Obywatel - Wojciech Piotr Kwiatek - ebook

Obywatel ebook

Wojciech Piotr Kwiatek

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Oprawcom na usługach systemu komunistycznego mogło się wydawać, że już zawsze pozostaną bezkarni. Uniewinniani przez kolejne sądy w nowej, demokratycznej Polsce, nigdy nie rozliczeni za popełnione zbrodnie, dożyliby zapewne sędziwego wieku. Jednak pojawił się ktoś, kto wziął sprawiedliwość we własne ręce...

Obywatel – człowiek-widmo, który wymierza kary za zbrodnie poprzedniego systemu – zaczął już polowanie. Na celowniku ma kolejnych funkcjonariuszy tzw. Eskadry, specjalnej grupy operacyjno-dochodzeniowej SB, którzy katowali i zabijali członków opozycji solidarnościowej. Politycy, byli esbecy, ludzie mediów – nikt nie jest bezpieczny.

Zaniepokojony rząd powołuje specjalny oddział, którego zadaniem jest złapanie Obywatela. Także obawiający się o swe życie byli funkcjonariusze SB rozpoczynają polowanie na zabójcę. Jednakże Obywatela, który jest niczym krzyk sumienia bezradnej Polski, nie da się po prostu uciszyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 535

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Okładka

Strona tytułowa

Wojciech Piotr Kwiatek

Obywatel

Strona redakcyjna

Copyright © Wojciech Piotr Kwiatek 2012

All rights reserved

Redaktor prowadzący

Tomasz Zysk

Redaktor

Marzena Czaporowska

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna M. Damasiewicz

Wydanie 1

ISBN 978-83-7785-032-9

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, fax 61 852 63 26

www.zysk.com.pl

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o.

UWERTURA (w tonacji moll)

– Gdzie się ten fiutas podział?! – major Gzela trzymał komórkę przy uchu i zdegustowany kręcił głową. – Nawet skrzynka głosowa nie odpowiada… Co za…

Sięgnął po kufel i opróżnił go do dna. Zniechęcony odłożył telefon na stolik.

– Jeszcze po jednym?

Siedzący obok kapitan byłej SB Mirosław Jaworczak skinął głową bez słowa. Nie chciało mu się gadać, chciało mu się chlać, kac po ostrej dwudniówce w letnim domku kolegi z Resortu jakoś nie mijał, choć Bogiem a prawdą już i piwo wlewało się w siebie z trudnością.

Tymczasem wciąż nie było wiadomo, gdzie podział się kapitan Roman Wypych. Oczywiście nie musiał się nikomu opowiadać, ale Jaworczak i Gzela, którzy dwa dni temu opijali wraz z nim jego sukces, woleliby wiedzieć, że tamtemu nie przytrafiło się nic złego. Opowiadał w trakcie imprezki takie rzeczy, że…

Okazja do ostrego picia była niewątpliwa: uniewinnienie w drugiej instancji od zarzutu zabójstwa z premedytacją i fizycznego oraz psychicznego znęcania się nad trójką działaczy „Solidarności” rolniczej po wprowadzeniu stanu wojennego oznaczało w praktyce, że ekskapitan SB – Roman Wypych – może spać spokojnie. Skarżący dostali odpowiednią nauczkę: media zadbały o to, żeby wyrok, a zwłaszcza jego uzasadnienie, dotarły do opinii publicznej. W razie apelacji, oskarżenie było bez szans: brak świadków, cieniutkie dowody…

Gzela wrócił ze zwieńczonymi pianą kuflami i zadowolony rozsiadł się na przykrytej niedźwiedzią skórą ławie.

– Co, dalej cię męczy? – spytał, widząc skwaszoną twarz kompana. – Może się czegoś porządnego napijemy?

– Chyba nie… – Jaworczak sięgnął po kufel. – Męczy mnie, gdzie się podział Romek… Te jego opowieści o dzwoniącym oszołomie… o pogróżkach… o informacjach tamtego…

– Odbiło mu ze szczęścia albo się zwyczajnie upił, to wszystko. – Gzela sięgnął po pudełko z papierosami. – Daj spokój, Mirek… Mało to słyszeliśmy w życiu pogróżek, zapewnień, że się z nami policzą, że nas „dopadną”, „załatwią”…?

– No dobra. Ale w takim razie – gdzie on jest? Gdzie jest nasz towarzysz sztuki esbeckiej, kapitan Wypych? Gdzie jest kapitan Brzydki?…

Milczeli obaj przez chwilę, opróżniając z wyraźną satysfakcją litrowe kufle.

– Zachlał gdzieś, zabalował… Wziął kasę i w Polskę na dupy pojechał zrelaksować się. – Gzela wyraźnie nie miał ochoty na intensywną pracę myślową.

– Może. – Jaworczak powiedział to bez przekonania. – Ale chyba by się jednak odezwał…

– Co, niańki mu potrzeba albo przyzwoitki?! Siedzi sobie w Zakopcu na Gubałówce z jakimś porządnym lachociągiem i dobrze. Co będzie dzwonić…

– Ale telefon ma od prawie trzech dni wyłączony. – Jaworczak nie dawał za wygraną.

– Ja na jego miejscu zrobiłbym to samo.

– Wiesz, że „góra” tego nie lubi. I my tego nie robimy.

Znów milczeli dłuższą chwilę.

– Widzę, że nie odpuścisz… – Gzela odsunął kufel na bok. – Co chcesz zrobić?

– Pojechać do tej jego daczy i spróbować się czegoś dowiedzieć. Może naprawdę jest i po prostu chla z radości? A jak nie, to przynajmniej…

– Dobra, dopijamy i zbieramy się. – Gzela wzniósł oburącz ciężki kufel i zaczął go wolniutko opróżniać.

* * *

Gdy podjeżdżali pod daczę Brzydkiego nad Zalewem Zegrzyńskim, zaczynało się zmierzchać. Zaparkowali na poboczu leśnej drogi i wysiedli. Przez dłuższą chwilę uważnie się rozglądali czujnie nasłuchując, ale poza typowymi odgłosami, dochodzącymi z nieodległej wioseczki, panowała cisza.

Posiadłość Wypycha wyglądała tak samo, jak w chwili, gdy przetrzeźwiawszy jako tako, opuszczali ją wczesnym popołudniem dwa dni temu. Furtka była otwarta, weszli więc na posesję i wyłożoną otoczakami ścieżką ruszyli najpierw w stronę garażu. Nie był zamknięty, kłódka tkwiła w oczku metalowego rygla.

– Coś mi śmierdzi… – Jaworczak patrzył chwilę na tkwiący w solidnej kłódce klucz. Odsunął rygiel, otworzył drzwi wjazdowe. Volvo Wypycha zalśniło metalizowanym lakierem.

– Idziemy do domku – Gzela nagle zrobił się stanowczy i energiczny.

Ruszyli przez nieskoszoną trawę w kierunku dobrze utrzymanej, rozbudowanej nietypowo „Brdy”, stojącej kilkadziesiąt metrów od garażu, w otoczeniu starego mieszanego lasu.

I te drzwi stały otworem. Gzela poszedł w stronę dużego salonu, a Jaworczak od razu skierował się ku schodkom na piętro. W całym domku unosił się jeszcze zaduch regularnej libacji – woń starego dymu papierosowego, przetrawionego alkoholu i puszkowego jedzenia. Pozaglądali dosłownie w każdy kąt, pootwierali szafy, tapczany i skrzynie na pościel w wersalkach. Uważnie oglądając podłogę w salonie, Gzela dostrzegł na jasnym futrzaku trzy niewielkie krople dobrze już zaschniętej ciemnorubinowej cieczy. Ale to przecież nie musiało nic znaczyć.

Po kilku minutach spotkali się na tarasie. Roztaczał się z niego sielski widok na żaglówki i jachty, płynące majestatycznie w zachodzącym słońcu po mieniącej się refleksami światła tafli wody.

– Gdzie on się, kurwa mać, podział?! – Gzela zapalił papierosa i mocno wciągnął duży haust dymu.

– Mówiłem ci, że to nienormalne, że się nie odzywa.

Obaj rozglądali się zaniepokojeni, ale i jakoś bezradni, po okolicy.

– Trzeba wypytać sąsiadów, może ktoś coś wie.

Krótkie rozmowy z mieszkańcami kilku pobliskich posesji dały tyle, że dwóch z nich twierdziło zgodnie, iż ich sąsiad jeszcze wczoraj rano na pewno był u siebie. Potem nikt go już nie widział.

– Ktoś go chyba odwiedził wczoraj po południu… – z wahaniem powiedział starszy facet, koszący trawę ręczną kosą. – Malowałem siatkę z tyłu domu, jak podjechała ta furgonetka. Ale czy to na pewno do pana Romana. Nie wiem. Zatrzymała się w pobliżu jego furtki. Kierowcy nie widziałem, chyba w ogóle nie wysiadł. Ale po co by przyjeżdżał?…

– Co to był za samochód? – Jaworczak poczuł mrowienie na plecach.

– Furgonetka. Chyba jakaś szara… albo popielata. Wiecie, panowie, nie znam się na samochodach.

– Jakieś znaki charakterystyczne? Numery?… – Gzela z nadzieją wpatrywał się w rozmówcę.

– Panie… – Tamten tylko machnął ręką. – Ja byłem z drugiej strony…

Wrócili na posesję Wypycha, przysiedli na dużych kamieniach zadbanego skalniaka.

– Musimy rozejrzeć się po okolicy – Jaworczak był wyraźnie zdenerwowany. – Przecież on by nigdzie nie wyjechał, zostawiwszy wszystko otwarte… On tu gdzieś jest… On tu gdzieś musi być…

Istotnie – kapitan Brzydki znajdował się całkiem blisko. Gdy przez tylną furtkę, prowadzącą nad brzeg jeziora, wyszli i skierowali się w lewo, w kierunku odległego o kilometr ośrodka rekreacyjnego „Mazowsze” w Pilawie, dotarli w pewnym momencie do studzienki kanalizacyjnej, stanowiącej zapewne element sanitarnej infrastruktury „Mazowsza”. Kapitan Brzydki tkwił właśnie w tej studzience, zanurzony w cuchnącej cieczy po ramiona.

Jaworczak i Gzela stali przez moment sparaliżowani widokiem i strachem. A potem przypomnieli sobie dziwaczne opowieści Wypycha o jakimś telefonie z pogróżkami. Ktoś zadzwonił i powiedział, że uniewinnienie przez sąd to farsa, że on wie więcej… i… Słowem – zażądał, by Wypych sam przyznał się do tego, co robił w SB, w Eskadrze…

A na koniec obaj, patrząc na zanurzone w studzience zwłoki kolegi, przypomnieli sobie sprawę Bartoszka.

Część I Tygiel

Rozdział I Pół butelki Johnnie Walkera

Ostatnią dziesiątkę ze stu pompek robił z ogromnym wysiłkiem. Ale docisnął tę setną do samego końca. Padł na gruby dywan, leniwie przewrócił się na plecy i czekał, aż uspokoi się rozszalałe serce. Uśmiechał się do siebie, czując jak organizm regeneruje się szybko, co znaczyło, że jest w dobrej formie. Gdy ulotnił się ostatni ślad zmęczenia, wstał energicznie i ruszył w stronę łazienki. Ustawił temperaturę wody w natrysku i dobre dziesięć minut stał bez ruchu pod gorącymi strumieniami prysznica. Potem gwałtownie pchnął uchwyt baterii w prawo. Lodowate strugi sprawiły, że krzyknął z bólu. Wytrzymał jeszcze kilka sekund, ściągnął mieszadło w dół, opasał potężne, ale bardzo harmonijnie zbudowane ciało ramionami i czekał, dygocąc, aż poczuł, że robi mu się cieplej. Wtedy rozsunął drzwi kabiny i sięgnął po długi, miękki i lekki jak puch płaszcz kąpielowy.

Wchodząc do salonu, spojrzał na stylowy zegar ścienny. Do dwudziestej drugiej brakowało pięciu minut. Świetnie. Wielofunkcyjnym pilotem włączył pięćdziesięciocalową plazmę i przygasił górne światło. Uruchomił nagrywarkę DVD – rutynowo zapisywał wszystkie programy informacyjne. Z wielopiętrowego barku wybrał po chwili namysłu litrową butelkę zielonego Walkera. Duża kostka lodu przyjemnie zadzwoniła o dno szklanki. Powoli, starannie wlał alkohol.

Rzuciwszy się w głęboki fotel, wydmuchnął głośno powietrze. OK. Jest OK.

Początek był zwyczajny – liberalna lewica atakowała chwiejący się rząd Jerzego Olszańskiego, który jednego dnia miał wątłą większość sejmową, drugiego zaś – nagle mu jej brakowało. Dziennikarsko-polityczny jazgot był rutyną, spokojne, lękliwe nawet jakoś wypowiedzi ludzi koalicji rządowej tłumił natychmiast ostry ton replik politycznych adwersarzy, którzy nawet nie starali się udawać, że nie idzie im o niszczenie ekipy Olszańskiego, o drwinę, zadymę, polityczny, saski zupełnie karnawał. Sam premier mówił ostatnio bardzo krótko. Następnego dnia okazywało się, że wypowiedź „skrócono”, a z jej kontekstu wyjęto oczywiście te fragmenty, które najbardziej pasowały do obrazu ekipy nienawistników z jednej, a nieudaczników z drugiej strony.

Sięgnął po lód, wlał dużą porcję alkoholu. Znał to bardzo dobrze – jednak wciąż nie mógł się nadziwić, że ktoś radykalnym cięciem nie przetnie tego wrzodu, choćby cena miała być wysoka. Lepiej w końcu z honorem, z „jajami” wylecieć w powietrze, niż wystawiać się na pośmiewisko. Zresztą nikt nie miał wątpliwości, jak się to wszystko skończy. Kompromitacja tak czy owak.

– Przed Sądem Okręgowym w Warszawie zakończył się kolejny proces funkcjonariusza byłej SB, oskarżanego o…

Skupił uwagę na tym newsie. Znalazło to odbicie w zawartości szklanki.

– …podporucznik Paweł M., oskarżony przez prokuraturę o współudział w pobiciu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym trzecim roku ze skutkiem śmiertelnym dwóch ludzi podziemnej „Solidarności”, został po raz drugi uznany za niewinnego…

Sala sądowa. Majestat sędziego i ławników nie budzący wątpliwości, na ścianie z tyłu – orzeł w koronie i krzyż. Oskarżony – z „zablinkowanymi” oczywiście oczyma, ale z wyrazem znudzenia i obojętności na twarzy. Dwóch znanych warszawskich adwokatów nad tomami akt. Rodziny ofiar – zabiedzone, zniszczone twarze. Jakieś łachy sprzed dwudziestu lat. Syn jednego z zakatowanych „wolnościowców” – w całej postawie pełna rezygnacja. I świadkowie tamtych czasów.

– Ludzie z marmuru… Ludzie z żelaza… – uśmiechnął się jakoś dziwnie. Tym razem darował sobie lód. Wlał do szklanki dużą porcję whisky. Alkohol pozwalał się jednak trochę oddalić.

– …przewód sądowy nie dal podstaw do definitywnego ustalenia winy oskarżonego – głos sędziego był monotonny, pobrzmiewający długoletnim doświadczeniem. – Material dowodowy, zgromadzony w sprawie, sąd uznał za niewystarczający, co najwyżej mogący pomóc w ustaleniu okoliczności prawdopodobnego przebiegu zdarzeń. Zeznania świadków zaś prowadziły ostatecznie do ustaleń wzajemnie się wykluczających. Wielu z nich miało trudności z przypomnieniem sobie faktów i zdarzeń zupełnie podstawowych dla materii procesowej, której celem jest ustalenie obiektywnej i nie budzącej wątpliwości prawdy, zwłaszcza w sprawie tak drastycznej.

– No… po dwudziestu pięciu latach. I jeszcze z pewnością adwokaci wnieśli twórczy wkład. Ten Walker coraz lepszy… – monologował, sięgając znów po butelkę.

– Sąd wydal wyrok uniewinniający także po to, by zasygnalizować, że opieranie oskarżenia na mocno niekompletnych dowodach materialnych jest wystawianiem na szwank powagi aparatu wymiaru sprawiedliwości…

Oparł się wygodniej w fotelu. Przymknął oczy, starał się oddychać równo. A więc – trzeba znów.

Dzięki twórczej myśli wydawcy programu informacyjnego ten „blok prawny” miał swą dramatyczną kulminację w komentarzu jednego z liberalnych publicystów prawnych, który zresztą na co dzień chętnie komentował wszystko, pod warunkiem że będzie to zgodne z tezą, iż obecna ekipa nie tylko dawno wyczerpała swą polityczno-programową formułę (jeśli ją w ogóle miała!), ale wręcz obecnie destabilizuje państwo. Ów obywatelsko nastrojony komentator zakończył filipikę wezwaniem w jakże modnym i swobodnym zarazem stylu:

– Proces Pawła M., sprawa od początku dęta, wyraźnie motywowana chęcią politycznego odwetu, na który w polskim życiu publicznym dawno nie powinno być miejsca, to kolejny sygnał, że premierowi Olszańskiemu i jego chłopcom trzeba jak najszybciej odebrać zabawki… W języku dyskursu politycznego znaczyć to ma tyle, że opozycja powinna przestać mówić o anihilacji chorej „ustawy lustracyjnej”, a zabrać się za szybką, praktyczną realizację tego racjonalnego postulatu.

A więc tak. Sięgnął po butelkę, wlał sobie ćwierć szklanki. Przełączył plazmę na odtwarzanie DVD. Przeskipował płytę, obejrzał oba materiały jeszcze raz. Dobry kwadrans siedział bez ruchu, myśląc intensywnie. Potem sięgnął po laptopa. Uruchomił kilka programów, przejrzał pliki, które zadziwiłyby niejednego informatyka.

Skończył pracę, energicznie wstał z fotela i zaniósł do barku opróżnioną do połowy butelkę. Czuł dziwny szum w głowie.

– Starzeję się – powiedział do siebie półgłosem.

* * *

Andrzej Chybisz wyłączył telewizor. Chwilę siedział bez ruchu, w końcu energicznie, jakoś zbyt pospiesznie wstał z fotela. Ale zaraz zrozumiał, że nie wie, po co.

Kątem oka zauważył, że Teresa siedzi sztywno, bez sensu wpatrując się w zmatowiały ekran.

– Wiesz coś o tym Macioszku? – spytała.

– Nic…

Chybisz zebrał ze stolika filiżanki i wyniósł je do kuchni.

Gdy wrócił, Teresa siedziała tak samo, jak przed chwilą, chyba w ogóle się nie poruszyła.

– Co ci jest? – Podszedł do żony, nachylił się nad nią, uważnie popatrzył jej w twarz. Podniosła na niego oczy.

– Nic… Jakie to wszystko banalne… On po prostu jest niewinny… On…

– Co mnie to obchodzi. – Chybisz wziął z kryształowej misy dużą garść orzeszków i wsypał je do ust. – Nie on pierwszy, nie ostatni.

– Masz rację. Co ciebie to obchodzi… majorze… – Nadal siedziała wyprostowana, nie patrzyła na męża, nie patrzyła chyba nigdzie.

– Jestem majorem w stanie spoczynku, zapomniałaś?

– Za często mi o tym przypominasz. Prawie codziennie przez jakieś… trzynaście lat.

Odwrócił się do niej plecami. Nie chciał tych rozmów. Myślał zawsze, że jakoś się rozumieją, przynajmniej na co dzień. Ale często dopadała go refleksja, że ona chyba rozumie go lepiej niż on ją. On był już – jak to mawiają fachowcy od ludzkiej duszy? – pogodzony. Właśnie – on był już pogodzony. Ona nie – był tego pewien. I rozmowy takie jak dzisiejsza wciąż go w tym utwierdzały. Jak w każdej niemal kobiecie, w Teresie był radykalizm, była niezgoda na nieprawość, w tym wypadku – na bezsensowną jej zdaniem kapitulację. Wiedział, że to bzdura. Przecież nie skapitulował, walczył, trochę jednak boksował. Ustąpił wtedy Olszańskiemu, bo nie było wyjścia. Więc to nie było bezsensowne. To było racjonalne. Raison d’etat. Pamiętał tę rozmowę z premierem, parszywą rozmowę, w której nikt nie mówił tego, co naprawdę myślał. Obaj nie mogli sobie na to pozwolić.

– Musimy do tego wracać?

Milczała. Chybisz sięgnął po pudełko z papierosami. Zapalił i mocno się zaciągnął.

– Przetrącili ci kręgosłup.

Zastanowił się przez chwilę.

– Dobra… Powiedzmy, że… Powiedzmy, że coś ze mnie uszło. Ale właśnie dlatego – nieoczekiwanie podniósł głos – gówno mnie to wszystko teraz obchodzi, rozumiesz?! I nie wypytuj mnie…

– Przepraszam.

Wstała, rozejrzała się utrwalonym nawykiem gospodyni po salonie, zebrała lniane serwetki, srebrną paterę z resztą domowej szarlotki, talerzyki…

Gdy zniknęła w kuchni, Chybisz podszedł do wielkiego okna salonu. Chwilę patrzył w ciemność, potem otworzył wysokie drzwi, wyszedł na taras. Oparł się mocno o balustradę, czuł, jak silny chłód październikowego wieczoru oblepia go, wciska się pod sweter, pod koszulę. Lubił to – jesienny ziąb, niegroźny jeszcze, przyjazny, przynoszący ulgę. Ale teraz trzeba mu było czegoś więcej.

Przeszedł niespiesznie do gabinetu. Zawartość barku była mocno nadwyrężona – prócz dużej butelki jakiejś zagranicznej czystej wódki i napoczętego Advocata stała tam opróżniona do połowy flaszka czerwonego Johnnie Walkera. Sięgnął po szeroką szklankę. Odkręcił zakrętkę.

– Zostaw to, Andrzej…

Teresa podeszła, położyła mu ręce na ramionach, twarz przytuliła do jego pleców. Czuł jej ciepły, przyspieszony wyraźnie oddech. Zakręcił butelkę i odstawił ją na miejsce.

– Przepraszam… Naprawdę przepraszam… – powiedziała cicho.

Wzruszył ramionami. Delikatnie, ale stanowczo uwolnił się z jej objęć i wrócił na taras. Wyrzucił niedopałek w mrok ogrodu i natychmiast wyjął z paczki następnego papierosa. Smakował lepiej niż poprzedni.

Czternaście lat… Już czternaście lat major Andrzej Chybisz, zastępca szefa Wydziału Operacyjnego Biura Ochrony Rządu, był… samochodziarzem. Trzy autoryzowane stacje Peugeota w trzech miastach w sercu Mazur. W sumie nieźle. Choć… Dość radykalna zmiana jak na „solidarnościowego” działacza, „pistoleta”, autora reformy komunistycznego BOR-u, jednej więcej esbeckiej przybudówki. To Chybisz zrobił z BOR w ciągu nieco ponad roku sprawną, wyszkoloną służbę. Zdolną do czegoś więcej, niż tylko „ochrona rządu”. A tymi warsztatami premier Olszański wynagrodził mu odesłanie na zawodową i polityczną emeryturę w aurze potępienia, infamii niemal i politycznego skandalu. Polityczne awanturnictwo… Nadużycie władzy… Woluntaryzm… Samowola decyzyjna… Ostre naruszenie prawa. Przekraczanie kompetencji. Zarzutów sformułowano kilka, jeden lepszy od drugiego. Chybisz to nawet rozumiał; w końcu udaremnił – przy ścisłej współpracy z UOP – zupełnie regularny zamach stanu, włącznie z próbą przejęcia kontroli nad stołeczną policją, nad organami prewencji, nad jednostkami specjalnymi obrony wewnętrznej… Po prostu – odnowionym służbom Trzeciej RP trochę za dobrze w paru sprawach szło. Ten i ów poczuł się zagrożony. Kilku „światłych”, „cywilizowanych” polityków z samej góry musiało szybko i gwałtownie odejść w niebyt – dowody, które zgromadził UOP, nie budziły wątpliwości. Zagrożona dekonspiracją, czynna wciąż sowiecka i rodzima komunistyczna agentura zrobiły się nerwowe. UOP to pięknie wykorzystał. Tyle że metody, które zastosowano na osobisty rozkaz Chybisza… Rozkaz wydany poza wszystkimi strukturami i procedurami. Cóż… Dane operacyjne nie pozostawiały wątpliwości, ciąć trzeba było zdecydowanie. A jego zwierzchnicy… Szefostwo… Pytać ich – tchórzy i asekurantów? To można było od razu odtrąbić odwrót…

Wyjął z paczki marlboro, ale nie zapalił. Machinalnie obracał papierosa w palcach, wciąż patrząc przed siebie, w nocny mrok.

Premier go wówczas oficjalnie nie poparł. Dopiero nieco później. Wtedy była ta rozmowa… i ten samochodowy biznes. Ale na początku z obrzydliwą gorliwością przyłączył się do dintojry. Chybisza i kilku jego najbliższych współpracowników potraktowano surowo, mściwie: natychmiastowa dymisja z przeniesieniem w stan spoczynku. Był nawet wniosek o jego degradację, ale zaoponował ktoś z Biura Bezpieczeństwa Narodowego, z Kancelarii Prezydenta. Chybisz do dziś nie wiedział kto. Dość, że stopień mu zostawili…

Nie wiadomo, jakim ciągiem skojarzeń jego myśl przywołała Cześka Szczeblika. Nazywali go Czwórka. Chłopak miał szajbę – nie interesowały go kobiety z mniejszym biustem. Ale co to był za żołnierz, za fachowiec! Łeb jak komputer, duża wiedza z różnych dziwnych dziedzin, sprawny, świetnie wyszkolony, w najcięższych sytuacjach nie do zastąpienia. A najlepsze było to, że na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie chudego intelektualisty: „urzędnicza” klatka piersiowa, twarz o dziecięcym, prawie zalęknionym wyglądzie. Jak mieli jakąś delikatną operacyjną robotę, albo – przeciwnie – gdy trzeba było ostrych wejść, sprawności i ułańskiej fantazji, sierżant Szczeblik robił swój ulubiony numer: zakładał na nos druciane okularki. Wyglądał wtedy jak ostatnia oferma. I o to chodziło…

Za odwagę, za oddanie służbie, za świetne efekty pracy Czwórkę dyscyplinarnie z miejsca wydalono z BOR-u. Dostał też zaraz dwa lata w zawieszeniu w zwykłym procesie kryminalnym, oczywiście przy drzwiach zamkniętych, ale i tak uprzedzono go, że jeśli na rozprawie będzie mówił za dużo. Więc nie mówił. Oczywiście zdegradowano go do szeregowca. Andrzej Chybisz świetnie pamiętał, jak poszli się po tym wszystkim schlać… „Do spadu, panie majorze, dziś pijemy do spadu…” – bełkotał Czwórka w którejś kolejnej knajpie. Ręce mu się – mimo wypitej wódki – trzęsły, był w zupełnym dołku.

– Ciekawe, co się z nim teraz dzieje… – powiedział do siebie półgłosem Andrzej Chybisz.

Rozdział II Trzeba było załatwić ich wszystkich

– Jeszcze po kielonku, panie mecenasie? – Paweł Macioszek sięgnął po wystającą z wiaderka z lodem butelkę smirnoffa. Jego towarzysz, elegancko i z gustem ubrany mężczyzna w nieokreślonym, ale raczej niezbyt zaawansowanym wieku, przykrył dłonią kieliszek.

– Dziękuję. Dla mnie na dziś wystarczy. Mam jeszcze coś do załatwienia…

– W takim razie – kawka i po koniaczku! – Macioszek skinął na seksowną kelnerkę, przy której kilka laureatek konkursu Miss Polonia mogłoby popaść w kompleksy. – Niezła dupa, co, mecenasie drogi? Taaak… Życie jest piękne. Dzięki panu będę mógł nadal się o tym przekonywać.

– Kawę chętnie, za koniak dziękuję. – Mecenas starannie ocierał usta bialutką wykrochmaloną serwetką. – A co do mych zasług… Niech pan nie przesadza, to nie było trudne. Dowodowo sprawa cienka… Świadkowie wątpili w to, co zeznawali wcześniej. Mylili się… Plątali… Do tego sędzia bez politycznych uprzedzeń. Z zawodowego punktu widzenia – samograj. Za takie honorarium wyzwanie mogłoby być trudniejsze. Ale przecież nie mogę się skarżyć, że miałem za łatwo! – Uśmiechnął się szeroko.

Gnida – pomyślał Macioszek. Nie lubił adwokatów. Miał ich wszystkich za sprzedajne dziwki. Nie mógł zrozumieć, że ktoś bierze się za sprawę i niezależnie od tego, co sądzi o swym kliencie, stara się go wybronić. Dopiero jak on sam, a przed nim kilku jego kumpli z Resortu dzięki chwytom i sztuczkom tych dzianych cwaniaków uniknęło twardych desek pierdla, porucznik Paweł Macioszek zaczął doceniać usługi takich ludzi.

– …będą pewnie jeszcze apelować, to dla nowego prokuratora sprawa prestiżu. Bardzo liczył na wyrok skazujący… Sprawa trafi do Sądu Najwyższego, ale to niczego nie zmieni. W każdym razie – oczywiście jestem do usług, telefon pan ma. Warunki te same. Kłaniam się – prawnik wstał i wyciągnął rękę.

Macioszek patrzył za odchodzącym. Znał go od dawna, wiedział o nim sporo, więcej, niż tamten by chciał. Aplikacja adwokacka za dużą łapówkę. Dwa zatrzymania przez drogówkę, razem z sześć promili. Pośrednictwo w handlu walutą na dużą skalę w latach osiemdziesiątych. No i rodzynek – intymne kontakty z szesnastoletnią panienką, uczennicą jakiegoś technikum. Jej matka była jego klientką. Podobno wydatnie obniżyło to honorarium. Typowe ścierwo… SB wyciągała go dwa razy, za drugim razem podpisał zobowiązanie bez ociągania. Miał dobre kontakty w środowisku, przydał się…

Zapłacił, dając seksownej lasce duży napiwek. Razem z banknotami wsunął jej dyskretnie wizytówkę i puścił oko. Dziewczyna rzuciła okiem na kartonik. Odpowiedziała tym samym.

– Na razie nie wyjeżdżam – powiedział, uśmiechając się obleśnie.

– A później dokąd? – W jej spojrzeniu był chłód.

– A później to się zobaczy… – znów puścił oko, odwrócił się, idąc do szatni szukał po kieszeniach numerka.

Na skwerze przed jego kamienicą trzech meneli raczyło się spokojnie bełtami, pewnie z pobliskiego marketu. Czwarty chwilowo nie uczestniczył – podpierając się o rachityczne drzewko, rzygał spokojnie na niegdysiejszy klombik kwiatowy, pokryty dziś gęsto psimi gównami. Macioszek przełknął ślinę i odwrócił się z obrzydzeniem. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zadzwonić po straż miejską, ale odpuścił. Chuj to da.

Komórka odezwała się, gdy otwierał drzwi mieszkania. Głos był zniekształcony jakimiś hałasami.

– Znów się wywinąłeś.

– Kto mówi? To chyba pomyłka…

– Macioszek, dobrze wiesz, że to nie jest pomyłka. Pomyłką jest wczorajszy wyrok…

Jeszcze jeden sukinsyński patriota – pomyślał. Energicznie nacisnął klawisz, przerywając rozmowę.

Ale po chwili tamten zadzwonił znów.

– Macioszek, trzy dni, siedemdziesiąt dwie godziny. Tyle masz na napisanie prawdy o swojej esbeckiej karierze, o Eskadrze, o tym, co zrobiłeś z tym Ślązakiem Goczołem…

– Ty gnoju! Ty solidaruchu zasyfiony! Jak cię dorwę, to ci, jebańcu, flaki wypuszczę…

– Nie dorwiesz mnie – tamten mówił bardzo spokojnie. – To ja cię dorwę. Albo się przyznasz, albo ja cię dorwę i wtedy zdechniesz jak Goczoł. Dokładnie tak samo. Masz trzy dni…

Połączenie przerwano. Macioszek stał chwilę w przedpokoju. Potem rzucił na ziemię elegancką walizeczkę. Idąc do pokoju, zrywał z siebie płaszcz. Cisnął go na dywan, z dużej meblowej lodówki wyciągnął butelkę jakiejś wódki. Nie patrząc, co pije, przytknął szyjkę do ust. Po trzech długich łykach odstawił flaszkę. Stał z zamkniętymi oczyma, zaciskając pięści i starając się uspokoić oddech.

Następne dwie godziny spędził w fotelu. Wypił jeszcze, ale nie za dużo. Myślał intensywnie, gorączkowo. Dowcip jakiegoś kumpla z dawnych lat? Czcze pogróżki oszołoma? A jeżeli. A jeżeli coś gdzieś pękło? Jeżeli ktoś nie wytrzymał i teraz tamci…

Z szuflady nocnego stolika w sypialni wyjął inną komórkę. Wybrał numer. Czekał. Usłyszał zgłoszenie się poczty głosowej. Niech to szlag! Wrócił do pokoju, nalał sobie pół szklanki wódki, dopełnił tonikiem. Znów zapadł w fotel, znów minęła godzina. Zadzwonił jeszcze raz. Tym razem ktoś odebrał. Macioszkowi wydawało się, że poznaje głos.

– Mogę mówić z panem Sobiechem?

– Jestem. Słucham!… – w tonie tamtego pobrzmiewało zniecierpliwienie.

– Mówi Macioszek…

– Kto?! Nie dosłyszałem…

– Macio… Mówi Lusterko…

– No… Trzeba było od razu, fajfusie… Zapomniałeś? Co słychać, Lusterko?

– Chciałbym pogadać, panie Sobiech…

– O czym, Lusterko? O czym?! Ja nie mam czasu na pierdoły!

– To mogą nie być pierdoły, Marian. Miałem jakiś kretyński telefon…

– Od kogo?!

– Nie wiem… Powinniśmy pogadać…

– Lusterko, o co chodzi?!…

– Ktoś mi groził… I sporo wiedział. O mnie… o nas.

Cisza. Macioszek poczuł, że się nagle strasznie spocił.

– Pieprzysz, Lusterko, ale… – tamten chwilę się zastanawiał. – Dobra, o dwudziestej w „Palo Alto”.

– W tym burdelu?

– Lusterko, a gdzie twoim zdaniem powinny spotykać się dziwki?

W „Palo Alto” pachniało Trzecią Rzeczpospolitą. Wielką salę wypełniały pomieszane zapachy „trawy”, kiepskiego piwa i jeszcze gorszych podróbek kosmetyków renomowanych firm. Muzyka miała takie natężenie, że Macioszek zastanawiał się, jak długo wytrzyma.

Pułkownik Marian Sobiech siedział w najdalszym – co wcale nie znaczy cichym – kącie. Napoczęta z lekka półlitrówka, miska lodu i karton soku pomidorowego wyglądały prawie luksusowo, a jednak swojsko.

– Jak za dawnych lat „Pod pałami”… – Lusterko wyciągnął rękę na powitanie. – Miło było. Ale taniej…

– Na nostalgię cię wzięło? – rzucił Sobiech szyderczo. Wkropił dużą porcję sosu Worcester do szklanki Macioszka.

– Poza tym pamięć masz za dobrą. To niezdrowe. Co jest?

Lusterko wypił pół szklanki i zaczął opowiadać. Sobiech zapalił papierosa i słuchał z ironicznym uśmiechem. Raz czy drugi przymknął w zamyśleniu oczy.

– Wszystko? – zapytał, sięgając po butelkę. Macioszek skinął głową.

– Nie to, że pękam, Marian, ale on miał coś w głosie. Niejednemu w życiu zdrowo dojebałem. Niejeden się odgrażał, i za naszych czasów. i teraz… Ale on…

– Słuchaj, Lusterko, śmierdzisz cykorem i tyle. Uciekłeś znów Temidzie tego żałosnego kraju, to niektórym „marmurowym” nerwy puszczają. Myśleli, że cię mają – a tu: taki wał! „Porucznik Paweł Macioszek jest niewinny w majestacie prawa”. Sam się omal nie uśmiałem, kiedy zobaczyłem w telewizorze…

– Chyba przeginasz, Kapelan… – Lusterko spojrzał spode łba. – Też już miałeś proces i jakby się kto śmiał z wyroku, to byś…

– To bym jaja wyrwał… Ale ja – to nie ty. W Eskadrze byli różni. Były mózgi i były łapy do roboty. Jak wszędzie. To kto się powinien bardziej bać? A zresztą – czego ty się boisz?

Macioszek milczał. Sobiech rozglądał się obojętnie po lokalu.

– Patrz, ten gnój w szarej bluzie sprzedaje już piątą albo szóstą działkę amfy… A ta druciara przy barze niby częstuje papierosami, ale od każdego poczęstowanego dziwnie dostaje dychę albo dwie. Śmierdzi tu marychą jak w jakim amerykańskim bajzlu.

– Teraz w każdym śmierdzi tak samo; w amerykańskim, bułgarskim, polskim, meksykańskim.

– Tak jest, Lusterko, żyjemy w globalnej wiosce, jak twierdził niejaki McLuhan. Z tym że w meksykańskim bajzlu śmierdzi jeszcze tequilą.

Macioszek patrzył na wszystko obojętnie.

– Te szczyle, schlane piwem. Lusterko, idź ich wylegitymuj. Dam ci znaczek… Mam jeszcze stary… Nie poznają… Ale najpierw załóż się ze mną, że żaden z nich nie ma więcej jak piętnaście lat. A potem pogadamy z tym barmanem… „Po tauzenie – albo dzwonimy po policję…” – Sobiech zarechotał zadowolony z pomysłu. Widząc brak entuzjazmu u kompana, sięgnął po flaszkę, zmieszał dwie Krwawe Marysie. – Walnij strzemiennego, a potem dupa w troki. I – mówię ci – spokojnie. Solidaruchy już prawie dwadzieścia lat szarpią, szarpią i gówno z tego.

Macioszek sięgnął po szklankę. Pił do samego dna. Wstrząsnął się. Beknął.

– Trzeba było załatwić ich wszystkich. Wszystkich, rozumiesz, Kapelan?! Wszystkich!

– Lusterko!… Mówisz jak faszysta! Nie rób tego. Nie mów tego głośno. Z zatłuczenia solidarucha można każdego wyciągnąć. Z zarzutu faszyzmu nie oczyści cię w tym kraju żaden „papuga”.

Rozdział III Herbatka „U Tadka”

Okna były pozamykane, gaz zakręcony. Macioszek ostatni raz omiótł spojrzeniem ładny salon swej daczy nad jeziorem Lucień. Wszystko OK. Można jechać.

Był rozluźniony, ba, niemal szczęśliwy. Spędzone relaksowo cztery dni odsunęły w niepamięć ten kretyński telefon. Niemały w tym udział miała Paulina, kelnerka poderwana parę dni wcześniej w knajpie „Soho”. Zadzwoniła już następnego dnia i nie miała nic przeciwko wydłużonemu weekendowi na łonie przyrody. Paweł Macioszek nie pierwszy raz przekonał się, że ma niebywały instynkt do dziwek. Ta dwudziestoletnia laska, która pracowała w knajpie chyba tylko z nudów, miała wprawdzie wady: niesamowitą odporność na alkohol i zamiłowanie do rzeczy wyłącznie „z górnej półki”, ale poza tym była uosobieniem samych zalet. W dziedzinie seksu mogłaby się spokojnie habilitować, a przy tym nie była bezmózgą kretynką, nie gadała jak najęta, nie było w niej wulgarności ani jawnego wyrachowania. Wydał przez te trzy dni kupę szmalu, ale naprawdę było warto… Pełna kultura! – myślał Macioszek, zamykając drzwi domu. – Teraz trzeba tylko odrobić zainwestowany kapitał, no, może z jakąś nadwyżką, a potem… Potem się pomyśli…

Wyprowadził vectrę z garażu, raz jeszcze sprawdził wszystkie zamki. Czego się było bać, do nagłej krwi?! Jakiegoś sfrustrowanego debila? Dostęp do akt sprawy miało tyle ludzi, że każdy mógł sobie zadzwonić. No… powiedzmy: każdy, kto znał numer jego komórki.

Poczuł, że coś dziwnie uciska go w żołądku. Skąd ten bydlak miał jego numer?!

Wyjechał na szosę i przydusił ostro. Obawy sprzed kilku dni wróciły. Czuł, że musi się natychmiast czegoś napić, że prawie dobowa abstynencja mu nie służy, nie lubił jeździć po pijanemu, a że z Paulinką chlali niemal bez przerwy, spławiwszy panienkę poprzedniego wieczoru, wyhamował od rana.

– Bardzo źle – powiedział głośno. – To trzeba powoli…

Włączył radio, ale nie mógł znaleźć nic, co by go zadowoliło. Jechał w zapadającym powoli zmierzchu i czuł się coraz gorzej. Muszę się koniecznie napić, choć setkę – znów mówił na głos sam do siebie.

Z lewej strony drogi zobaczył jakiś szyld na typowym w ostatnich czasach „pawilonie handlowo-gastronomicznym”. Włączył kierunkowskaz, przepuścił kilka jadących z naprzeciwka wozów i zjechał na lewe pobocze. Lokal nazywał się mało wyszukanie „U Tadka”, był pustawy, ale chamska muzyczka nie rozwalała bębenków, a zapas baru był znośny. Lusterko usiadł pod ścianą, daleko od głośnikowej kolumny. Już miał podejść do lady, gdy naszła go myśl, że zachowuje się idiotycznie: nieliczni goście zauważyli, jak podjeżdża; jeśli teraz zamówi wódę, wzbudzi jeszcze większe zainteresowanie. Jakaś menda z komórką, nastawiona obywatelsko, praworządnie… i kłopoty gotowe…

– Dwie podwójne herbaty z cytryną, ja zaraz wracam! – zawołał do barmana, młodego szczeniaka z wysmarowanymi jakimś żelem włosami.

Podjeżdżając pod bar, zauważył ze sto metrów dalej minimarket, oczywiście całodobowy i oczywiście z wymalowanym na wystawowej szybie napisem „Alkohole – Piwo”. To było to.

Na szczęście przy ladzie było pusto. Kupił dwie litrowe butelki absoluta (Paulinka będzie zadowolona! – uśmiechnął się na samo wspomnienie ostatnich trzech dni), dwie małe piersiówki „żołądkowej”, paczkę owocowej gumy do żucia. Piersiówki schował do kieszeni, resztę wrzucił do bagażnika samochodu. Rozejrzawszy się pobieżnie, odkręcił jedną z „żołądkowych” i opróżnił ją dwoma dużymi łykami. Poczuł, jak wnika weń ciepło i słodki korzenny aromat. Cisnął pustą buteleczkę w krzaki.

Gdy wszedł ponownie do baru „U Tadka”, herbaty stały na stoliku. Posłodził porządnie i z przyjemnością siorbał ciepły płyn, przysłuchując się, chcąc nie chcąc, głośnej rozmowie, prowadzonej przy jednym z zajętych stolików. Siedziała tam jakaś miejscowa hołota, bluzgów było w tej rozmowie więcej niż innych słów, rej wiodły dwie pretensjonalnie ubrane szczeniary, nieźle już nawalone tanim piwskiem. Wrzeszczały i bluźniły tak, że robiło się niedobrze. Macioszek zastanawiał się, czy nie spacyfikować towarzystwa, ale przyjrzawszy się trzem krępym łysielcom w fioletowo-seledynowych ortalionowych dresach dał spokój. Znów się rozejrzał, a widząc, że nikt się nim specjalnie nie interesuje, „wzmocnił” sobie trochę herbatkę. Czuł, jak wszystko znów staje się nieważne. Strachy na lachy, gnoju jeden! No, żebym ja cię dopadł.

Wlał do herbaty resztę wódki, wypił powoli, z przyjemnością. Pustą buteleczkę wsunął pod wiszący obok stolika kaloryfer. Zostawił na stoliku pieniądze i wyszedł w wieczór.

Otworzył drzwiczki vectry i w tym momencie poczuł, że musi się odlać. Do baru nie chciało mu się wracać… Zresztą – po co… Tyle chaszczy naokoło. Skierował się w lewo, obok pawilonu, odszedł jeszcze kilkanaście kroków, właśnie zaczynał się jakiś las. Rozsunął suwak spodni. Lubił to uczucie ulgi, gdy wiotczeją napięte mięśnie pęcherza…

Nagle usłyszał za sobą odgłos ostrożnego powolnego stąpania. Chciał się odwrócić, ale zdążył już tylko poczuć krótki paroksyzm strasznego bólu głowy i zobaczyć tysiące żółtych i czerwonych plam gdzieś na skraju świadomości.

Obudziło go uczucie strasznego zimna i dziwnej niewygody. Łeb mu pękał, ale nie to było najgorsze. Nie mógł się poruszyć, nie mógł wydobyć głosu, nie mógł nic. Dygotał cały, nie wiedział dlaczego. Czuł, że otula go coś zimnego i mokrego. Próbował się poruszyć, rzucił ciałem w jedną, w drugą stronę, chciał zakląć, ale coś szczelnie oblepiało mu niemal pół twarzy.

– Mówiłem ci, Macioszek: przyznaj się… – usłyszał nagle w ciemności. Jednocześnie w oczy uderzyła go wąska smuga białego światła. Poczuł, że mu bardziej zimno. Mrok poza wiązką światła był jeszcze gęstszy. Usiłował coś powiedzieć, ale wydał z siebie tylko głuchy jęk.

– Nie fatyguj się, Lusterko, teraz nie masz już nic do powiedzenia. The game is over…

Nigdy nie przypuszczał, że można bać się aż tak. Słyszał, że ludzie w strachu są w stanie dokonać nadludzkiego wysiłku, zaczął więc znów miotać się, wymyślne bluzgi przechodziły przez jego gardło i tam pozostawały, na zewnątrz dochodził tylko nieczytelny bełkot.

– Nie rozwiążę cię, Lusterko, nie zdejmę ci z gęby tego przylepca, choć tu i tak nikt by cię nie usłyszał – napastnik mówił spokojnym głosem. – Ale co nieco ci wyjaśnię. Jesteś zawinięty w mokre prześcieradło. Znasz ten numer? Pamiętasz światłe wskazówki bardziej doświadczonych kompanów? Bicie, nawet mocne, przez mokry materiał nie pozostawia śladów. Robiłeś to potem kilkanaście razy, nie? W Kraśniku, w Białymstoku, w Warszawie też. Ostatni raz w Będzinie, z Alojzym Goczołem. Wtedy po raz pierwszy twój „firmowy” numer – test lusterka – zadziałał… skutecznie. Jak je przyłożyłeś do nosa Goczoła, nie pokryło się już parą wodną. Tak było, Macioszek? Jasne, że tak. Potem to lusterko do ciebie przylgnęło jako ksywka…

Macioszek czuł potworne skurcze żołądka. Zesram się zaraz ze strachu – pomyślał dziwnie przytomnie. Nie chciał już słyszeć słów tamtego, ale nie miał wyjścia. Było cicho, a on mówił bardzo wyraźnie. Macioszkowi wydało się nawet, że skądś zna ten głos. Ale skąd, kurwa, skąd?!

– Patrz, ja też mam lusterko.

Macioszek zobaczył ostry, jasny błysk i zaraz potem lusterko tuż przy swojej twarzy. Podniósł wzrok i w obrzeżu świetlistej smugi zobaczył twarz w czarnej kominiarce.

– Więc teraz zrobię z tobą to samo, co ty zrobiłeś z tym górnikiem.

Jakiś dziwnie stłumiony, prawie zwierzęcy skowyt wydobył się z gardła leżącego. Zaczął miotać się po trawie, po jakichś korzeniach, gałęziach. Napastnik patrzył spokojnie, widział oczy tamtego, które strach niemal wypychał z orbit. Postanowił, że wystarczy.

Z kieszeni obszernej kurtki wyciągnął zwiniętą czarną milicyjną pałkę. Rozprostował ją trochę, sprawdził elastyczność i uderzył. A potem uderzał jeszcze wiele, bardzo wiele razy.

Rozdział IV Czy pan premier kojarzy?

Restauracja „U Hawełki” w Nowym Domu Poselskim była prawie pełna, co ostatnimi czasy stało się niemal regułą. Polityczne zamieszanie, rzecz nad Wisłą nienowa, przybierało w ciągu mijających szybko tygodni na sile, a sejmowe knajpy i bary były tych zjawisk czułym sejsmografem.

W tych okolicznościach fakt, że jeden z narożników kipiącej gwarem sali był niemal pusty, że były tam nawet dwa wolne stoliki (co prawda ogołocone z krzeseł), mógł dziwić.

Ale siedzący przy stoliku pod dużym oknem samotny mężczyzna zdawał się być z takiego obrotu sprawy zadowolony, a co najmniej nie zwracał na to uwagi. Pił powoli kawę i patrzył w okno. Jego duchowa nieobecność kontrastowała za to wyraźnie z zachowaniem innych gości: nie było niemal takiego, który mniej lub bardziej skrycie nie obserwowałby siedzącego w samotności starszego mężczyzny, ubranego w banalny szary garnitur. Przy niektórych stolikach zainteresowanie nim było z trudem wręcz maskowane. Spojrzenia latały w powietrzu jak komary przed deszczem i nie trzeba było być jasnowidzem, by odgadnąć, co jest tematem rozmów okupujących te stoliki mężczyzn, umundurowanych w lepsze lub gorsze, bardziej lub mniej wymięte garnitury.

W pewnej chwili w drzwiach restauracji pojawił się średniego wzrostu mężczyzna. Miał sprężyste, znamionujące energię i dobrą kondycję ruchy, ale z całej sylwetki biły spokój i opanowanie. Jego garnitur, w kolorze zmatowionego grafitu, był wyraźnie szyty na miarę, wyprasowany i po prostu świetnie leżał. Mężczyzna stanął w progu i uważnie rozejrzał się po sali. Jego wejście zauważono, głośne rozmowy nieco przycichły, wzmogło się za to zainteresowanie dziesiątków spojrzeń, które na dłuższą chwilę oderwały się od starszego samotnika w kącie pod oknem. Przybysz zdawał się tego nie dostrzegać. Postąpił kilka kroków w głąb sali, by zajrzeć do jej bocznej odnogi. Spostrzegłszy mężczyznę w szarym garniturze, spokojnym, ale pewnym krokiem ruszył w jego stronę. Od jednego czy drugiego stolika kierowano ku niemu pozdrowienia, machano rękoma, ale idący odpowiadał na te gesty tylko machinalnie, jakby nie miały dla niego większego znaczenia.

Zbliżywszy się do stolika, zatrzymał się w odległości metra może od siedzącego i lekko skłonił głowę.

– Można na chwilę, panie premierze?

Wyrwany z zamyślenia premier Jerzy Olszański odwrócił głowę i trochę nieobecnym wzrokiem spojrzał na przybysza. Zaraz jednak błysk rozpoznania wywołał lekki uśmiech na twarzy.

– Ależ proszę, panie ministrze, bardzo proszę… – chciał wskazać na krzesło, ale zorientował się, że wokół nie ma ani jednego. – Tylko że…

– Chwileczkę, panie premierze… – Przybyły wykonał uspokajający gest i odwróciwszy się energicznie, ruszył w stronę przejścia dla personelu, gdzie bezczynnie siedziało dwóch młodych kelnerów. Jeden z nich na widok idącego szybko poderwał się ze swego krzesła.

– Bardzo proszę o krzesło do stolika pana premiera. – Uprzejmy ton przybyłego miał jednak w sobie coś z polecenia, którego nie można było nie wykonać.

– Bardzo przepraszam, panie ministrze, ale… wszystko zajęte… – Bezradnie machał rękami. – Straszny dziś ruch.

– To jest zupełnie dobre. – Minister Kudlicz wskazał krzesło zwolnione przed sekundą przez kelnera. – Niech pan będzie uprzejmy… – Wykonał elegancki gest wskazujący kierunek i już nie zwracał na chłopaka uwagi, lawirując między stolikami.

Po chwili siedzieli naprzeciw siebie premier Jerzy Olszański, szef gabinetu, który raz miał aptekarską większość w Sejmie (w zależności od kaprysów opozycji i reszty tzw. elity politycznej), innym razem jej nie miał i przegrywał głosowania, oraz wiceminister spraw wewnętrznych Tomasz Kudlicz, zastępca szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, którego pozycja w tej firmie była równie mocna, co premiera w jego fotelu szefa rządu.

– I cóż pana sprowadza, panie Tomku? – Olszański zadał to pytanie, jakby odpowiedź zupełnie go nie interesowała. – Pracuje pan jeszcze w… hm… Resorcie? – w głosie premiera najwięcej było ironii.

– Nie przypominam sobie podpisanej przez pana premiera dymisji… – Kudlicz uśmiechnął się do rozmówcy z sympatią.

– No tak… istotnie… musiałbym coś podpisać. – Olszański masował oczy gestem człowieka zmęczonego. – Choć są inne możliwości. Pan prezydent Walenda może, powiedzmy, napisać do marszałka, że wycofuje swoje poparcie… Reszta to kwestia czasu… Jak pan pamięta, panie ministrze…

– Jeśli mogę mieć jakieś zdanie, wolałbym już tego „pana Tomka”…

– Dobrze. – Olszański się uśmiechnął. – Otóż, jak pan pamięta, była już taka sytuacja…

– Pamiętam nawet kogo dotyczyła… A mimo to znów jest pan premierem.

– Łaska pańska. – Olszański sięgnął po filiżankę. – To się może zmienić jutro, pojutrze.

– Jeśli można, panie premierze. O czymś podobnym chciałem z panem premierem porozmawiać. Choć kontekst jest nieco inny. Ale gdzie indziej, jeśli pan pozwoli. Nie tutaj. Mam nadzieję, że się rozumiemy?

Olszański sięgnął do kieszeni, rzucił na stół kilka monet i wstał, Kudlicz poszedł za jego przykładem.

Wyszedłszy na dwór, skierowali się w lewo, w stronę wejścia do gmachu głównego. Październikowe słońce nie męczyło już, po upalnym lecie zrobiło się przyjemniej, budynek Sejmu tonął w jesiennych barwach otaczających go zewsząd drzew i krzewów. Kudlicz rzucił okiem i zobaczył, że osobista ochrona premiera, dwóch młodych rosłych byczków, podąża za nimi w niewielkiej odległości.

– Formy jeszcze zachowują – skomentował wesoło.

– Ooo… tak… – Premier patrzył, mrużąc oczy, prosto w słońce. – To w końcu państwo prawa i demokracji, a więc porządku. My tym porządkiem wprawdzie – jak to oni mawiają – „trzęsiemy”, ale ogólnie porządek panuje w Warszawie. Chciał pan, panie Tomku, o czymś rozmawiać.

– To prawda. Ale w związku z tym mam pewną propozycję: musimy się ich pozbyć… – Ruchem głowy pokazał za siebie.

– Aż tak? – zdziwił się premier.

– Lepiej by było… Nie będziemy w tej rozmowie sami, a i pooglądać coś trzeba będzie.

– Ba… ale jak… Nigdy tego nie…

– Proszę zostawić to mnie, panie premierze.

Ruszyli niespiesznie wzdłuż lewego skrzydła. Doszedłszy do krańca, skręcili w stronę Kancelarii Senatu. Wtedy Kudlicz sięgnął do kieszeni kamizelki. Wydobył z niej piękny, niewielki telefon komórkowy. Nacisnął jeden klawisz. Po chwili powiedział do mikrofonu: „Za dwie minuty” i się rozłączył. Olszański milczał.

– Panie premierze, jak dojdziemy do starego domu poselskiego, do tej przechodniej bramy, trzeba będzie kawałek przebiec, ze dwadzieścia metrów, może czterdzieści.

– No no… – Premier z rozbawieniem pokiwał głową. – Ciekawych czasów dożyliśmy… Może lepiej zorganizujemy to jakoś inaczej. Ja wiem?… Jadwisin… Klarysew… W końcu poufność można zapewnić technicznie.

– Tak będzie lepiej, panie premierze – w głosie Kudlicza był lekki ton nacisku, prośba o niepodejmowanie sporu.

– W porządku.

Szli dalej tym samym niespiesznym krokiem. W pewnej chwili ich uwagę zwrócił dziwny osobnik z aluminiową drabinką na ramieniu i wypchaną brezentową torbą na drugim. Pojawił się chyba w prześwicie Kancelarii Senatu, którą idący właśnie minęli. Szedł wolno, ale gdy zobaczył premiera i jego towarzysza, zaczął wołać coś do nich gniewnym tonem. Kudlicz obejrzał się, a widząc, że intruz zmierza wyraźnie w ich stronę i nerwowo grzebie w swej torbie, chwycił premiera energicznie pod ramię i pociągnął za sobą. Ruszyli szybkim krokiem, prawie biegiem.

– Ochrona!!! – krzyknął głośno Kudlicz, odwracając się. Dwaj młodzieńcy już biegli w kierunku intruza, sięgając równocześnie pod lewe pachy. Dokładnie w chwili, gdy go dopadli i błyskawicznie powalili na ziemię, minister rzucił do premiera „biegiem”. Ruszyli w stronę bramy przejściowej na ulicę Piękną. Gdy z niej wybiegali, z piskiem opon zatrzymał się tuż przy nich szary Volkswagen passat. Ledwo mężczyźni znaleźli się na siedzeniach, wóz ruszył gwałtownie. Poczuli swąd palącej się gumy.

– Dobra jest, Janik, teraz z czuciem, ale szybko!… Wiesz, dokąd! – Kudlicz odwrócił się i obserwował, co działo się z tyłu. Ponieważ nie działo się nic, więc uspokojony poprawił ubranie i uśmiechnął się do Olszańskiego.

– Amatorzy, amatorzy, panie premierze!

Olszański patrzył przed siebie, nie odzywał się. Jechali dość szybko, wyraźnie klucząc, kierowca prowadził brawurowo, ale pewnie.

– Za jakieś pół godziny zadzwoni pan do szefa BOR-u i zapyta niewinnie, czy wszystko w porządku. Wersja jest taka: sądząc, że to atak na szefa rządu, podjęliśmy ucieczkę. To wszystko. Ja pana osłaniałem i wszystko biorę na siebie.

– O co tu chodzi?! – Olszański patrzył na Kudlicza kompletnie zdezorientowany. – Co się dzieje, że trzeba aż tak…

– Jeszcze trochę cierpliwości, panie premierze, wszystko wyjaśnię na miejscu. Mam tylko małą prośbę… Janik, daj co tam masz w schowku – Kudlicz pstryknął palcami w stronę kierowcy.

Ten otworzył pojemną skrytkę po prawej stronie, wyjął z niej wielkie okulary w grubej oprawie i jakiś szarobury ni to kaszkiet, ni kapelusz. Podał to wszystko Kudliczowi.

– Proszę to włożyć, panie premierze. Jest pan przecież rozpoznawalny aż za dobrze… Aha… i jeśli mogę prosić o zdjęcie krawata. Tam to będzie głupio wyglądało…

Sam sięgnął do kołnierzyka, poluzował węzeł i zdjął swój elegancki krawat, złożył go starannie i położył na półce pod tylną szybą. To samo zrobił po chwili z krawatem zdumionego premiera.

– No, może być – stwierdził z uśmiechem, taksując Olszańskiego wzrokiem. – Jeszcze tylko ta czapeczka… Zdaje się, że się trochę ochłodziło… O, jesteśmy prawie na miejscu…

Olszański spojrzał przez boczną szybę i ze zdumieniem stwierdził, że znajdują się na parkingu warszawskiego Dworca Zachodniego.

– Przewiduje pan dalszą podróż? – zapytał na pół ironicznie, na pół żartobliwie.

– Kawałeczek piechotą. – Kudlicz zdjął marynarkę, rzucił ją na siedzenie, a na plecy narzucił jakąś upiorną ortalionową wiatróweczkę z napisem Basketball na plecach. – Możemy iść, panie premierze. Janik, wiesz, gdzie masz czekać?

Kierowca skinął tylko głową i uruchomił silnik.

Olszański i Kudlicz przeszli przez cuchnącą halę dworca PKS, gdzie drobnych pijaczków, meneli, kloszardów i podejrzanych Wietnamco-Koreańców było więcej niż podróżnych. Jakoś żałośnie kontrastowało to wszystko z podświetlanymi kolorowymi szyldami „salonów prasowych”, kiosków, sklepików i butików. Z każdego kąta wyzierały upiorna brzydota, brud, zaniedbanie, przyklepane czasem byle jak jakimś kolorowym bajerem albo zwyczajnie nagie, nie przykrywane niczym.

Idący skierowali się ku schodom w dół i po chwili znaleźli się w długim, zimnym i odpychającym korytarzu, zalanym w kilku miejscach czymś, co nieodmiennie przypominało mocz. W jednej z takich kałuż siedział mężczyzna w śmierdzących, podartych łachach, bez wieku i właściwie bez twarzy. Czochrał się machinalnie to po plecach, to znów po kroczu, zupełnie zobojętniały na całą resztę świata.

– No… Tego jakoś nie pokazują w żadnej telewizji… – Premier nie wiedział, czy odwrócić się ze wstrętem, czy opanować się i po prostu minąć to, co podobno wciąż jeszcze było człowiekiem.

– Rozumiem pana, panie premierze, ale – pan wybaczy – tu potrzebna jest policja, straż miejska… A to nikogo nie obchodzi, tego się po prostu wszyscy brzydzą, więc udają, że tego nie ma. Służby porządkowe, firmy sprzątające… jakaś ochrona… nie wiem, kto jeszcze. Przecież oni biorą pieniądze, żeby tego nie było, żeby wstydu nie było… Wyeliminować się tego zupełnie nie da, to jest na całym…

– Daleko jeszcze? – przerwał premier bezceremonialnie. – Ta konspiracja i egzotyka jednocześnie. Trochę dla mnie za dużo jak na raz…

– Jakieś sto metrów… – Kudlicz znów wyjął swoje komórkowe cacko, wcisnął klawisz, po chwili milczenia spytał tylko „jesteś już?”, a otrzymawszy odpowiedź, rozłączył się.

Doszli do końca korytarza i wiceminister wskazał ręką na prawo. Ten korytarz był jeszcze ciemniejszy, jeszcze bardziej odpychający. Jak i wzdłuż poprzedniego, ciągnęły się tu jeden za drugim „bary piwne”, różniące się od siebie tylko swojskimi nazwami.

– Jesteśmy, panie premierze. – Kudlicz wskazał drzwi do zadymionej totalnie klitki.

Lokal nazywał się „Mariolka”, mieściło się w nim wszystkiego pięć prostych drewnianych stolików. Dwa były zajęte. Na jednym spał niechlujny młody żul w bazarowym dresie i takich samych adidasach. Przy drugim chudy brodaty okularnik w ortalionowej kurtce i bereciku „z antenką” z napięciem w twarzy studiował „Echo Extra”, gazetę dla ludu. Wiceminister dyskretnym gestem wskazał jego stolik. Podeszli.

– Proszę siadać, panie… panie Jurku… – Kudlicz mrugnął porozumiewawczo do Olszańskiego. – Panowie się chyba znają.

Premier spojrzał z bezbrzeżnym zdziwieniem najpierw na wiceministra, potem na siedzącego. Przyjrzał mu się uważnie, ale żadnego skojarzenia. Dopiero kiedy chudzielec zdjął tandetne okulary i podniósł wzrok, Olszański go poznał.

– To te okulary tak pana zmieniły. – Uśmiechnął się, wyciągając rękę na powitanie.

– No właśnie… – Tamten wstał i uścisnął podaną dłoń. – Ale i panu premierowi coś wzrok ostatnio szwankuje. – W szelmowskim uśmiechu było dużo sympatii i ciepła. – Siadajmy, panowie… No… zaraz, zaraz, ale kto dziś stawia piwo?

– Pytek, oczywiście pytek! – Kudlicz już mościł się na chybotliwym drewnianym zydelku.

– Wiedziałem, że tak będzie… – Piotr Misiniec, kiedyś ostry działacz i wysoki aparatczyk „Solidarności”, dziś podsekretarz stanu w Ministerstwie Obrony Narodowej, już przepychał się do kontuaru.

– Misiniec ma do opowiedzenia i pokazania parę bardzo ciekawych rzeczy, ale nie dla wszystkich. – Kudlicz zawiesił znacząco głos. – Stąd ta… maskarada.

– Jest piweńko! – Fundator sprawnie rozstawiał szklanki i butelki. – Chłodne, nie za zimne, w sam raz! Zdrowie, panie… Jurku…

Wypili po dobrym łyku, Kudlicz swoim zwyczajem od razu opróżnił szklankę do połowy.

– No, Piotrze, a teraz do rzeczy, nie mamy za wiele czasu.

– À propos, miałem gdzieś zadzwonić… – przypomniał premier.

– Jasna cholera! – Kudlicz zerwał się ze stołka i sięgnął po swoją komórkę. – Szybko! Do Wingerta, szefa BOR-u! – Sprawnie wystukał numer na klawiaturze i wręczył telefon Olszańskiemu.

Premier wstał i wyszedł na kamienny korytarz. Rozmawiał dłuższą chwilę. Gdy zajmował swoje poprzednie miejsce, minę miał mocno zniesmaczoną. Nikt jednak nie komentował.

– Zacznijmy od tego. – Misiniec wyjął z ortalionowej „konduktorki” jakąś złożoną gazetę. – Proszę przeczytać tę notatkę, panie premierze…

Olszański zsunął na nos zbędne mu zupełnie okulary, czytał kilkanaście sekund. Potem spojrzał pytająco na rozmówcę.

– A teraz to. – Misiniec podał mu następną gazetę. Odczekał chwilę, umoczył usta w szklanicy z piwem.

– No cóż… – premier mówił wolno, z namysłem. – To oczywiście ubolewania godne, ale nie niemożliwe. Esbek też może mieć raz pecha..

Misiniec i Kudlicz popatrzyli na siebie.

– Dodam może jeszcze – zaczął ten pierwszy – że rzeczony Macioszek miał w żołądku niemal litr wódki. W ogóle cały śmierdział alkoholem.

– No właśnie! – ożywił się premier. – Spił się, zaczepił kogoś albo po prostu komuś nie spodobał się wyraz jego twarzy. To dziś dość powszechne.

– …ale we krwi miał tylko sześć dziesiątych promila. – Misiniec zawiesił głos. – Na polskie normy był prawie trzeźwy.

Premier zamilkł, zdezorientowany.

– Chyba będę kontynuował, panie Jurku.

Kudlicz skinął ponaglająco głową. Misiniec znów sięgnął do „konduktorki”. Grzebiąc w niej, powiedział do premiera:

– To stary esbecki numer. Wlewa się nieprzytomnemu albo wręcz denatowi przez gardło flaszkę albo i dwie, ubranie zrasza się wódą – i wersja „pijany” gotowa.

Wydobył w końcu czerwony skoroszyt formatu A4.

– A teraz proszę przejrzeć to…

Olszański odchylił okładkę. Najpierw zobaczył nagłówek: Protokół anatomopatologicznych oględzin zwłok. Pieczątki, podpisy. Zakład Medycyny Sądowej Akademii Medycznej… I konkluzja: śmierć wskutek ostrego zawału mięśnia sercowego… Dalej były zdjęcia. Nie najlepszej jakości, kserokopie z odbitek fotograficznych, ale najważniejsze można było zobaczyć: metodycznie zmasakrowane ludzkie ciało, pouszkadzane narządy wewnętrzne. Premier zamknął skoroszyt.

– Nic z tego nie rozumiem…

– Porucznik Paweł M. miał szczęście… umarł na zawał, nim oprawca zdążył go zakatować na śmierć. Umierałby długo i w męczarniach… A tak… – minister Kudlicz pstryknął delikatnie palcami.

– No dobrze, panowie, ale… co za sprawa? Ktoś go nienawidził, miał z kimś na pieńku. I koniec. Co nas to obchodzi? To sprawa dla policji.

– Dobra – Piotr Misiniec znów sięgnął do torby – pora na akt ostatni.

Na stoliku przed Olszańskim znalazła się zwykła kartonowa teczka, zawiązana na wystrzępione tasiemki. Premier otworzył ją, zaczął kartkować zawartość. Twarz mu się wydłużyła, na czoło wystąpiły drobne krople potu. Znów protokół z sekcji. Ofiara – Alojzy Goczoł, górnik. Zdjęcia, jeszcze gorsze technicznie, ale nie pozostawiające wątpliwości. Spojrzał na datę: luty 1983.

– Już pan rozumie, panie… Jerzy? – Misiniec schował teczkę do „konduktorki”.

– Nie wszystko… Ale co nieco rozumiem…

– To ja dopowiem. – Tomasz Kudlicz dolał sobie piwa. – Alojzy Goczoł był po trzynastym grudnia osiemdziesiątego pierwszego aktywnym członkiem podziemnej „Solidarności”, wiceprzewodniczącym Komisji Praworządności w Sekcji Górnictwa zarządu Regionu. Jedenastego lutego osiemdziesiątego trzeciego roku znaleziono go, pobitego na śmierć, w lesie niedaleko Olkusza. Na ciele nie było śladów. Oględziny i sekcja pozwoliły ustalić, że Goczoła owinięto w mokre prześcieradło, ręcznik kąpielowy czy coś takiego. Wtedy bicie nie zostawia na ciele śladów. Oczywiście śladów zewnętrznych – Kudlicz mówił bardzo spokojnie. – Bo narządy wewnętrzne. Fachowcy stwierdzili, że górnika bito w specjalny sposób – w tzw. kratkę, kilkanaście razów na skos w jedną stronę, potem kilkanaście w drugą.

– To się w środowisku esbecji nazywało „mielony”. Mówili: zrobiliśmy go „na mielonego” – Piotr Misiniec bawił się, obracając w palcach szklanicę. – Cóż, każde środowisko zawodowe ma swój żargon…

– I teraz ten Macioszek… – premier zawiesił głos.

– Właśnie… Zupełnie identycznie. – Kudlicz sięgnął po butelkę, ale zaraz ją odstawił, widząc, że jest pusta. – Różnica tylko taka, że Goczoł umierał dwa dni, w osamotnieniu, a Macioszek na szczęście dostał ze strachu zawału serca.

Przez dłuższą chwilę wszyscy trzej milczeli.

– No dobrze, ale to tylko znaczy, że ktoś się okrutnie zemścił – stwierdził trzeźwo Olszański. – Nic więcej.

– Tak. – Misiniec bawił się tanią bakelitową popielniczką, wypełnioną po brzegi cuchnącymi petami. – Nie uważa pan jednak, że znamienne jest, iż stało się to pięć dni po uniewinniającym wyroku w drugiej instancji? Po procesie, który był farsą, w którym prawie nie było świadków, który przeprowadzono na podstawie mocno zredukowanego materiału dowodowego.

– Jak to? – Premier gwałtownie podniósł głowę.

– Dowody zaginęły… – Kudlicz patrzył uważnie w twarz szefa rządu. – Jeden świadek nie żyje… wypadek samochodowy. Drugi w trakcie procesu zmienił zeznania. Trzeci chciał pomóc, ale niewiele pamięta. Adwokat Pawła M. nie miał problemów.

– A potem ta śmierć Macioszka… – Misiniec wstał, zebrał puste flaszki i znów ruszył do kontuaru. Po chwili trzy nowe piwa pojawiły się na stoliku.

– Więc?… – Olszański spojrzał pytająco. – Podejrzewacie panowie, że…

– Wolelibyśmy się mylić. Może to przedwczesne obawy. – Kudlicz powoli napełniał szklankę. – Ale niewykluczone, że do tej gry wszedł nowy partner.

– Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że niemal każdy proces byłych esbeków kończy się tak samo. Wreszcie ktoś nie wytrzymał… Ktoś bliski… ktoś z rodziny… ktoś z dawnych kolegów z podziemia. – Misiniec wyliczał na palcach. – To zresztą może też być organizacja.

– Panowie, spokojnie… – Premier wyprostował się gwałtownie. – Idziecie za daleko.

– Być może – odezwał się z namysłem Kudlicz. – Ale w istniejącej sytuacji politycznej w kraju. Wie pan… – ściszył głos – …że im wiele nie trzeba. Do odwołania rządu taki pretekst wystarczy: gabinet nie panuje nad sytuacją, w kraju zaczynają się zdarzać akty terroru, politycznego odwetu… Prawo w pogardzie… Nienawistnicy cieszą się cichym poparciem… Chyba nie muszę tłumaczyć…

Olszański milczał. Od dawna miał świadomość chwiejnej równowagi politycznej, od dawna wiedział, że na dobrą sprawę jest zakładnikiem, że opozycyjnym kręgom na rękę jest sytuacja, w której de facto rozdają karty, nie ponosząc politycznej odpowiedzialności, za każdorazowe niepowodzenia obwiniając ze stoickim spokojem jego gabinet…

– Panowie – odezwał się wreszcie – tymczasem cisza. Ale trzeba uważnie patrzeć, co się dzieje. Mój rzecznik musi poinstruować służby prasowe, żeby w ogóle nie reagowały na zaczepki na ten temat. Bo te zaczepki będą…

– No pewnie, że będą! – Piotr Misiniec uśmiechał się szeroko, błazeńsko. – Dziś pierwsza okazja. Redaktor Gielniak może sobie nie odpuścić. To bardzo… hm… bystry gość. No i ma oglądalność. À propos – która godzina?

– Dochodzi siedemnasta. – Kudlicz popatrzył na piękny staroświecki zegarek kieszonkowy.

– Wracamy. – Premier podniósł się z zydelka. – Trzeba koniecznie obejrzeć dziś Tygiel. Ciekaw jestem… no… w każdym razie – dziękuję panom.

Kudlicz też wstał, pochylił się do Olszańskiego:

– …a my przepraszamy, że… że musieliśmy pana porwać.

– Zawsze do usług. – Olszański sięgnął po upiorną czapeczkę.

Rozdział V Tygiel

Czytelnia Czasopism Biblioteki Narodowej nie była przesadnie przepełniona. Jak zawsze trochę zbiedniałej inteligencji, której nie było już stać nawet na kupno gazet, kilku starców, zabijających czas czytaniem wszystkiego jak leci, kilku rasowych biznesmenów, studiujących dodatki prawne i finansowe czołowych dzienników lub prasę fachową w rodzaju „Playboya” czy „Penthouse’a”.

Na tym mało fascynującym tle mężczyzna siedzący w odległym kącie, najbliżej otwartego okna, odcinał się wyraźnie. Nie należał do żadnej z kategorii stałej klienteli czytelni. W mocno średnim wieku, dobrze ubrany, wyraźnie przyszedł tu z określonym zamiarem: nie łaził znudzony między regałami, nie zaglądał innym czytającym przez ramię. Siedział i uważnie przeglądał ułożone w stosik gazety. Robił to sprawnie. Co jakiś czas sięgał po leżące z boku rewersy, wypisywał jeden czy dwa i niósł do stołu recepcyjnego, to znów odnosił tam sterty przejrzanych już gazet.

Zasuszona kobiecina w nieokreślonym wieku i banalnym fartuchu równie nieokreślonego koloru podjechała z wózkiem, na którym leżała kolejna porcja czasopism. Mężczyzna, dostrzegłszy ją, zerwał się natychmiast z krzesła i przeniósł stertę na swój stół.

– Bardzo dziękuję, pani Donato, jest pani wspaniała… Jak szybciutko… – Uśmiechnął się do niej tak czarująco, że nie trzeba było być specjalistą seksuologiem, by wiedzieć, co dzieje się w różnych erogennych strefach pani Donaty, zapomnianych przez wszystkich, jej samej nie wyłączając. Kobiecinka spłonęła buraczkowym niemal rumieńcem, chcąc się cofnąć, potknęła się najpierw o nogę stołu, potem o krzesło, wreszcie – o koło prowadzonego wózka. Mężczyzna miał już chwycić ją, by nie upadła, ale błyskawicznie pomyślał, że pani Donata tego zbliżenia już by nie przeżyła, jeszcze raz więc uśmiechnął się wyrozumiale, pogroził kobiecie żartobliwie palcem i wrócił do przerwanej pracy.

Na wierzchu dostarczonej sterty leżał najnowszy numer lokalnego, krakowskiego tygodnika niezależnego „Wawel Voice”. Mężczyzna wziął czasopismo do ręki, przebiegł wzrokiem pierwszą, okładkową trochę kolumnę, odwrócił ją. Na trzeciej uwagę jego przykuł nadtytuł: „Oberglina z Bochni” uniewinniony. Tytuł zaś głosił: Prawo przed nienawiścią. Czytający uśmiechnął się. Zawsze ta sama retoryka – powiedział cicho do siebie. – Ileż to nagle prawa w tym kraju.

Szybko przebiegł wzrokiem tekst. Odsunął gazetę, przez chwilę siedział nieruchomo wpatrzony w jakiś sobie tylko wiadomy punkt, a potem zaczął czytać raz jeszcze, tym razem uważniej.

Przed Sądem Wojewódzkim w Krakowie zakończyła się właśnie wszczęta na wniosek prokuratury rozprawa apelacyjna przeciw kapitanowi Krzysztofowi Z., byłemu zastępcy naczelnika wydziału Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Bochni. Oskarżonemu zarzucano, że w latach 1980-1985 był członkiem specjalnej grupy operacyjno-dochodzeniowej Służby Bezpieczeństwa, tzw. Eskadry, powołanej nieformalnie w strukturach SB do zwalczania opozycji „solidarnościowej”. Na członkach grupy, której pełnego składu nigdy nie udało się ustalić, ciążą podejrzenia o trzy morderstwa, w tym jedno ze szczególnym okrucieństwem, o wielokrotne ciężkie uszkodzenie ciała, wreszcie o notoryczne moralne i fizyczne znęcanie się nad działaczami podziemnej „S”, szczególnie w latach 1982-1984. Krzysztof Z., negatywnie zweryfikowany w roku 1990, miał w latach 1981-1983 być „zastępcą” szefa Eskadry i jako taki odpowiadać za sprawstwo kierownicze większości zbrodniczych działań grupy.

Kilkudniowa rozprawa, która obfitowała w dramatyczne, a niekiedy dziwne zwroty wydarzeń, nie doprowadziła do ustalenia winy kapitana Krzysztofa Z. Wątpliwości budził nawet sam fakt istnienia mitycznej Eskadry; jak wielekroć zeznawali świadkowie, często koledzy oskarżonego z Resortu, konspiracyjne spotkania, a zwłaszcza nieformalne kontakty towarzyskie oficerów Służby Bezpieczeństwa, były w ich pracy czymś zupełnie normalnym, stanowiły element specyfiki ich służby. Operacyjnymi metodami infiltrowali podziemie, ale sami też byli – jako środowisko zwalczające nielegalną opozycję – infiltrowani, toteż dla powodzenia wielu działań musieli zawężać krąg wtajemniczonych. Mówienie o jakiejś „esbecji w esbecji”, jak to określali niektórzy świadkowie, byli ludzie podziemnej „S”, jest dziś – mówił sędzia w uzasadnieniu wyroku – przykładem typowej, a nasilającej się w ostatnich miesiącach presji na niezawisłe sądy i aparat wymiaru sprawiedliwości i świadczą tylko, że ludzie, którzy tworzyli kiedyś NSZZ „Solidarność”, nie nauczyli się – mimo licznych politycznych klęsk, mimo zmarginalizowania w oczach opinii publicznej dzisiejszej Polski – niczego. „Można zrozumieć gorycz cierpień, których sprawcy unikają kary. Nie można i nie wolno rozumieć, nie wolno pochylać się nad żądzą ślepego odwetu, nie liczącego się z faktami materialnymi, z obiektywną prawdą” – powiedział, kończąc, sędzia Sądu Wojewódzkiego – Rafał Paprota.

W tej sytuacji wyrok uniewinniający Krzysztofa Z. nie stanowił zaskoczenia, jeśli nie liczyć hałaśliwej grupki byłych działaczy podziemia, którzy w chwili, gdy sąd opuszczał salę, wykrzykiwali typowe w takich sytuacjach hasła w rodzaju „zdrada!”, „hańba!” czy „Targowica”.

Dwie małe literki „c” zamiast podpisu. To pewnie, jak znam życie, redaktor Czaczko… Ładnie napisane…

Mężczyzna złożył gazetę i chwilę znów siedział bez ruchu. Pamięć pracowała intensywnie. Rafał Paprota… To on jest teraz sędzią Sądu Wojewódzkiego… Wysoko zaszedł! W osiemdziesiątym roku był szefem placówki ORMO w… tak… chyba w Myślenicach… No, później oczywiście, miał czas i na studia, i na…

Poczuł, że ma ochotę napić się alkoholu. Niestety – Biblioteka stała niemal na pustyni, a plenerowe „puby”, rozsiane po Polach Mokotowskich, nie wchodziły w grę – nie lubił szczeniaterii, żłopiącej lodowatą lurę, wypełniającej te przybytki niemal od świtu do świtu. Poza tym – miał jeszcze sporo do przeczytania. Choć właściwie… nie – na dziś wystarczy.

I tak wiedział, co ma robić.

Wstał, odniósł swój stos gazet do stołu recepcyjnego i wyszedł, odprowadzany tęsknym spojrzeniem pani Donaty.

* * *

Olszański z mieszaniną żalu i irytacji odłożył słuchawkę. Nie znosił tłumaczenia, że znów będzie w domu później. Ostatnio nie robił tego często, sprawy państwowe jakoś „działy się same”, nie wiedział do końca, co to oznacza, wiedział natomiast, że dwóch wicepremierów, na których nominację musiał zgodzić się w pewnym momencie pod wpływem „sugestii” prezydenta Walendy (który uzasadniał to koniecznością „poszerzenia spektrum politycznego gabinetu”) de facto kierowało wszystkim, pracowało niemal non stop. Po prostu mnie wyłączyli – pomyślał. To było banalnie łatwe.

Zaterkotał wewnętrzny telefon i premier podniósł słuchawkę.

– Panie premierze, pan minister Kudlicz…

– Tak, tak. Niech wejdzie…

Wstał zza biurka i wyszedł naprzeciw gościa.

– Gdzie idziemy na telewizję? – zapytał. – Tu czy…

– Proponuję hol główny, panie premierze. Tam, wbrew pozorom, można chyba najswobodniej.

Olszański skinął głową.

Zeszli po schodach i skręcili na prawo. W końcu korytarza stał – pod zasłoniętym oknem – duży panasonic, a wokół cztery wytarte fotele. W jednym siedział rozparty wygodnie oficer dyżurny Biura Przepustek. Gdy zobaczył, kto się mu dosiada do towarzystwa, poderwał się, wyprężył, energicznie skinął głową i równie energicznym krokiem ruszył w kierunku wejścia głównego.

– Prawidłowo… – powiedział cicho i szyderczo premier, sadowiąc się w zwolnionym właśnie fotelu. – Dziś sobie nie poogląda. Takie życie…

– Ma u siebie pod blatem malutkie sony – poinformował Kudlicz. – Nie straci.

Olszański spojrzał przeciągle.

– Panie premierze, ktoś w tym rządzie musi być dobrze poinformowany. – Kudlicz uśmiechnął się rozbrajająco, przyjmując wygodną pozycję. Choć na razie nie było do czego. Trwał bowiem kolejny bój na podpaski, szampony, telefony i batoniki. Program Tygiel miał olbrzymią oglądalność, więc bój zapewne się przeciągnie.

* * *

W największym, supernowoczesnym studiu TELSAT 1 wszystko było właściwie gotowe do emisji live, ale nerwowej atmosfery nie można pozbyć się z takiego miejsca nigdy. Tym bardziej że tzw. korytarz (najważniejsze miejsce każdej telewizji) co najmniej od doby szeptał, iż najbliższy Tygiel może wstrząsnąć opinią publiczną.

Tymon Gielniak, autor i gospodarz tego najpopularniejszego, cieszącego się też największym prestiżem telewizyjnego programu publicystycznego (którego tytuł nietrudno było rozszyfrować), przechadzał się po niewielkim foyer