NIejasne spektakle - Dawid Kain - ebook

NIejasne spektakle ebook

Dawid Kain

3,8

Opis

Sekret udanej iluzji tkwi w umiejętnym odwracaniu uwagi publiczności. Najważniejsze jest zawsze to, czego nie widzimy. Nim zwykła sztuczka stanie się prawdziwą magią, należy zakulisowo doprowadzić ją do perfekcji.

Od czego jednak próbuje odwracać naszą uwagę tak zwane życie?

Jakie metafizyczne manipulacje rozgrywają się tuż obok, za kurtyną rzeczywistości?

Oto twój bilet wstępu na cykl przedziwnych widowisk, o których wiedzą nieliczni.

Głos płynący z ciemności zaprasza na „NIejasne spektakle”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 112

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (8 ocen)
4
1
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sigrid_Antares

Całkiem niezła

0504
00
pparczy

Nie oderwiesz się od lektury

Sponiewierał mnie ten zbiór opowiadań. Świat to cyrk i tyle...
00

Popularność




Tytuł: Niejasne spektakle

Autor: Dawid Kain

Copyright © 2023 by Dawid Kain

Copyright for the cover art

© Joanna Widomska

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja: Katarzyna Koćma

Korekta: Krzysztof Biliński

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Joanna Widomska

Ilustracja na końcu książki: Maciej Klimek

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2023

Wydanie I

ISBN  978-83-67482-60-8

Spis treści

Na zawsze w dole

Noc widowiska

Ostatnie słowo

Derealizacja, kurtyna

…ciało dziecka rozprzestrzeniało się i rosło, i chodziło, i pobierało pensję, i mieszkało całe życie bez lokatora, rzecz pośród rzeczy, bo jego dusza uleciała z parą wodną, spadła deszczem i wzniosła się z powrotem, a słońce wschodziło i zachodziło jak jojo.

D.F. Wallace (przeł. Jolanta Kozak)

„Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, najdroższy”, powtarzali mi rodzice, odkąd tylko otworzyłem tego ranka zaspane oczy. „Dziś twoje wielkie święto, musisz się potwornie cieszyć, prawda?”. Nie miałem pojęcia, jak cieszą się potwory, ani co będzie najlepsze dla mnie w tym jakże wyjątkowym dniu, dniu mojego wielkiego święta, bo w sumie to nadal najbardziej lubiłem te same rzeczy, co wczoraj, przedwczoraj i wcześniej: gry, filmiki, komiksy, no i różne bajki, baśnie, opowieści. Chociaż, gdy się później dowiedziałem, że kroi się nie tylko tort i dmuchanie świeczek, ale też wieczorne wyjście na mój pierwszy prawdziwy pokaz magiczny, podskakiwałem w miejscu dobrych pięć minut. Może przeczuwałem, że będzie co najmniej super, sam już nie jestem pewien.

— Siedem to szczęśliwa liczba — stwierdziła nieobecnym tonem mama, szykując się do wyjścia, co polegało głównie na sprawdzaniu w lustrze, czy każda część jej twarzy leży tam, gdzie powinna, pryskaniu pachnącymi, kleistymi sprejami wszędzie wokół i zakładaniu kolejnych strojów, odrzucanych potem ze wzgardą, zgrozą i całym wachlarzem min. 

Tata na moment przerwał kpiny z maminego szykowania się, wybrzydzania, grymaszenia oraz jęczenia, i powiedział coś w stylu, że siedem lat ma się tylko raz w życiu, czy ja w ogóle zdaję sobie z tego sprawę?

Od razu zacząłem się zastanawiać, co tak naprawdę miał na myśli. Czy wszystkie inne urodziny ma się po dwa razy albo nawet trzy i więcej? Czy są takie, których nie ma się nigdy? Zgadywałem, że żaden człowiek nie miał jeszcze sto dziewięćdziesiątych dziewiątych urodzin, ale co z tymi, które przypadały na dwudziestego dziewiątego lutego, co z tymi pozornie zwykłymi, które zdaniem taty trafiały się więcej niż raz? Wcześniej nigdy się na tym specjalnie nie skupiałem. Rodzice czasem twierdzili, że jak się na czymś zafiksuję, to już na amen i nigdy nie odpuszczam. Mówili, że bycie równie upartym może mnie zgubić, jednak ja miałem odmienne zdanie: bycie upartym i drobiazgowym nie tylko nikogo i niczego nie gubi, a wręcz odwrotnie, pozwala znaleźć, szczególnie to, co przeoczyli ci wszyscy mniej drobiazgowi, mniej uparci, normalniejsi.

Jeśli tata mówił prawdę, to ile lat ja już miałem? Pewnie co najmniej kilkanaście, nie żadne siedem, skoro wcześniejsze się powtarzały, a tak na pewno nie jest, na YouTube twierdzili, że wtedy rosną wąsy, nie tylko zresztą na buzi, i mrugali jednym okiem, albo mówili „Pozdro dla kumatych”, a mi nigdzie nie rosły żadne, dziękuję, nie pozdrawiam. 

Nie wspomniałem o moich rozwidlających się wątpliwościach rodzicom, bo oni zawsze tylko powtarzali: nie wiem.

Nie wiem, nie wiem i nie wiem. A ja tyle, tyle, tyle rzeczy chciałem ciągle wiedzieć. Na przykład, gdzie będzie magiczny pokaz i kto go poprowadzi, i czy możemy iść od razu, zamiast czekać do wieczora, bo po co komu noc i gwiazdy, skoro to pod namiotem, po co ciemności, zimności i mgły, skoro nie są konieczne do żadnych cudownych występów, wystarczy pogasić światła, zakręcić grzanie, rozpylić sztuczne opary? Proszę, proszę, proszę, powiedzcie! No i kto jeszcze tam będzie? Inne dzieci, rodzice, może dziadkowie? Ile oni wszyscy razem będą mieli lat? Czy ktoś jeszcze będzie świętował urodziny, tak samo jak ja? Oby nie. Skoro to mój wielki dzień, nie chcę go dzielić z innymi, wielkie dni są niepodzielne, każdy przedszkolak o tym wie, a co dopiero szkolniak, którym niedawno się stałem.

— Dobra, ja już sznuruję usta i ani słowa więcej — powiedział tata. 

Zachciało mi się płakać, bo wyobraziłem to sobie: wargi taty całe poprzebijane sznurówkami, pozawiązywane na ciasne supełki, gdy on biedny tak siedzi w ciemnościach i nie może nic powiedzieć już nigdy, przenigdy.

Pobiegłem do swojego pokoju i usiadłem w kącie, zaciskając powieki i modląc się w myślach, żeby tacie nie stało się nic równie złego. 

I mamie w sumie też nie.

Dopiero potem dotarło do mnie, że zapomniałem przy tym modleniu o sobie samym.

Trochę się rozczarowałem, nie ukrywam. Wszędzie i zawsze, ale wtedy i tam to chyba najbardziej. Ten świat wydawał mi się cały podszyty ogromnym rozczarowaniem. Skąd wiedziałem? Musiałem pochodzić z innego, mniej rozczarowującego i miałem porównanie. Tamtego wieczoru tak strasznie, strasznie, strasznie liczyłem na coś wielkiego, tajemniczego i niezwykłego, na coś wyczekiwanego od samego rana, na magię, iluzję, cuda i czary… W rzeczywistości to był właściwie zwyczajny namiot, niezbyt wspaniały i niespecjalnie szkaradny, fioletowo-niebieski, w gwiazdki, trzy razy mniejszy od cyrkowego, ale ze cztery razy większy od tego, który tata próbował rozstawić kiedyś w naszym ogrodzie, pocąc się i sapiąc, i co chwilę wołając na pomoc jakieś Kurwy Macie oraz Japier Doły. Kiedy poszedłem do niego i spytałem, co to za osoby, że je tak woła i woła bez końca, tylko się zaśmiał i zabronił powtarzać mamie. „Niech to pozostanie naszą tajemnicą, synek, dobra?”. 

Tajemnice. Czasem tylko je lubiłem, a czasem wprost uwielbiałem. Nic mamie nie powiedziałem. Zresztą nie tylko o tym. Sekretów nigdy dosyć.

Wracając jednak przed namiot, gdzie wtedy stałem, a może i stoję nadal, gdy wracam tam myślami. Z jednej strony trzymała mnie za rękę mama, z drugiej tata. Chyba się nie bałem, chociaż kolana miałem jakieś sprężynkowe i niepewne. Trójkątne wejście z dziwacznie poodwijanym materiałem miało w sobie coś takiego, że od samego patrzenia mieniło mi się w oczach i kręciło w głowie. Zacisnąłem powieki, wyłączyłem się. Pomyślałem, że niedługo będzie po wszystkim, bo wtedy jeszcze nie miałem najbledszego pojęcia, że nigdy nie będzie po niczym. 

Wewnątrz namiotu stało pełno krzeseł, ale prawie wszystkie były już zajęte. Zebrani szeptali, szturchali i przepraszali, dorośli i dzieci, a ja się czułem, jakby mi ktoś włożył do głowy rozbrzęczany ul. Chciałem, żeby się to jak najszybciej wyciszyło. Wielkie dzięki za takie urodziny! 

— Możemy już stąd iść, możemy już iść, mo…?

— Dopiero przyszliśmy — uciął moje pytania tata, a mama pokazywała ręką krzesła w pierwszym rzędzie, w drugiej ręce ściskając nasze bilety.

Przecisnęliśmy się jakoś naprzód i dosłownie sekundę po tym, jak sobie usiedliśmy, w namiocie pogasły światła i zrobiło się całkiem czarno.

— Boję się — powiedziałem na głos, chociaż miałem to tylko pomyśleć. Ciemności falowały i trzepotały jak wielkie skrzydła jakiegoś groźnego ptaszyska. Znów chciałem zacisnąć powieki, ale dotarło do mnie, że ciemność we mnie jest nie lepsza od tej naokoło…

Potem zapalił się reflektor i w snopie światła na scenie ujrzeliśmy pana iluzjonistę. Wyglądał zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałem. A wyobrażałem sobie wielu magików. Nie chodzi nawet o strój, ten był dosyć typowy: czarne spodnie i marynarka, cylinder też czarny, z filetową wstążką. Jednak twarz była zbyt młoda i wyglądała zbyt blado, jakby za prestidigitatora przebrano wygłodzonego wampira albo śmiertelnie schorowanego nastolatka. W jego ruchach nie było żadnej energii, żadnej pasji. Palce w białych rękawiczkach poruszały się w zwolnionym tempie, jakby to ktoś inny z wielkim trudem próbował pociągać za sznurki. 

— Nie podoba mi się. Pójdziemy do makdonalda? — spytałem szeptem rodziców, szarpiąc ich rękawy.

— Ćśś, zaraz na pewno się rozkręci — odparła mama z palcem na ustach.

Magik chyba usłyszał moje narzekania, bo zaczął się na mnie dziwnie gapić. Jakby trochę mnie poznawał, a trochę nie. W jego oczach widziałem strach, którego kompletnie nie rozumiałem. Czy bał się ludzi, dla których występował? A może bał się wyłącznie mnie? 

Pierwsze sztuczki były nędzne, banalne i wręcz ziewogenne: tasowanie kart w powietrzu, wyciąganie z kapelusza różnokolorowych sznurków, moneta zza ucha, potem jeszcze czarowanie krzesła, żeby stawało na jednej nodze i kręciło się wokół własnej osi.

— Nuuudyyy — szepnąłem do taty. — Możemy iść do kina? Dziś mają być Potworne macki z plugawych głębin 2.

— Cierpliwości — odparł tata, a potem jakby prychnął cicho. Zawsze tak robił, jak był zawiedziony, że się głupio zachowuję. Raz, jak miałem cztery lata, powiedział do mnie „młodzieńcze”. Nigdy mu tego nie mogłem wybaczyć, chociaż nie wiedziałem, czym się zajmuje taki młodzieniec.

Nie odezwałem się więcej. Zresztą, ile mógł trwać podobny pokaz? Przecież nie całą wieczność. Ale nie wiadomo. To był mój pierwszy. Pierwszy i ostatni.

— Do kolejnej iluzji będę potrzebował ochotnika — odezwał się nagle mistrz ceremonii i zniknął na moment w ciemnościach. Zdziwiło mnie, jak słaby i starczy ma głos, tak okropnie niepasujący do jego twarzy.

Oczywiście nie chciałem być ochotnikiem, ale wtedy on znów wyłonił się z mroków za sceną i popatrzył prosto na mnie. Był w jakiś sposób inny, jakby podmieniony. Zachowywał się dziwnie, jak pijany, albo i gorzej, ledwo stał na nogach. Chyba miał trudności z utrzymaniem równowagi, bo każdy jego krok przypominał taniec na kruchym lodzie. Najchętniej bym się gdzieś schował, może i zapadł pod ziemię na dobre. 

— Proszę! — zawołał i nie mogłem udawać, że chodzi o kogoś innego, bo nawet wyciągnął rękę w moją stronę.

Wtedy stało się coś takiego, co mi się czasem przytrafia. Sam w sobie zajmuję wtedy tylne siedzenie, a ktoś inny łapie za pada i steruje moim ciałem. Ja tylko obserwuję i nie mam na nic wpływu, dopóki to dziwne coś się nie skończy, ta gra czy jak to tam nazwać.

Wszedłem w snop światła i pomyślałem, że lepiej nie podnosić wzroku, bo może tam w górze jest jakieś UFO, a ten rażący promień to ich tajemniczy sposób na bezszelestne wciągnięcie mnie na pokład. Tyle że żadna siła nie unosiła mnie nad podłogę. Stałem i czekałem. Wtedy dopiero zauważyłem z tyłu sceny podłużną, stojącą pionowo skrzynię, w której chyba miałem się schować. Może i żyłem na tym świecie dopiero siedem lat, ale przecież widziałem już niejeden horror i miałem jako-takie pojęcie, jak wygląda trumna i kogo się do niej wsadza. Umarlaków. Truposzy. Ewentualnie wampiry, tyle że one sypiają najsmaczniej właśnie w trumnach, więc dla nich to nic dziwnego. 

Otworzył wieko i stało się coś dziwnego. W środku ta skrzynia wydawała się ze dwa razy większa niż z zewnątrz. Aż nie mogłem uwierzyć. To chyba też musiała być jakaś magiczna sztuczka czy mówiąc precyzyjnie: iluzja. Im dłużej wpatrywałem się w przestrzeń w środku skrzyni, tym więcej jej było. 

— Nie ma… Nie ma się czego bać — powiedział tamten, chociaż minę miał nietęgą, jakby jak najbardziej było się czego bać. 

Ale dobra. Cofnąć się nie mogłem. To przyniosłoby mi wstyd, nic więcej. Wszedłem więc do środka, a potem odwróciłem się powoli twarzą do publiczności. Światło reflektora dawało tak mocno po oczach, że zamiast ludzi widziałem tylko ciemne zarysy ich sylwetek, zupełnie jakby ktoś powycinał ludziki z kartonu i nazwał je publicznością. Wcale nie wydawali się prawdziwi. Zresztą nie tylko to było z nimi nie tak…

A potem drzwi skrzyni zatrzasnęły się i nawet nie zdążyłem krzyknąć. Nie to, że chciałem. Miałem już siedem lat i nie należałem do tchórzy. Zostałem sam w dusznym mroku, przestępując z nogi na nogę i nerwowo obmacując miękkie ściany wnętrza skrzyni. Wtedy stało się coś zupełnie niespodziewanego, pod stopami zabrakło podłogi. Poczułem, że spadam, żołądek podszedł mi do gardła i zacząłem krzyczeć, aż zabrakło mi tchu. Jednak drzwi nie otworzyły się, nikt nie przyszedł z pomocą. I jakby tego było mało, to spadanie wcale się nie skończyło, trwało i trwało, aż zdołałem pogodzić się z przerażeniem, żołądkiem w gardle i resztą, bo wiedziałem, że nad niczym już nie panuję i niczego nie mogę zatrzymać. To było tak niespotykane uczucie, że aż trudno wyjaśnić. Jakbym był wielkim posągiem samego siebie, pustym w środku, a we mnie był malutki ludzik, taki drugi, mikroskopijny ja, który leciał po kolei przez głowę, szyję i tak dalej… Byłem uwięziony we własnym spadającym ciele. Nagle stało się ono wyłącznie ciężarem, bezwładną masą, w którą ktoś mnie z jakiegoś powodu wtłoczył. 

Nie wiedząc, co jeszcze mógłbym zrobić, wyciągnąłem ręce przed siebie, licząc, że znowu wyczuję pod palcami gładką jedwabistą powierzchnię miękkiego obicia wewnątrz skrzyni. Pomyślałem, że to by mnie uspokoiło, bo wtedym bym zrozumiał, że wcale nie spadam, a materiał pod opuszkami palców jest równie nieruchomy, co świat wokół. Mówię oczywiście w przenośni, bo tak naprawdę wszystko się ciągle rusza, atomy i w ogóle, no, ale nikt o tym w kółko nie myśli, bo by zwariował. Wyciągnąłem więc ręce i, o dziwo, tym razem gładko wniknęły w delikatny materiał, jakby wcale go nie było. Uznałem więc, że być może drzwi skrzyni są już otwarte, a ja przestałem spadać, mimo że uczucie spadania dalej uporczywie trwało.

Spróbowałem zrobić krok naprzód, ale wtedy odniosłem bardzo silne wrażenie, że coś się zmieniło w moim położeniu, a ja nie do końca to ogarniam, że przód jest teraz górą, a tył dołem, jakby rzeczywistość była kostką Rubika, którą ktoś obrócił, gdy akurat nie patrzyłem. 

Chciałem krzyknąć znowu, więc zebrałem resztkę sił i zmusiłem się do tego, i nawet się udało – mój wrzask zabrzmiał donośniej niż kiedykolwiek. Obudziłby zmarłych, tak się chyba mówi…

Materiał i czerń, która się pod nim skrywała, oddaliły się niespodziewanie, jakby coś wyszarpnęło je z mojego pola widzenia. W rażącym świetle lampy zobaczyłem zdziwione czy może nawet zszokowane twarze ojca i matki.

Co oni tu robili i czemu leżałem?

— Koszmary? — spytał ojciec. — Może za dużo miałeś dzisiaj wrażeń.

Matka tylko przyglądała mi się, marszcząc czoło. Cała skóra jej twarzy wydawała się jakaś gumowa.

Obydwoje w sumie wydawali mi się w jakiś sposób inni, niż ich pamiętałem. Jakby ktoś zatrudnił aktorów, których ucharakteryzowano na moich rodziców, by odtwarzali ich role. Kiedy to się stało, nie wiem.

— Byłem w tej skrzyni… — zacząłem ochrypłym głosem, nie mając pojęcia, do czego zmierzam. Gardło bolało mnie zupełnie jak kiedyś, gdy zmusiłem się do płaczu, a potem nie mogłem przestać, łkałem chyba z godzinę, aż przełyk stwardniał mi od bolesnych skurczów. 

— No tak, pamiętamy, ale wyszedłeś z niej jakieś pięć godzin temu. Potem poszliśmy na lody i wróciliśmy do domu. Tylko pomyśleć, że wcale nie chciałeś oglądać tego pokazu magii, ciągle się wierciłeś i narzekałeś. A teraz nie możesz przestać o nim myśleć. 

Nie rozumiałem, o czym ojciec mówił. 

Przecież nigdy nie wyszedłem z tej skrzyni. 

Czyli… musiałem nadal w niej tkwić.

Czternaście lat później

To wyżej to tylko jedna z setek wersji tej historii. Odkąd nauczyłem się pisać, ciągle wracałem do tamtego dnia, do tamtych urodzin, do tamtej sztuczki magicznej, która odmieniła moje życie. Ileż ja tego napisałem! Od najprostszych i najbardziej nieporadnych prób nazwania tego „czegoś” w stylu: 

Rodzice muwiom że to był zły sen, tylko zły sen. Ale ja wiem że ciongle jestem w tej skszyni tylko że ona jest teraz wielka na cały świat. Bo tu w środku wszystko jest inne niż było wcześniej. Nawet mama z tatA som inni. To jak z zabawkami. Każde dziecko wie która zabawka jest jego nawet jak inne dziecko ma takom samom. To nie sa moi rodzice. I ja też nie jestem już swój. To jest wszystko czyjeś w tej dziwnej skszyni… 

Przez coraz bardziej złożone opowiadania, wypracowania czy rozprawki, eseje i poematy, trzy- czterostronicowe rozkminy w zeszytach z różnych lat, o różnym stopniu zżółknienia i spulchnienia ich starych kartek, a wszystko to jak wspomnienia z filtrem sepii, które tak naprawdę ani na moment nie oddawały prawdy. Nie miałem nawet pojęcia, jak to ująć w słowa. Czasem zmiana otoczenia sprawia, że istota w środku staje się czymś zupełnie innym. Owad w bursztynie nie jest już wcale owadem. Ja w tej skrzyni wcale nie jestem już sobą.

Nigdy już nie było dobrze, przynajmniej od dnia tamtych urodzin. Uczucie spadania stało się trwałe. Czy gdzieś szedłem, czy stałem w miejscu, czy leżałem w łóżku, czekając – coraz częściej bezskutecznie – na nadejście snów, zawsze i wszędzie: spadałem, spadałem, spadałem. Istna Alicja w krainie koszmarów.

„Rodzice” szybko się zorientowali, że coś jest nie tak. Mam tu na myśli osoby, które wyglądały jak moi prawdziwi rodzice, mówiły tak samo i tak samo się zachowywały, jednak z całą pewnością nie były moimi rodzicami. Nie miałem pojęcia, kim są naprawdę, czasem wydawało mi się, że są androidami, kiedy indziej, że to aktorzy z wyjątkowo udaną charakteryzacją, a czasami wręcz, że to wszystko jest rodzajem magicznej sztuczki, a za mamę i tatę przebiera się magik, który wprowadził mnie do skrzyni. I ja do tej pory nie zdołałem się z niej wydostać. Czego bym nie dotknął, opuszki moich palów rozpoznawały miękki, jedwabiście delikatny materiał …

Były więc wizyty w kolejnych tajemniczych i nieładnie pachnących miejscach. Lekarz rodzinny, dwóch psychologów, a potem psychiatra. Były spekulacje na temat zaburzeń osobowości, urojeń monotematycznych, a nawet zwyczajnej i przejściowej fazy dorastania, która już, już, już niebawem minie jak wszystkie inne, w końcu dzieci są mistrzami dziwności, nikt im na tym polu nie dorówna.

Pamiętam określenia takie jak osowiały, nieadekwatny, wyprany z emocji, zdystansowany. Pamiętam spojrzenia współczujące, nierozumiejące, wystraszone i przenikliwe. Skrzynia, w której tkwiłem, była ich pełna.

Z drugiej strony w szkole radziłem sobie całkiem dobrze, mimo że nie potrafię przywołać z pamięci żadnych klasowych kolegów czy koleżanek, żadnych nauczycieli ani wychowawców. Wchodząc do szarego podłużnego budynku, tej przewróconej na wznak skrzyni czy może trumny, gdzie grzebie się własne dzieciństwo i większość marzeń, opuszczałem ciało i wracałem w nie dopiero po wyjściu na zewnątrz. A tak naprawdę nie na zewnątrz, bo ciągle byłem przecież w wielkiej rozrastającej się we wszystkich wymiarach skrzyni iluzjonisty, nawet gdy już się wydostawałem z tej bryły: ciężkiej, obskurnej i martwej, choć pełnej jakże żywych, nieustająco ruchliwych, mówiących i myślących, i oddychających ludzkich ciał. 

Czy mi odwalało?

Traciłem rozum, a może nigdy rozumu nie miałem?

To zresztą nieistotne, bo sześcienne twory osaczały zewsząd nie tylko mnie jednego – pewnym rodzajem skrzyni był także mój tak zwany „dom”, który w rzeczywistości był blokiem, czyli niczym więcej jak ogromną betonową skrzynią pełną mniejszych czy większych szczelin o powtarzających się kształtach, zwanych mieszkaniami. W nich z kolei stały zwodniczo półotwarte skrzynie, na które żywi mówili „łóżka”. I w jednym z takich ja przez ostatnich czternaście lat, a dokładniej pięć tysięcy sto pięćdziesiąt sześć nocy modliłem się, błagałem i skamlałem o zlitowanie, o sen, o śmierć, o cokolwiek. Bezskutecznie. Ta iluzja była zbyt potężna, by rozwiało ją życzenie nastolatka.

Szukałem różnych sposobów odmiany swojego losu. Mając lat nieco więcej niż jedenaście, skoczyłem z balkonu i złamałem sobie obie nogi. Nie przestałem spadać ani w momencie wyjścia na balkon, ani w momencie uderzenia o chodnik dwa piętra niżej. Wiedziałem tylko, że przy zderzeniu dwóch obiektów wszystko wydaje się twarde, kanciaste, bolesne i odrażające. Ale żadna powierzchnia nie mogła zatrzymać mojego lotu wewnątrz mnie.

Nie przestałem spadać także wtedy, gdy trzy i pół roku później obudziłem się lizany po całym ciele przez płomienie. Śniło mi się gorące i miękkie ciało koleżanki z klasy. Opuszki jej palców wypalały mi dziury na szyi i przedramieniu, jakby ktoś gasił na mojej skórze pety. Wrzeszczałem niczym zwierzę. 

Pożar naszego mieszkania strawił wszelkie przedmioty i wspomnienia, zmieniając znaczną część mnie samego w tę obcą, dziwaczną, gumowatą, pomarszczoną rzecz. Zresztą już wcześniej przeczuwałem, że jestem dokładnie taki. Że wszystko we mnie jest niczym więcej niż tym właśnie: prymitywną kopią czegoś prawdziwego.

Koleżanka z klasy odwiedziła mnie w szpitalu. Widziałem jej myśli: że jestem potworny i obrzydliwy, i że mnie już nigdy nie dotknie, nawet w gumowych rękawicach. 

Dotarło do mnie, że każdy już zawsze będzie o mnie myślał w ten sposób.

Po latach tak bardzo oddaliłem się od „rodziców”, że przestaliśmy się widywać. Jednak starałem się od czasu do czasu wymawiać w słuchawkę słowa, których ktoś mógł oczekiwać po stęsknionym synu.

— Cześć, to znowu ja… Zawsze, jak dzwonię, to was akurat nie ma. No trudno. U mnie w sumie wszystko dobrze, wiadomo, studia i sesje, a od przyszłego miesiąca zaczynam staż w korporacji M.C.E., może o niej słyszeliście… I nie, nadal nie mam dziewczyny, mamo, ale nic się nie martw, w biurze na pewno poznam sporo interesujących osób. No i tyle. Oddzwońcie, jak tylko to odsłuchacie. Nie pozwólcie się synkowi zamartwiać, haha.

Odkładałem słuchawkę i uświadamiałem sobie, że całe ręce mam brudne od czegoś ohydnego, szaroczarno-połyskliwego, co śmierdziało tak, że można było zwymiotować. Woda była czarna, gdy wsadzałem dłonie pod kran. Wir odpływu z kolei miał w sobie coś hipnotycznego. 

O swoim „doświadczeniu” napisałem co najmniej kilkaset tekstów, wiele z nich pojawiło się na rozmaitych forach internetowych. Z początku naiwnie liczyłem, że znajdzie się ktoś, kto przeżył coś podobnego albo chociaż był na pokazie tego samego iluzjonisty i pomoże mi go namierzyć. Oczywiście same opisy namiotu, w którym to wszystko się działo, opisy wyglądu magika czy nawet skrzyni były na tyle powierzchowne i w pewien sposób naiwne, że większość komentujących brała moje wynurzenia za jakąś nieudaną formę literacką, w rodzaju kulawego opowiadania czy koślawej, powykrzywianej narracyjnie miniatury poetyckiej. Zdarzały się komentarze w rodzaju „6/10, nawet mnie wciągło”, „Idź się leczyć, masz zaburzenia”, „FAJNE PISZ WIĘCEJ!”, „Pewnie byłeś molestrowany przes swoich starszych biedaku, ojciec cię w skrzyni czymał jak psa”, a nawet „Słuchaj przychlaście: takie namioty to można znaleźć w pierwszym lepszym wesołym miasteczku, coś suabo żeś szukał”. 

Tym głębsze było moje zaskoczenie, gdy pewnego dnia pod moim postem na reddicie pojawiła się odpowiedź brzmiąca następująco: