Obietnica zdrady - Marcin Faliński - ebook + audiobook + książka

Obietnica zdrady ebook i audiobook

Faliński Marcin

4,4
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Tropy związane z tajemniczym napadem w warszawskiej kamienicy prowadzą na Ukrainę, na Bałkany i na Bliski Wschód…

W Warszawie giną dokumenty i twarde dyski z komputerów tureckiej placówki handlowej. Mimo zabezpieczonych śladów, śledztwo utyka w martwym punkcie. Kilka miesięcy później w kijowskiej Ławrze Pieczarskiej, ukraiński wywiad ujawnia materiały demaskujące funkcjonariuszy służb rosyjskich i ich zainteresowanie różnymi obiektami na terenie Kijowa.

Emerytowany oficer Agencji Wywiadu Marcin Łodyna spędza urlop w Bieszczadach. Odpoczynek zakłóca mu informacja o tajemniczym zdarzeniu w górach i ataku Rosji na Ukrainę. Gdy dochodzi do kolejnego intrygującego zdarzenia, tym razem w Iraku, Łodyna zostaje wciągnięty w wir wydarzeń.

Marcin Faliński, absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Od 1992 roku dziennikarz „Życia Warszawy”. Od 1993 roku funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa, a od 1996 oficer Zarządu Wywiadu. W roku 1997 roku ukończył kurs oficerski w Ośrodku Kształcenia Kadr Wywiadu. Od 2002 roku oficer Agencji Wywiadu. Kilka lat temu przeszedł na emeryturę w stopniu podpułkownika. Współautor bestsellerowej trylogii historyczno-szpiegowskiej (Operacja Rafael, Operacja Singe i Operacja Retea) i powieści sensacyjnych W czerwonej sieci i Ostatni horyzont. Ostatnio ukazała się jego kolejna powieść Ostatni azyl.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 421

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 17 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
4,4 (28 ocen)
18
5
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mag-tur

Całkiem niezła

Marcin Łodyna, znany mi już z „Ostatniego azylu”, próbuje cieszyć się zasłużoną emeryturą. Jakby nie było od wydarzeń z wymienionej przeze mnie powieści mija pięć lat. Zaczyna się wojna na Ukrainie, która tworzy tło tej powieści. Jednak Marcin... zostaje poproszony o „konsultacje” i to nie takie przy kawie w biurze. Przecież to człowiek czynu. Były oficer AW zapoznaje się z materiałami dowodowymi z napadu na turecką spółkę handlową, kiedy to w 2021 roku zostały skradzione pewne dokumenty. Pięciu sprawców. W tym jedna kobieta. Trop prowadzi do Turcji. Dalej do Bułgarii. Chociaż za Łodyną ciągnie się „ogon” on i tak swoimi „kanałami” zdobywa informacje z danymi personalnymi i miejscem pobytu osób, które są zamieszane w napad. Nie cieszmy się zbytnio, bo naszemu byłemu agentowi również zaczyna śledztwo, dosłownie i w przenośni”, wymykać się z rąk. Tak jak w poprzednim tomie, tak i tutaj, jest wiele osób pojawiających się na kartach powieści. Z niektórymi jestem już zaznajomiona. Sporo p...
10
MaBoLas
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się tego słucha. Sporo ciekawej wiedzy. Ciekawe.
00
Aniaa331

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca fabuła i świetny bohater. Polecam
00
Kotwbutach102

Z braku laku…

strasznie słaba
00
ElbietaN

Dobrze spędzony czas

To moje kolejne spotkanie z bohaterem i jak dla mnie za dużo gadki a za mało akcji . .
00

Popularność




Rozdział 1

War­szawa – jesień 2021 roku

Dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nia kobieta z roz­pusz­czo­nymi, gęstymi blond wło­sami i w ostrym maki­jażu szła wzdłuż Kru­czej. W pew­nym momen­cie zmie­niła kie­ru­nek mar­szu i prze­cięła ulicę w poprzek. Zatrzy­maw­szy się po dru­giej stro­nie, posta­wiła spory koł­nierz w swoim gra­fi­to­wym tren­czu. Się­ga­jący do kolan płaszcz spięty był w talii paskiem z klamrą, która poły­ski­wała w świe­tle ulicz­nych latarni. Kobieta skrę­ciła następ­nie w prawo, w ulicę Wspólną. W pew­nym momen­cie, nie zatrzy­mu­jąc się, roz­trze­pała dło­nią włosy, aby te czę­ściowo zakry­wały jej twarz.

Wyso­kie nad kolana buty i krótka obci­sła sukienka miga­jąca pod połami płasz­cza odrzu­ca­nymi przez ener­gicz­nie sta­wiane kroki pod­kre­ślały jej wyzy­wa­jący wize­ru­nek. Czarny kasz­mi­rowy szal na ramio­nach opa­dał swo­bod­nie, wijąc się pod ręka­wami. Cało­ści dopeł­niał mia­rowy stu­kot obca­sów ude­rza­ją­cych o beto­nowe płyty chod­nika. Uważny obser­wa­tor mógłby dojść do wnio­sku, że w jej twa­rzy była jakaś egzo­tyczna nuta. Że jej uroda nie jest pol­ska ani nawet sło­wiań­ska. Ale o tej godzi­nie, w środku nocy, w tym rejo­nie mia­sta nie było osób, które mogłyby dojść do takiego prze­ko­na­nia. Zimna jesienna pogoda nie zachę­cała nikogo do spa­ce­rów, zwłasz­cza że deszcz nie­prze­rwa­nie sią­pił w War­sza­wie cały dzień, two­rząc gdzie­nie­gdzie wiel­kie kałuże. Jakiś przy­pad­kowy prze­cho­dzień mógłby co naj­wy­żej skon­klu­do­wać, że dziew­czyna wraca z pobli­skiego night clubu z wystę­pów lub zmie­rza do jed­nego ze śród­miej­skich hoteli, do cze­ka­ją­cego z nie­cier­pli­wo­ścią napa­lo­nego na nią eks­klu­zyw­nego klienta. W tej oko­licy bowiem widok takiej kobiety nie był raczej czymś nie­zwy­kłym.

Doszedł­szy do końca mija­nego po prze­ciw­nej stro­nie ulicy gma­chu Mini­ster­stwa Rol­nic­twa i Roz­woju Wsi, u wylotu nie­wiel­kiej uliczki, dziew­czyna nagle przy­sta­nęła. Wyjęła z zawie­szo­nej na ramie­niu dużej torby paczkę papie­ro­sów i nie zdej­mu­jąc z dłoni czar­nych ręka­wi­czek, zapa­liła jed­nego. Rozej­rzała się dys­kret­nie, roz­pięła płaszcz i ponow­nie popra­wiła koł­nierz. Odcze­kała chwilę potrzebną na zacią­gnię­cie się kilka razy papie­ro­sem, po czym ruszyła dalej. Teraz szła nieco wol­niej, wypusz­cza­jąc dym wydat­nymi ustami pokry­tymi grubą war­stwą czer­wo­nej szminki. Na wyso­ko­ści nie­bie­skiej koperty rezer­wu­ją­cej miej­sce par­kin­gowe dla osób nie­peł­no­spraw­nych, rzu­ciła papie­rosa na chod­nik i zdu­siła go pode­szwą buta.

Męż­czyźni sie­dzący kilka metrów dalej w gra­na­to­wym vau­xhallu gran­dland na bry­tyj­skich tabli­cach reje­stra­cyj­nych dostrze­gli tę atrak­cyjną kobietę już dużo wcze­śniej, kiedy ta skrę­ciła z Kru­czej. Jed­nak rząd zapar­ko­wa­nych samo­cho­dów nie pozwa­lał im dokład­niej się jej przyj­rzeć. Dopiero kiedy zatrzy­mała się i zapa­liła papie­rosa, mieli ją jak na dłoni. Przy­naj­mniej ci sie­dzący na przed­nich fote­lach. Nie spusz­czali jej z oczu nawet na moment. Inten­syw­nie śle­dzili wzro­kiem każdy jej ruch, każdy gest. Mogłoby się wyda­wać, że byli w pewien spo­sób zahip­no­ty­zo­wani jej całym antu­ra­żem two­rzą­cym swo­isty nocny spek­takl. Brak ruchu samo­cho­do­wego i prze­chod­niów oraz świa­tła mia­sta odbi­ja­jące się w kału­żach przy­da­wały sytu­acji jakie­goś szcze­gól­nego wyrazu, jakiejś tajem­ni­czo­ści połą­czo­nej z pro­wo­ka­cyj­nym ero­ty­zmem blon­dynki.

Kobieta coraz bar­dziej się do nich zbli­żała. W końcu minęła ich i nagle przy­sta­nęła parę kro­ków przed bramą przed­wo­jen­nej, odre­stau­ro­wa­nej kil­ka­na­ście lat temu kamie­nicy. Ujęła w dłoń pasek torby, zsu­nęła nieco z ramion płaszcz i szal. Pode­szła bli­żej. Zapu­kała kilka razy w szybkę drzwi wej­ścio­wych osa­dzo­nych w bra­mie. Potem znowu i znowu. Niczym zmę­czona po cięż­kim dniu pracy, całym cia­łem przy­warła do prze­szklo­nej powierzchni. Pal­cem w czar­nej ręka­wiczce powio­dła po przy­ci­skach domo­fonu, zatrzy­mu­jąc się na jed­nym z nich. Nie naci­snęła go jed­nak. Płaszcz z sza­lem jesz­cze bar­dziej zsu­nął jej się z ramion. Spod głę­bo­kiego dekoltu obci­słej sukienki wysta­wał koron­kowy czarny sta­nik, wyraź­nie kon­tra­stu­jący z bielą nie­opa­lo­nej czę­ści piersi. Znowu zapu­kała pal­cami w szybę i przy­warła moc­niej biu­stem do zim­nego szkła. Jed­no­cze­śnie zaczęła ner­wowo to pod­no­sić do tyłu nogę, to ją opusz­czać, stu­ka­jąc przy tym gło­śno o bruk obca­sem zakoń­czo­nym meta­lo­wym fle­kiem.

Zaspany ochro­niarz włą­czył lampkę biu­rową sto­jącą przy moni­to­rze sys­temu CCTV, wstał zza kon­tu­aru i powoli pod­szedł do drzwi, prze­cie­ra­jąc zmru­żone oczy.

– Czego pani chce? Pro­szę stąd odejść! – rzu­cił, jakby miał już ów tekst przy­go­to­wany na tego typu oka­zje.

– Pro­szę otwo­rzyć. Ple­ase. Pan… coun­se­lor Erva Keskin pro­sił, żebym zosta­wiła my pas­sport dla niego – mówiła po angiel­sku z dziw­nym, nie­ty­po­wym akcen­tem, wpla­ta­jąc w to słowa i całe okre­śle­nia po pol­sku. – Coun­se­lor Keskin to mój wujek. Ple­ase. Będzie panu bar­dzo wdzięczny za oka­zaną mi pomoc. On spe­cjal­nie jutro przyj­dzie do pracy. A teraz jest… out of War­saw, bo prze­cież jest week­end. Pro­szę pana bar­dzo. Bar­dzo. Ple­ase.

Kobieta wyjęła z torby turecki pasz­port i przy­ło­żyła okładkę do szyby.

– Pro­szę pani, pani wie, która jest godzina? Niech pani jutro przyj­dzie, skoro pan radca też będzie jutro – nego­cjo­wał ochro­niarz, nie spusz­cza­jąc jed­no­cze­śnie oczu z ciała mło­dej kobiety.

– Wiem, prze­pra­szam. I am sorry. Tro­chę zaba­lo­wa­łam w War­sza­wie. Moja matka jest Polką. Jestem u jej rodziny i my pas­sport mi się koń­czy. Powie­dzieli mi tak on air­port. Zapo­mnia­łam. Jutro wcze­śnie rano jadę do Świe­ra­dów – wypo­wie­działa z tru­dem. – Do grand­mo­ther… do babci. Ona tam czeka na mnie. Ma taki beau­ti­ful… piękny drew­niany dom. To bar­dzo daleko, far away za Wro­cław. Przez tę fuc­king pan­de­mia COVID nie widzia­łam jej już ze dwa lata. Pro­szę pana bar­dzo. Ple­ase.

Kobieta uśmie­chała się, jed­no­cze­śnie wkła­da­jąc w pasz­port pięć­dzie­się­cio­do­la­rowy bank­not.

– Niech pan tylko weź­mie my pas­sport i po połu­dniu odda wuj­kowi, to zna­czy coun­se­lor Keskin.

Ochro­niarz pokrę­cił głową jakby z dez­apro­batą. Takim samym powol­nym tem­pem jak przy­szedł, wró­cił za kon­tuar. Po krót­kich poszu­ki­wa­niach pod­szedł do drzwi z pękiem klu­czy. Zaczął prze­kła­dać jeden po dru­gim. W końcu zna­lazł ten od drzwi w bra­mie. Po chwili wło­żył go do zamka i prze­krę­cił. Nie­pew­nym ruchem lekko uchy­lił drzwi, wycią­ga­jąc rękę po doku­ment. W tym momen­cie padł głu­chy strzał z rewol­weru z tłu­mi­kiem, który dziew­czyna trzy­mała w dłoni. Potem drugi. Oba poci­ski dosię­gły czoła ochro­nia­rza. Dziew­czyna nie­mal jed­no­cze­śnie z dru­gim strza­łem popchnęła sil­nie opa­da­jące bez­władne ciało męż­czy­zny do wewnątrz bramy. Sie­dzący na przed­nich fote­lach vau­xhalla męż­czyźni bły­ska­wicz­nie wysko­czyli z samo­chodu. Za nimi ruszyła dwójka z tyl­nej kanapy.

W bra­mie jeden z pasa­że­rów vau­xhalla prze­jął od zabój­czyni rewol­wer. Dziew­czyna ruszyła szyb­kim kro­kiem w kie­runku Mar­szał­kow­skiej, a napast­nicy weszli do budynku i zamknęli drzwi od środka. Jakby na roz­kaz dwóch z nich zła­pało ochro­nia­rza za ręce i nogi, zacią­gnęło go za kon­tuar i posa­dziło na krze­śle, opie­ra­jąc zwłoki głową o blat biurka, co miało pozo­ro­wać, że ten po pro­stu śpi. Wyłą­czyli lampkę oświe­tla­jącą blat i szklaną prze­słonę na kon­tuarze. Zamknęli drzwi, a pęk klu­czy prze­ka­zali męż­czyź­nie z bro­nią. Potem wycią­gnęli z prze­wie­szo­nych przez ramię toreb mokre szmaty i wzięli się do wycie­ra­nia śla­dów krwi na pod­ło­dze.

– Le’net be…! Wêran be…! – powie­dział pod nosem jeden z czysz­czą­cych pod­łogę.

Wcze­śniej pod­cią­gnął komi­niarkę na czoło odkry­wa­jąc poma­zaną czar­nym kamu­fla­żem twarz. Zro­bił gest, jakby wszystko pode­szło mu do gar­dła i chciało mu się wymio­to­wać. Dotknął się kilka razy dło­nią ści­śniętą w pięść pod przy­ci­śniętą do klatki pier­sio­wej brodą. Na ten widok drugi ze zmy­wa­ją­cych pod­łogę przy­ło­żył palec do ust, dając towa­rzy­szowi znać, aby nic nie mówił, po czym zła­pał go mocno dło­nią za ramię i lekko nim potrzą­snął. Coś powie­dział spod komi­niarki.

– Lêre here…! Li vir nemîne…! – rzu­cił z prze­ką­sem w odpo­wie­dzi męż­czy­zna i aby się uspo­koić, zaczął powoli liczyć szep­tem.

Kiedy doszedł do sze­ściu, zsu­nął z powro­tem komi­niarkę na twarz, kilka razy głę­boko ode­tchnął i wró­cił do pracy.

Dwaj pozo­stali napast­nicy zaczęli maj­stro­wać przy sys­te­mie moni­to­ringu. Po chwili wyłą­czyli kamery CCTV w całym budynku. Zło­żyli sprzęt do skrzynki i wska­zali dwójce koń­czą­cej szo­ro­wa­nie pod­łogi szklane prze­pie­rze­nie z drzwiami oddzie­la­ją­cymi kory­tarz bramy od wewnętrz­nego patio kamie­nicy.

* * *

Deszcz, po krót­kiej prze­rwie, znowu się roz­pa­dał. Teraz była to już pra­wie ulewa. Dziew­czyna zmie­rzała w kie­runku ronda Dmow­skiego, po dro­dze pró­bu­jąc bez­sku­tecz­nie i ner­wowo prze­wią­zać swój płaszcz paskiem. W końcu po wielu pró­bach jej się to udało. Wcze­śniej otu­liła się czar­nym sza­lem. Szła coraz mniej uważ­nie. Kilka razy się potknęła. Zmę­cze­nie i napię­cie dawały o sobie znać. Jed­nak wciąż pozo­sta­wała w jakimś amoku. Na ten moment, na te strzały w bra­mie, cze­kała w pod­eks­cy­to­wa­niu od kilku tygo­dni. Od chwili, gdy wczo­raj opu­ściła Szwe­cję, wie­działa, że musi być wyjąt­kowo skon­cen­tro­wana na tym zada­niu. W per­spek­ty­wie czasu doszła do wnio­sku, że to wycze­ki­wa­nie, ten czas spę­dzony na morzu bar­dziej ją wyczer­pał niż zre­ali­zo­wana przez nią tego dnia trasa spraw­dze­niowa, którą roz­po­częła w Gdyni po zej­ściu z promu z Karls­krony. Prze­rwa na odpo­czy­nek w hotelu przy war­szaw­skim Lot­ni­sku Cho­pina dała jej jedy­nie tro­chę odde­chu. Potem napię­cie wró­ciło, i to ze zdwo­joną siłą. A doszedł do tego jesz­cze stres. Zwłasz­cza wtedy, kiedy dawała męż­czy­znom w samo­cho­dzie znaki, które wska­zy­wały na goto­wość do reali­za­cji zada­nia i jed­no­cze­śnie infor­mo­wały, że nie wykryła obser­wa­cji.

Teraz musiała jak naj­szyb­ciej wró­cić do hotelu. Samo­lot do Stam­bułu miała po połu­dniu, a stam­tąd lot do Irbilu w irac­kim Kur­dy­sta­nie. Pozo­stało jej tylko pozby­cie się butów, sukienki, peruki i płasz­cza. Musiała zmie­nić maki­jaż, a co naj­waż­niej­sze, znisz­czyć fał­szywy turecki pasz­port. „Cho­lera, nie zaj­rza­łam do tej walizki, którą mi przy­go­to­wali. Mam nadzieję, że o niczym nie zapo­mnieli, że są tam odpo­wied­nie ubra­nia, a zwłasz­cza jakaś cie­pła kurtka. Jak nie ma, to popro­szę, żeby mi kupili na lot­ni­sku albo gdzieś na mie­ście. Będzie w końcu jesz­cze sporo czasu” – roz­wa­żała, łapiąc przy­godną tak­sówkę koło klubu noc­nego w rejo­nie Nowo­grodz­kiej, gdzie mimo póź­nej pory krę­ciło się wiele osób, w tym podob­nie do niej ubra­nych kobiet. Do tego licz­nie pod­jeż­dża­jące i odjeż­dża­jące tak­sówki i samo­chody pry­watne. „Szkoda będzie tylko tych deli­kat­nych, pięk­nych czar­nych ręka­wi­czek z koziej skóry” – pomy­ślała.

Po nie­ca­łej pół­go­dzi­nie wysia­dała przy par­kingu wie­lo­po­zio­mo­wym znaj­du­ją­cym się naprze­ciwko ter­mi­nala pasa­żer­skiego war­szaw­skiego lot­ni­ska. Kwa­drans póź­niej była już w hotelu. Wyglą­dała zupeł­nie ina­czej. Prze­brała się i wszyst­kie rze­czy zosta­wiła w pod­sta­wio­nym wcze­śniej samo­cho­dzie. Wsia­dła do windy, pra­wie zasy­pia­jąc na sto­jąco. Po chwili weszła do swo­jego pokoju. Spoj­rzała na zega­rek. Do spo­tka­nia miała jesz­cze, jak osza­co­wała, ponad pięć godzin. Roze­brała się do bie­li­zny i rzu­ciła ciężko na łóżko. Nie miała siły ani wziąć prysz­nica, ani zmyć maki­jażu. Wśli­zgnęła się w zimną pościel i zapa­dła w głę­boki sen.

* * *

Wąski stru­mień zim­nego, biało-błę­kit­nego świa­tła omiótł przed­po­kój dużego miesz­ka­nia zaj­mo­wa­nego przez sekre­ta­riat Radcy Biura Han­dlo­wego Amba­sady Tur­cji w War­sza­wie. Potem dołą­czyły trzy wąskie świa­tła z pozo­sta­łych lata­rek trzy­ma­nych przez intru­zów. Męż­czy­zna w komi­niarce stał nie­ru­chomo w przed­po­koju i obser­wo­wał ekran tabletu pod­łą­czo­nego dłu­gim kablem do urzą­dze­nia przy­po­mi­na­ją­cego lap­top; znaj­do­wało się ono w otwar­tej skrzynce trans­por­to­wej. Na ekra­nie wyświe­tla­cza insta­la­cji alar­mo­wej poka­zy­wały się różne cyfry, migo­tały zie­lone, żółte i czer­wone diody. Po chwili męż­czy­zna roz­bra­ja­jący alarm kiw­nął do pozo­sta­łych głową na znak, że jest bez­piecz­nie i można wcho­dzić dalej.

Sto­jący jako pierw­szy przed wyso­kimi drzwiami męż­czy­zna, ści­ska­jący w dłoni rewol­wer z dokrę­co­nym tłu­mi­kiem, naci­snął na mosiężną klamkę. Popchnął deli­kat­nie drzwi. Te z lek­kim skrzyp­nię­ciem otwo­rzyły się dostoj­nie. Cała czwórka ruszyła powoli. Teraz do tam­tego skrzyp­nię­cia dołą­czył dźwięk dębo­wego par­kietu uło­żo­nego w jodełkę, lekko ugi­na­ją­cego się pod sto­pami męż­czyzn. Salon, do któ­rego weszli, był urzą­dzony jak typowe biuro. Darmo byłoby szu­kać sece­syj­nych foteli i kanap, bie­der­me­ie­row­skich biu­rek, sto­łów czy sza­fek art déco daw­nych miesz­kań­ców. Były tu tylko nowo­cze­sne meble: dwa wiel­kie biurka nale­żące zapewne do sekre­tarki oraz niż­szego rangą asy­stenta turec­kiego dyplo­maty, kanapa, dwa fotele, sto­lik kawowy, prze­zna­czone zapewne dla gości ocze­ku­ją­cych na spo­tka­nie z radcą. Na ścia­nach wisiały pla­katy opra­wione w anty­ramy przed­sta­wia­jące Hagię Sophię w Stam­bule, turecką riwierę z rzę­dem nad­mor­skich hoteli z nie­bie­skimi base­nami u ich stóp, Kapa­do­cję z cha­rak­te­ry­stycz­nymi, drą­żo­nymi w ska­łach budow­lami, kolum­nadę monu­men­tal­nego Mau­zo­leum Atatürka w Anka­rze. Na rega­łach zale­gały kolo­rowe fol­dery, bro­szury, mate­riały rekla­mowe i infor­ma­cyjne. Świa­tło jed­nej z lata­rek powę­dro­wało na tabliczkę z napi­sem: ticari Dani­sman Ofisi. Intruz z pisto­le­tem kiw­nął głową do jed­nego ze swo­ich towa­rzy­szy, roz­ka­zu­jąc mu tym gestem, by wszedł do środka. Po czym to samo prze­ka­zał następ­nym. Jakby dosko­nale znał roz­kład miesz­ka­nia, wska­zał na oba biurka i sto­jące na nich kom­pu­tery oraz na szafy z segre­ga­to­rami. Męż­czyźni roze­szli się po pomiesz­cze­niu pra­wie bez­sze­lest­nie. Wszy­scy przy­stą­pili do regu­lar­nej demolki. Wycią­gali segre­ga­tory, wyry­wali z nich i cho­wali do prze­wie­szo­nych przez ramię toreb poszcze­gólne, wybrane doku­menty. Potem rzu­cali teczki nie­dbale na pod­łogę. Wycią­gali szu­flady i wysy­py­wali z nich różne biu­rowe szpar­gały. Tym­cza­sem roz­bra­ja­jący wcze­śniej alarm męż­czy­zna przy­stą­pił do wymon­to­wa­nia twar­dych dys­ków z obu kom­pu­te­rów. Wcze­śniej poroz­ry­wał nie­wiel­kim łomem ich obu­dowy. Gdy osią­gnął cel, dołą­czył do pozo­sta­łych, prze­by­wa­ją­cych w zde­mo­lo­wa­nym już gabi­ne­cie radcy han­dlo­wego. Po chwili zro­bił to samo z jego kom­pu­te­rem. Do łupów wła­my­wa­czy dołą­czyła kaseta na pie­nią­dze, lap­top, zega­rek Rolexa, złote spinki do koszuli oraz kilka wiecz­nych piór w ele­ganc­kich fute­ra­łach przy­go­to­wa­nych na pre­zenty.

Napast­nicy, któ­rzy wcze­śniej zaj­mo­wali się segre­ga­to­rami w sekre­ta­ria­cie, weszli do gabi­netu. Spoj­rzeli na flagę turecką powie­szoną na błysz­czą­cym sto­jaku. Pode­szli do niej. Naj­pierw na nią napluli, potem zerwali, poszar­pali i rzu­cili na pod­łogę. Męż­czy­zna z rewol­we­rem popa­trzył na nich, a następ­nie spoj­rzał na zega­rek. Docho­dziła trze­cia w nocy. Zde­cy­do­wa­nym kro­kiem pod­szedł do każ­dego z ekipy i ruchem dłoni naka­zał jed­no­znacz­nie opusz­cze­nie pomiesz­cze­nia. Przed wyj­ściem jeden z wła­my­wa­czy roz­bił uprzed­nio roz­bro­jony alarm. Czte­rech zama­sko­wa­nych osob­ni­ków scho­dziło teraz ostroż­nie po scho­dach i kie­ro­wało się na patio. Po kil­ku­na­stu sekun­dach cała czwórka sta­nęła przed bocz­nymi, solid­nymi drew­nia­nymi drzwiami pro­wa­dzą­cymi na wąską klatkę scho­dową ofi­cyny.

* * *

Po prze­ciw­nej stro­nie Mar­szał­kow­skiej, rów­nież na Wspól­nej, na wyso­ko­ści salonu optycz­nego, stała zapar­ko­wana nie­wielka biała bla­szanka – toyota pro­ace city. Pojazd wewnątrz miał zamon­to­wane dwie zaka­mu­flo­wane kamery wyso­kiej roz­dziel­czo­ści, które obej­mo­wały swoim zasię­giem całą oko­licę: Wspólną z kie­runku Kru­czej i skrzy­żo­wa­nie z Mar­szał­kow­ską. Nato­miast kilka pię­ter wyżej, w jed­nym z apar­ta­men­tów sie­dział wysoki, szczu­pły, około pięć­dzie­się­cio­letni męż­czy­zna, z bujną, nieco przy­pró­szoną już siwi­zną czu­pryną. Wpa­try­wał się w obraz z tych kamer wyświe­tla­nych na dwóch lap­to­pach. Powoli sączył ze szklanki jedyny tej nocy drink, jego ulu­biony wene­zu­el­ski rum Santa Teresa z colą, limonką i gru­bymi kost­kami lodu. Lubił ten słodki zapach ciem­nego alko­holu pomie­szany ze świe­żym cytru­sem. Każ­do­ra­zowo, zanim upił łyk, zacią­gał się jego wonią. A nade wszystko lubił ten dźwięk kostek lodu gło­śno obi­ja­ją­cych się o grube szkło. Kiedy bywał w nad­mor­skich tro­pi­kach czy na egzo­tycz­nym wyspach, w cza­sie zachodu słońca pod­no­sił wysoko szklankę i patrzył przez nią na kry­jące się w ciem­no­ściach morza żółte i czer­wone pro­mie­nie odle­głej gwiazdy. Tutaj, w tym pokoju mógł popa­trzeć przez nią jedy­nie na zimne ekrany lap­to­pów.

Męż­czy­zna co chwila prze­cią­gał się na wygod­nym, mięk­kim fotelu. Od czasu do czasu spo­glą­dał rów­nież na wyświe­tlacz w krót­ko­fa­lówce i nie­zmien­nie, nieco ner­wowo popra­wiał słu­chawkę w uchu. Obok stały sta­cja łado­wa­nia bate­rii do sprzętu radio­wego oraz nie­wielki ska­ner GSM i pod­pięty do niego kolejny lap­top w solid­nej, prze­ciw­wstrzą­so­wej obu­do­wie.

* * *

Mimo szczel­nych szyb co jakiś czas do pokoju hotelu Cour­ty­ard by Mar­riott wpa­dały dźwięki pod­ry­wa­ją­cych się do startu samo­lo­tów. Dziew­czyna w pół­śnie sły­szała ten mocno stłu­miony ryk sil­ni­ków, powoli odda­la­jący się, aż w końcu zani­ka­jący. Potem następny i następny. Pod­świa­do­mie zaczy­nała je liczyć i cze­kać na kolejny. Nagle się pode­rwała. Spoj­rzała na łóżko, na któ­rym leżała gra­na­towa bluza z kap­tu­rem. Zaczęła roz­glą­dać się po pomiesz­cze­niu. Na opar­ciu krze­sła zwi­sały w nie­po­rządku dżinsy, biały T-shirt, piko­wana czarna krótka kurtka i zie­lona base­bal­lówka. Na pod­ło­dze znaj­do­wały się spor­towe buty New Balance z cha­rak­te­ry­styczną literą „N”. Ziew­nęła. Wypro­sto­wała się i prze­cią­gnęła. Rzu­ciła okiem przez okno. Przed ter­mi­na­lem pano­wał duży ruch. Pod­jeż­dżały tak­sówki i samo­chody. Ludzie wycho­dzili z pojaz­dów, cią­gnąc za sobą walizki na ter­ko­czą­cych kółecz­kach. Inni pchali z par­kingu obła­do­wane wózki baga­żowe. Zer­k­nęła na szafkę nocną, gdzie leżał jej fał­szywy turecki pasz­port. Dotknęła go pal­cami zakoń­czo­nymi sztucz­nymi, dłu­gimi czer­wo­nymi paznok­ciami. Dopiero w tym momen­cie dotarło do niej, gdzie jest. Znowu poło­żyła się na łóżku. Odpły­nęła w swo­ich myślach do tego, co lubiła naj­bar­dziej, co ją naj­bar­dziej relak­so­wało, dawało siły – do wiel­kiej wanny z gorącą wodą i różową pianą. Zaczęła sobie przy­po­mi­nać te jej dłu­gie kąpiele w pół­mrocz­nej łazience oświe­tla­nej drżą­cym bla­skiem pada­ją­cym z gru­bych czar­nych świec o zapa­chu opium i tych rudych i kre­mo­wych o zapa­chu cyna­monu i wani­lii. Zaczęła sobie wyobra­żać, jak myje swoje gład­kie, aksa­mitne ciało miękką, natu­ralną gąbką, a gdzieś z daleka docho­dzą do niej dźwięki utwo­rów Sade. W tym momen­cie usły­szała deli­katne puka­nie do drzwi. Pod­nio­sła się. Nasłu­chi­wała. Po chwili znowu usły­szała takie samo puka­nie. Popa­trzyła na złoty zega­rek na prze­gu­bie dłoni. Było kilka minut po dzie­wią­tej. „To on. Jak zwy­kle punk­tu­alny” – prze­szło jej przez głowę. Wstała i pode­szła do drzwi. Spoj­rzała przez wizjer. Na kory­ta­rzu stał wysoki, szczu­pły, około pięć­dzie­się­cio­letni nieco szpa­ko­waty męż­czy­zna. Dziew­czyna się­gnęła z łazienki po gruby biały ręcz­nik i owi­nęła się nim. Uchy­liła drzwi. Męż­czy­zna wśli­zgnął się do wewnątrz i ski­nął do niej głową. Zamknęła za nim i zary­glo­wała drzwi. Poło­żył na stole trzy torby z lap­to­pami oraz skrzynkę trans­por­tową ze ska­ne­rem GSM. Spoj­rzał na nią i bez słowa chwy­cił za ręcz­nik. Przy­cią­gnął ją do sie­bie. Moc­nym szarp­nię­ciem zerwał go z niej i rzu­cił na pod­łogę. Popa­trzył prze­ni­kli­wym wzro­kiem na jej smu­kłe nogi w czar­nych poń­czo­chach pod­trzy­my­wa­nych cien­kimi pasecz­kami przy­cze­pio­nymi do koron­ko­wego gor­setu. Jej prze­zro­czy­ste, skromne stringi led­wie przy­kry­wały łono. Patrzył na nią coraz bar­dziej pożą­dli­wie. Ona odwza­jem­niała się tym samym. Wiel­kie ciemne oczy pod­kre­ślone były przez ciut roz­ma­zany maki­jaż. Kru­czo­czarne, krę­cone, roz­trze­pane po krót­kim śnie dłu­gie włosy doda­wały dziew­czy­nie uroku. Stali tak przez chwilę, patrząc zachłan­nie na sie­bie. Jakby nie pamię­tali, co stało się tej nocy przy Wspól­nej, a może jakby na chwilę chcieli o tym zapo­mnieć. On o tygo­dniach przy­go­to­wań, żmud­nych usta­leń, o godzi­nach roz­mów, o wie­lo­krot­nym spraw­dza­niu każ­dego ze szcze­gó­łów ope­ra­cji. Ona o tru­dach mor­skiej podróży, nad wyraz dłu­giej tra­sie spraw­dze­nio­wej, wcze­śniej­szych szko­le­niach, pró­bach, róż­nych testach. Jed­nak nie mogła wyma­zać z pamięci jed­nego widoku. Był to powra­ca­jący tej nocy kil­ka­krot­nie obraz zasko­czo­nej i prze­ra­żo­nej twa­rzy star­szego czło­wieka, do któ­rego strze­liła, jego opa­da­ją­cego bez­wład­nie na kamienną pod­łogę ciała. I on, i ona potrze­bo­wali teraz swo­istej amne­zji i ucieczki od rze­czy­wi­sto­ści. Pra­gnęli uspo­ko­je­nia.

Męż­czy­zna zrzu­cił kurtkę, ciska­jąc ją na opar­cie krze­sła. Z kie­szeni wyle­ciał przy tym z brzę­kiem klu­czyk do toyoty i przy­cze­piony do niego bre­lo­czek. Dziew­czyna gorącz­kowo roz­pi­nała jego ciemną koszulę. Zaczęła cało­wać jego nagi tors. Potem trza­snęła meta­lowa klamra paska, po czym roz­legł się krótki, cha­rak­te­ry­styczny dźwięk roz­pi­na­nego zamka bły­ska­wicz­nego. Dziew­czyna usia­dła na brzegu łóżka i wymow­nie spoj­rzała do góry spod roz­trze­pa­nych wło­sów opa­da­ją­cych na wyle­wa­jące się z obci­słego gor­setu szczyty piersi. Męż­czy­zna zbli­żył się do niej, przy­mknął oczy i poło­żył deli­kat­nie dło­nie na jej gło­wie, która weszła po chwili w mia­rowy ruch. Dziew­czyna co jakiś czas, nie prze­ry­wa­jąc, obser­wo­wała kochanka, szu­ka­jąc potwier­dze­nia, że daje mu roz­kosz. Po kilku chwi­lach męż­czy­zna chwy­cił za ramiączka jej gor­setu i opu­ścił go w dół. Spoj­rzał na jej nagie piersi i ciemne, ster­czące z pod­nie­ce­nia sutki. Popchnął ją lekko, a gdy tylko jej ciało opa­dło na mate­rac, poło­żył się na niej. Jej nogi natych­miast oplo­tły mocno jego bio­dra. Kiedy zna­lazł się w niej, wszedł w mia­rowy ruch – naj­pierw spo­kojny, potem coraz szyb­szy.

Rozdział 2

Ukra­ina, Kijów – luty 2022 roku

Dowo­dzący akcją kapi­tan grupy spe­cjal­nej „A” Służby Bez­pie­czeń­stwa Ukra­iny sie­dział od dwóch godzin w dużym sza­rym mer­ce­de­sie sprin­te­rze bla­szance. Samo­chód okle­jony był na tę ope­ra­cję biało-zie­lo­nymi napi­sami i zna­kami fir­mo­wymi Kijw­ko­mun­se­rvis. Stał zapar­ko­wany w bocz­nej uliczce docho­dzą­cej do dużego placu przed Muzeum Histo­rycz­nych Kosz­tow­no­ści Ukra­iny. Obok męż­czy­zny sie­działo kilku innych funk­cjo­na­riu­szy wpa­trzo­nych w moni­tory z obra­zem z zaka­mu­flo­wa­nych kamer umiesz­czo­nych w new­ral­gicz­nych miej­scach Ławry Pie­czar­skiej.

– Kapi­ta­nie! Olek­sij!

– Tak, co znowu? I ciszej, mówi­łem ci już dzi­siaj!

– Co tam wypa­trzy­łeś u sie­bie na kame­rze? Bo u mnie nuda. Nic się nie dzieje. Żad­nego ruchu – powie­dział pod­władny.

– I bar­dzo dobrze, że nic się nie dzieje – odpo­wie­dział kapi­tan i zawie­sił na moment głos. – A ty o czym myślisz? Bo widzę, że cię coś dzi­siaj nosi. Jakiś nie­spo­kojny jesteś czy mi się wydaje?

– Wiesz, pierw­szy raz od powrotu z Bag­dadu nie byli­śmy wszy­scy razem na gro­bie Danyla. Jak sobie przy­po­mnę, to mam ochotę tych wszyst­kich kaca­pów z tej ławry wystrze­lać…

– A jak ja sobie przy­po­mnę, że wtedy na par­kingu przed Mini­ster­stwem Spraw Zagra­nicz­nych w Bag­da­dzie o mało nie doszło do strze­la­niny z grupą ochronną rosyj­skiej amba­sady, to… Ech. Ledwo cię wtedy powstrzy­ma­łem. Zresztą pozo­sta­łych chło­pa­ków też. – Kapi­tan znowu zawie­sił głos. – Ja wiem, że wtedy w Don­ba­sie Danylo zmarł ci na rękach, ale teraz to pre­cy­zyjna robota. Żad­nej strze­la­niny.

– To po co my w takim razie tu jeste­śmy!? – drą­żył pod­władny.

– Po to, że jed­nak cza­sem życie zmie­nia plany i trzeba będzie wejść, bo ja wiem… w poszu­ki­wa­niu ter­ro­ry­stów, zło­dziei dóbr kul­tury czy co tam jesz­cze major Bur­denko z wywiadu przy­go­to­wał jako legendę na taką awa­ryjną sytu­ację. – Zro­bił pauzę, tym razem dłuż­szą. – Poza tym co ci będę tłu­ma­czył. Prze­cież widzi­cie wszy­scy, co się szy­kuje na wscho­dzie?

Przez chwilę w mer­ce­de­sie trwało mil­cze­nie. Wnę­trze samo­chodu roz­ja­śniało tylko zimne, nie­bie­skie świa­tło z moni­to­rów i miga­jące róż­no­ko­lo­rowe lampki na tune­rach, nagry­warce i innych urzą­dze­niach mobil­nego sys­temu CCTV.

– Kapi­ta­nie… w zasa­dzie to dla­czego tę akcję reali­zuje wywiad? Nie dziwi cię to?

– A co ty dzi­siaj taki docie­kliwy? Jak nie wspo­minki, to teraz to. Im już mówi­łem – wska­zał głową pozo­sta­łych – cie­bie aku­rat wtedy nie było, posze­dłeś na roz­po­zna­nie. To jakaś szer­sza ope­ra­cja zwią­zana z zagra­nicą. Tyle wiem. Podobno wyjąt­kowo tajna i ważna. Może wła­śnie zwią­zana z tym, że kacapy się na nas gotują na gra­nicy.

– W Don­ba­sie?

– W jakim Don­ba­sie?!

– Zna­jomy z GUR, z wywiadu woj­sko­wego, mówił mi, że na te ćwi­cze­nia przy naszej wschod­niej i pół­noc­nej gra­nicy kacapy wyru­szyli z koszar z zapa­sami amu­ni­cji. Kolumny cystern z pali­wem jadą za jed­nost­kami zme­cha­ni­zo­wa­nymi i pan­cer­nymi. Kie­dyś na poli­gon dowieźli tro­chę zapa­sów i star­czyło, a teraz? Cały nasz oddział z Połtawy od paru dni w stre­fie nad­gra­nicz­nej ma pełne ręce roboty. Co chwila ujaw­niają jakieś grupy dywer­syjne, a nawet poje­dyn­czych dywer­san­tów. Rozu­miesz? To ozna­cza jedno…

– Wojna.

– Tak, i to na pełną skalę. Cze­kaj! Patrz­cie. Zdaje się, że wycho­dzą ci dwaj mnisi.

– Czer­niec odin i czer­niec dwa opu­ścili obiekt. Powta­rzam: Czer­niec odin i czer­niec dwa opu­ścili obiekt – rzu­cił kapi­tan przez radio.

– Zro­zu­miw – popły­nęło z gło­śnika. – Zakin­czien­naja dija. Dia­kuju – dodał po chwili głos.

– Dobra, chło­paki. Poważną robotę koń­czymy. Teraz legen­do­wa­nie, czyli poma­rań­czowe kami­zelki, narzę­dzie w dłoń i brać się do zdej­mo­wa­nia kamer. Żeby byli na Kudriaw­skiej z was zado­wo­leni, z tej roboty z mio­tłą w dłoni – zaśmiał się i zaraz dodał: – Tylko uważ­nie. Tro­chę Ruskich może jesz­cze tu być w tych… świę­tych murach. Ja idę do majora poga­dać. Przez radio podam wam, kiedy przy­je­chać po mnie. Adres zna­cie. Za apteką, naprze­ciwko tej pry­wat­nej kli­niki mniej wię­cej.

– Tak jest! – powie­dzieli wszy­scy pra­wie jed­no­cze­śnie pół­szep­tem.

– Aha. Gdzieś po dro­dze zdej­mij­cie te ozna­ko­wa­nia samo­chodu. Bo na razie mia­sta nie będzie­cie sprzą­tać, przy­naj­mniej nie z takich śmieci – zadys­po­no­wał dowódca.

Wysko­czyw­szy z mer­ce­desa, kapi­tan skie­ro­wał się przez plac w kie­runku sze­ro­kiej ulicy. Do przej­ścia miał kil­ka­set metrów. Bazę noc­nych dzia­łań spe­cjal­nych major Sta­ni­sław Bur­denko zor­ga­ni­zo­wał w jed­nym z apar­ta­men­tów przy Ławr­skiej. Po kil­ku­na­stu minu­tach kapi­tan sie­dział, popi­ja­jąc kawę z majo­rem. Obok, na lap­to­pach prze­glą­dali zdję­cia dwaj nie­znani mu ofi­ce­ro­wie wywiadu. Przy nich leżały na pod­ło­dze dwie sku­fie – pra­wo­sławne nakry­cia głowy, oraz dwie czarne szaty zakon­ni­ków.

– Coś cie­ka­wego zna­leź­li­ście? – zapy­tał po kil­ku­na­stu minu­tach kapi­tan.

– Wstęp­nie wygląda, że aż za dużo. Zasta­na­wiam się, ilu z nich, z tych mni­chów i pra­cow­ni­ków admi­ni­stra­cyj­nych w całej ław­rze było kadro­wymi funk­cjo­na­riu­szami SWR, GRU czy tego depar­ta­mentu zagra­nicz­nego w FSB lub ich współ­pra­cow­ni­kami.

– Albo ilu wciąż ich tam jesz­cze jest – dodał sar­ka­stycz­nie znad fili­żanki kapi­tan.

– Słu­chaj­cie, po rze­czach widać, że cały czas jesz­cze są. Jest ich mniej. Ale są. Nie wszy­scy wyje­chali w ostat­nim tygo­dniu w tej gru­pie.

– A wia­domo, która to służba nad­zo­ro­wała czy orga­ni­zo­wała u kaca­pów? – dopy­ty­wał kapi­tan.

– Nie, nie wia­domo. Bio­rąc pod uwagę sytu­ację w krę­gach wła­dzy na Kremlu i poziom roz­pra­co­wa­nia moskiew­skiej Cer­kwi, odpo­wia­dać za to może FSB. Poza tym sporo śla­dów pozo­sta­wili. To dla nich cha­rak­te­ry­styczne. Choć na mój nos, wobec tego, co się dzieje na gra­nicy, myślę, że ci z wywiadu woj­sko­wego, z GRU, też w tym są albo nawet prze­jęli czę­ściowo od nich tę ope­ra­cję. Powin­ni­śmy byli wcze­śniej przyj­rzeć się temu miej­scu pod kątem kontr­wy­wia­dow­czym – odpo­wie­dział major.

– W końcu trzeba ich stąd pogo­nić. Nasi z kontr­wy­wiadu z SBU chyba mają wystar­cza­jąco dużo mate­ria­łów? A teraz wy coś doło­ży­cie, prawda? – rzu­cił kapi­tan.

– Prawda. Trzeba tych moskiew­skich mni­chów za dupę wziąć i kop­niaka moc­nego dać. Tyle że obec­nie zaostrzy­łoby to sytu­ację, a Kreml pro­pa­gan­dowo grzałby temat – stwier­dził major i upił duży łyk kawy. – Wyko­rzy­stają wszystko, co im wpad­nie w ręce. Nie możemy dać im pre­tek­stu. Oni na to cze­kają.

– Wiesz, Sta­ni­sław, ja to myślę, że kacapy już w cza­sie poma­rań­czo­wej rewo­lu­cji mocno się tutaj zain­sta­lo­wali. Pamię­tasz tę akcję póź­niej, tego oszo­łoma z Bia­łej Cer­kwi, z tymi jego titusz­kami, któ­rzy zajęli…

– Majo­rze! – krzyk­nął znad lap­topa męż­czy­zna prze­glą­da­jący zdję­cia z taj­nego prze­szu­ka­nia. – Sporo w tych rze­czach jest jakichś, bo ja wiem, śmieci tury­stycz­nych czy pry­wat­nych zwią­za­nych z Sewa­sto­po­lem. Jakby tam wielu z nich czę­sto jeź­dziło.

– I to po anek­sji Krymu, jak wynika z tych mate­ria­łów! Trudno okre­ślić na pierw­szy rzut oka – dodał drugi męż­czy­zna.

– Skąd ten wnio­sek?

– Mam na przy­kład rachu­nek z poprzed­niego mie­siąca z restau­ra­cji… Pomi­doro, nawet są zdję­cia, o pro­szę. – Wska­zał pal­cem na ekran. – Piękne, mięk­kie nie­bie­skie i beżowe fotele, na pewno przy­jemne w dotyku podu­chy, cie­płe świa­tło z sufitu… Kurwa, kacapy to sobie żyją na naszym Kry­mie.

– Ja wiem, majo­rze, gdzie to jest! – wtrą­cił drugi z prze­glą­da­ją­cych zdję­cia. – To w cen­trum han­dlo­wym Novus przy ulicy Waku­len­czuka dwa­dzie­ścia. Pamię­tam, bo to nie­da­leko obiek­tów, które wpi­sa­li­śmy… – spoj­rzał na kapi­tana, potem na majora, który kiw­nął głową – które wpi­sa­li­śmy jako cele dla naszego napadu powietrz­nego, rakie­to­wego lub lot­ni­czego w Sewa­sto­polu w przy­padku, gdyby zaczęło się z kaca­pami na poważ­nie. Jakieś cztery kilo­me­try od głów­nego celu w tym mie­ście.

– Panie majo­rze – znowu gło­śno rzu­cił patrzący w ekran lap­topa – jest jesz­cze coś cie­ka­wego. Porów­nu­jemy mapy, zdję­cia, jakieś zapi­ski doty­czące Kijowa, które tam mieli. Wycho­dzi na to, że inte­re­so­wali się głów­nie paroma wybra­nymi obiek­tami.

– Któ­rymi?

– Sztab Gene­ralny, Mini­ster­stwo Obrony, nasza sie­dziba, dwa lot­ni­ska w Hosto­melu i Bory­spolu.

– To żadne odkry­cie. Stan­dar­dowe zain­te­re­so­wa­nie wywia­dow­cze.

– Tak. Ale jest też coś dziw­nego. Obok tych oczy­wi­stych celów.

– Co dziw­nego? – gło­śno zapy­tał major i pode­rwał się.

– Takie adresy jak Insty­tut­ska dzie­więć, Soło­mian­ska dwa­dzie­ścia cztery, Puchiw­ska sie­dem i Woło­dy­mir­ska dwa.

– Co to za adresy? Co się tam mie­ści?

– Już spraw­dzamy. Chwila… Mam . Bank Cen­tralny Ukra­iny, Cen­tralne Archi­wum Pań­stwowe, Wytwór­nia Papie­rów War­to­ścio­wych Naro­do­wego Banku Ukra­iny, Naro­dowe Muzeum Histo­rii Ukra­iny.

Wszy­scy spoj­rzeli po sobie, jakby szu­kali odpo­wie­dzi, o co może cho­dzić. Dla­czego takie obiekty nie­zwią­zane z bez­pie­czeń­stwem czy obron­no­ścią ich kraju zna­la­zły się w kręgu zain­te­re­so­wa­nia rosyj­skiego wywiadu.

– Jebak, jebak mie­nie – prze­klął major.

– Aż tak źle, Sta­ni­sław? – rzu­cił kapi­tan

– Olek­sij. To bar­dzo poważna sprawa. To życie lub śmierć wol­nej Ukra­iny. Rozu­miesz? To nasza przy­szłość po cza­sie wiel­kiej próby, do któ­rej się zbli­żamy. – Zaczął trzeć dłońmi twarz. – Gdzie jest prze­ciek? Prze­cież to nie przy­pa­dek! – mówił pod nosem jakby do sie­bie.

– Nie znam szcze­gó­łów, ale rozu­miem, że po tym, co zda­rzyło się na Kry­mie w dwa tysiące czter­na­stym, jesz­cze Moskwa ma swo­ich szpy­gu­nów u nas w służ­bach i woj­sku. Nawet mnie to nie dziwi. Ale, zdaje się, masz rację, że nad­cho­dzi czas próby. Dla nas wszyst­kich.

– Ech, Olek­sij, Olek­sjij. Wse piszło po pyzdi. Żebyś wie­dział, ile się nad tym naro­bi­li­śmy. A tu gówno.

– Sta­ni­sław, może nie wszystko stra­cone? Jak to mówił mój zna­jomy Mar­cin, ofi­cer pol­skiego wywiadu…

– Ten Łodyna? – zapy­tał major.

– Tak, ten Łodyna. Liczy się w tej robo­cie przede wszyst­kim szczę­ście. Może ono wciąż jest przy nas. Pomyśl! – Zro­bił pauzę. – Pane majore, to szczo. Może ne wse piszło po pyzdi? A ty go znasz? – dodał kapi­tan.

Sta­ni­sław nie odpo­wie­dział, tylko rzu­cił:

– Olek­sij, ty go pozna­łeś w Bag­da­dzie.

– Mar­cina?

– Tak. A potem to nie­spo­dzie­wane spo­tka­nie we Lwo­wie w cza­sie akcji w hotelu Geo­rge i przy tym anty­kwa­ria­cie przy Archi­wal­nej u tego, jak mu tam , Kuznie­cowa!

– W Bag­da­dzie przed­sta­wiono mi go na jed­nym z przy­jęć u nas w amba­sa­dzie. Wtedy byłem dowódcą naszej grupy ochron­nej. Pamię­tam, jak była oka­zja, zawsze dużo roz­ma­wia­li­śmy o mul­ti­kul­tu­ral­nym, wie­lo­na­ro­do­wo­ścio­wym, przed­wo­jen­nym Lwo­wie. On lubi histo­rię, ale taką bez emo­cji. Ja mu wcze­śniej mówi­łem, że stam­tąd pocho­dzę.

– A kiedy się z nim widzia­łeś ostatni raz?

– Jakiś czas temu. To zna­czy wtedy, we Lwo­wie – skła­mał. – A czemu pytasz?

Cztery lata wcze­śniej, w cza­sie pobytu Łodyny we Lwo­wie Olek­sij pomógł nie­ofi­cjal­nie Pola­kowi w prze­szu­ka­niu miesz­ka­nia i prze­słu­cha­niu pew­nego Ukra­ińca, krew­nego anty­kwa­riu­sza Kuznie­cowa. Ów męż­czy­zna posia­dał w domu stary pamięt­nik puł­kow­nika NKWD ope­ru­ją­cego pod koniec wojny i w pierw­szych dniach po jej zakoń­cze­niu na Dol­nym Ślą­sku. Wtedy Olek­sij otrzy­mał od Łodyny za tę pomoc łapówkę w postaci kilku tysięcy euro.

– A tak jakoś mi się on przy­po­mniał – odpo­wie­dział major. – Muszę z tym wszyst­kim – wska­zał głową na lap­topy – walić do szefa z samego rana, czyli… – spoj­rzał na zega­rek – za dwie godziny. Do tego szybko zro­bić ana­lizę mate­ria­łów. Bo nie ma czasu. Wiesz, co się dzieje po tam­tej stro­nie gra­nicy na kie­runku char­kow­skim i kijow­skim.

Kapi­tan poki­wał głową ze smut­kiem na twa­rzy.

Osiem lat temu na osobę Sta­ni­sława Bur­denki, wtedy dru­giego sekre­ta­rza amba­sady Ukra­iny w Kiszy­nio­wie, tra­fiła ówcze­sna prze­ło­żona Łodyny Magda Sier­pecka. Zwró­ciła na niego uwagę nie tylko dla­tego, że Bur­denko zachwy­cał się Pol­ską, jej osią­gnię­ciami eko­no­micz­nymi, drogą, jaką Pol­ska poko­nała do struk­tur euro­atlan­tyc­kich, ale przede wszyst­kim dla­tego, że dosko­nale znał miej­scowe uwa­run­ko­wa­nia. Sier­pecka zorien­to­wała się, że szcze­gól­nie inte­re­so­wał się spra­wami sepa­ra­ty­stycz­nej Repu­bliki Nad­dnie­strza. Szybko doszła do wnio­sku, że jest on ofi­ce­rem SZRU – wywiadu ukra­iń­skiego. Zro­bił na niej dobre wra­że­nie do tego stop­nia, że spo­rzą­dziła w jego spra­wie raport dla szefa Agen­cji Wywiadu.

W cza­sie ope­ra­cji spe­cjal­nej w Rumu­nii i w Ukra­inie cen­trala AW w War­sza­wie zde­cy­do­wała, aby kon­takt do niego prze­ka­zać Ame­ry­ka­nom. W Kiszy­no­wie pod­jął go zna­jomy Łodyny ze sta­cji CIA w Bag­da­dzie, Edd, wystę­pu­jący pod nazwi­skiem Con­san­ti­ne­scu.

Rozdział 3

Biesz­czady – luty 2022 roku

Trzy dość leciwe, ale solidne samo­chody tere­nowe ruszyły z rykiem roz­grze­wa­nych wcze­śniej sil­ni­ków jeden za dru­gim. Z pen­sjo­natu Przy­sta­nek Krzywe zaczęły toczyć się nie­spiesz­nie w kie­runku głów­nej szosy. Po kwa­dran­sie dotarły do Cisnej, a po chwili mijały tory kolejki leśnej i zakręt w Maj­da­nie. Kie­ro­wały się do Lisz­nej. Offro­adowe opony pojaz­dów wyrzu­cały do góry nie­wiel­kie grudki śniegu pomie­szane z kawał­kami lodu. Gło­śne pomru­ki­wa­nie ich sil­ni­ków odbi­jało się od ściany lasu pora­sta­ją­cego stoki masywu Hyr­la­tej z jed­nej strony, a Małego Jasła i Jasła z dru­giej. Dodat­kowe reflek­tory zamon­to­wane na dachach oświe­tlały wyraź­nie drogę i pobo­cze na co naj­mniej sto metrów przed nimi. Po jakimś kwa­dran­sie pojazdy minęły dawny budy­nek straż­nicy Straży Gra­nicz­nej i WOP, by po kolej­nych paru minu­tach jazdy krętą drogą dotrzeć na prze­łęcz nad Roz­to­kami Gór­nymi. Samo­chody się zatrzy­mały. Z tere­nó­wek zaczęli wycho­dzić ich pasa­że­ro­wie. Trzask zamy­ka­nych drzwi niósł się po górach. Każda z osób pierw­sze, co robiła, to zarzu­cała ple­cak na ramiona, dopi­nała suwak w kurtce, wkła­dała czapkę i nacią­gała ręka­wiczki. Następ­nie wszy­scy powoli zebrali się koło beto­no­wej kon­struk­cji – pozo­sta­ło­ści po przed­wo­jen­nym przej­ściu gra­nicz­nym, sta­cji ben­zy­no­wej Shella oraz punk­cie wymiany poczty mię­dzy­na­ro­do­wej. Po chwili, po krót­kiej roz­mo­wie z prze­wod­niczką, grupa ruszyła, zosta­wia­jąc za sobą pomru­ku­jące tere­nówki, któ­rych sil­niki pra­co­wały na wol­nych obro­tach. Zna­la­zł­szy się wyżej, nie­któ­rzy jakby na poże­gna­nie odwra­cali się, patrząc na zni­ka­jące w ciem­nej otchłani lasu świa­tła samo­cho­do­wych reflek­to­rów.

Ścieżka nie­bie­skiego szlaku z prze­łę­czy bie­gnąca wzdłuż gra­nicy pol­sko-sło­wac­kiej pro­wa­dziła grupę kil­ku­na­stu osób powoli w górę, wprost na Okrą­glik. Ciemna, nie­ru­choma cze­luść lasu przy­glą­da­jąca się z obu stron tury­stom wyglą­dała, jakby skry­wała wiele tajem­nic z burz­li­wych okre­sów tego regionu. Jedy­nie lek­kie powiewy wia­tru poru­szały co jakiś czas mniej­szymi gałę­ziami bez­list­nych buków o prze­dziw­nych kształ­tach i zie­lo­nymi czub­kami świer­ków.

Warunki pogo­dowe jak na tę porę roku były bar­dzo dobre. Zmiany kli­ma­tyczne ostat­niej dekady dotarły i tutaj. Jesz­cze przed wyru­sze­niem prze­wod­niczka Lucyna spraw­dzała pro­gnozę dla oko­lic Cisnej. Tem­pe­ra­tura o dru­giej w nocy oscy­lo­wała wokół zera. Ist­niała szansa, że w cza­sie wschodu słońca będzie nie­zła widocz­ność, że niebo będzie jedy­nie czę­ściowo zachmu­rzone. Nie zapo­wia­dano opa­dów śniegu. Pro­gno­zo­wano jed­nak, że u celu ich wędrówki, czyli na szczy­cie Jasła może być znacz­nie chłod­niej, co przy nie­wiel­kim nawet wie­trze spo­tę­guje odczu­cie zimna. Lucyna kilka razy zwra­cała na to uwagę uczest­ni­kom wycieczki. Tak samo jak na koniecz­ność wyłą­cze­nia usługi mobil­nego inter­netu w smart­fo­nach oraz w przy­padku roz­mów tele­fo­nicz­nych spraw­dza­nia, czy łącz­ność nie pocho­dzi przy­pad­kiem od ope­ra­tora zagra­nicz­nego.

– Jeśli to będzie sło­wacki ope­ra­tor, to pół biedy. Nic się nie sta­nie. Ale jeśli zała­piemy się na ukra­iń­skiego, to może być dla pań­stwa kosz­towne połą­cze­nie – przy­po­mi­nała Lucyna. – Mijamy teraz pozo­sta­ło­ści oko­pów kon­fe­de­ra­tów bar­skich. Na górze będą podobne umoc­nie­nia, ale z okresu pierw­szej wojny świa­to­wej. Jed­nak prawdę powie­dziaw­szy, teraz nic nie zauwa­ży­cie. Wróć­cie tutaj latem albo wcze­śniej, wio­sną – rzu­ciła jakby od nie­chce­nia, wska­zu­jąc pal­cem na nie­wiel­kie zagłę­bie­nia terenu pokryte zmro­żoną war­stwą śniegu.

Na led­wie widocz­nym wypię­trze­niu zro­bili krótki odpo­czy­nek, wymie­nia­jąc mię­dzy sobą parę uwag. Po pię­ciu minu­tach kon­ty­nu­owali marsz.

Śnieg nie skrzy­piał tury­stom pod butami. Jego powierzch­nia, lekko roz­to­piona w dzień, w nocy wyżej w górach zama­rzała, co teraz było dla grupy naj­więk­szym utrud­nie­niem. Lucyna co chwilę spo­glą­dała za sie­bie, czy nikt nie zostaje. Ale grupa wyda­wała się dość sprawna kon­dy­cyj­nie. Nie było żad­nego maru­dera.

W końcu dotarli na szczyt Okrą­glika, zatrzy­mu­jąc się przy tablicy infor­ma­cyj­nej z pol­skimi i sło­wac­kimi ozna­cze­niami. Lucyna spoj­rzała na zega­rek. Docho­dziła godzina czwarta. Do świtu mieli jesz­cze ponad dwie godziny, w tym do doj­ścia na Jasło około pół godziny. „W tych warun­kach zaj­mie nam pew­nie naj­wy­żej ze czter­dzie­ści minut” – pomy­ślała. Zapla­no­wała, że na szczy­cie Jasła zje­dzą śnia­da­nie, napiją się gorą­cej her­baty i kawy. Na odkry­tym wierz­chołku Okrą­glika, z któ­rego w końcu mogli coś dostrzec, zła­pali tro­chę odde­chu i znowu ruszyli dalej.

* * *

– Pani Lucyno – ode­zwał się jeden z uczest­ni­ków wycieczki orga­ni­zo­wa­nej przez lokalne biuro podróży – co dzi­siaj zapro­po­nuje nam pani na kola­cję?

– Prawdę powie­dziaw­szy, teraz myślę tylko o śnia­da­niu – odpo­wie­działa kobieta, która lekko sapiąc ze zmę­cze­nia, oparła się o beto­nowy trój­nóg z żółtą tabliczką i napi­sem „Jasło 1153 m n.p.m.”. – Tak jak obie­ca­łam, coś regio­nal­nego. Może hre­czanki, zwane też hre­cza­ny­kami z sosem boro­wi­ko­wym.

Pyta­jący zro­bił zdzi­wioną minę i pod­szedł bli­żej Lucyny.

– A co to za wyna­la­zek?

– A taki miej­scowy. Dawni miesz­kańcy tych gór – zro­biła gest ręką poka­zu­jąc na oko­lice – jedli to może nie na co dzień, a od święta… To jest mięso mie­szane z kaszą. Takie kotle­ciki – wyja­śniła Lucyna.

Grupa powoli zaczęła roz­pa­ko­wy­wać ple­caki. Jedni wyj­mo­wali kanapki, kubki, ter­mosy, inni przy­świe­cali im czo­łów­kami. Ktoś roz­ło­żył srebrno-złotą folię NRC, żeby usiąść na niej, a inny wyjął wielką, mocno wysłu­żoną mor­ską lor­netkę, która sta­no­wiła zapewne pokaźne obcią­że­nie w jego ple­caku.

W cza­sie śnia­da­nia Lucyna opo­wia­dała tury­stom różne histo­rie. A to o serze bunc mie­sza­nym z czosn­kiem niedź­wie­dzim, a to o spo­tka­niach z misiem, by­naj­mniej nie Puchat­kiem, w jej prze­wod­nic­kim życiu, a to o swo­ich wro­dzo­nych zdol­no­ściach węcho­wych, które pozwa­lają jej po zapa­chu roz­po­znać ślady obec­no­ści zwie­rząt, a to wresz­cie o legen­dach zwią­za­nych z obser­wo­wa­niem przez tury­stów w dzie­więt­na­stym wieku świa­teł Lwowa z nie­od­le­głej góry Łopien­nik.

Powoli zaczy­nała się robić sza­rówka. Od wschodu widać było już łunę pod­no­szą­cego się słońca. Z każdą minutą widok wyda­wał się coraz bar­dziej fascy­nu­jący. Ciemne kon­tury oko­licz­nych szczy­tów wyostrzały się i sta­wały coraz lepiej widoczne. Wyda­wało się, jakby były gra­na­towe. Z wszech­obec­nej czerni i sza­ro­ści wyła­niało się coraz wię­cej szcze­gó­łów. Gdzie­nie­gdzie w oddali dało się dostrzec poje­dyn­cze świa­tła domów zagu­bio­nych u pod­nóża gór. Wszy­scy stali jak urze­czeni, patrząc na ten teatr cieni i poja­wia­ją­cych się nie­śmiało kolo­rów.

– Pani Lucyno, tam w dole to Krzywe i Przy­słup? – Męż­czy­zna wska­zał na maja­czące w doli­nie świa­tełka, a prze­wod­niczka kiw­nęła głową. – A dokład­nie to te nasze domki są… – prze­rwał, mocno szturch­nięty przez kolegę w rękę.

– Cze­kaj, nie mów nic! – rzu­cił zde­cy­do­wa­nie i gło­śno męż­czy­zna ści­ska­jący w dłoni wielką lor­netkę.

Wszy­scy spoj­rzeli na niego badaw­czo, a naj­bacz­niej chyba Lucyna.

– Sły­szy­cie to bucze­nie w górze? Sły­szy­cie?!

– Co niby mamy sły­szeć…

– Oj, wsłu­chaj się! Nic nie mów! – prze­rwał z iry­ta­cją męż­czy­zna z lor­netką.

Zdzi­wie­nie nie scho­dziło z twa­rzy uczest­ni­ków wycieczki. Wszy­scy, chcąc nie chcąc, zaczęli nasłu­chi­wać.

– Sły­szy­cie czy nie sły­szy­cie?! To takie rów­no­mierne… Jakieś samo­loty czy co? – dodał i przy­tknął zimne szkła lor­netki do oczu. – Bo raczej nie samo­chody. Za daleko i za gło­śno – dodał męż­czy­zna, nie odry­wa­jąc się od obser­wa­cji.

Cała grupa jakby odru­chowo spoj­rzała na sie­bie, wytę­żyła jesz­cze bar­dziej słuch i zaczęła spo­glą­dać w róż­nych kie­run­kach w niebo.

– Sły­szę! – rzu­ciła Lucyna. – Sły­szę! Jakby od połu­dnio­wego wschodu. Wyraźne, jed­no­stajne bucze­nie. Na pewno samo­lot.

– Tak. Ale nie jeden! Kilka. W dodatku nisko lecące – powie­dział ktoś z grupy.

Lucyna zaczęła inten­syw­nie spo­glą­dać w kie­runku wyraź­nie już widocz­nej Poło­niny Wetliń­skiej.

– Samo­loty!? Ale jak? Tak nisko? Nad par­kiem naro­do­wym jest zakaz scho­dze­nia do pew­nej wyso­ko­ści. Niech pan tam popa­trzy! – Szarp­nęła męż­czy­znę z lor­netką za ramię i wska­zała dło­nią kie­ru­nek. – Coś widać? Niech pan spraw­dzi! Panie! Sły­szysz pan?! – pona­glała.

Męż­czy­zna inten­syw­nie lustro­wał niebo prze­sło­nięte nie­licz­nymi chmu­rami. Nagle nad szczy­tem Sme­reka jeden za dru­gim poka­zały się cztery tur­bo­śmi­głowe samo­loty trans­por­towe. Leciały naprawdę nisko. Po chwili kilka osób jakby odru­chowo schy­liło głowy, choć od samo­lo­tów dzie­liło ich dwie­ście–trzy­sta metrów, a może wię­cej. Wra­że­nie bli­sko­ści wzma­gał prze­ra­ża­jący dźwięk sil­ni­ków maszyn. Przez chwilę tury­ści spo­glą­dali to na samo­loty, to na prze­wod­niczkę, to na towa­rzy­szy wyprawy. Byli zdez­o­rien­to­wani – znik­nęły gdzieś radość i pod­eks­cy­to­wa­nie wycieczką, wido­kami, nie­zwy­kłym spek­ta­klem przy­rody.

Tym­cza­sem szaro-białe, wyraź­nie widoczne ciel­ska samo­lo­tów prze­wa­lały się nad ośnie­żo­nymi i oświe­tla­nymi pierw­szymi pro­mie­niami słońca Biesz­cza­dami. Mijały sekundy. Wszy­scy uczest­nicy wycieczki z zadar­tymi gło­wami odpro­wa­dzali wzro­kiem odcho­dzące maszyny.

– Miały znaki na sta­tecz­ni­kach, nie­bie­skie i… z żół­tym czymś. W żół­tej obwódce – rela­cjo­no­wał męż­czy­zna z lor­netką. – To żółte to był try­zub. Tak, na pewno try­zub. Ukra­ińcy – dodał po chwili waha­nia.

Lucyna dobrze pamię­tała ze swo­ich rodzin­nych opo­wie­ści, co w tej oko­licy ozna­cza i z czym się koja­rzy słowo try­zub. Prze­szedł ją dreszcz, jakaś nie­wy­tłu­ma­czalna obawa, a nawet strach. W kilka chwil prze­le­ciały jej przez głowę wszyst­kie znane jej histo­rie zwią­zane z powo­jen­nymi losami tych gór. Ni­gdy dotąd tak się nie poczuła. Ni­gdy nie była tak bli­sko tych wspo­mnień jak w tej krót­kiej chwili.

– Daj pan, zoba­czę! – powie­działa, wyry­wa­jąc bez­ce­re­mo­nial­nie lor­netkę z dłoni męż­czy­zny.

Ciem­no­szare syl­wetki samo­lo­tów odda­lały się z każdą sekundą. Kiedy prze­wod­niczka skie­ro­wała oku­lary w ich stronę, były już za daleko, aby dostrzec to, o czym mówił męż­czy­zna.

– Trzy lecą w kie­runku… zachod­nim. Pew­nie gdzieś w stronę Kro­sna, Tar­nowa, może Kra­kowa nawet? Jeden, ten ostatni, skrę­cił na pół­noc… – Zawie­siła głos. – Pew­nie kie­ruje się do Rze­szowa – rela­cjo­no­wała wciąż osłu­pia­łym tury­stom. – O co tu cho­dzi, co się dzieje? – zaczęła się gło­śno zasta­na­wiać.

Lor­netka zaczęła krą­żyć w gru­pie, nie­mal wyry­wana poprzed­ni­kom przez kolejne osoby chcące zoba­czyć odda­la­jące się szybko ukra­iń­skie maszyny.

Po kilku minu­tach nad biesz­czadz­kimi szczy­tami ponow­nie zapa­no­wała cisza. Wszystko wyglą­dało tak jak wcze­śniej. Tylko zdez­o­rien­to­wani tury­ści sto­jący przy trój­noż­nym słu­pie mieli teraz zupeł­nie inne wyrazy twa­rzy. Przez całe to zda­rze­nie nikt z grupy nie zauwa­żył, że zro­biło się jasno. Czer­wo­no­po­ma­rań­czowe słońce sta­wało się coraz bar­dziej żółte i prze­bi­jało się pro­mie­niami przez chmury. Jedy­nie w głę­bo­kich doli­nach pano­wała jesz­cze poranna sza­rość. Lucyna obser­wo­wała mil­czą­cych i zer­ka­ją­cych pyta­ją­cym wzro­kiem na sie­bie uczest­ni­ków nocno-poran­nej wycieczki. Spoj­rzała na zega­rek. Był kwa­drans przed siódmą. „Może zadzwo­nię do Mar­cina? Może mi coś pod­po­wie. Mie­li­śmy się jutro spo­tkać w »Sie­kie­re­za­dzie«. Mówił, że jest tu gdzieś w oko­licy od kilku dni. Tylko że to cho­ler­nie wcze­sna godzina! Trudno, naj­wy­żej mnie opie­przy” – pomy­ślała. Wyjęła z kie­szeni kurtki smart­fon i wybrała numer Łodyny. Była tro­chę zde­ner­wo­wana, nawet nie zwró­ciła uwagi na napis „SK Orange”, co zna­czyło, że zalo­go­wała się do sło­wac­kiej sieci tele­fo­nii komór­ko­wej wraz z usługą mobil­nego inter­netu.

* * *

Mar­cin Łodyna i jego żona Ewa spali w nie­wiel­kim pokoju na pię­trze. Poło­żyli się jakieś trzy godziny temu. Obok nich, w dru­giej sypialni, spali z kolei ich syno­wie: dzie­wię­cio­letni Michał i czte­ro­letni Kuba. Pokój chłop­ców rodzice szybko okre­ślili mia­nem ter­ra­rium i trol­lowni ze względu na bała­gan zro­biony i per­ma­nent­nie utrzy­my­wany przez dzieci. Dzień wcze­śniej Ewa i Mar­cin sie­dzieli długo przy kominku w salo­nie bia­łego domku, jak od wielu lat nazy­wał Mar­cin chatę wyna­jętą w Buku – daw­nej wsi, obec­nie jedy­nie osady leśnej dzie­sięć kilo­me­trów od Cisnej. Od czasu, jak sprze­dali dom let­ni­skowy w Łody­nie koło Ustrzyk Dol­nych, spę­dzali tu co jakiś czas część ferii zimo­wych i waka­cji. Nie­kiedy przy­jeż­dżali ze zna­jo­mymi jesie­nią na ryko­wi­sko.

Sygnał przy­cho­dzą­cego połą­cze­nia wyrwał Łodynę z głę­bo­kiego snu.

– Co jest, kurwa! O tej godzi­nie?! Kogoś poje­bało? – rzu­cił pod nosem i wziął smart­fon z szafki.

– Kocha­nie, kto, do cho­lery, dzwoni do cie­bie o tej godzi­nie? Nie­dawno poło­ży­li­śmy się spać! – wymam­ro­tała Ewa z pre­ten­sją w gło­sie i nie otwie­ra­jąc oczu, ener­gicz­nie nacią­gnęła na sie­bie zabraną przez Mar­cina koł­drę.

Łodyna nie mógł się cał­kiem obu­dzić. Przez chwilę nawet nie koja­rzył, gdzie jest. Sły­szał słowa Ewy i nie­koń­czący się sygnał przy­cho­dzą­cego połą­cze­nia. Czuł się tak samo, jak kiedy jako ofi­cer wywiadu, będąc za gra­nicą, w hote­lach, pen­sjo­na­tach, amba­sa­dach pod­ry­wał się na łóżku czymś obu­dzony i nie wie­dział, gdzie się znaj­duje. To samo miał, kiedy wra­cał zmę­czony do domu. Kiedy był na jet lagu i z opa­da­ją­cym pozio­mem adre­na­liny. Kiedy łapał prze­zię­bie­nie za sprawą kli­ma­ty­za­cji w samo­lo­cie albo kiedy dopadł go nie­żyt żołądka po jakichś orien­tal­nych potra­wach typu gril­lo­wany szczur, pra­żone kara­lu­chy, jądra barana w sosie jogur­to­wym czy oczy wiel­kiej ryby na zimno ser­wo­wane niczym ostrygi. Bywało, że w pierw­szych chwi­lach po obu­dze­niu nie pozna­wał nawet śpią­cej koło niego Ewy. Taka sytu­acja trwała zwy­kle kilka lub kil­ka­na­ście sekund, choć kie­dyś zda­rzyło się, że kilka minut, co dopro­wa­dziło do poważ­nej wymiany zdań z żoną.

Tym razem nie miał wąt­pli­wo­ści, że to Ewa, tym bar­dziej że to ona pod­nio­sła się pierw­sza, otwo­rzyła oczy, popa­trzyła na zega­rek i poło­żyła się z powro­tem, pod­cią­ga­jąc koł­drę pod brodę.

– Jesz­cze nie ma siód­mej! Ktoś zwa­rio­wał… I pro­szę cię, zmień ten cho­lerny dzwo­nek, to AC/DC z ich hała­śli­wym Shoot to Thrill. Tyle razy ci mówi­łam. Pod­rywa na równe nogi.

Łodyna odrzu­cił połą­cze­nie, nie patrząc na wyświe­tlacz.

– A w ogóle to mnie tro­chę suszy po tym seszel­skim rumie od Prze­mka. Jak on się nazywa? Aaaa! Taka­maka? – mam­ro­tała Ewa i zaczęła szu­kać na pod­ło­dze koło łóżka butelki z wodą.

– Wła­śnie, co do Prze­mka, zapo­mnia­łem ci powie­dzieć, ma nową part­nerkę, Magda, trzy­dzie­ści parę lat.

– Ale dla­czego mi o tym mówisz teraz?

– A tak mi się przy­po­mniało, jak powie­dzia­łaś o tym rumie.

– A kim ona jest? Także z branży jach­to­wej, żeglar­skiej?

– Nie­zu­peł­nie. To dzien­ni­karka. Robi filmy doku­men­talne, ostat­nio rów­nież o tema­tyce mor­skiej. Chyba tak się poznali. Prze­mek mówił mi, że ma dobre kon­takty w Rosji. Pra­co­wała tam parę lat dla nie­miec­kiej ZDF. Teraz bar­dziej zaj­muje się Ukra­iną.

– Niemka?

– Polka, ale mieszka czy miesz­kała dłuż­szy czas w Ber­li­nie.

Ewa poki­wała kilka razy głową. Napiła się wody, poło­żyła i odwró­ciła się do Mar­cina ple­cami, otu­la­jąc się przy tym szczel­niej koł­drą. Po chwili znowu roz­brzmiał sygnał przy­cho­dzą­cego połą­cze­nia. Łodyna spoj­rzał na wyświe­tlacz, bo Shoot to Thrill nie odpusz­czał.

– Lucyna? Co się stało, do cho­lery? Prze­cież jeste­śmy umó­wieni na obiad, a nie na śnia­da­nie – powie­dział do sie­bie szep­tem i naci­snął sym­bol z zie­loną słu­chawką.

– Lucyna! Czy ty wiesz, kobieto… – urwał.

Prze­wod­niczka zre­la­cjo­no­wała mu dokład­nie całą sytu­ację z Jasła, pyta­jąc, o co tu cho­dzi. Co się dzieje? Co to może ozna­czać? Mar­cin natych­miast otrzeź­wiał. To, co usły­szał, posta­wiło go do pionu. Usiadł na łóżku.

– Cze­kaj. Moment. Zaraz do cie­bie odzwo­nię. Sły­szysz? Zaraz oddzwo­nię – powtó­rzył i prze­rwał połą­cze­nie, bo ode­zwało się w nim jakieś prze­czu­cie, które coś mu zasy­gna­li­zo­wało.

Włą­czył nocną lampkę sto­jącą na szafce, prze­tarł oczy, otwo­rzył szybko apli­ka­cję Twit­tera, potem Face­bo­oka. Infor­ma­cje spły­wa­jące w mediach spo­łecz­no­ścio­wych nie pozo­sta­wiały wąt­pli­wo­ści. Zaczął czy­tać czo­łówki por­tali infor­ma­cyj­nych, stron inter­ne­to­wych sta­cji tele­wi­zyj­nych pol­skich i ame­ry­kań­skich.

– Witryny słabo się ścią­gają i te cho­lerne pro­blemy z otwar­ciem… – mru­czał do sie­bie pod nosem.

Bez­wied­nie stuk­nął parę razy smart­fo­nem w poduszkę, jakby to mogło w czymś pomóc i popra­wić zasięg inter­netu.

– Sporo fil­mów, gra­fik… Dobra, jakoś idzie – mówił cały czas, czy­ta­jąc i oglą­da­jąc rela­cje z frontu.

Po kilku minu­tach Łodyna wybrał numer Lucyny.

– Co się stało, Mar­cin? – zapy­tała zaspana Ewa, która już wcze­śniej odwró­ciła się i przy­pa­try­wała mężowi.

Znała aż za dobrze ten wyraz jego twa­rzy – coś musiało się stać.

– Cze­kaj, zaraz ci powiem. Teraz muszę coś prze­ka­zać Lucy­nie.

– Jakiej znowu Lucy­nie? – dopy­ty­wała się Ewa.

– Oj, mówi­łem ci. Tej prze­wod­niczce i biesz­czadz­kiej… ani­ma­torce. To z nią jeste­śmy dzi­siaj umó­wieni na obiad.

– Ach tak, rze­czy­wi­ście wspo­mi­na­łeś.

– Lucyna? To ja. Nie masz włą­czo­nego inter­netu? Nie wiesz, co się dzieje? No tak, fak­tycz­nie. Sam ci kie­dyś mówi­łem, że trzeba uwa­żać bli­żej gra­nicy ukra­iń­skiej. Posłu­chaj – zro­bił wyraźną pauzę – Rosja zaata­ko­wała Ukra­inę. Wszystko wska­zuje na to, że to wojna… Tak. Wojna. Peł­no­ska­lowa… Dobrze. Widzimy się w Sie­kierce o pięt­na­stej. Poga­damy. Cześć – roz­łą­czył się.

– Mar­cin, co ty opo­wia­dasz?! Co się dzieje?! Jaka wojna?! – zapy­tała już cał­kiem obu­dzona Ewa.

– Patrz! – odpo­wie­dział i zaczął wyświe­tlać poranne wia­do­mo­ści o ata­kach rakie­to­wych, bom­bo­wych i inwa­zji sił zbroj­nych Fede­ra­cji Rosyj­skiej na Ukra­inę.

Ewa zaczęła pła­kać. Mar­cin mocno ją objął i przy­tu­lił. Po chwili zaczął opo­wia­dać.

– Lucyna dzi­siaj jest wła­śnie z wycieczką na Jaśle. Wiesz, chcieli zoba­czyć wschód słońca. Widzieli cztery samo­loty trans­por­towe. Ukra­iń­skie. Leciały dość nisko, praw­do­po­dob­nie w kie­runku Kro­sna i Rze­szowa.

– Co ty opo­wia­dasz?! Kurwa, Mar­cin, znowu samo­loty?! Znowu coś z tym zwią­zane?! Nie­na­wi­dzę samo­lo­tów, Biesz­cza­dów, tej całej cho­ler­nej oko­licy – mówiła przez łzy.

– Uspo­kój się, kocha­nie.

– Czy ty wiesz, że od pra­wie dzie­się­ciu lat, ile razy tu przy­jeż­dżam, to mam przed oczami tę sytu­ację u cie­bie w domu, w Łody­nie. Jak musie­li­śmy ucie­kać. A potem w tele­wi­zji, kiedy widzia­łam ten roz­bity na sto­kach góry… – Ewa zawie­siła głos i otarła dło­nią mokre policzki.

– Kamienna Laworta – uzu­peł­nił Mar­cin.

– Tak… Ten roz­bity samo­lot i te nad­pa­lone zdję­cia, które w nim zna­leźli, z tej rosyj­skiej imprezy w hotelu Khan­zad w Kur­dy­sta­nie. I ja, a w zasa­dzie moja sukienka na nich… – Umil­kła i na chwilę zakryła twarz dłońmi. – Wyobra­żam sobie, że znów ktoś do nas w nocy przyj­dzie, że jakieś kacap­skie kil­lery skrzyw­dzą mnie, cie­bie i naszych chłop­ców. Nie rozu­miesz tego!? Naprawdę?! Mar­cin! A ty mi znowu opo­wia­dasz, wła­śnie tu, w tych górach, o jakichś samo­lotach… – Zro­biła pauzę. – A teraz w dodatku jesz­cze o woj­nie. Muszę zadzwo­nić natych­miast do Kijowa, do mamy i sio­stry – wyrzu­ciła z sie­bie jed­nym tchem i się­gnęła po smart­fon do torebki sto­ją­cej na szafce noc­nej.

– Tak. Tak. Rozu­miem, kocha­nie. Wszystko rozu­miem, że te wspo­mnie­nia, to miej­sce… – Mar­cin jesz­cze moc­niej ją przy­tu­lił i odsu­nął jej dłoń od torebki. – Pocze­kaj, posłu­chaj mnie: oni tam teraz mają na gło­wie inne sprawy. Sprawdźmy, co się tam dzieje. Które mia­sta są ata­ko­wane. Pro­szę – powie­dział i poca­ło­wał ją w usta.

Jesie­nią dwa tysiące dwu­na­stego roku, po powro­cie z Bli­skiego Wschodu, Mar­cin spo­tkał się ze swoją przy­szłą żoną Ewą Petrow­ską w domku let­ni­sko­wym we wsi Łodyna w Górach Sanocko-Tur­czań­skich nie­opo­dal Ustrzyk Dol­nych. Ewę, Ukra­inkę pol­skiego pocho­dze­nia, lekarkę z misji ONZ w Bag­da­dzie, poznał pod­czas pobytu w Iraku. Pierw­szej nocy spę­dzo­nej w domku w Łody­nie obu­dził ich i posta­wił na nogi rumor łama­nych gałęzi, nie­okre­ślony meta­liczny hałas z prze­ciw­le­głych sto­ków gór­skich oraz ludz­kie krzyki. Jak się oka­zało, na Kamien­nej Lawor­cie roz­bił się nie­wielki samo­lot spor­towo-tury­styczny PZL Gaw­ron. Mar­cin, obser­wu­jąc wów­czas to zda­rze­nie z tarasu swo­jego domku przez nie­wielki nok­to­wi­zor, dostrzegł, że z samo­lotu wydo­stali się uzbro­jeni osob­nicy. Rodzaj ich broni i zacho­wa­nie nie wska­zy­wały, że są to myśliwi. Nie namy­śla­jąc się długo, natych­miast spa­ko­wali się i wyje­chali, a w zasa­dzie ucie­kli bocz­nymi dro­gami do War­szawy. Póź­niej w tele­wi­zji, oglą­da­jąc rela­cję z miej­sca wypadku, Mar­cin nie miał wąt­pli­wo­ści, że byli to ludzie, któ­rzy przy­byli go zli­kwi­do­wać, a wcze­śniej, jak zapewne zakła­dali, zna­leźć ukryte przez niego mate­riały, które były cenne dla rosyj­skiego wywiadu.

Rozdział 4

War­szawa – marzec 2022 roku

Zawsze kiedy przy­jeż­dżał do cen­trali Agen­cji Wywiadu przy ulicy Miło­będz­kiej 55, ujmo­wała go ta nie­zmien­ność. Szla­ban opusz­cza­jący się stan­dar­dowo ze stuk­nię­ciem po wjeż­dża­ją­cym samo­cho­dzie, przy­kła­da­nie iden­ty­fi­ka­tora do czyt­nika, ponowna wędrówka szla­banu w górę, opa­da­nie kol­czatki, potem w wej­ściu do budynku roz­su­wa­nie się szkla­nych drzwi i w końcu stu­kot koło­wrot­ków. Oczy­wi­ście w miarę roz­woju sys­te­mów zabez­pie­cze­nia docho­dziły różne nowe ele­menty, ale tamte pozo­sta­wały nie­zmienne. Nie był tu przez dłuż­szy czasu, bo od dymi­sji szefa AW Sznaj­dera nawet oka­zjo­nalne kon­takty zupeł­nie ustały.

Koło sta­no­wi­ska ofi­cera dyżur­nego cze­kała na niego Zosia, któ­rej nie widział… chyba od akcji w Wied­niu.

– Cześć, Zosiu. – Łodyna mocno przy­ci­snął dziew­czynę i poca­ło­wał w poli­czek.

– Witaj, kie­row­niku. Arri­ved venue! – Uśmiech­nęła się.

– Tak, jestem na miej­scu.

– Ile to już lat? Sześć?

– Sześć. Zmie­ni­łaś się, Zosiu. Oczy­wi­ście na plus.

– A wiesz, że kiedy myślę cza­sem o tobie czy jak roz­ma­wiamy przez tele­fon, to ja zawsze mam przed oczami cie­bie w chwili, gdy odpro­wa­dza­łam cię przed wylo­tem do Bag­dadu? Pamię­tam, to było dla mnie takie wyróż­nie­nie, że mogłam ci życzyć na lot­ni­sku uda­nej ope­ra­cji – odpo­wie­działa.

Mar­cin popa­trzył na nią z sym­pa­tią. Przed oczami prze­le­ciały mu tamte chwile zwią­zane z trud­nym dla niego oso­bi­ście cza­sem. Z roz­sta­niem z Elą, jego pierw­szą żoną, i wypro­wadzką. Z pomiesz­ki­wa­niem kątem u zna­jo­mych, nawet przez krótki czas u Zosi.

– Świet­nie się, kie­row­niku, trzy­masz. Wio­senna opa­le­ni­zna, biała lniana koszula, nie­bie­ska casu­alowa mary­narka. Pach­nie morzem – zaśmiała się. – Widzia­łam na Fej­sie, Seszele, jacht na oce­anie, jakiś klub jach­towy w Gdyni, moto­rówki na morzu, wio­sło­wa­nie na SUP-ie. Tylko pozaz­dro­ścić takiej eme­ry­tury. Ach!

– Sta­ram się trzy­mać formę, Zosiu. Michał jest na miej­scu? – zapy­tał.

– Nie wiem. Czło­wiek w różo­wej albo błę­kit­nej koszulce w serek, chyba gdzieś wyje­chał, ale nie jestem pewna. Zdaje się, że przy­mie­rza się, by zostać… nauczy­cie­lem w lesie.

– Michał!? W Sta­rych Kiej­ku­tach?! No wiesz co… Nie widzę go w mun­du­rze. I tym galo­wym, i polo­wym – skwi­to­wał ze zdzi­wie­niem Łodyna.

– Nie tylko ty go nie widzisz. Te jego T-shirty wysta­jące z tyłu ze spodni. Ech… – rzu­ciła dziew­czyna szep­tem.

– Czyli to też się nie zmie­niło – powie­dział pół­gło­sem i uśmiech­nął się do niej.

Łodyna wraz z Zosią oraz odde­le­go­wa­nym do tego Micha­łem – dwójką mło­dych ofi­ce­rów – reali­zo­wali kilka lat wcze­śniej wspólne przed­się­wzię­cie spe­cjalne z ame­ry­kań­ską CIA w Wied­niu. Akcją kie­ro­wała jego prze­ło­żona Magda Sier­pecka. W wyniku tych dzia­łań, poza ujaw­nie­niem w jed­nym z anty­kwa­ria­tów dziu­pli rosyj­skiego wywiadu, Łodyna usta­lił, że agen­tem pra­cu­ją­cym dla SWR jest wice­pre­mier rządu RP. Krótko po tym Mar­cin prze­szedł na eme­ry­turę.

– Chodźmy. Pani puł­kow­nik Sier­pecka i Pio­trek cze­kają na cie­bie. Wła­ści­wie… wła­ści­wie to Pio­trek jest, a sze­fowa zaraz powinna koń­czyć jakąś odprawę przed­wy­jaz­dową czy coś takiego i zej­dzie do nas – powie­działa Zosia i weszli do windy.

– Zosiu, zacze­kaj chwilę. – Przy­trzy­mał ją deli­kat­nie za dłoń. – Jak patrzysz na to, co się dzieje u nas w kraju, jak to przyj­mu­jesz? Te wszyst­kie drań­stwa… Powiedz mi. Prze­cież to widzi­cie!

– Daj spo­kój, Mar­cin. Waka­cje idą, trzeba żyć. Zawo­dowo mam się dobrze. Nie wcho­dzę w takie dywa­ga­cje.

– Naprawdę?

– Wolę o tym nie roz­ma­wiać… Wia­domo.

– Aż taki kon­for­mizm? Nie chce mi się wie­rzyć… – Łodyna spoj­rzał na nią i pokrę­cił głową.

– Może wypar­cie? – odpo­wie­działa.

Po chwili Łodyna i Zosia weszli do gabi­netu, w któ­rym cze­kał już jego były pod­władny Pio­trek Bał­to­żak. Jak zawsze przy­wi­tali się ser­decz­nie. Pio­tra poznał w cza­sie pobytu na pla­cówce w Bag­da­dzie w dwa tysiące dwu­na­stym roku. Był on wów­czas pol­skim kon­su­lem, ale też po prze­szko­le­niu indy­wi­du­al­nym już od kilku lat pra­co­wał poza cen­tralą AW, o czym zresztą na początku ich zna­jo­mo­ści Łodyna nie wie­dział.

– Sia­daj, Mar­cin. Zosiu, dzię­kuję ci. Popro­szę cię za chwilę. Bądź u sie­bie – powie­dział Bał­to­żak. – Napi­jesz się cze­goś? – zwró­cił się do Łodyny.

– RTB, Pio­truś, czyli return to base – odpo­wie­dział Mar­cin i rozej­rzał się po dobrze zna­nym mu gabi­ne­cie.

Nabrał głę­boko powie­trza i powoli je wypu­ścił.

– A do picia pew­nie soczek. Takie teraz czasy.

– Bez prze­sady. Po pro­stu nie pro­po­nuję ci nic innego, bo pod­pi­sy­wa­łem ci prze­pustkę na wjazd samo­cho­dem – zaśmiał się Piotr i wyjął z lodówki kilka pęka­tych bute­lek soków owo­co­wych. – Jak zdro­wie na eme­ry­tu­rze?

– Dzię­kuję. Wyniki mam dużo lep­sze niż przed przej­ściem na eme­ry­turę. Pamię­tasz, co zawsze twier­dził nasz nie­od­ża­ło­wany pan dok­tor. Stres, stres i stres…

– I gene­tyka – wtrą­cił Bał­to­żak.

– Tak. Gene­tyka i przod­ko­wie, na co i tak nie mamy wpływu.

– Posłu­chaj Mar­cin, Magda zaraz będzie, to…

– To teraz powiedz mi, co u cie­bie, co u żony? Skąd ten nagły powrót z pla­cówki?! Wybie­ra­li­śmy się do was w waka­cje. Zasko­czy­łeś mnie tym odwo­ła­niem – zapy­tał Łodyna, prze­ry­wa­jąc Pio­trowi.

– W sumie to spadł mi z nieba ten powrót, to całe nagłe odwo­ła­nie. W amba­sa­dzie po odwo­ła­niu amba­sa­dora zaczęła rzą­dzić jakaś pani chargé d’affa­ires, z dupy po pro­stu. Bez doświad­cze­nia, taki przy­kład obec­nych kadr na Szu­cha. Pin­dzia z głę­bo­kiej pro­win­cji, z mało­mia­stecz­ko­wym postrze­ga­niem świata.

– Ooo, widać, że zaszła ci za skórę.

– Mnie, Mar­cin, to ona mogła… wiesz, co zro­bić? Nasko­czyć. Ale moją żonę doci­skała. Wyobraź sobie, że przy­je­chała nie­dawno dele­ga­cja z MSZ, znana ci zapewne pani dyrek­tor – Bał­to­żak wska­zał ręką w górę – i jakiś naczel­nik. Taka kon­trola okre­sowa. I żona opie­ko­wała się nimi. Wiesz, odbiór z lot­ni­ska, wypad tury­styczny po godzi­nach, restau­ra­cja nad morzem. A ta pin­dzia zaka­zała jej brać samo­chód służ­bowy i roz­li­czać wszel­kie wydatki zwią­zane z ich poby­tem. Pie­przyła, że to nie waka­cje. No i w ogóle zaka­zała jej się nimi opie­ko­wać.

– To sobie strze­liła durna baba w kolano.

– Dokład­nie. Jak można być takim pół­głów­kiem. Wyobraź sobie, co może się dziać kie­dyś, kiedy będzie jakaś ewa­ku­acja czy jakaś kolejna wojna wybuch­nie, o co w tym regio­nie nie­trudno. Ona mia­łaby to koor­dy­no­wać?! Będzie wielka porażka!

– Takie kadry są ostat­nio nie tylko w MSZ, ale jak sły­szę, i w innych mini­ster­stwach czy insty­tu­cjach.

– Roz­ma­wia­łem zaraz po powro­cie do kraju z tą panią dyrek­tor i wnio­ski pokon­trolne… – Bał­to­żak prze­rwał, bo do gabi­netu weszła Sier­pecka.

– Cześć, Mar­cin. Sły­sza­łam, że wzią­łeś się do pro­duk­cji fil­mo­wej i sce­na­riu­szy. Długo się nie widzie­li­śmy.

Pode­szła do Łodyny, uca­ło­wali się w policzki, a gdy potem Mar­cin zmie­rzył ją wzro­kiem, zaczęła się śmiać.

– Tylko, pro­szę, nie mów mi, że brą­zowy żakiet w drobną kratkę posta­rza.

Mar­cin kiw­nął głową.

– Zna­jomi rze­czy­wi­ście wcią­gają mnie w te fil­mowe tematy. Jakieś sce­na­riu­sze do poprawy, pomoc w pro­duk­cji, kon­sul­ta­cja i takie tam róż­no­ści. W każ­dym razie do czer­wo­nego dywanu bar­dzo daleko – zaśmiał się i wymow­nie zawie­sił głos. – Tak… Długo się nie widzie­li­śmy, Magda, ale chyba się nie dzi­wisz. Mia­łem poważne wąt­pli­wo­ści, kiedy Piotr zate­le­fo­no­wał i zapro­sił mnie na spo­tka­nie z wami.

– Jakiej natury? – zapy­tała Sier­pecka

– Nie domy­ślasz się? A dla­czego odsze­dłem na eme­ry­turę? Mam ci przy­po­mnieć? – Spoj­rzał na kole­żankę, potem na Pio­tra.

– Piotr zna sprawę… pana wice­pre­miera – odpo­wie­działa.

– Który cały czas trwa przy żło­bie. Ten ruski szpion. I to teraz, kiedy wojna w Ukra­inie na całego się roz­wi­nęła i nie wia­domo, jak i kiedy się zakoń­czy. Ruskie zacie­rają ręce i wzno­szą toa­sty za takie suk­cesy agen­tu­ralne w Pol­sce.

– Został odsu­nięty, jest tylko w struk­tu­rach par­tyj­nych. – Sier­pecka na moment zamil­kła. – Podobno tłu­ma­czył się swo­jemu pre­ze­sowi, że to spi­sek służb, byłych esbe­ków i ich wycho­wan­ków, że to jego zain­te­re­so­wa­nia zawo­dowe, że cho­dziło o dobra naro­dowe zra­bo­wane w cza­sie wojny przez Niem­ców, i takie tam. Prze­cież wiesz, że jakby się wydało to, co na niego mie­li­śmy, to ozna­cza­łoby totalną porażkę całej ekipy rzą­dzą­cej i naszą także. O part­ne­rach zza oce­anu nie wspo­mi­na­jąc.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki