odtwarzaczem DVD zamiast ust. A to ciężarna kobieta rodząca poczwarki z twarzami bohaterów seriali. A to znów dziecko z anteną wyrastającą z czaszki niczym osobliwy, metalowy kwiat.

Kablówka to moje prawdziwe przekleństwo i mała apokalipsa w jednym. Pewnie, są na naszym osiedlu osoby, które firmę Telenova czczą mocniej niż ojca swego i matkę swoją, ba, mocniej nawet niż samego Najwyższego – On przecież niczyjego życia nie wzbogacił aż tak, jak to przedsiębiorstwo – ale ja się niestety do tej grupy nie zaliczam. Mnie dostawca telewizji kablowej obdarzył tylko niekończącymi się maratonami skakania po kanałach, nieprzynoszącymi niczego, poza psychicznym i fizycznym wypompowaniem. Racja, mam te kilkadziesiąt programów. Zgoda, wybór jest spory. Ale co z tego, jak na żadnym nie ma niczego interesującego? Tracę tylko czas i nerwy, oglądając jakieś bzdety – filmy sensacyjne na przemian z programami przyrodniczymi, audycje o modzie przeplatane horrorami – a później wyobraźnia wymyka mi się spod kontroli i nie ma zmiłuj.

Teraz wariacka fantazja rozgorączkowanego telemaniaka, wczoraj przerażająca wizja tuzina wygłodniałych niemowląt, niczym Langoliery pożerających wszystko, co tylko spotkają na drodze. Trawiących świat, kawałek po kawałku, i wydalających celuloid, taśma za taśmą. Sączących jad z wypełnionych haczykowatymi zębami ust. Zaciskających sine wargi w niemej prośbie o więcej i więcej.

Weź się, Anka, ogarnij, powtarzałam sobie, ale to do mnie jakoś nie mogło dotrzeć. Krążyłam błędnie po mieszkaniu, trzęsły mi się ręce, kolana miałam miękkie, do gardła podchodziła cała serialowa treść, jaką minionej nocy zdążyłam pochłonąć. Prawnie byłam już o krok od ciężkiej psychozy. Tak to się z reguły zaczyna. A skończy się na tym, że wypcham swoją matkę trocinami i zasztyletuję pierwszą kobietę, która zechce brać prysznic w bezpośrednim sąsiedztwie mojego obłędu. Jezu!

Snułam się w tę i we w tę, nie wiedząc, za co się zabrać. Nerwowa, błądziłam wzrokiem po kątach, starając się unikać magnetycznej mocy śpiącego jeszcze ekranu. Oczywiście, że by się go włączyło i najchętniej to by się patrzyło i patrzyło, i patrzyło, aż by mnie w ogóle nie było. Ale póki co, to niewskazane, trzeba najpierw pograć trochę w telenoweli własnego życia, chociaż to zajęcie jakieś takie słabo płatne i totalnie nieprzyjemne.

Powinnaś zmienić styl życia, serio-serio, Anka. Bo na mózg ci padło to ciągłe oglądactwo i patrzalstwo. Oczy coraz większe, a pod czaszką już nawet nie wata, lecz waciki. Przydałoby się więcej ruchu, świeżego powietrza, bezpośrednich kontaktów z drugim człowiekiem. Więcej żywych i naturalnych dialogów na ulicach i w lokalach, mniej rozbudowanych monologów wewnętrznych pod kołdrą lub w blasku ekranu. Spędzając tyle godzin w czterech ścianach, można mentalnie ocipieć. Ja ci to mówię, dziewczyno, bo tak się składa, że ja tobą, kurde, jestem. Więc dupka w troki i hasamy po plenerach z uśmiechem, zamiast wspinać się ekspresowo na wyżyny szczytu zwanego potocznie Głupotą. Aktywność nie boli, kochana, a spala kalorie, może więc warto spróbować! Rozmówcą nie zawsze musi być ten dołujący głos płynący z wnętrza własnej głowy, kręcący ciągłą korbę. No dalej! Zrób coś ze sobą! Myśl pozytywnie. Enjoy, do jasnej cholery! Zapisz się na aerobik, jogę, naukę tańca. Kup nowe podpaski, jesteś tego warta. Posłuchaj pragnienia! Zmień się, zaaranżuj fajnie swoje smętne wnętrze. Albo chociaż wyskocz do fryzjera. No dalej, Anka, działaj, ekscytuj się, walcz! Ale najpierw wyjdź z tego przeklętego mieszkania! Jakie tu masz perspektywy, jakie możliwości rozwoju, awansu. Czy przypadkiem nie żadne? Niech twój pierwszy krok w kierunku lepszej przyszłości będzie krokiem za próg!

– Oj, taaaa…

Wyglądam przez okno, ziewając.

Dzień dzisiaj wyjątkowo niewyraźny i ja czuję się niewyraźnie. W taką pogodę nie mam zamiaru nic robić. Bo i po co? W inną zresztą też nie bardzo. Najchętniej bym się zwinęła w kokonik kołderki i czekała, aż się tak sama z siebie w najpiękniejszego motyla przemienię. Ale tak lekko to nie ma.

Matko, myślałam sobie, to osiedle jest tak dołujące, że nawet oddychać się odechciewa. Zresztą, co to za oddychanie, prędzej spijanie gęstego kożucha smogu.

Masz rację, Anka, najlepiej walnąć się na podłogę i cierpliwie czekać na śpiączkę, która – jak święty Mikołaj – przyjdzie z workiem prezentów, gdy się najmniej spodziewasz: kolorowe paczuszki wypchane urojeniami, proszę, mała, a jeśli byłaś niegrzeczna, to rózgą dostaniesz, chlast prosto w czachę i zamiast spania, linia funkcji życiowych prosta jak strzała.

Po co w ogóle wstawałam?

Szara smogowa mgła szczelnie otula pobliskie budynki – ponure blokowiska, wyrastające z ziemi jedno przy drugim, kalekie dzieci PRL-u, bliźniaczo do siebie podobne i wywołujące taką samą zgrozę. Chmury nad miastem wielkie jak ciemny parasol, odcinający dopływ światła. Mdłe opary codzienności wywołują odruch wymiotny, gdy wiesz, że dziś znowu będzie jak wczoraj i przedwczoraj, gdy masz świadomość, że budzenie się ze snu – choćby najchorszego pod słońcem – było złą decyzją. Bura kawa rozlewa się po ulicach od samego rana, ale nie pobudza i nie orzeźwia. Nie idzie o to, że jestem jakoś szczególnie negatywnie nastawiona względem rzeczywistości, ale... mogłoby się wreszcie coś zmienić. Mogłoby się w końcu stać coś choć trochę niezwykłego w tym naszym okropnym mieście.

Anka, zmieńże se scenarzystę, mówi głos w głowie, chichocząc ochryple.

Albo chociaż dilera, dodaje po chwili, wcale się już nie śmiejąc.

 

* * *

 

– Eee, ty żyjesz w ogóle w tej chwili? – pyta Paweł, gapiąc się na mnie jak na niskobudżetową zjawę.

Stoi w progu mojego mieszkania, papieros w ustach, smuga szarego dymu ciągnie się za nim jak welon. Znów zgrywa trochę zbyt pewnego siebie. Cóż zrobić, gen cwaniactwa i leserstwa ujawniający się w każdej sytuacji. A w środku ukryty żałosny facecik, rozpaczliwie szarpiący joystickami, byle tylko nikt w porę nie dostrzegł, że w każdej dziedzinie jest amatorem. Wszędzie teraz takich na pęczki, aż się niedobrze robi. Ale z drugiej strony, to jedyny kolega, jaki mnie jeszcze odwiedza.

Nie pora na wielkie reklamacje, skargi do wyższych instancji, Anka. Załóż, że to taki pies z kulawą nogą, który się pojawił, gdy na spotkanie z tobą nie przyszedł już zupełnie nikt. Amen.

– Połowicznie. Właź.

Nie zdejmuje butów, więc momentalnie łapie mnie wnerw i mam go ochotę zdrowo opieprzyć. W ostatniej chwili gryzę się jednak w język. Po raz kolejny wolę uniknąć nieprzyjemnej konfrontacji. Tak jest zresztą zawsze. Mogliby po mnie skakać, a życzyłabym im miękkiego lądowania.

Ależ Anka, bądźże choć troszkę asertywna, radzi mi głos, tym razem tonem mojej matki. Uciszam go w porę, zanim zdąży się poczuć w moich myślach jak u siebie w domu.

Paweł, Paweł, Paweł…. Jemu się pewnie wydaje, że jak stoi na bramce w modnym klubie, to już mu wszystko wolno, bo jest strasznym VIP-em i powinnam być wdzięczna, że w ogóle przyszedł, co? Litości. Nie jestem szczególnie porządnicka, ale gdy widzę, jak gruba jest warstwa błota na podeszwie tych jego glanów, nachodzi mnie chęć, żeby się pochlastać. Albo pochlastać jego. Na dodatek wczoraj sprzątałam. Nieźle się spociłam, próbując doprowadzić mieszkanie do porządku, a tu przyjdzie taki prostak i... Cholera jasna. Żyję sama i nie chcę mieć chlewu, jakbym dzieliła pokój ze świniami.

– Nie żebym chciał być chamski, wiesz. Wyglądasz na odrobinkę… sponiewieraną. Coś się stało?

– Źle spałam. Powiedzmy.

– Rozumiem. Czy nocą przyszedł Freddie Krueger i swoimi brzytwami próbował ogolić ci nogi?

Och, jak ja uwielbiam takich, co parskają śmiechem z własnych żartów, zanim ktokolwiek inny w ogóle zdąży się uśmiechnąć.

– Tak, to był Freddie. I dostał takiego kopa w buźkę, że aż się nakrył kapeluszem. Ty też chcesz?

– Nie no, sorry… Nic nie mam do twoich nóg. Są z pewnością gładkie i ten, no, piękne. Czy coś. Ja tak tylko… tego…

Już mu wierzę. Po prostu próbował mi dogryźć. Jak wiele razy w przeszłości. Bo każda okazja jest dobra, żeby mnie zepchnąć w narożnik. Choć fakt faktem, że ostatnio nie prezentuję się najlepiej. Spuszczam wzrok i dopiero teraz dociera do mnie, że w wymiętej piżamie Hello Kitty muszę wyglądać jak coś, co zostało nietknięte na samym dnie kosza po wyprzedaży w H&M. Tylko czy to źle? Nie jestem jak panienki z pierwszych stron gazet, nie szczerzę się na zawołanie, nie chichoczę zalotnie po każdym durnym żarcie, nie wyważam biustem drzwi do wielkiej kariery, ale i nie czuję takiej potrzeby. Raczej jest mi już strasznie wszystko jedno. Kiedyś bardziej mi zależało, ale ostatnio sporo się zmieniło. Może to po prostu starość, niebawem będzie dwadzieścia pięć, a to przecież równiusieńkie w pół do pięćdziesiąt. Czas już nie biegnie, tylko stacza się w nieprzyzwoitym tempie. Czuję to na każdym kroku – jakbym w ciągu ostatniego tygodnia postarzała się o całe lata. Ciągle zmęczona, dosłownie wypompowana. Sięgnięcie po pilota to wysiłek godny olimpijskiego medalu. Z wielkim trudem przychodzi mi nawet utrzymanie głowy w pionie i na karku, taka się zrobiła pusta, ciężka i nieusłuchana.

Niech się tam za oknami toczą planety i wojny, mi dajcie święty spokój. Błagam, zapomnijcie o mnie, dajcie komputer i telewizor, bo ja teraz zazdroszczę roślinom i kamieniom, zazdroszczę psom. Oczy mam czerwone jak królik doświadczalny, a wciąż powracające bóle głowy bez wątpienia wyrzeźbią na twarzy sporo nowych zmarszczek, których nie wygładzi nawet najdroższy krem. Jednak prawdą jest, że nie musiałabym spędzać tylu godzin z oczami wlepionymi w ekran, gdybym od długich miesięcy nie cierpiała na bezsenność. A nie cierpiałabym na nią, gdyby nie...

– A tak w ogóle, to widziałem się wczoraj z Olkiem.

...gdyby nie Olek.

– Aha... No fajnie. Co u niego? – pytam najbardziej obojętnym tonem, na jaki mnie w tych okolicznościach stać. Domyślam się, że nie brzmię tak luzacko, jakbym chciała. Na dźwięk jego imienia nie jestem tak nieskrępowana, jak powinnam. Trochę czasu musi jeszcze upłynąć. Zresztą, zobaczymy. Nigdy wcześniej nikt tak nie zawiódł. Nigdy wcześniej nie rozstałam się z nikim po tak długim związku, więc nie mam w tych sprawach dużej praktyki. Choć może półtora roku to nie aż tak długo, jak się wydaje. Dla Olka z pewnością niewiele. Myśli: nie ta, to inna, i idzie dalej. A ja tylko niepotrzebnie się tym przejmuję, w kółko analizuję, dyskutując sama ze sobą, aż słabo się robi. Pora z tym skończyć i rzucić się w wir nowych zajęć. Tylko jakich? Jakich?

Zerkam na telewizor i tak bardzo chcę go włączyć, że to chyba musi być już miłość i inne nieszczęścia, albo nawet gorzej.

– A, spoko. Zaczął nową robotę, coś tam sobie działa, się nie poddaje. W jakimś piśmie o muzyce, czy coś tego typu. Wiesz, on zawsze miał w tym temacie świra, ciągle tylko płyty, płyty... Aha, no i pytał o ciebie.

– Tak?! I co mu powiedziałeś?

No nie. Chyba za bardzo się podekscytowałam jak na „Kobietę, Która Już Nie Chce Mieć Z Tym Sukinsynem Nic Wspólnego”. Cóż, zdarza się. Nie dla mnie żadne „było-minęło” ani „alleluja i do przodu”. Ani tym bardziej bitch mode on i mechaniczne traktowanie każdego faceta jako środka do celu, jakikolwiek by nie był. Nie ze mną te numery. Włącznik dystansu do takich spraw musiał zaciąć się już dawno, autoironii wysiadły korki i przepaliły się tranzystory. Jestem tylko człowiekiem i nie zawsze daję radę zachować się z właściwym dla automatów opanowaniem. Wstyd mi za siebie, no wiem, wiem.

– Że wszystko świetnie. Teraz widzę, że trochę idealizowałem.

Drań. Palant. Buc. W konkursie uszczypliwości należy mu się kolejny punkt. Który to już?

– Słuchaj, wcale nie jest tak, jak ci się wydaje. Właśnie wychodzę na prostą i to nie żadne…

– Nie? Bo trochę się zachowujesz, jakbyś przyćpała. Bez obrazy.

Mam ochotę mu wygarnąć, że akurat w tej dziedzinie to on jest, do kurwy nędzy, osiedlowym ekspertem. Ale zacinam się i stoję z otwartymi ustami, jakbym czekała, aż ktoś wrzuci mi kolejny żeton, bez tego po prostu nie zadziałam.

Nagle zaczyna mi się wydawać, że cały pokój wypełniony jest dymem, gęstym jak futro. Gryzie w oczy, utrudnia oddychanie. Zaraz się popłaczę, rozkleję na dobre. O ile wcześniej nie wyrzucę Pawła i jego syfiastych fajek przez okno. Po co tu w ogóle przyłaził? Czemu zawsze muszę być magnesem dla frajerów i psychopatów? Ja chcę mieć spokój, nie mam zamiaru słuchać, jak to Olkowi świetnie się wiedzie – nowa praca, pełny portfel i może jeszcze sekretarka, co stanika nigdy nie zakłada, majtki sporadycznie, za to podwiązki obowiązkowo – a ja zostałam w tyle: wielka pani filozof na tronie z książek spisanych czystym bełkotem, pełnych nieżyciowych prawd, schizofrenicznych omamów. Co za idiotyzm i jawna niesprawiedliwość! Jako dziecko wierzyłam, że jak ktoś robi coś złego, to potem przegrywa, nie dostaje prezentu, a na końcu idzie prosto do piekła. Teraz widzę, że jest inaczej, a w piekle to chyba już sama jestem.

– Żadne przyćpałam – mówię w końcu nieco łamiącym się głosem. – Niewiele spałam i tyle. Zasiedziałam się przy telewizji.

– A bo ty sobie też kablówkę przecież założyłaś! – Paweł mówi to z taką ekscytacją, jakbym co najmniej zmieniła wyznanie.

– Mhm. Była promocja. Sam wiesz, jak jest.

– No i o to chodzi! Tak trzeba żyć! Jasna przecież sprawa. Sam oglądam do pierwszej-drugiej codziennie. A czasem to i do piątej, powiem nieskromnie…

Momentalnie przypominają mi się sceny z oglądanego wczoraj horroru. Rodzinka jadąca drogą, która nie ma końca, jakby była w tajemniczy sposób zapętlona. Noc, zagadkowa kobieta w bieli, ściskająca martwe niemowlę, które już zaczęło roztaczać nieprzyjemną woń. Wokół las, gałęzie drżą od wiatru, mgła pełza między pniami, ktoś krzyczy przeszywająco, ale może to tylko ptak. Bohaterowie po kolei umierają, co jeden to w drastyczniejszy sposób. Jak to się nazywało? Ślepy zaułek. Tytuł jak na moją, kurde, autobiografię. W pewnym momencie gdzieś źle skręciłam i już sama nie wiem, dokąd zmierzam, czy aby nie prosto w drzewo.

– …ciężko się od cholerstwa oderwać – ciągnie Paweł, choć ledwie go słucham, bo już się gapię na moje kochane pudło, które zaraz włączę i wszystko inne od razu pójdzie w tło. Już za momencik. – Uzależnia, być może mocniej niż twarde dragi. Czytałem jakieś wyniki badań i ten… No, zresztą nieważne. Tyle dobrze, że nikt cię nie wyśle na odwyk, bo wszyscy w tym tkwią po uszy albo nawet po oczy... A jak już jesteśmy w temacie, włącz ten swój wysłużony sprzęcior. Pokażę ci coś. I lepiej siadaj, bo padniesz. Zajebista sprawa.

Podaję mu pilota. Choć niechętnie, bo kto ma pilota, ten ma władzę. A głos w głowie powtarza, że nie mogę się zrzekać jedynej władzy, jaką jeszcze posiadam.

Co on znowu wymyślił, pytam sama siebie, patrząc na dziwny uśmieszek, z jakim Paweł zaczyna coś tam nastawiać. Zanosi się na lepszą bzdurę, jak zawsze. Już w liceum był z kolesia klasowy błazen, a potem, zamiast dojrzeć, jeszcze bardziej wczuł się w rolę. Rozumiem robienie sobie jaj, dobra, co kto lubi, dystans i humor też w porządku, współcześnie bardzo pożądane, ale nie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu. Wszystko ma swoje granice. Naprawdę szkoda mi czasu na takie…

Ustawia kanał dwadzieścia trzy, na którym nie ma niczego, prócz śniegu, jednej wielkiej zamieci. Potem zaczyna coś kombinować w menu szukania stacji, przeskakuje z opcji na opcję, czaruje pilotem, jakby to była magiczna różdżka. Odkąd śniło mi się to, co mi się śniło, cholerny pilot kojarzy mi się już tylko z jednym.

Wzdycham możliwie najbardziej ostentacyjnie.

– Słuchaj, nie jestem dziś za bardzo w nastroju do takich… Czego ty w ogóle szukasz? Jeśli darmowego porno, to naprawdę nie musisz się dłużej...

– Ciiii. Zaraz się przekonasz. Opad szczeny gwarantowany, słowo daję. Albo zwrot pieniędzy.

– Czyich pieniędzy?

Nie odpowiada, tylko się do mnie szczerzy.

Na ekran wskakuje jakiś nowy program. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Jest dosyć dziwaczny. Wygląda na nielegalną stację, nadającą właśnie reportaż z naszego osiedla. Obraz niezbyt wyraźny, trochę śnieży i błyska. Kolory wyblakłe, z przewagą zgniłej zieleni. Istne M jak miłość czy inny Klan, tyle że z jeszcze mniejszym budżetem. Może i tu kręcą teraz serial? Może i ja będę miała szansę zostać gwiazdą, żeby w brukowcach za ciężką kasę opowiadać o ulubionym kolorze majtek?

– Co to ma być? Piknik pod Wiszącą Zaspą? – pytam, gapiąc się na skromne wnętrze mieszkania bardzo podobnego do mojego, choć jeszcze brzydszego.

– Kilka dni temu na to trafiłem. Prawdopodobnie przebitka z kamer ochrony czy coś. Pokazują nasze osiedle. Na żywo.

Coś mu się chyba popieprzyło, myślę.

– Coś ci się chyba popieprzyło – mówię, bo muszę wreszcie zacząć mówić, co myślę.

– Że co?

– Jaka ochrona? Jakich kamer? My nie mamy ochrony. To nie supermarket. To jest osiedle z czasów głębokiej komuny. I nigdy żadnej ochrony nie mieliśmy. Przynajmniej ja nie pamiętam, a mieszkam tu dłużej od ciebie.

– Kiedyś musieliśmy mieć. Założę się. Pilnowali, pałowali, sterydy walili po godzinach. I było prawo i sprawiedliwość, a nie menelstwo czające się za każdym krzakiem, w każdej bramie. Głowę daję. Pewnie zostawili część sprzętu po pijaku, jak robili bibkę pożegnalną i...

– I co? I możemy oglądać, co się dzieje w bloku obok?

– No tak. Ktoś się musiał podłączył do… do tej wewnętrznej sieci… elektrotechnik czy inny magister informatyk… i, i, i… – Tyle gestykulował i tak się plątał, że nie było wątpliwości: koleś nie miał najbledszego pojęcia o tym, co próbował wytłumaczyć. Ciężko mi było się nie zaśmiać. – …i postanowił zrobić wypasionyshow. Żałuję, że sam na to nie wpadłem. Może gdybym...

– Kompletna bzdura. Nie pamiętam żadnej ochrony. A już na pewno żadnych kamer. Zresztą, niby jaka ochrona ma prawo montować sprzęt po prywatnych mieszkaniach ludziom prostym centralnie za plecami?

– Nie mam pojęcia i chuj mnie to, generalnie. Ale możesz sobie podziwiać, co porabiają sąsiedzi. – Wyrzuca przez uchylone okno niedopaloną fajkę, która, odbijając się od parapetu, zostawia na nim paskudną smugę popiołu. – Co tam się będzie odpierdalało, Boże drogi! Erotyczne szaleństwa dewotek. Podstarzali tatuśkowie, konający z wycieńczenia po dwuminutowym seksie. Psy goniące własne ogony i koty patrzące na to z niekłamaną wyższością. Rodzinne dramy, rękoczyny, traumy, zwroty akcji. I absolutnie szokujące wcinanie rosołu z makaronem, zanim teściowa przyniesie schabowe. Dzieciaki myjące rączki! Ale też łykające piguły i wciągające białko, jak tylko starsi wypełzną poza kwadrat. Sama prawda, dwa cztery na siedem! Gratis do tego, bez reklam i ściemy.

Gapię się w ekran i nie mogę uwierzyć, co widzę. Ktoś – na pewno nie ochrona! – rzeczywiście nagrywa ludzi w ich mieszkaniach. O tego rodzaju monitoringu to jeszcze nie słyszałam. Nagrywanie bez wiedzy i zgody nagrywanych, rozpowszechnianie w eterze zezwierzęcenia naszego powszedniego... To w ogóle legalne? Można sobie tak po prostu wsadzić komuś kamery i mieć go zawsze na oku? Co na to konwencje praw człowieka? Co na to zwykła ludzka przyzwoitość?

– To się… to się nadaje na policję – mówię.

– Nie przesadzaj. Przecież fajna rzecz…

– Paweł, ja nie żartuję. To jest totalne przegięcie pały, bezczelne skierowanie obiektywów w rejony zakazane. Nie pamiętam, żebym w umowie najmu wyrażała zgodę na pieprzonego Big Brothera. Nie mam najmniejszego zamiaru w takim bagnie uczestniczyć. Żeby jeszcze frajerstwo miało używanie, jak pod prysznic włażę. Chryste Panie…

– No i nie uczestniczysz. Bez paniki! Coś ty taka nerwowa ostatnio?

– Tak się jakoś złożyło.

– Nie pokazywali ani twojego, ani mojego mieszkania. U nas nie ma kamer, przecież byśmy się skapnęli, nie sądzisz? Nie jesteśmy bohaterami żadnego Orwella, żadnego Kafki, więc wrzuć na luz, dziewczyno, bo ci pikawa padnie i skończysz z zawałem. Co ci przeszkadza, że ktoś postanowił zrobić eksperyment? Sztuką blokowisk chlapnąć po ekranach? To cię tak boli?

Orwell i Kafka? Czy Paweł przeczytał ostatnio jakiś poradnik typu „Zaimponuj intelektualistce – szybko i łatwo”? Przecież nieraz się przechwalał, że nie przeczytał nawet połowy streszczeń lektur, a wszystkich nie-analfabetów uważał za kujonów… Czyżby coś mnie ominęło?

– Boli. I przeszkadza – odpowiadam, choć ciężko tak z biegu wymienić konkretne argumenty, dlaczego jestem przeciwna, być może po prostu jest ich zbyt wiele. Z drugiej strony, może nie należy wpadać w przesadny purytanizm, jest wiek dwudziesty pierwszy i nagrywanie przez celebrytki zabiegów waginoplastyki to nie pierwszyzna… Poza tym mamy niby wolność wypowiedzi artystycznej – czy jak to się tam nazywa – to może takie zagrania stają się w pewnych warunkach dopuszczalne. – Gdzie według ciebie zainstalowali te kamery? I czemu akurat tam, a nie tu?

– Dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że nagrywają w którymś ze starych bloków. W Jedynce albo Dwójce. Sama popatrz. Kompletna rudera, szeroka paleta degeneratów i popaprańców, którzy tak naprawdę mają gdzieś, czy ktoś ich podgląda, czy nie, bo kontakt z rzeczywistością to u nich generalnie żaden.

Faktycznie, pokazywane mieszkanko nie wyglądało dobrze ani nawet w normie. Pożółkłe tapety, meble pamiętające komunę głęboką jak Rów Mariański. Chorobliwie otyła kobieta siedząca przed telewizorem. Przypominała jeden z niepotrzebnych sprzętów domowych, zabytek zamierzchłej epoki, grat wyczajony na pchlim targu. Wkomponowała się w tę zapomnianą przez wszystkich norę, wrosła we własną beznadzieję na amen. Nadgryziona zębem czasu, jak wszystko wokół. I nawet nie ma pojęcia, że ją teraz oglądamy. To z jednej strony straszne, ale z drugiej... trochę ekscytujące. Tutaj nie będzie udawania. Blokowa rzeczywistość bez zbędnych upiększeń, makijażu nakładanego chybcikiem na gęby rodem z kroniki kryminalnej. Aż ciarki przechodzą, serio.

– Ale po co oni to robią? Przecież tu nigdy nic się nie dzieje. Osiedle jak każde. Jaki to ma sens? Jaki z tego można wyciągnąć pieniądz?

– Bóg raczy wiedzieć. Bóg albo prezes tej całej stacji. Zresztą, co mnie to. Jest okazja, to się popatrzy. Darmo, więc nie wybrzydzaj, bo tata zabierze i da po łapach. A co tamci wyprawiają w zaciszu czterech ścian, to już osobny rozdział. Więc pogapmy się i może na moment zamknijmy japy, póki w miarę mi się udało wyregulować.

Grubaska z ekranu zaczęła dłubać w nosie. Jezu… Chryste… Zbawicielu świata…. To tak emeryci spędzają przysłowiową „jesień życia”? Włożyłaby palec głębiej, a usłyszałabym chyba odgłos paznokcia uderzającego o wnętrze czaszki. Pustej, bo wątpię, czy ostał się tam choćby strzęp szarej komórki. Wszystko strawiły brazylijskie tasiemce, które – jak wiadomo – mózgami odżywiają się nałogowo. Matko. Nie znałam tej baby, nigdy wcześniej jej nie widziałam, ale już byłam pewna, że jest naprawdę obleśną staruchą. Parszywą wiedźmą godną angażu w Blair Witch. Rany. I czym tu się ekscytować? Aż żal mi się zrobiło własnego telewizora, że musi takie coś przepuszczać przez biedne kable.

 

* * *

 

Jak tylko Paweł wyszedł, strzeliłam sobie mocną kawkę. Byłam strasznie senna i czułam się jakaś połamana. Może brała mnie grypa? Może wciąż trzymało mnie w szponach posesyjne zniechęcenie do wszystkiego? Nadwerężony nadmiarem nauki mózg wył, zdychał i odmawiał współpracy? Może i tak. „To nie żyje”, powiedziałby na mój widok doktor Frankenstein. Ale cóż zrobić, kucia było tyle, że mam prawo być w dolinie przez dłuższy okres, niezdolna do niczego, poza wzdychaniem i ziewaniem.

Przetrząsnęłam kuchenne szafki, szukając jakichś leków. Niczego poza witaminą C. Cholera...

Upiłam kolejny łyk.

Wizyta Pawła tylko wyprowadziła mnie z równowagi, nic więcej. Czy on urodził się, żeby mnie denerwować? Cenię szczerość, ale nie w formie czystego chamstwa. Bo chociaż ostatnie tygodnie były fatalne, wyniszczające i denne, to nie mogłam się chyba aż tak zmienić. Muszę zacząć wreszcie wierzyć, że wszystko jest zupełnie w porządku, żebym pewnego dnia nie obudziła się z ręką w nocniku, czy raczej: z głową w ekranie. Mam podstawy przypuszczać, że właśnie taki koniec ktoś zaczął dla mnie szkicować: los, stwórca, scenarzysta, nieważne. Wierny telewidz przeżyje wreszcie bliskie spotkanie ze swoim „Panem”. Zbyt bliskie, zdecydowanie.

W końcu znalazłam dwa gripexy, upchnięte w szufladzie z filmami. Jaki idiota mógł je tu wsadzić? Kto był na tyle bystry, żeby wetknąć piguły między pudełka z DVD? Tylko jedna osoba przychodziła mi na myśl – Olek. Pan Zawsze Na Pełnym Luzie. Pan Skończyłem Studia, Których Nie Cierpiałem I Teraz Mam Prawo Być Wkurzony Na Cały Dosłownie Kosmos. Magister Ściemologii Stosowanej. Frajer z certyfikatem.

Rozsiadłam się w fotelu, łyknęłam tabletki i popiłam kawą. Mieszanka efedryny z kofeiną da mi solidnego kopa. Taki koktajl nieraz mnie ratował, szczególnie przed egzaminami, gdy powieki już zaczynały opadać, a przede mną były jeszcze długie godziny wkuwania logiki, czytania o platońskich jaskiniach, czy – powołując się na ostatnio zaliczony materiał – solipsyzmach Berkeleya. Że też teraz, kiedy powinnam być odprężona i szczęśliwa, że wszystko pozdawane, nie mogłam otrząsnąć się z marazmu.

Zerknęłam na telefon. Dwa nieodebrane połączenia od mamy. Pewnie chciała mi łaskawie przypomnieć, że ona i tata nie będą mnie utrzymywać przez wieczność, więc może pora wydorośleć. Albo tym razem miała w zanadrzu monolog o tym, że ona w moim wieku już musiała mnie urodzić, więc niby, jakie ja mam prawo mieć humory, skoro nie mam bladego pojęcia o dorosłym życiu. Na razie się nie dowiem – oddzwonię nie wcześniej, niż za parę godzin, jeśli w ogóle. W takich chwilach cieszyłam się, że tata nie dzwoni nigdy. Choć z drugiej strony, wiedziałam, że po prostu się mną nie przejmuje.

Wybacz, mamusiu, zapiszczał głos w głowie, twój jad musi jeszcze trochę pobulgotać na gazie, zanim we mnie chluśniesz.

Z ekranu dalej ściekało to beznadziejne osiedlowe reality show. Widać, zapomniałam zmienić program.

Gruba baba nadal tkwiła w tym samym miejscu, co poprzednio. Gęba niczym pączek nafaszerowany zbyt dużą ilością dżemu, przetłuszczone włosy, oczka niewielkie jak para rodzynek w cieście. Zły sen cukiernika. W dłoni trzymała łyżkę. Uśmiechała się tajemniczo, jakby chciała powiedzieć: „A ja coś wiem, a wy jeszcze nie”.

Sięgnęłam po pilota. Nie miałam ochoty dłużej napawać się szalejącą za szkłem nędzą, tym przybierającym wręcz barokowe formy obciachem. Może Pawłowi to odpowiada, zaspokaja go estetycznie i intelektualnie, ale mnie, Boziu ratuj, nie. Tego typu eksperymenty działały na mnie jak środek wymiotny. Wewnętrzna pustka gatunku ludzkiego szybko wypływa na wierzch, w całej budzącej żal i rozpacz okazałości. Nagle wnętrze przeciętnego Homo sapiens na naszych oczach staje się rozciągniętą po horyzont ziemią jałową, nad którą krążą wygłodniałe sępy, bezskutecznie szukające wzrokiem jakiegokolwiek ochłapu myśli, idei, sensu. Ale tam zupełnie nic nie ma.

Zanim jednak zdążyłam zmienić program, babsztyl powolnym ruchem przybliżył sobie łyżkę do twarzy.

Przeszył mnie nagły chłód. Miałam dziwne przeczucie, że za moment stanie się coś strasznego, nieodwracalnie ryjąc tunele w mojej biednej psyche. Może to wcale nie kolejny program rozrywkowy, show za pięć groszy, cyrk w kręgu kamer, tylko raczej projekcja czyjejś chorej podświadomości. Nie wiem, skąd przyszło mi to do głowy, ale już po chwili stało się niemal pewnikiem.

Starucha dłużej się nie wahała. Szczerząc się patologicznie, wbiła sobie łyżkę w oko. A potem przekręciła ją kilkukrotnie. Jakby chciała wkręcić tą łychę głęboko w mózg, wywalić dziurę z drugiej strony. Może tylko mi się wydawało, ale mogłabym przysiąc, że usłyszałam zgrzyt metalu o kość.

Zacisnęłam zęby. I pięści.

Coś w moim gardle zaczęło pęcznieć, niczym namakający wodą tampon. Nie mogłam przełknąć śliny.

Tamta przez chwilę klaskała, jakby chciała nagrodzić brawami samą siebie, bo przecież nikogo innego w pobliżu nie było.

Dopiero wtedy dotarło do mnie, że nie zmieniłam programu, bo nie mogę się ruszyć. Nie mam władzy nad swoim ciałem. Żadnej.

Stara wiedźma skończyła owacje, a potem mdląco powolnym ruchem wyjęła z oczodołu zakrwawioną, pokrytą galaretowatymi resztkami gałki ocznej łyżkę.

Zachichotała, brzmiąc jak rozszarpywany styropian.

A ja nadal byłam sparaliżowana. Nie mogłam krzyczeć. Ani nawet oddychać.

Myślałam... Miałam nadzieję, że ta walnięta starucha nie może już zrobić niczego bardziej obrzydliwego, że to koniec przedstawienia i zaraz kurtyna opadnie, być może na zawsze.

Niestety byłam w błędzie, bo wtedy ona...

…ona...

...oblizała wargi i z uśmiechem wsunęła sobie łyżkę w usta.

 

2

Paweł wyjął z kieszeni zapalniczkę i odpalił sobie kolejnego papierosa. Zaciągając się, przymknął przekrwione oczy. Dwóch rzeczy było w jego życiu zdecydowanie za dużo: telewizji i fajek. Choć palił już paczkę dziennie, a nieraz więcej, czuł, że może rzucić w każdej chwili, wystarczy, żeby znalazł odpowiednią motywację. Wtedy z tym skończy, kupi dziesięć paczek Nicorette i walnie sobie porządny odwyk. Gorzej z telewizją. Bo nie wymyślono jeszcze gum pomagających w zwalczaniu uporczywej telemanii, nieznośnego nałogu kablowego, który w przypadku Pawła z dnia na dzień przybierał coraz bardziej groteskowe formy.

Nie pamiętał już, czy znalazł ich w sieci, przeczytał numer na ulotce, czy raczej któryś ze znajomych polecił mu akurat tę firmę. Prawdą jednak było, że Telenova całkowicie zmieniła jego życie. Wcześniej generalnie miał telewizję w dupie, te wszystkie szaro-bure polskie seriale i reszta gówna, jego to nie brało. Sporadycznie śledził Świat według Bundych czyPrzyjaciół, ewentualnie zapuszczał Vivę albo MTV, lecz też nie codziennie. Jednak Telenova przyniosła istotną zmianę, prawdziwy przełom pod względem dostarczanych treści. W skład oferty wchodziły bowiem nie tylko audycje dużych koncernów medialnych, ale również rzeczy niemal zupełnie nieznanych stacji, takich jak skierowana do gejów i lesbijek Queer, odpowiadająca fetyszystom Kink, czy też poświęcona różnym przejawom przemocy i agresji Videodrome, którą założyli chyba jacyś zdrowo pieprznięci wyznawcy filozofii nieśmiertelnego markiza de Sade. Był program, który przez cały dzień pokazywał terrarium z wężem, na innym koleś ubrany na wojskowo przez całą dobę recenzował scyzoryki i noże, oceny wystawiając nacięciami na własnej skórze – od jednej blizny do pięciu. Był nawet taki, gdzie w dzień nie szło nic, a nocami pokazywano psychodeliczne wizualizacje czarnych dziur. Jakby tego było mało, w tle rozbrzmiewał cichy kobiecy głos, dziwnie podniecający, w obcym, być może arabskim, języku. Paweł sądził, że to jakieś naukowe rozkminy, ale którejś nocy zobaczył na ekranie polskie napisy i dosłownie go zmroziło. „Jesteś zerem, jesteś nikim, zwykłym pyłkiem w jebanej pustce. Wiem, że bardzo chciałbyś wypierdolić taką dziurę. O niczym innym nie marzysz. Chciałbyś, żeby wyssała z ciebie całe mięso i wszystkie kości, o tak, frajerze, wyssała z ciebie resztki życia, ta wielka czarna cipa, o tak, kochany”. Napisy nie pojawiły się już nigdy więcej, ale Paweł i tak raczej stronił od tego kanału, bojąc się, że wyląduje w kaftanie. Inne dziwactwa jednak śledził z niesłabnącą ekscytacją.

– Kurewska pogoda – szepnął sam do siebie, wydychając w chłodne powietrze kłąb gęstego dymu. Założył na głowę kaptur i ruszył w stronę swojego bloku.

Debil ze mnie, pomyślał, przypominając sobie swoją rozmowę z Anką. Na chuj w ogóle pokazywałem jej ten program?

Właściwie co chciał osiągnąć? Zaimponować jej? Wydawała się zdegustowana. Odkąd dowiedział się, że między nią a Olkiem definitywnie skończone, miał świadomość, że właśnie teraz musi spróbować. To był odpowiedni moment. W sieci wyczytał kiedyś, że najłatwiej poderwać dziewczynę, która dopiero co zakończyła poprzedni związek. Wprawdzie żadna laska nie powie ci tego wprost, wszystkie będą utrzymywać, że po zerwaniu nie mogą nawet patrzeć na kolesi, jednak gdzieś w głębi ich umysłów będzie się tliła iskierka nadziei – a może ten nowy to ktoś, na kogo czekałam, może powinnam zaryzykować, jeszcze ten jeden, jedyny raz? Tę iskierkę można zmienić w prawdziwy emocjonalny płomień, jeśli tylko umiejętnie się za to zabrać. Z wyczuciem i ostrożnością, jakby się podchodziło do przerażonego zwierzątka. Byle tylko nie spłoszyć, nie przedobrzyć. Paweł już od dawna obmyślał plan działania, rozrysowywał fronty, kierował armie osobistego uroku i poczucia humoru w ogień walki, ale nawet w wyobraźni jego zachowanie wydawało się mieszaniną pajacowania i prostactwa. Co miał zrobić, wszyscy widzieli w nim ciężkiego przypała, więc sam trochę wszedł w rolę i nie umiał z niej wyjść. Chciał wypaść jak najlepiej, a robił rzeczy coraz bardziej idiotyczne.

No i zgodnie z wszelkimi rachunkami prawdopodobieństwa jego kolejna „próba” okazała się niewypałem. Kto zresztą dziewczynie, która mu się podoba, pokazywałby w telewizji program, gdzie chora psychicznie baba drapie się i dłubie w nosie? Co on sobie w ogóle myślał? Że ona będzie tym podjarana? Popełnił kolejny niewybaczalny błąd. Jak zresztą zawsze, gdy starał się pogadać z Anką w cztery oczy. Od lat traktował ją jak koleżankę, czy może raczej kumpelę: kogoś, przy kim można pierdnąć, nie przejmując się konsekwencjami, z kim można się kopsnąć na browar, ale już nie kolację przy świecach. Pewnego dnia coś mu odpierdoliło i jak już zaczął o niej myśleć, to nie przestał aż do dzisiaj. Chciał za wszelką cenę zmienić się w jej oczach, wywrzeć lepsze wrażenie niż zazwyczaj. Nie udawało się. Patrzyła na niego jak na klasowego błazna, którym został mianowany przed dekadą, gdy obydwoje zaczynali liceum. Widziała w nim tylko wesołego głupka, z którym można popić, pożartować, pośmiać się, ale nic poza tym, nieuleczanego idiotę, który nie umie znaleźć sobie miejsca w życiu; zmienia prace jak dziewczyny, a dziewczyny jak rękawiczki. To była oczywiście wyłącznie jego wina. Nie wiedział, jak powinien się zachować, więc odstawiał świetnie opanowaną bucerę, nic więcej.

Biedny pojebie, myślał, idąc przez mokre od deszczu osiedle, lśniące niczym chora narośl, guz z betonu, stali i szkła. Powinieneś w izolatce ślinić się do ścian, a nie planować związek z góry skazany na rozpad, rozkład i porażkę.

Pod zadaszeniem jednego z bloków trójka gówniarzy paliła zioło z osmalonej lufy. Paweł momentalnie im pozazdrościł. Nie tylko tego, że piętnaście to fajniejszy wiek niż dwadzieścia pięć, bo można mieć wszystko gdzieś, olewać system z góry na dół, a problemy dorosłego życia są zupełnie obce. Przywołał w myślach wspomnienie słodkiego zapachu Marysi, jedynej panny, z którą kiedyś udało mu się utworzyć trwały, stabilny związek, gdy wszystko wokół waliło się na łeb. Ona jako jedyna go rozumiała, nigdy nie narzekając, nie stawiając wygórowanych wymagań. Po prostu brała go takim, jaki jest, z dobrodziejstwem inwentarza, całym tym słownikiem głupich powiedzonek, żartów niewartych grosza, szerokim marginesem błędów, które nieustannie popełniał. Miło by było odnowić tamtą znajomość. Puścić z dymem przejawy wszechobecnej chujowizny. Miło by było, jakby w jego życiu znów pojawiła się jakaś drobna schiza, a wszystko przestało być takie nudne i przewidywalne. Czasem słabo mu się robiło na samą myśl, jak sprawy stoją. Był, kurwa, starym bykiem, a stał na bramce i lampił się na laski, zgarniając sześć złociszy za godzinę. Na dodatek niezbyt umiał się bić, więc pewnie, jakby przyszło co do czego, dostałby wpierdol. Całe szczęście przypakował trochę, przez jakiś czas łykał metkę, potem ustabilizował na kreatynie i był o te dwadzieścia kilo mięśni większy. To wystarczyło, by z większości napompowanych agresją zjebów na sam jego widok schodziło powietrze. W głębi czuł się jednak mały i żałosny, i nic nie mogło tego zmienić.

Wszedł do bloku i wcisnął przycisk wzywający windę. Wprawdzie mieszkał na trzecim piętrze, ale jakoś nigdy nie miał ochoty na wspinaczkę po schodach. Był leniwy niczym pieróg, zdawał sobie z tego sprawę. Gdyby mógł, rzuciłby pracę i przestał chodzić na siłownię, olał to wszystko, by spędzić życie w fotelu, przed ekranem. Zresztą, kto przy zdrowych zmysłach lubił wychodzić na zewnątrz w taki dzień jak dziś? Kto, mając do wyboru gapienie się w ekran i nicnierobienie albo spacer w deszczu i zimnie, zdecydowałby się na to ostatnie? To trochę, jakbyś miał rozstrzygnąć, czy chcesz dostać w prezencie najnowszą plazmę Sony, czy może tylko karton po niej. Rzeczywistość była takim właśnie kartonem, szarym i pustym w środku, a jej miejsce znajdowało się na wysypisku, wśród innych, równie niepotrzebnych odpadów.

Wsiadł do windy. Wewnątrz, pośród dziesiątek bazgrołów walczących o swoje miejsce na metalowych ścianach, zauważył kilka nowych, wykonanych czerwonym markerem sloganów:

1. Nie będziesz miał telewizorów cudzych przede mną.

2. Nie będziesz zmieniał kanałów nadaremno.

3. Pamiętaj, aby mózg swój co dzień serialem uświęcić.

4. Czcij kablówkę swoją.

5. I nigdy, przenigdy nie wyłączaj telewizora!!!

Uśmiechnął się szeroko, naciskając przycisk z cyfrą trzy. Uwielbiał humor gówniarzy dewastujących ściany bloków swoją radosną twórczością. Gdy był nieco młodszy, sam wypisywał takie bzdety. Znakomita rozrywka. A przy okazji miałeś świadomość, że robisz coś nielegalnego, coś, co wyprowadzi z równowagi większość tak zwanych normalnych lokatorów. Mała anarchia w dziecinnym wydaniu, niby nic, a cieszy.

Gdy drzwi windy zamknęły się, na nich też dostrzegł nowe napisy, również w kolorze niepokojąco kojarzącym się z krwią:

Telewizorze mój kochany

Naprawdę świetne są Twoje programy

Ty jesteś królem sprzętów RTV

Co ja bym zrobił, gdybym Cię nie miał?

Na kogo bym patrzył, z kim bym dyskutował?

Ma miłość jest zbyt wielka, by ją ubrać w słowa!

Bądź mi więc władcą przez kolejne wieki

Ty – wpatrzone w pustkę oko bez powieki.

 

3

Przecieram oczy i wgapiam się w na ekran. I po prostu nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Otyła kobieta nadal siedzi na swoim miejscu. W dłoni trzyma nie łyżkę, lecz pilota. Uśmiecha się szeroko, patologicznie szczerząc szaro-sine zębiska, jak reklama własnego rozkładu, promocyjny kosz wypchany zgnilizną. I w sumie ma powód, bo jej oczy są teraz najzupełniej w normie.

Zaraz, zaraz. Coś tu jest bardzo, ale to bardzo nie w porządku.

Gdzie wypływające z oczodołu reszki gałki ocznej?

Gdzie krew ściekająca gęstym strumieniem po policzku?

Gdzie...?

Co to było, to przed chwilą? Odruchowo się szczypię, ale boli tak, jak powinna boleć jawa. Więc co, zwyczajne halucynacje wywołane bezsennością? Objawienie w formie półminutowego zwiastuna, a jak chcesz więcej, kup bilet? Czy może wielkimi krokami nadszedł właśnie kolejny etap mojej telemanii prześladowczej, czy może schizofrenii kablowej? Nadmiar płynących z ekranu idiotyzmów plus niedobór snu. Każdy by oszalał… Armia czubków będzie wyjątkowo liczna w naszym nowym wspaniałym świecie. Przepracowani yuppie-zabójcy, bizneswomen ciągnące za sobą brzemię urojonych ciąż, dzieciaki wijące się w epileptycznym tańcu nad klawiaturami: twarze wykrzywione jak na obrazie Muncha, ciągi przekleństw lecą jak serie pocisków na froncie. A ja między nimi. Kolejna udręczona dusza.

Wyłączam telewizor. Głowa pęka. Gripex nie działa. Kawa nie pobudza. Zostały szok, ból i pustka. A im szok większy, tym ból eksploduje bardziej. To męczące uczucie, domagające się, żeby w jakikolwiek sposób uzewnętrznić. Naprawdę mam ochotę podzielić się z kimś moją paranoją, zarazić nią kogokolwiek, ale nikogo nie ma w pobliżu. Jak zwykle.

Nagle dzwoni telefon. Odbieram odruchowo, nawet nie patrząc na wyświetlacz.

– Halo? Mama?

– Siedem dni… – mówi zachrypnięty głos.

– P-proszę?

– Zostało ci siedem dni.

Skóra mi cierpnie, dłonie zaczynają się pocić. Nie wiem, czy krzyczeć, czy uciekać, czy wzywać imienia Boga nadaremno.

Potem jednak słyszę płynący z słuchawki stłumiony chichot, zupełnie znajomy. I momentalnie przypomina mi się widziany przed tygodniem film. To wraca jakby w migawkach: czarne włosy, blada twarz, studnia głęboka jak przepaść. Tekst o siedmiu dniach i zagadkowa kaseta wideo, budzące uzasadnioną panikę i przemożną chęć spania wyłącznie przy włączonym świetle już na wieki wieków.

– Paweł, może