Indyjska szarada - Marcin Faliński - ebook + książka

Indyjska szarada ebook

Faliński Marcin

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Indie, 1946. W polskim obozie dla dzieci i młodzieży w Balachadi dochodzi do tajemniczego napadu na kancelarię i kradzieży ważnej dokumentacji. Trop prowadzi polskich oficerów wywiadu do kolejnego obozu w Valivade… i do sowieckiej siatki szpiegowskiej.

1986. Amerykańska CIA zwraca uwagę na indyjskiego biznesmena o niejasnych powiązaniach z Polską. Wielelat później sprawa wraca i trafiadoemerytowanego oficera polskiego wywiadu, Marcina Łodyny. To początek jego powrotu do Indii, gdzie stara się rozwikłać dawne tajemnice i zmierzyć z przeciwnikiem sprzed lat – pułkownikiem rosyjskiego wywiadu Aleksandrowem.

W tętniących życiem ulicach New Delhi Łodyna wplątuje się w sieć intryg, geostrategicznych rozgrywek USA i Rosji oraz szeroko zakrojonej operacji dezinformacyjnej. Ale dla byłego oficera wywiadu celem staje się nie tylko misja, aletakże osobista zemsta i rozliczenie dawnych porachunków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 362

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Roz­dział 1

Indie, Balachadi, Polish Children Camp – wiosna, 1946 rok

Cień syl­wetki postaw­nego męż­czy­zny prze­su­nął się szybko po ścia­nie muro­wa­nego baraku pokry­tego czer­woną dachówką z wypa­la­nej gliny. Postać jakby zawa­hała się i zatrzy­mała na moment. Spoj­rzała w kie­runku drew­nia­nej werandy sąsied­niego budynku, na któ­rej sie­działo dwóch małych chłop­ców. Męż­czy­zna jed­nak ich nie zauwa­żył. Spu­ścił głowę, ciężko oddy­chał. Rozej­rzał się. Oparł dło­nie na bio­drach. Potem się­gnął jedną ręką do kie­szeni spodni i wycią­gnął z niej pisto­let. Popa­trzył na niego, ści­snął moc­niej ręko­jeść, robiąc przy tym ruch, jakby chciał poczuć cię­żar broni. Po chwili prze­ła­do­wał pisto­let i wsu­nął go za pasek. Zdjął z głowy czapkę i wci­snął ją pod mary­narkę. Pod­niósł ramię, odsu­nął rękaw ubra­nia i spoj­rzał na prze­gub, na zega­rek. Przez moment zasta­na­wiał się, po czym wziął głę­boki oddech i ruszył dalej.

Cze­sio prze­stra­szył się, a jego młod­szy kolega nazy­wany Rudym nie zauwa­żył cie­nia i dalej grze­bał paty­kiem w szpa­rze drew­nia­nej pod­łogi. Star­szy z chłop­ców, odkąd w cza­sie ewa­ku­acji z Iranu w czter­dzie­stym dru­gim został porwany w trans­por­cie, bał się takich sytu­acji. Teraz wypa­try­wał swo­ich kole­gów i brata, któ­rzy wybrali się na nocną wyprawę. Wsłu­chany dotąd jedy­nie w śpiew cykad, chciał się cof­nąć z progu i szarp­nąć za ramię niczego nie­świa­do­mego Rudego, ale się wstrzy­mał. Powie­dział tylko:

– Rudy! Wra­caj do baraku i ni­gdzie nie wychodź! Pamię­taj!

– Cesio! Ale ja chce dalej z tobą stló­zo­wać. Cemu mam wla­cać? – wyse­ple­nił sze­ścio­la­tek.

– Zmia­taj, jak ci kaza­łem, bo wię­cej nie wezmę cię na wartę. Już! I nakarm naszą man­gu­stę, bo nic dzi­siaj nie upo­lo­wała! – pona­glał Cze­sio.

– Oj, jus dobla, dobla – odpo­wie­dział mały rudzie­lec, po czym nie­chęt­nie wstał i z zawie­dzioną miną podrep­tał do wnę­trza baraku.

Cze­sio scho­wał się za ścianą zie­lo­nego powoju chro­nią­cego taras przed słoń­cem i kurzem. Niebo było gwiaź­dzi­ste, a noc – jasna. Próżno było jesz­cze wypa­try­wać mon­su­no­wych chmur, które ni­gdy nie poja­wiały się nagle. Wie­dział jed­nak, że w ciągu dwóch mie­sięcy można się ich spo­dzie­wać. Pamię­tał z ostat­nich lat, że na początku pada po tro­chu, a potem desz­cze są obfit­sze. Wtedy rzadko jest takie piękne niebo jak tej nocy. Cie­ka­wość ośmio­latka wzięła w końcu górę nad stra­chem i podą­żył za tajem­ni­czą posta­cią. Chwy­cił jesz­cze tylko sto­jący przy weran­dzie solidny bam­bu­sowy kij, któ­rym nie­dawno jego współ­lo­ka­tor Tadzio sto­czył zwy­cię­ską walkę z wężem oku­lar­ni­kiem naja-naja.

Wszedł mię­dzy budynki. Minął wąskie grządki z pacio­recz­ni­kami, bana­now­cami i papa­jami. Jako mały har­cerz pamię­tał o zasa­dach cho­wa­nia się i skry­tego poru­sza­nia w tere­nie. Idąc, odru­chowo schy­lał się pod oknami, w któ­rych nie było szyb, a jedy­nie poprzeczki i moski­tiery chro­niące przed koma­rami i innym tro­pi­kal­nym robac­twem. Po rudej ziemi prze­mknęła nie­wielka jasz­czurka, jedna z tych, które chło­piec łapał do pude­łek, a które były póź­niej przed­mio­tem bar­te­ro­wej wymiany z innymi miesz­kań­cami obozu na oswo­jone papugi, wie­wiórki, orzeszki ziemne, owoce, wido­kówki czy znaczki pocz­towe. Stą­pał ostroż­nie w swo­ich hin­du­skich klap­kach ozdo­bio­nych kolo­ro­wymi par­chami. Ostroż­nie wychy­lił się zza rogu budynku, ale nic nie zauwa­żył. Męż­czy­zna jakby się roz­pły­nął.

Cze­sio wró­cił więc w ten sam skryty spo­sób na werandę. Usiadł i znowu wsłu­chi­wał się w cykady. Trwało to może kil­ka­na­ście minut, może tro­chę dłu­żej. Nagle usły­szał poje­dyn­cze, stłu­mione strzały z broni pal­nej. Padły jakby z róż­nych miejsc z wnę­trza budynku, za któ­rego naroż­ni­kiem nie­dawno się ukry­wał. Zerwał się i ruszył w jego kie­runku. Z ciem­no­ści wybiegł z niego, a w zasa­dzie wysko­czył ten sam męż­czy­zna, któ­rego widział wcze­śniej. Pobiegł w kie­runku ogro­dze­nia i czar­nej cze­lu­ści ota­cza­ją­cych obóz pagór­ków. Za nim, po kil­ku­na­stu sekun­dach, w kilku wiel­kich susach wysko­czył War­sza­wiak – tak mówiono na wyso­kiego, dobrze zbu­do­wa­nego żan­darma, który nie­dawno przy­je­chał do obozu z Włoch, do swo­jej żony Karo­liny, sły­ną­cej z fioł­ko­wych oczu. Chło­paki w jego baraku zasta­na­wiali się nawet, po co przy­je­chał ten żan­darm, któ­rego imie­nia i nazwi­ska nikt tu nie znał. Zauwa­żyli nato­miast, że sporo prze­sia­dy­wał w kan­ce­la­rii u żony i u komen­danta obozu. Nie­któ­rzy mówili, że jak Anglicy zamkną obóz, to może on będzie poma­gać ewa­ku­ować ich gdzieś dalej. „Ale gdzie?! Prze­cież to jest ich dom!” – zasta­na­wiał się zawsze Cze­sio, sły­sząc takie roz­mowy.

War­sza­wiak trzy­mał w dłoni ame­ry­kań­ski pisto­let Colt 45 i jakby cze­goś nasłu­chi­wał. Inten­syw­nie wpa­try­wał się w poszcze­gólne budynki, baraki i przej­ścia mię­dzy nimi, jed­no­cze­śnie mie­rząc w nie z broni.

„Mógłby mnie zastrze­lić, gdy­bym aku­rat wyszedł zza naroż­nika albo pobiegł do naszego baraku” – pomy­ślał sku­lony malec. Znowu zale­gła cisza. Po chwili w kilku domach, w któ­rych miesz­kali nauczy­ciele i ich opie­ku­no­wie, cza­sem ofi­ce­ro­wie urlo­po­wani tu z woj­ska na rekon­wa­le­scen­cję, zapa­liły się drga­jące świa­tła lamp naf­to­wych. Ktoś wyszedł i roz­glą­dał się. Dopiero teraz do Cze­sia dotarło, że stoi nie­da­leko budynku kan­ce­la­rii obo­zo­wej. W pew­nej chwili wzrok chłopca napo­tkał spoj­rze­nie War­sza­wiaka. Ośmio­la­tek swo­imi znie­ru­cho­mia­łymi, wiel­kimi i prze­stra­szo­nymi oczami zoba­czył odda­lony o kil­ka­na­ście metrów wylot lufy pisto­letu. Męż­czy­zna opu­ścił ostroż­nie broń i pod­szedł do niego, nie prze­sta­jąc lustro­wać oto­cze­nia. Przy­kuc­nął.

– Mały… – rzu­cił szep­tem, patrząc to na chłopca, to na oto­cze­nie.

– Nie jestem mały, pro­szę pana. Nie jestem już plat­fu­sem. Mam osiem lat i mia­łem nie­dawno pierw­szą komu­nię świętą i mam swoje kor­kowe topi na głowę – odpo­wie­dział rezo­lut­nie.

– No dobrze, dobrze. Jak masz na imię… choj­raku?

– Cze­sio, pro­szę pana.

– Posłu­chaj, Cze­siu. Widzia­łeś tego czło­wieka, który wybiegł z budynku kan­ce­la­rii? – zapy­tał i ski­nął głową przez ramię.

W tym momen­cie do War­sza­wiaka pod­bie­gła jego żona Karo­lina okryta różo­wym szla­fro­kiem naśla­du­ją­cym w stylu japoń­skie kimono, pyta­jąc, co się stało.

– Kocha­nie, wra­caj do sie­bie – popro­sił ją męż­czy­zna. Powiedz wszyst­kim, któ­rych spo­tkasz na zewnątrz, żeby nie wycho­dzili i zamknęli dobrze drzwi od środka. Zawo­łaj wcze­śniej komen­danta i może kogoś z obo­zo­wej służby bez­pie­czeń­stwa.

– Ale co się stało, Robert? To ty strze­la­łeś?! Czy do cie­bie strze­lali? Nic ci nie jest? Nie jesteś ranny? – pytała, poka­zu­jąc głową na pisto­let.

– Nic mi nie jest. Posłu­chaj… Ktoś się wła­mał do kan­ce­la­rii. Będzie trzeba za dnia spraw­dzić, czego szu­kał.

Kobieta bez słowa kiw­nęła głową, popra­wia­jąc dłu­gie, sza­ty­nowe włosy, po bokach nawi­nięte na wałki.

– Ty, mały – powie­działa, nachy­la­jąc się nad chłop­cem i wciąż prze­cie­ra­jąc oczy. – My chyba się znamy? Cze­sio? Twoja sio­stra… Janka, taka czter­na­sto­latka z war­ko­czem. Tak? Przy­cho­dziła z tobą do kan­ce­la­rii, żebym jej i jej kole­żance Wan­dzi, co tak ład­nie tań­czy i chce zostać pie­lę­gniarką, czy­tała Trę­do­watą?

Chło­piec kiw­nął jasną czu­pryną.

– Ale ja wolę ame­ry­kań­skie komiksy z Tar­za­nem, pro­szę pani. – Chło­piec uło­żył usta w pod­kówkę.

– On nie jest mały – odpo­wie­dział męż­czy­zna nie­spusz­cza­jący oczu z kie­runku, w któ­rym, jak mu się wyda­wało, mógł ucie­kać intruz.

– Dobrze. Cze­siu, a co ty tu robisz w środku nocy? I w dodatku z takim solid­nym kijem? – Wska­zała na bam­bu­sową pałkę.

– Pro­szę pani, pil­no­wa­li­śmy naszego baraku z Rudym – odpo­wie­dział z satys­fak­cją.

– I było was aż dwóch? Z jed­nym kijem? – Uśmiech­nęła się.

– Tak. Ale jaki to kij! Tadziu z mojego baraku wygrał nim walkę, pro­szę pani… Z jado­wi­tym i strasz­nym wężem, bo wtedy Fra­nuś poszedł z naszą man­gu­stą na spa­cer…

– Ach tak. Pamię­tam. Oddali go Lucy­nie, żeby miej­scowi torebkę jej zro­bili z jego skóry. – Zaśmiała się, odwra­ca­jąc się do męża.

– Słu­chaj, Karo­lina. Idź już w końcu i powiedz komen­dan­towi, co się stało. Pospiesz się. I wiesz co? Roz­wa­dow­ską też poin­for­muj. Może spo­tkajmy się zaraz, powiedzmy za kwa­drans. – Spoj­rzał na zega­rek. – Cze­kaj­cie na mnie w tym baraku klu­bo­wym, w któ­rym gra­li­śmy w tenisa sto­ło­wego dzi­siaj po połu­dniu. Tam, gdzie ten wielki gra­mo­fon stoi…

– Wiem, wiem. Dwu­dziest­ka­piątka. I jesz­cze zaj­rzę na moment do kan­ce­la­rii.

Kobieta już bez słowa pobie­gła do baraku komen­danta.

– Cze­sio, możesz mi coś powie­dzieć o tym męż­czyź­nie, któ­rego widzia­łeś?

– Tak… Kiedy sie­dzia­łem na scho­dach i cze­ka­łem na chło­pa­ków z dru­żyny…

– Chło­pa­ków? Czy dziew­czyny? – spy­tał żar­to­bli­wie War­sza­wiak.

– Chło­pa­ków. My się z babami nie zada­jemy. Można dostać bęcki za to w baraku… Chło­paki poszli nad morze na nocną wyprawę. Pew­nie będą ska­kać do wody na główkę ze skal­nych pó­łek. A my z Rudym jako naj­młodsi zosta­li­śmy na war­cie. – Znowu spu­ścił głowę. – Ale niech pan nikomu nie mówi. Pro­szę, bo ojciec komen­dant będzie się zło­ścił na nich. Tak jak wtedy, kiedy cho­dzili na pola po orzeszki ziemne, bo ci miej­scowi, pan wie, Hin­dusi, skar­żyli mu się na nas. Albo jak jeden chło­pak wpadł do studni i znisz­czył rusz­to­wa­nie miej­sco­wym. To też się zło­ścił – mówił pod­eks­cy­to­wany już z zadartą głową.

– Dobrze. Obie­cuję. Nikomu nie powiem. – Zro­bił pauzę, kła­dąc na moment dłoń na ramie­niu chłopca. – To co widzia­łeś?

– Ten pan, który się cho­wał koło naszego budynku, był ubrany w mary­narkę. Miał chyba, pro­szę pana, koszulkę w paski. Miał też sze­ro­kie spodnie. I, pro­szę pana… – zawie­sił głos.

– Tak? Miej­scowy? Hin­dus?

– Nie! Wyglą­dał jak Anglik albo Polak. On scho­wał pro­szę pana pod mary­narkę taką czapkę, jaką nosili nasi mary­na­rze z „Kościuszki”, któ­rzy nas kie­dyś odwie­dzili i poda­ro­wali nam do naszej świe­tlicy radio.

– Skąd?

– Nie wie pan, co to „Kościuszko”?! To nasz słynny i dzielny sta­tek, który woził żoł­nie­rzy gene­rała Andersa.

– Ach tak. Masz rację. Czyli to mógł być mary­narz?

– Tak, pro­szę pana. Może nawet jakiś kapi­tan! Ja zawsze wszyst­kiego pil­nuję, liczę i zapa­mię­tuję. A chleb cho­wam pod poduszkę. Chło­paki mówią, że u mnie to jak w banku, jak mi coś zosta­wią na prze­cho­wa­nie. I opie­kuję się naj­młod­szym w naszym baraku, takim jed­nym rudziel­cem, który… – nie dokoń­czył, jakby chciał nabrać wię­cej powie­trza do dal­szej opo­wie­ści.

War­sza­wiak zaśmiał się i pogła­skał Cze­sia po jasnych wło­sach.

– A jego facjaty nie widzia­łeś?

– Czego, pro­szę pana?

– Twa­rzy. Czy miał wąsy, brodę, był opa­lony?

– Nie, pro­szę pana. Było za ciemno.

– A teraz, har­ce­rzu… mały ban­kowcu, roz­kaz. Wra­caj do sie­bie i zamknij się od środka. Sprawdź jedne i dru­gie drzwi! Nikomu nie­zna­nemu nie otwie­raj i nie mów o naszej roz­mo­wie. Sztama?!

– Tak jest. – Chło­piec ruszył, ale nagle się zatrzy­mał. – Pro­szę pana. On przy­biegł chyba od strony pałacu naszego dobrego maha­ra­dży.

– To może być ważne – odpo­wie­dział War­sza­wiak i uśmiech­nął się do swo­jego małego roz­mówcy.

– A jak będę już duży, jak chło­paki, to pojadę na wyprawę do Pan­hala albo Rukadi, albo pocią­giem w dru­giej kla­sie, bo w trze­ciej nie możemy jeź­dzić jako biali – wyrzu­cił z sie­bie potok słów już z gło­sem peł­nym odwagi i dobrze speł­nio­nego obo­wiązku.

Męż­czy­zna poki­wał ze zro­zu­mie­niem głową, a chło­piec, nie namy­śla­jąc się już ani chwili, pobiegł w kie­runku swo­jego baraku. War­sza­wiak zaś z pisto­le­tem w dłoni skie­ro­wał się na obrzeża obozu znaj­du­ją­cego się na nie­wiel­kim wzgó­rzu.

Wyszedł na zewnątrz i po kil­ku­na­stu kro­kach zatrzy­mał się. Zaczy­nało świ­tać. I jak to bli­sko rów­nika, pro­ces ten postę­po­wał bar­dzo szybko. Mimo tych sprzy­ja­ją­cych warun­ków wie­dział, że wszelki pościg będzie bez­sku­teczny, a nawet nie­bez­pieczny. „Prze­cież intruz mógł mieć kom­pa­nów. Może cze­kają wła­śnie na mnie? Żeby mnie dopaść i maj­chrem zakłuć po cicha­czu, żeby spró­bo­wać jesz­cze raz, następ­nej nocy? Hm… Czego szu­kał? Na czyje zle­ce­nie? Może to zwy­kły wła­my­wacz? Ale mary­narz, tutaj?” – zasta­na­wiał się inten­syw­nie.

War­sza­wiak przy­kuc­nął. Pół­pu­stynny kra­jo­braz oto­cze­nia pol­skiego obozu z każ­dym pro­mie­niem wscho­dzą­cego gdzieś daleko za hory­zon­tem słońca sta­wał się coraz bar­dziej wyraźny. Dalej, od morza cią­gnęły się piasz­czy­ste wzgó­rza pokryte rzadką, wypa­loną trawą, która cze­kała z utę­sk­nie­niem na mon­su­nowe desz­cze. Gdzie­nie­gdzie rosły kępy krza­ków i poje­dyn­cze, wyso­kie kak­tusy. Jedy­nie bli­żej studni czy nie­wiel­kich zbior­ni­ków wod­nych rosły duże figowce ze zwi­sa­ją­cymi lia­nami, sąsia­du­jące z pal­mami i innymi drze­wami. Przy takich sadzaw­kach wod­nych gro­ma­dziło się wszel­kie ptac­two. Mię­dzy kona­rami drzew uwi­jały się papugi i gołę­bie, cza­sem prze­ci­nał powie­trze maleńki koli­ber. Tak zaczy­nał się tu każdy dzień.

Patrząc tak na ten jakże inny od jego rodzin­nych stron kra­jo­braz, roz­wa­ża­jąc różne opcje zaist­nia­łej sytu­acji, zde­cy­do­wał, że po spo­tka­niu z komen­dan­tem uda się do pałacu i do odle­głej o około kilo­metr wio­ski Bala­chadi. „Może coś widzieli? Jakie­goś obcego? Hm… mary­na­rza?” – ponow­nie zagłę­bił się w nur­tu­jące go pyta­nia. Spoj­rzał kolejny już raz na zega­rek. Do pobudki o szó­stej i poran­nej musz­try obo­zo­wej dzieci i mło­dzieży miał jesz­cze tro­chę czasu. Zacią­gnął się głę­boko powie­trzem i poczuł zapach dymu, który zapewne dotarł tu z hin­du­skiej wio­ski. Był dziwny. Jakby pomie­szany z orien­talną, słodką wonią bia­łych kwia­tów tube­roz. Przy­po­mi­nała mu ona per­fumy Karo­liny, jakich uży­wała jesz­cze w Iraku, kiedy ją poznał w czter­dzie­stym dru­gim w obo­zie w Kir­kuku. Wycią­gnął z kie­szeni paczkę papie­ro­sów. Zapa­lił jed­nego i nie rusza­jąc się, znowu zapadł we wspo­mnie­nia. „Irak i ta wstrętna ćmaga, ta ber­be­lu­cha pędzona przez naszych żoł­nie­rzy w namio­tach, Pale­styna i żydow­skie bur­dele pod Tel Awi­wem, kawiar­nie Jero­zo­limy z pysz­nymi lodami i… sło­neczna Ita­lia, i tylu naszych chło­pa­ków, któ­rzy tam zostali pod Monte Cas­sino, Bolo­nią i Ankoną, nawet tych z kom­pani kar­nych. I ten pie­przony koniec wojny. Jak to mówił puł­kow­nik Cza­kucki? Są dwa narody, które prze­grały tę par­szywą wojnę, my i Niemcy” – roz­my­ślał i wpadł w jesz­cze głęb­szą zadumę. Sta­wały mu przed oczami te wszyst­kie wschody słońca na irac­kiej pustyni, kiedy zwy­kle zacią­gał się papie­ro­sem. A dookoła pano­wała cisza. Uwiel­biał ją. Chłodna woń pustyni budzą­cej się do kolej­nego dnia. W pew­nym momen­cie przy­po­mniał sobie jeden z poran­ków. Odsta­wiali wtedy na gra­nicę irań­ską sowiec­kiego szpiega. Naj­pierw na siłę wycią­gnęli go z jeepa, rzu­ca­jąc na szu­trową drogę, i zerwali ze zdrajcy ubra­nie. Potem ruskiego szpiona prze­szyły serie z trzech ste­nów, szar­piąc bez­wład­nie jego ciało, które wpa­dło do rzeki. „Kurwa. Kiedy ten bol­sze­wik Mire­czek odda­lał się od nas w samych gaciach, odgra­żał się i mówił coś o komu­ni­stycz­nej Pol­sce. Miała rację ta czer­wona szmata. Pol­ska jest teraz pod moskiew­skim butem” – pomy­ślał.

Wstał i rzu­cił nie­do­pa­łek pod nogi, żeby przy­dep­tać go butem. Szyb­kim kro­kiem skie­ro­wał się w stronę kan­ce­la­rii, w któ­rej chciał się przed spo­tka­niem rozej­rzeć, a która była przed chwilą obiek­tem napadu. „Ale dla­czego pomy­śla­łem wła­śnie o tym poranku, prze­cież tyle było innych, mil­szych, choćby z Karo­liną, a potem nad morzem w Pale­sty­nie, w Ita­lii, w tych małych wio­skach gór­skich. Dla­czego pomy­śla­łem wła­śnie o tym Mireczku?” – zasta­na­wiał się, idąc przez obóz.

* * *

Karo­lina sie­działa już w baraku klu­bo­wym. Miała na sobie mocno spraną tro­pi­kalną koszulę typu bry­tyj­skiego z bawełny w kolo­rze beżo­wo­pia­sko­wym i roz­klo­szo­waną spód­niczkę prze­ro­bioną z jakie­goś ubra­nia. Sta­lo­wo­nie­bie­ski kolor wska­zy­wał, że mate­riał pocho­dził z przy­dzia­łów RAF-u. Mani­pu­lo­wała pokrę­tłami radia, szu­ka­jąc jakiejś muzyki. Tra­fiła w końcu na sta­cję pusz­cza­jącą ame­ry­kań­skie szla­giery. Potem przej­rzała ze znu­dze­niem stos sta­rych gazet. Zna­la­zła nawet angiel­sko­ję­zyczne pismo wyda­wane w Bom­baju „Polish News” z czter­dzie­stego dru­giego roku oraz now­sze, dwu­ty­go­dnik „Polak w Indiach”. War­sza­wiak wszedł do środka i od drzwi rzu­cił:

– Karola! Widzę, że jesz­cze nikogo nie ma. Co jest?!

Spoj­rzał na jej roz­piętą do połowy koszulę, pod którą dostrzegł czarny, koron­kowy biu­sto­nosz bez ramią­czek kupiony przez niego w Bom­baju. Pod­wi­nięte regu­la­mi­nowo do łokci rękawy nada­wały kobie­cie szcze­gólny, tro­pi­kalny urok. Lubił ten styl u pol­skich dziew­czyn w 2. Kor­pu­sie. „Bra­kuje jesz­cze tylko tego czar­nego beretu, zawa­diacko zsu­nię­tego na gło­wie do tyłu” – pomy­ślał.

– Zaraz będą. Tro­chę się spóź­nią. Wiesz, ile mają obo­wiąz­ków przed roz­po­czę­ciem gim­na­styki. Poza tym kil­ka­na­ścioro dzieci jest w izbie cho­rych. Podej­rze­nia gruź­licy, uką­sze­nie węża, zatru­cie jadem skor­piona, zapa­le­nie mig­dał­ków. Codzien­nie coś nowego. W końcu to pra­wie sześć­set dzie­cia­ków. A, i jesz­cze doszło wczo­raj to zatru­cie kilku star­szych chło­pa­ków bim­brem.

– Bim­brem? Tutaj?

– Tak. Taki jeden, nazy­wają go Rusek… Oka­zało się, że pędził w baraku bim­ber z fig. Trzy­mał to w zako­pa­nym uży­wa­nym przez miej­sco­wych gli­nia­nym garze w kształ­cie kuli do prze­cho­wy­wa­nia wody, żeby była chłodna. Tylko tego nauczył się w łagrze na Sybe­rii… – Zro­biła pauzę. – A po mon­su­nie zaczną się jesz­cze dodat­kowo komary i wycią­ga­nie łóżek z bara­ków do wypa­rza­nia, masowe wmu­sza­nie w dzie­ciaki tej cho­ler­nie gorz­kiej chi­niny i sma­ro­wa­nie się tą wstrętną euka­lip­tu­sową waze­liną! Sama nie wiem, co gor­sze.

W pew­nym momen­cie do ich uszu zaczęły docho­dzić odle­głe dźwięki pia­nia kogu­tów z hin­du­skich zabu­do­wań wokół obozu.

– Do mon­sunu, do jesieni i do wia­trów paź­dzier­ni­ko­wych to chyba tu nie zosta­nie­cie. Wiesz, że roz­mowy się toczą. Mają was zamknąć i ewa­ku­ować.

– Wiem, wiem. Tak wszy­scy mówią. Ale czy to prawda? Znowu ewa­ku­acja… Słu­chaj…

Karo­lina zawie­siła głos i usia­dła, jak to zawsze lubiła, na kola­nach męża. Objęła go ramie­niem.

– Pamię­tasz, jak mnie bra­łeś na kolana w kan­ty­nach w Kir­kuku i Qizil Ribat? Albo w Wigi­lię czter­dzie­stego dru­giego, kiedy chło­paki posta­rali się o cho­inki i pousta­wiali je przed kan­ce­la­riami? Albo po wystę­pach Bog­dań­skiej? A potem Wło­chy – dodała i wyraź­nie posmut­niała. – Te zimy na irac­kiej pustyni. Brrr. Jesz­cze do tej pory mam dresz­cze, jak sobie o tym przy­po­mnę. Pie­cyki naf­towe w namio­tach, grube, weł­niane swe­try i płasz­cze. I to cho­lerne błocko. Ale co tam. Było, minęło.

– A ja pamię­tam naj­bar­dziej ten smak imbi­ro­wego piwa, poda­wa­nego przez nasze kan­ty­niarki. Takie słod­kawe. Szcze­rze mówiąc, to nie prze­pa­da­łem za nim. Dobrze, że w końcu w Reho­wot w Pale­sty­nie tra­fi­łem na porządne, war­szaw­skie piwo – odpo­wie­dział i uśmiech­nął się.

– Ooooo. Ład­nie, ład­nie. To teraz mi mówisz, że tam do tych żydow­skich bur­deli jeź­dzi­łeś?! Dobrze doga­dał­byś się z naszym księ­dzem komen­dan­tem – żach­nęła się i ski­nęła głową na drzwi wej­ściowe.

– Do jakich bur­deli?! Kocha­nie, ty mnie tak nie besz­taj, bo ja do tych baj­zli z chło­pa­kami nie cha­dza­łem! Ja tylko na piwo i na scha­bo­wego z kapu­stą – tłu­ma­czył się męż­czy­zna i zawie­sił na moment głos, by po chwili dodać: – A co, ksiądz komen­dant też lubi piwo i scha­bo­wego? Nie dzi­wię się, bo ciężko tutaj o wie­przo­winę.

– Nieee. To nie to. Nie sły­sza­łeś o nim? Że wiesz co… – powie­działa dwu­znacz­nie i mru­gnęła.

– Że co wiem?

– Mówi się, że ksiądz komen­dant nie stroni od kobiet.

Karo­lina pró­bo­wała się wyrwać, ale mąż ją przy­trzy­mał i zaśmiał się rubasz­nie.

– Coś mi chcia­łaś wcze­śniej opo­wie­dzieć.

– Tak. Ten… Cze­sio.

– Ten mój pra­wie ośmio­letni nocny wywia­dowca?

– Tak. Ten sam. Wiesz co? – Zro­biła pauzę. – Ty to jesteś jed­nak żan­darm cały czas! Dzi­wię się sama sobie, z kim ja jestem?! – powie­działa, śmie­jąc się.

War­sza­wiak soczy­ście poca­ło­wał żonę, zaty­ka­jąc jej usta i prze­ry­wa­jąc w ten spo­sób wypo­wiedź. Kobieta jed­nak wyrwała się z poca­łunku i dodała:

– Czy ty wiesz, że tego małego porwali w Ira­nie?

– Irań­czycy? Nie­moż­liwe. Oni tyle nam pomo­gli wtedy. Wspa­niali ludzie.

– Nie, nie Irań­czycy. No co ty! Sio­stra Cze­sia opo­wia­dała mi, że kiedy prze­bi­jali się cię­ża­rów­kami z Pah­lawi przez góry Kau­kazu do obozu pod Tehe­ra­nem, kie­rowcą ich cię­ża­rówki był jakiś Hin­dus. Cze­sia jako naj­młod­szego wsa­dzili do szo­ferki. I wyobraź sobie, że kie­rowca przy­krył go kocem i powie­dział innym, że Cze­sio zagi­nął na jed­nym z posto­jów.

– Nikt tam tego nie pil­no­wał?

– Jak pil­no­wał?! To były same dzieci! Sio­stra osła­biona po szpi­talu, brat kil­ku­la­tek.

– Dobra. I jak się skoń­czyło porwa­nie Cze­sia?

– A tak, że sio­stra coś zaczęła podej­rze­wać i zna­la­zła go ukry­tego za sie­dze­niem kie­rowcy.

– I co dalej?

– Co dalej? Dostał… To zna­czy kie­rowca dostał wciry od naszych już w obo­zie. Tłu­ma­czył się, że Cze­sio z tymi jego jasnymi wło­sami był tak piękny, że posta­no­wił go zabrać – odpo­wie­działa Karo­lina.

– A wiesz, kocha­nie, ja z tego czasu w Pah­lawi zapa­mię­ta­łem moment, kiedy przy­by­łem ostat­nim rzu­tem z per­so­ne­lem bazy ewa­ku­acyj­nej w Kra­sno­wodzku… I pamię­tam dokład­nie, kiedy to było. Pierw­szego wrze­śnia… – powie­dział z zadumą i wyjąw­szy paczkę che­ster­fiel­dów, poczę­sto­wał Karo­linę.

Przy­krywka meta­lo­wej ame­ry­kań­skiej zapal­niczki odsko­czyła. Męż­czy­zna prze­su­nął spraw­nie kciu­kiem po wałku i przy­pa­lił żonie, a potem sobie papie­rosa. W pomiesz­cze­niu roz­szedł się zapach ben­zyny i woń palo­nego tyto­niu.

– Te dzie­siątki tysięcy bru­da­sów, owrzo­dzo­nych, cho­rych, obdar­tych z ubrań i poczu­cia wstydu. Armia łach­ma­nia­rzy. – Zamilkł. – Kie­dyś, w pią­tym rejo­nie obozu ewa­ku­acyj­nego… – nie dokoń­czył.

– Pamię­tam tę… gorączkę ewa­ku­acyjną. Piątka była już czy­sta, po dezyn­fek­cji – wtrą­ciła Karo­lina.

– Tak. I taki maluch niósł w obo­zie zupę dla cho­rego ojca, potem zresztą spo­tka­łem go pod Monte Cas­sino. Po dro­dze wywró­cił się i ją wylał. Obaj z ojcem pła­kali…

War­sza­wiak zacią­gnął się mocno papie­ro­sem i wypu­ścił powoli obłok nie­bie­sko­sza­rego dymu.

– Ale nas te kurwy Sowieci upo­ko­rzyli i znisz­czyli w tym ich czer­wo­nym, pie­przo­nym raju. Jak­bym tak mógł… – Prze­rwał, bo do baraku klu­bo­wego wszedł komen­dant obozu i jego zastęp­czyni Roz­wa­dow­ska.

– Cze­kaj, ści­szę radio – powie­działa Karo­lina i chciała ruszyć się z kolan męż­czy­zny.

Ale War­sza­wiak ją zatrzy­mał.

– Zostaw to ustroj­stwo. Lepiej niech zagłu­sza naszą roz­mowę – powie­dział i oboje wstali i przy­wi­tali się z gośćmi.

Wszy­scy usie­dli za dużym sto­łem. Pierw­szy ode­zwał się komen­dant, ksiądz Fran­ci­szek Puta.

– To dzi­siej­sze zda­rze­nie jest bar­dzo nie­po­ko­jące. Ma pan, sier­żan­cie, jakieś wytłu­ma­cze­nie tego? Jak rozu­miem, to był napad… raczej rabun­kowy? W budynku, gdzie jest kan­ce­la­ria, trzy­mamy rów­nież nasze skromne środki finan­sowe.

– Tego jesz­cze nie wiem. Ale trzeba to jak naj­szyb­ciej spraw­dzić – odpo­wie­dział War­sza­wiak i dodał pod nosem: – Nie­złą bar­da­chę tam zosta­wił.

– Na razie dzieci mają poranną toa­letę, ście­le­nie łóżek, potem msza święta i śnia­da­nie. Szkołę zaczy­nają o ósmej. Będzie tro­chę spo­koju i wtedy można się tym zająć – stwier­dził komen­dant.

– A ja chcia­ła­bym o coś spy­tać. Przy­je­cha­łam z Bom­baju dopiero dzi­siaj i nie mie­li­śmy oka­zji się poznać. Co pana sier­żanta spro­wa­dza do nas, do Bala­chadi, poza oczy­wi­ście naszą panią Karo­liną – wtrą­ciła Roz­wa­dow­ska, dopi­na­jąc pod szyją białą koszulkę z krót­kimi ręka­wami. – Nie mia­łam żad­nej infor­ma­cji o pana wizy­cie. Nic mi nie prze­ka­zano ani przy Napean Sea Road w biu­rze Pol­skiego Czer­wo­nego Krzyża, ani w daw­nej dele­ga­tu­rze Mini­ster­stwa Pracy i Opieki Spo­łecz­nej. Widzia­łam się z naszym byłym kon­su­lem i też mi nic nie mówił o pana przy­jeź­dzie.

– Pani Zofio… Pan sier­żant przy­je­chał tu z pole­ce­nia. Ze sztabu gene­rała Andersa – powie­dział komen­dant i spoj­rzał na War­sza­wiaka.

– Rozu­miem, ale… Tu są dzieci i taka strze­la­nina. Trzeba zawia­do­mić wła­dze bry­tyj­skie, lia­son offi­cer musi o tym wie­dzieć.

– Pan Geof­frey Clarke?

– Tak. To wspa­niały czło­wiek i na pewno… – nie dokoń­czyła, bo War­sza­wiak prze­rwał jej w pół zda­nia.

– Sza­nowni pań­stwo, łaskawa pani, suge­ro­wał­bym nie zawia­da­miać nikogo. A zwłasz­cza władz bry­tyj­skich. Rów­nież i miej­sco­wej poli­cji, jak i tej w Bom­baju. Zapew­niam bowiem, że po takim zawia­do­mie­niu sprawa nie­chyb­nie dotrze do Del­hij­skiego Biura Wywia­dow­czego i do MI5. Nie potrzeba nam żad­nych pro­ble­mów w przed­dzień pew­nych decy­zji o likwi­da­cji tego obozu i jego ewa­ku­acji. Sami pań­stwo zdają sobie sprawę, w jakiej jeste­śmy sytu­acji.

– A skąd pan to wie? – drą­żyła Roz­wa­dow­ska.

– Ale co niby wiem?

– O tej likwi­da­cji obozu.

– Sza­nowna pani, Pol­ski, jaka była, już nie będzie. Rząd bry­tyj­ski ma z nami pro­blem. Wszy­scy boją się Sowie­tów i kolej­nej wojny. A my nie mamy się gdzie podziać.

– Ale my możemy tu żyć. Pra­co­wać, uczyć się – mówiła dalej kobieta.

– Pro­szę być racjo­nalną, sza­nowna pani. Nikt nas tu nie zostawi, ani w Afryce. Taka jest nie­stety prawda. Te dys­ku­sje, jak sły­szę, Pola­ków z Hin­du­sami o nie­pod­le­gło­ści Indii nie przy­spa­rzają nam przy­ja­ciół u miej­sco­wych Bry­tyj­czy­ków. W Bom­baju się o tym mówi. A dodat­kowo… środki finan­sowe się koń­czą. Polish Chil­dren Found jesz­cze działa czy już nie? – zapy­tał War­sza­wiak, ale nikt nie miał ochoty odpo­wia­dać na to pyta­nie. – Rząd w War­sza­wie kon­tro­lo­wany przez Moskwę jest od pra­wie roku uzna­wany jako jedyny legalny. Komu­ni­ści zapewne upo­mną się zaraz o was i o te tysiące dzie­cia­ków.

– Przy­po­mnę wam, że już w czter­dzie­stym czwar­tym krą­żyły o tym plotki, jakoby Anglia i Ame­ryka przy­stały na takie roz­wią­za­nie – uzu­peł­niła Karo­lina.

– Już się o nas upo­mnieli – powie­dział komen­dant i dodał ze smut­kiem: – Byli przed­sta­wi­ciele władz lubel­skich. Jeden taki od nich, bar­dzo zacią­gał, pew­nie z kre­sów. Mówił mi, że zgod­nie z pra­wem mię­dzy­na­ro­do­wym sie­roty pol­skie są pod opieką kraju ojczy­stego. Dla­tego powinny być prze­trans­por­to­wane do Pol­ski. A ja się pytam: do Pol­ski, ale jakiej Pol­ski? Czy to w ogóle będzie Pol­ska?

– Nawet mówili, że to pro­pa­ganda, że w Pol­sce ludzi zamy­kają i wywożą na Sybir. Że każdy może wra­cać i uczest­ni­czyć w odbu­do­wie kraju z całym naro­dem… Pie­prze­nie – dodała Karo­lina pół­gło­sem.

Roz­wa­dow­ska patrzyła na komen­danta wzro­kiem jakby szu­ka­ją­cym jakiejś odro­biny nadziei.

– Ale maha­ra­dża Jam Saheb na to nie pozwoli. On jest wykształ­cony w Euro­pie. Zaj­mo­wał ważne sta­no­wi­ska, prze­wod­ni­czył Radzie Ksią­żąt Indyj­skich, był jed­nym z dwóch hin­du­skich dele­ga­tów w gabi­ne­cie wojen­nym Rządu Jej Kró­lew­skiej Mości. On ma kon­takty i konek­sje. On nam pomoże. Znał gene­rała Sikor­skiego i przy­jaź­nił się z Pade­rew­skim. Pamię­tam, jak kie­dyś mówił pod­czas jed­nej z wizyt w obo­zie, żeby dzieci nie uwa­żały się za sie­roty, że teraz są miesz­kań­cami Nawa­na­garu, a on jest Babu, ojcem wszyst­kich ludzi w Nawa­na­ga­rze, więc jest także ich ojcem – mówiła emo­cjo­nal­nie Roz­wa­dow­ska i zro­biła pauzę. – Więc jak to tak? – dodała już pra­wie szep­tem.

– Pani Zofio…

– Ale ileż to on razy mówił, że zawsze pozo­sta­nie lojalny wobec Pol­ski, że będzie sym­pa­ty­zo­wał z przy­szło­ścią Pol­ski. Jaką przy­szło­ścią?! Powiedz­cie?! – Kobieta nie dawała za wygraną.

War­sza­wiak pokrę­cił głową. Wszy­scy mieli mino­rowe miny. Mil­czeli.

– Mam pyta­nie – rzu­cił sier­żant, prze­ry­wa­jąc ciszę. – Czy poza Pola­kami ktoś jesz­cze z bia­łych prze­bywa na tere­nie osie­dla?

– Jedy­nie paru Por­tu­gal­czy­ków, a tak to sami Hin­dusi. Nikogo wię­cej. Oczy­wi­ście cza­sami odwie­dzają nas różne osoby. Ale zawsze za zgodą komen­danta. Zgod­nie z regu­la­mi­nem. Ale teraz nikogo takiego nie ma.

– Rozu­miem.

– A czemu pan pyta, sier­żan­cie? – zagad­nął komen­dant.

War­sza­wiak pokrótce opi­sał sytu­ację i to, co powie­dział mu Cze­sio. Przez dłuż­szą chwilę wszy­scy sie­dzieli w mil­cze­niu. Prze­rwała je Karo­lina.

– Zawar­to­ści kasy nie spraw­dza­łam. Ale z tego, co się zorien­to­wa­łam na szybko, ktoś grze­bał w obo­zo­wej kar­to­tece. Poroz­rzu­cane były karty ewi­den­cji oso­bo­wej. Trzeba spraw­dzić dokład­nie, czy cze­goś nie zabrano.

– A czego ktoś mógł szu­kać w tym spi­sie? Na litość boską! – rzu­cił ze zdzi­wie­niem komen­dant.

– Wydaje mi się, że cho­dziło o doku­men­ta­cję dzieci, nie nas, doro­słych – odpo­wie­działa Karo­lina.

– Ojcze komen­dan­cie. Mój prze­ło­żony, puł­kow­nik Cza­kucki, poin­for­mo­wał mnie, że Sowieci kręcą się przy naszych obo­zach tutaj, a i pew­nie w Afryce. My to wła­śnie spraw­dzamy.

– Cho­dzi o naci­ski z War­szawy na powrót do Pol­ski? – zapy­tała Roz­wa­dow­ska.

– Moja pani, cho­dzi o Sowie­tów z Moskwy. Oni są bez­względni w reali­za­cji swo­ich zadań. Chyba sza­nowna pani wie, co to NKWD, i zna ich metody?! – odpo­wie­dział nieco poiry­to­wany War­sza­wiak i zawie­sił głos. – Wiemy, że oni mogą wyko­rzy­sty­wać nawet insty­tu­cje kościelne opie­ku­jące się sie­ro­tami do jakichś dzia­łań. Tylko nie wiemy dokład­nie do jakich.

– Mój ty Boże. A w jaki spo­sób te nie­bo­raki z sie­ro­ciń­ców naszego Kościoła powszech­nego mogłyby być uży­teczne dla czer­wo­nych? Zwy­kle wła­śnie bra­cia, sio­stry i księża wska­zują drogę do zacho­wa­nia pionu moral­nego opar­tego na zasa­dach chrze­ści­jań­skich, edu­kują i wycho­wują. Nie bar­dzo rozu­miem – powie­dział komen­dant.

– Ojcze, tego, jak zazna­czy­łem, nie wiem. Sta­ramy się jed­nak dowie­dzieć. A pra­cu­jemy w Lon­dy­nie w poli­tycz­nie trud­nej dla nas sytu­acji.

– Co zna­czy „my”? – Roz­wa­dow­ska znowu drą­żyła.

War­sza­wiak, jakby nie zwra­ca­jąc uwagi na jej pyta­nie, wyja­śniał dalej.

– Jest relo­ka­cja naszych jed­no­stek na Wyspy Bry­tyj­skie. Część żoł­nie­rzy odcho­dzi do cywila, ruszają w tułaczkę albo wra­cają do Pol­ski. Dosta­łem zada­nie opieki nad tym miej­scem tutaj, w Indiach. A sprawa jest na tyle poważna, że spo­dzie­wam się, że nie tylko ja będę się tym zaj­mo­wał. Może dotrze tutaj rów­nież mój były prze­ło­żony, rot­mistrz Dąbrow­ski, to zna­czy już major.

– Coś mi to nazwi­sko mówi – wtrą­cił komen­dant.

– Jego sio­stra pra­cuje w pol­skim mia­steczku w Vali­vade. Do Indii przy­je­chała z sie­ro­tami z Iranu. Zaj­mo­wała się szkołą i przed­szko­lem w Isfa­ha­nie w dziel­nicy ormiań­skiej Dżulfa. Poza tym kie­dyś pomo­gła w Ira­nie mojemu kole­dze wach­mi­strzowi Kle­ine­rowi, który jechał do Ban­dar-e Abbas. Wysłała przez niego listy do brata, a one następ­nie prze­szły przez moje ręce. Stąd ją znam – wyja­śnił War­sza­wiak.

– No dobrze. Bóg ma nas w opiece, więc ufam, że dalej też będzie miał.

War­sza­wiak popa­trzył na komen­danta zim­nym wzro­kiem. Przy­po­mniał sobie pie­kło wojenne, które prze­szedł, które z całej jego rodziny z war­szaw­skiego Gro­chowa tylko on prze­żył.

– Pani Zofio, dzi­siaj jedziemy na spo­tka­nie z maha­ra­dżą i panem Geof­freyem Clar­kiem. Niech pani nic o tym dzi­siej­szym zda­rze­niu nie mówi, jak suge­ruje sier­żant. Mamy oma­wiać sprawę adop­cji naszych dzieci.

– Adop­cji naszych dzieci? – powtó­rzyła ze zdzi­wie­niem Karo­lina.

– Tak. Mam taki pomysł i chcę w tym uczest­ni­czyć – odpo­wie­dział komen­dant. – Aby zapo­biec przy­mu­so­wemu prze­sie­dle­niu naszych sie­rot do komu­ni­stycz­nej Pol­ski, z maha­ra­dżą oraz ze wspo­mnia­nym panem Clar­kiem mamy zamiar doko­nać przed miej­sco­wym sądem zbio­ro­wej adop­cji. Zoba­czymy, co z tego wyj­dzie. Maha­ra­dża, kiedy był u nas przy oka­zji insce­ni­za­cji Kor­diana Sło­wac­kiego, pochwa­lił tę ideę.

– To ksiądz komen­dant nadep­nie na odcisk czer­wo­nym w War­sza­wie i tym sowiec­kim szpio­nom krę­cą­cym się koło naszych obo­zów tutaj – sko­men­to­wał War­sza­wiak.

– Sier­żan­cie, nie pierw­szy już raz. Bóg mnie pro­wa­dzi i chroni rów­nież przed czer­wo­nymi szpio­nami. Pani Karo­lino, jak skoń­czy­cie w kan­ce­la­rii, to sprawdź­cie, czy nie zgi­nęło coś z maga­zynu i szpi­tala – zakoń­czył, wstał i skie­ro­wał się do drzwi.

Za nim ruszyła Roz­wa­dow­ska.

Roz­dział 2

Indie, Balachadi, Polish Children Camp – lato, 1946 rok

Karo­lina i jej mąż posta­no­wili to popo­łu­dnie spę­dzić tylko razem. Usie­dli na kocu w hin­du­skie wzory. Lubili to miej­sce na wzgó­rzu za pomiesz­cze­niami kuchen­nymi, pokryte suchą trawą i drob­nym żwi­rem. Przy­po­mi­nało im obojgu kra­jo­brazy Iraku. Przed nimi roz­po­ście­rał się widok na nie­wielki lasek i kilka lepia­nek, które były domami Hin­du­sów. W lasku znaj­do­wała się stud­nia, przy któ­rej zwy­kle krę­ciły się bawoły z potęż­nymi, sza­bla­stymi rogami łap­czy­wie pijące wodę wyle­wa­jącą się ze skó­rza­nego bukłaka. Dalej widzieli morze, które zda­wało się docie­rać do obo­zo­wego wzgó­rza. Jed­nak było to tylko złu­dze­nie, bowiem do jego brzegu musie­liby iść jesz­cze ponad kilo­metr. Coraz inten­syw­niej docie­rały do nich zapa­chy tutej­szych pikant­nych potraw.

– Tam mieszka mój ulu­biony mister, mister – ode­zwała się w końcu Karo­lina, wska­zu­jąc ręką na jeden z budyn­ków.

– Kto?

– Taki sprze­dawca wszyst­kiego na pobli­skim baza­rze. Ma na imię Pat­naik, a jego żona Nalini. Możesz kupić za pięć annas boche­nek chleba albo sied­mio­fun­tową puszkę mar­mo­lady za sześć rupii albo za pięt­na­ście rupii dam­skie pan­to­felki.

– Czyli mydło i powi­dło. Byczo – rzu­cił War­sza­wiak. – Jak u nas na baza­rze nie­da­leko placu Szem­beka – dodał pod nosem.

– Tak. Coś w tym stylu. I wiesz. Za każ­dym razem, kiedy mnie widzi, to uśmie­cha się i krzy­czy: mama, mama.

Karo­lina uśmiech­nęła się i oparła brodę na dło­niach. W tym uśmie­chu trwała kilka chwil.

– Słu­chaj, nie za cie­pło ci w tej blu­zie teraz? – zapy­tała, ski­nąw­szy na męża.

– M42. Kurtka spa­do­chro­nia­rza. Mam do niej sen­ty­ment – powie­dział i uśmiech­nął się. – Zamie­ni­łem się z jed­nym jan­ke­sem we Wło­szech za flaszkę ćmagi pędzo­nej przez kolegę z Dywi­zji Kre­so­wej. Prak­tyczna. Ma dużo kie­szeni i można co nieco pod nią scho­wać. Prze­cież nie będę para­do­wał w samym pod­ko­szulku na ramiącz­kach – wyja­śnił War­sza­wiak, kle­piąc się dło­nią po pasku, za któ­rym miał scho­waną broń.

Roz­piął jedną z obszer­nych kie­szeni i wyjął paczkę che­ster­fiel­dów.

– Zapa­lisz?

– Tak. Daj.

– Wiesz, że mam roz­kaz od Cza­kuc­kiego, żeby jechać do Rode­zji i rozej­rzeć się w naszych obo­zach w Tan­ga­nice?

Karo­lina ode­rwała głowę od dłoni i spoj­rzała badaw­czo na męża.

– Kiedy byłem w Bom­baju, prze­ka­zano mi taką infor­ma­cję. Muszę także odwie­dzić kilka obo­zów spe­cjal­nych i wię­zie­nie w Kenii.

– Jakie obozy spe­cjalne i wię­zie­nie?! O czym ty mówisz, Robert?

– Dla pol­skich lafi­rynd i ban­dzio­rów, głów­nie z lwow­skiej i tar­no­pol­skiej ferajny. W wię­zie­niu sie­dzą nawet z wyro­kami śmierci. Roz­bry­kali się na afry­kań­skich dro­gach, w pol­skich obo­zach i w por­tach.

– Nie wie­dzia­łam o tym – powie­działa i zamil­kła.

– W pol­skich gaze­tach i radiu o tym nie wspo­mi­nają. To taki wsty­dliwy temat.

– A tak z cie­ka­wo­ści. Tych naszych dzi­wek to dużo Angole wyła­pali w Afryce?

– A ze sześć­dzie­siąt może?

– Cie­kawe. Sporo nawet.

– Karola, Angole już w Pah­lavi robili dokładną selek­cję z nami, a potem w Afryce. A kiedy dziew­czynki zaczęły pra­co­wać, to je odizo­lo­wali od reszty Pola­ków. A ban­dziory jak to ban­dziory… – Zro­bił pauzę. – Jak mawiał jeden pie­przony enka­wu­dzi­sta u nas w łagrze na Koły­mie: nawyk jest koszulą, którą nosimy do śmierci.

– I co z tym zro­bisz?

– Z czym?

– Z tym roz­ka­zem?

– Muszę wyko­nać. Musimy nawet.

– Żar­tu­jesz. Ja się stąd nie ruszam. A ty jak chcesz. Mnie twój Cza­kucki to może…

– Jedziesz, bo zabie­ramy grupę mło­dzieży do obo­zów w Tan­ga­nice. Zaofe­ro­wa­łem swoją pomoc i cie­bie do ich pil­no­wa­nia. Musi ktoś doro­sły z nimi jechać. Komen­dant się zgo­dził, a nawet ucie­szył. Trzeba się rych­to­wać do podróży.

– Nie mówi­łeś mi o tym! Mógł­byś takie sprawy uzgad­niać ze mną wcze­śniej.

– Kocha­nie, prze­cież wiesz, że obóz jest już prak­tycz­nie w likwi­da­cji i prze­no­szą wiele osób na połu­dnie do Vali­vade albo pro­po­nują wyjazdy do Austra­lii, Ame­ryki czy gdzie tam jesz­cze. Jedź ze mną do Afryki. Zorien­tu­jemy się w sytu­acji i wró­cimy do Indii.

– Do Vali­vade?

– Tak.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł… Może do Pol­ski jedźmy?

– To chyba mało klawy kie­ru­nek.

– Dla­czego? Może… – nie dokoń­czyła.

– Żeby nas do łagru wywieźli albo do wię­zie­nia wsa­dzili. Sły­sza­łem, że nie jest za cie­ka­wie. Wpraw­dzie mój dom pew­nie wciąż stoi. Budynki na Gro­cho­wie czy sasko­kę­powe nie ucier­piały za bar­dzo, bo to chore powsta­nie szybko się skoń­czyło po naszej stro­nie Wisły. Sowieci weszli i Niemcy nie zdą­żyli niczego zbu­rzyć – powie­dział War­sza­wiak z jakąś zadumą w gło­sie i spoj­rzał na Karo­linę.

– A jak tam jest, w tej Tan­ga­nice? – zapy­tała z tro­ską w gło­sie kobieta.

– Pew­nie pięk­nie, w końcu to Afryka. Ale mam tu jesz­cze coś do zała­twie­nia. Wiesz, z tą sprawą sprzed dwóch mie­sięcy…

– A jak wró­cimy, to co dalej z nami będzie?

– Nie wiem. Może w końcu rot­mistrz, to zna­czy major Dąbrow­ski dotrze tutaj?

– I co z tego?

– A to, że ma nie­złą kie­pełe. Jemu sprzed wojny zostały zdol­no­ści do nie­złego bla­to­wa­nia.

– Do czego? – zdzi­wiła się.

– Do robie­nia pie­nię­dzy. Dosłow­nie z niczego. Cza­kucki mówił mi, że po cichu pil­nuje naszych spraw. To zna­czy spraw finan­so­wych.

– Jakich naszych, jakich finan­so­wych?

– Oj, są takie fun­du­sze, które Anders chce ukryć w jakichś inte­re­sach. Firmy, statki, nie­ru­cho­mo­ści w Anglii, Bel­gii, Holan­dii, kopal­nie i laty­fun­dia w Afryce, lasy w Ame­ryce Połu­dnio­wej. Nie znam szcze­gó­łów, ale Dąbrow­ski to jakoś w pew­nym zakre­sie nad­zo­ruje.

– A wiesz, kocha­nie, mam kole­żankę w Bel­gii. Pisała do mnie nie­dawno. Była u Maczka i tam osie­dli z jej chło­pa­kiem. Zapra­szała mnie i mówiła, że ludzie mili. Miesz­kają gdzieś w górach… w Arde­nach. Pisała, że tro­chę podob­nie jak u nas w Kar­pa­tach, tylko niżej. Ona spod Koło­myi pocho­dzi – odparła Karo­lina.

– Może to i dobry pomysł na resztę życia. Tylko co ja tam będę robił w tej Bel­gii?

– Może ten twój Cza­kucki ci pomoże?

– Nie wiem. Spy­tać mogę. Ale musimy do Afryki popły­nąć naj­pierw. Wie­czo­rem napi­szę szcze­gó­łowy raport o spra­wie, z danymi dzie­cia­ków, które ten… mary­narz rąb­nął. Czuję, że czer­woni maczali w tym swoje łap­ska.

– Eee. Wszę­dzie ich widzisz. Nie prze­sa­dzaj. Po cho­lerę komu takie dane?

– Nie wiem. Nie moja w tym głowa. Zro­bić swoje muszę. Do rana, bo jutro z grupą naszych dzieci do Bom­baju pojadę. To trans­port do Nowej Zelan­dii, do naszego osie­dla w Pahia­tua, czy jakoś tak.

– Ubywa ich tutaj coraz szyb­ciej – wtrą­ciła za smut­kiem Karo­lina.

– Poza tym… – zawie­sił głos – mają mi coś usta­lić w spra­wie stat­ków, które cumo­wały na redzie i w por­cie wtedy, wiesz kiedy?

– Wiem, wiem. Tajem­ni­czy mary­narz…

– Tak… Wrócę za kilka dni. Naj­wy­żej… pięć. Wytrzy­masz? – War­sza­wiak uśmiech­nął się do żony i jesz­cze bar­dziej ją przy­tu­lił.

– Słu­chaj, kocha­nie – powie­działa Karo­lina i odwró­ciła się gwał­tow­nie.

– Tak? Co się stało? – War­sza­wiak popa­trzył na nią badaw­czo.

– Tak à pro­pos wła­śnie tego mary­na­rza, który się wła­mał do naszej kan­ce­la­rii, i tego, co mówił komen­dant o tych wizy­tach czer­wo­nych…

– Jakich wizy­tach czer­wo­nych?

– Tych z rządu lubel­skiego.

– Ach… tych!

– Czy nie pomy­śla­łeś, że ktoś mógł poma­gać mu w tym u nas w obo­zie? Że mają tu swo­jego czło­wieka.

– Hmm… Wiesz co? Cie­kawe. Nie pomy­śla­łem o tym. Ale cho­dzi ci o naszych czy o tych paru Por­tu­gal­czy­ków, czy może miej­sco­wych, zna­czy Hin­du­sów?

– Nie! Hin­du­sów nie. Raczej cho­dzi o naszych, o Pola­ków. Prze­cież zapewne dobrze pamię­tasz sprawę tego Mireczka albo aferę z rot­mi­strzem Klim­kow­skim, tym ze Szwa­dronu Przy­bocz­nego Andersa? Oni w Iraku pra­co­wali prze­cież dla Sowie­tów!

– Tak. I co to ma wspól­nego tutaj z nami?

– Że takich pew­nie było wię­cej i roze­szli się po świe­cie.

– Wiesz co? Nawet jakiś czas temu coś mi cho­dziło po gło­wie wła­śnie z tym pie­przo­nym Mirecz­kiem. Może jest coś w tym, co mówisz? Hm… – Wes­tchnął i zamy­ślił się.

– Odsta­wi­li­ście go wtedy na gra­nicę irań­ską, z tego, co mi opo­wia­da­łeś? Tak?

War­sza­wiak nie odpo­wie­dział. Przy­tu­lił ją moc­niej, jakby chciał obro­nić przed jakimś nie­okre­ślo­nym zagro­że­niem. Nagle tę sie­lankę prze­rwał dzie­cięcy głos chłopca:

– Pani Kalo­lino! Pani Kalo­lino!

Kobieta odwró­ciła się i zoba­czyła umo­ru­sa­nego i zzia­ja­nego rudzielca, który biegł w ich stronę. W dło­niach trzy­mał dwa duże pta­sie jaja.

– A ty, mały, nie powi­nie­neś być już w łóżku?! – zapy­tała, kiedy malec zatrzy­mał się przy nich.

– Jesce nie. Mamy jesce wie­colne lek­cje angiel­skiego z takim panem w blą­zo­wej sukience.

– A! Pew­nie z bra­tem Mauro?

– Nie, ja nie mam zadnego blata. Mój bla­ci­sek umalł. Jestem sam – odpo­wie­dział malec i posmut­niał, a po chwili dodał roz­ch­mu­rzony: – I ten pan w sukience umie jus duzo po pol­sku mówić.

– Chodź tu, Rudy! Co to za jajka? – ode­zwał się War­sza­wiak.

– To pan wie, jak na mnie wołają? – powie­dział ze zdzi­wie­niem, a jego oczy zro­biły się jesz­cze więk­sze.

– Jasne. Wiem od Cze­sia, że dziel­nie razem pil­nu­je­cie cza­sem waszego baraku.

– To jajka z dzewa, wykla­dzione z gniazda. Moze pani Kalo­lina zlobi panu jajec­nice? Ale pan ma zapal­nicke. Chciał­bym taką mieć. Ale chło­paki by mi zazdlo­ścili! – zachwy­cał się chłop­czyk, wpa­trzony w srebrną ame­ry­kań­ską zapal­niczkę obra­caną w pal­cach przez War­sza­wiaka.

War­sza­wiak wstał, wziął chłopca za rączkę i odwró­cił się do żony.

– Dobra. Na maszynce rano usma­żymy sobie z nich jajecz­nicę – powie­dział i podał jaja żonie, żeby scho­wała do płó­cien­nego bry­tyj­skiego ple­caka-torby zapi­na­nego na dwie sprzączki. – Wra­cajmy. Odpro­wa­dzimy go do baraku. Bo zdaje się, że jest na waga­rach.

Zaśmiał się.

Karo­lina wstała i wzięła męża za drugą dłoń. Ruszyli wol­nym kro­kiem niczym pod­czas spa­ceru.

– Bar­dzo polu­bi­łam Indie. Od momentu, kiedy tu przy­by­łam, zeszło ze mnie napię­cie, jakiś strach. Wszę­dzie, gdzie się ruszamy na wycieczki z dzie­cia­kami, czy w jakichś innych spra­wach, witają nas gościn­nie. Dosta­jemy owoce, drobne upo­minki. Mogła­bym tu zamiesz­kać. I wiesz, inni też mają takie odczu­cia – powie­działa. Zatrzy­mała się i na moment odwró­ciła za sie­bie.

– Cho­dzić i skła­dać ofiary nad tą zatoką, palić zwłoki umar­łych i wrzu­cać je do niej? Czy tylko palić koperty z czar­nymi obwód­kami z listami infor­mu­ją­cymi o śmierci kogoś bli­skiego, gdzieś daleko. Jesteś tego pewna, że chcia­ła­byś tu zostać i obser­wo­wać te krą­żące nad gło­wami sępy obwiesz­cza­jące śmierć? – sko­men­to­wał wypo­wiedź żony War­sza­wiak, szep­cząc jej do ucha.

Odle­gły hory­zont sta­wał się coraz ciem­niej­szy, zle­wał się już gdzie­nie­gdzie z gwiaź­dzi­stym nie­bem. Na morzu widać było świa­tła nie­wiel­kich stat­ków i łodzi, które zani­kały i poja­wiały się nagle w innym miej­scu. Czuć było pierw­sze podmu­chy wia­tru i wil­goć w powie­trzu. Daleko na wscho­dzie, nad lądem co jakiś czas maja­czyły wyła­do­wa­nia atmos­fe­ryczne. Jed­nak ich dźwięk nie docie­rał do obo­zo­wego wzgó­rza w Bala­chadi. Nad­cho­dził mon­sun. Pora, którą wszy­scy w obo­zie naj­mniej lubili.

* * *

War­sza­wiak od powrotu ze spa­ceru od kilku godzin sie­dział pochy­lony nad notat­kami i doku­men­ta­cją obo­zową. Karo­lina wcze­śniej wraz z kil­koma innymi oso­bami uzu­peł­niła dane wykra­dzione przez noc­nego intruza pra­wie dwa mie­siące temu, co zazna­czyła, opi­su­jąc je jako wtór­nik. Lista nazwisk nie była długa. Czter­na­ście osób. Po kil­ku­na­sto­mi­nu­to­wym wpa­try­wa­niu się w kartkę wstał i poszedł do baraku, w któ­rym miesz­kała pani Roz­wa­dow­ska. Ta, narze­ka­jąc, że ma jesz­cze sporo do zro­bie­nia przed snem, zarzu­ciła na ramię torebkę i poszła za War­sza­wiakiem.

– Pani Zofio, czy może mi pani poka­zać arku­sze ocen, zapisy w dzien­ni­kach lub coś podob­nego chłop­ców z tej listy?

– A po co to panu, sier­żan­cie? – zapy­tała i wzięła od męż­czy­zny kartkę ze spi­sem dzieci. – No dobrze – odrze­kła i popra­wiła na nosie oku­lary. – O! Widzę tu paru dobrych uczniów. Ale sprawdźmy jesz­cze…

Kobieta zagłę­biła się w doku­men­ta­cji szkol­nej wypeł­nia­ją­cej cały duży stół.

– Doszedł pan do cze­goś w ogóle w swoim śledz­twie? – zapy­tała po kil­ku­na­stu minu­tach jakby drwią­cym tonem.

– Tak. Choćby do tego, że jak wynika z ewi­den­cji, zło­dzieja inte­re­so­wały infor­ma­cje tylko na temat chłop­ców-sie­rot, praw­do­po­dob­nie bez rodzin w kraju czy za gra­nicą.

– Czyli z tak zwa­nej dru­giej listy.

– Dru­giej listy? – zdzi­wił się War­sza­wiak.

– Tak. Z dru­giej listy. Zro­bi­li­śmy taki podział. Na pierw­szej liście są dzieci, które mają rodzinę albo krew­nych.

– Rozu­miem…

– Co jesz­cze?

– Zauwa­ży­łem, że nie­któ­rzy chłopcy byli z mie­sza­nych mał­żeństw, jeden z pol­sko-żydow­skiej rodziny, kilku z pol­sko-bia­ło­ru­skich lub pol­sko-ukra­iń­skich – kon­ty­nu­ował War­sza­wiak.

– Tego małego z pol­sko-żydow­skiej rodziny pamię­tam. Była z nim afera.

Roz­wa­dow­ska stuk­nęła pal­cem w dzien­nik.

– Na początku obozu jakiś chło­pak chciał go uto­pić. Komen­dant pytał go, dla­czego chciał to zro­bić. Ten mu odpo­wie­dział, że w sowiec­kim sie­ro­cińcu miał kie­row­nika Żyda, który nie lubił Pola­ków.

– Co wojna i komu­nizm robią z nawet tak małych ludzi! Może kie­dyś o tym zapo­mną? – stwier­dził War­sza­wiak.

– Wie pan, sier­żan­cie. Już w kwiet­niu czter­dzie­stego trze­ciego ta ich orga­ni­za­cja pomo­cowa Aliat Ha Noar i żydow­scy przed­się­biorcy z Bom­baju wywieźli od nas, po kilku tygo­dniach od przy­jazdu, dzie­się­cioro dzieci żydow­skich. Ale ten jeden został. Może dla­tego, że z mie­sza­nej rodziny? Był jesz­cze jeden uzdol­niony, jego kolega Zyg­muś. Pocho­dził z Kra­kowa. Bar­dzo go lubi­łam. Nie chciał wyje­chać. Ale jakiś żydow­ski przed­się­biorca adop­to­wał go i Zyg­muś popły­nął przez Suez do Hajfy. – Kobieta zamy­śliła się i po chwili powie­działa: – A oni są jesz­cze u nas czy już ich ewa­ku­owano?

– Ci z mojej listy?

– Tak.

– Już wyje­chali kilka dni temu do Vali­dade, ale na szczę­ście ewi­den­cja jesz­cze nie.

Roz­wa­dow­ska pochy­liła się bar­dziej nad dzien­ni­kami z wyka­zem uczniów i oce­nami z nauki, popra­wia­jąc co chwilę zsu­wa­jące się z nosa oku­lary.

– Myśli pan, sier­żan­cie, że to tu znaj­duje się odpo­wiedź, co się stało u nas w obo­zie dwa mie­siące temu?

– Nie wiem, ale muszę to spraw­dzić.

– No dobrze. O! Mam pierw­szego. Dobre oceny, ho, ho. Angiel­ski szybko zła­pał. Nawet go koja­rzę, bo poma­gał innym w nauce. Mate­ma­tyka, geo­gra­fia też nie­źle. Zobaczmy następ­nego… Zro­bię zna­czek ołów­kiem, to sobie pan sam dokład­nie spraw­dzi. Nie jestem chyba do tego potrzebna?

– Dobrze.

– Kolejny. Też nie­źle.

Kobieta wer­to­wała ze sku­pie­niem karty, co jakiś czas spo­glą­da­jąc na War­sza­wiaka, który trzy­mał nad doku­men­tami lampę naf­tową.

– Niech­że pan sta­nie bli­żej z tą lampą! Tu przy jed­nym jest coś zapi­sane.

War­sza­wiak nachy­lił się i pod­krę­cił knot.

– Naj­młod­szy, ale też zdolny. Pamię­tam go. Taki rudzie­lec. Strasz­nie sepleni.

– Znam go, sza­nowna pani. Waga­ro­wicz z baraku Cze­sia.

– Cze­sia? Jaki waga­ro­wicz?

– Cze­sio to ten, który widział napast­nika. A tego dru­giego tak nazwa­łem, bo urwał się kie­dyś z jakiejś wie­czor­nej lek­cji angiel­skiego i przy­ła­pa­li­śmy go na tym z Karo­liną poza obo­zem.

– Ach tak. Rozu­miem. – Zaśmiała się. – Brat Mauro daje chłop­com dodat­kowe lek­cje angiel­skiego – powie­działa i zamil­kła na chwilę. – Nie można ich cza­sem upil­no­wać. Ci naj­młodsi wci­sną się w każdą dziurę w pło­cie. Hm… Pan Clarke mówił, że ten rudzie­lec to ulu­bie­niec w pałacu maha­ra­dży.

– Dla­czego?

– Po pierw­sze rudzie­lec, a oni lubią ten kolor tutaj, w Indiach. Po dru­gie zasły­nął ze śpie­wa­nia bry­tyj­skiego hymnu. W któ­ryś pią­tek na tak zwa­nej para­dzie małego maha­ra­dży…

– Czym?

– Syn maha­ra­dży orga­ni­zuje taki prze­jazd na sło­niach. Zatrzy­muje się, sypie kwiaty i takie tam… Kie­dyś ten rudzie­lec wystą­pił na tej para­dzie, bo ład­nie śpiewa. Ale przez to, że sepleni, zamiast zaśpie­wać God Save the King, zaśpie­wał God Shave the King! Maha­ra­dża i pan Clarke wie­dzieli, że się pomy­lił, ale inni nie mogli zro­zu­mieć, dla­czego ten mały Polak śpiewa, żeby ogo­lić króla?!

– Dobre! Można by powie­dzieć, że wywro­towe w kon­tek­ście aspi­ra­cji nie­pod­le­gło­ścio­wych Indii – sko­men­to­wał War­sza­wiak.

– Jesz­cze moment. Mam następ­nego i jesz­cze następ­nego. Powiem panu coś, sier­żan­cie.

Kobieta spoj­rzała na War­sza­wiaka i zro­biła dłuż­szą pauzę, zdjąw­szy z nosa oku­lary.

– My tu, nie tylko kadra, ale i star­sze dzieci, życzymy Hin­du­som nie­pod­le­gło­ści. Modlimy się za nich, za to, co dla nas zro­bili, i żeby mieli swój kraj. Nie akcep­tu­jemy tych kolo­nial­nych zasad. My też nie mamy kraju. Rozu­mie pan, co chcę powie­dzieć?

– Jak naj­bar­dziej, sza­nowna pani.

– Kie­dyś było takie zda­rze­nie, chyba w szpi­talu imie­nia Lorda Irvina w Jam­na­gar, ale nie jestem pewna. A mia­no­wi­cie angiel­ska prze­ło­żona pie­lę­gnia­rek ude­rzyła w twarz miej­scową pie­lę­gniarkę, Hin­du­skę, i strasz­nie jej nawy­my­ślała. I pro­szę sobie wyobra­zić, że w obro­nie tej nie­bo­raczki sta­nął nasz chło­pak, szes­na­sto­la­tek, który leżał tam ze zła­maną nogą. Opo­wie­dział nam o tym. A my poskar­ży­li­śmy się leka­rzowi, nie­miec­kiemu Żydowi zwol­nio­nemu z obozu inter­no­wa­nych, ale ten nie chciał się wychy­lać. Rozu­mie pan, sier­żan­cie?

– Nie­stety tak.

– Nikt poza chło­pa­kiem z Pol­ski z nogą w gip­sie i o kulach nie sta­nął w jej obro­nie! To wywo­łało kon­ster­na­cję nie tylko u hin­du­skiego per­so­nelu, ale i u innych cho­rych.

– Wyobra­żam sobie bia­łego chło­paka bro­nią­cego przed angiel­ską damą hin­du­skiej dziew­czyny.

– Tak. To w więk­szo­ści biedni ludzie, sier­żan­cie. Nie mają szkół. Tylko boga­tych stać na wysy­ła­nie dzieci po naukę do Bom­baju czy innych dużych miast. – Roz­wa­dow­ska zamy­śliła się i wró­ciła do prze­glą­da­nia ksiąg.

Po ponad dwóch kwa­dran­sach zna­la­zła wszyst­kich z listy.

– Ma pan tutaj zazna­czo­nych swo­ich… wybran­ków. Owoc­nego stu­dio­wa­nia życzę. Już nie jestem panu potrzebna, sier­żan­cie?

– Nie, dzię­kuję sza­now­nej pani.

– To idę jesz­cze na wie­czorny obchód z Lucyną spraw­dzić, czy wszę­dzie w bara­kach miesz­kal­nych są szczel­nie zasło­nięte moski­tiery. Dzi­siaj mój dyżur. Tro­chę ich jest do spraw­dze­nia. I muszę zoba­czyć, czy nie ma jakichś nowych dziur, w któ­rych mogłyby się kryć węże – powie­działa i wyjęła z torby latarkę. – A zresztą. Już pra­wie nie ma naszych pól upraw­nych z papają i warzy­wami, tylko same ostatki, nic już pra­wie nie sprze­da­jemy i wszy­scy wyjeż­dżają, to co tu robić? – dodała do sie­bie pod nosem.

Jed­nak opusz­cza­jąc pomiesz­cze­nie, kobieta nagle odwró­ciła się i rzu­ciła:

– A dla­czego wła­ści­wie mówią na pana War­sza­wiak?

– Bo jestem z syre­niego grodu, sza­nowna pani.

Roz­wa­dow­ska zmarsz­czyła czoło i spoj­rzała na swo­jego roz­mówcę pyta­ją­cym wzro­kiem.

– Z War­szawy – odpo­wie­dział i uśmiech­nął się. – A pra­wil­nie to miesz­ka­łem na war­szaw­skim Gro­cho­wie, a w zasa­dzie na Kamionku, nie­da­leko parku Pade­rew­skiego. Wycho­wa­łem się nad jezior­kiem koło fabryki Wedla. Nazy­wają mnie tak już od Iranu, od Pah­lavi.

– Ach tak. – Kobieta poki­wała głową. – Dobrej nocy – odpo­wie­działa i wyszła.

War­sza­wiak zaczął stu­dio­wać doku­men­ta­cję. Robił uważ­nie szcze­gó­łowe notatki. W końcu usiadł za biur­kiem i poło­żył na bla­cie nogi. Nalał pół szklanki koniaku Richon, który Karo­lina trzy­mała na spe­cjalną oka­zję, i wziął duży łyk. Za oknem coraz bar­dziej bły­skało. W dachówkę zaczęły ude­rzać wiel­kie kro­ple desz­czu, potem prze­sta­wało padać i znowu. Męż­czy­zna patrzył z nie­po­ko­jem w kie­runku mat roz­ło­żo­nych na więźli dacho­wej i na dachów­kach. Sły­szał, że czę­sto prze­pusz­czają wodę przy dużych nawał­ni­cach. Miał nadzieję, że budy­nek kan­ce­la­rii jest nieco solid­niej­szy.

Obraz, jaki wyła­niał się z tego, co prze­czy­tał, potwier­dzał wcze­śniej­sze przy­pusz­cze­nia. „Chłopcy, sie­roty, zdolni, jede­na­ście–pięt­na­ście lat, prze­waż­nie z mie­sza­nych mał­żeństw. Ale dla­czego oni?” – zasta­na­wiał się.

Potem prze­szedł do pobież­nego kart­ko­wa­nia wyka­zów stat­ków i ich por­tów doce­lo­wych, które pozy­skał w kapi­ta­na­cie w por­cie w Bom­baju, a dokład­nie, które po pro­stu ukradł pod­czas noc­nego wła­ma­nia. Ale nauczony doświad­cze­niem pracy w pol­skim wywia­dzie i zgod­nie z regu­łami, nie wspo­mi­nał o tym nikomu. Wra­cał też w pamięci do infor­ma­cji, które zdo­był od spe­dy­to­rów. Coś go gry­zło. W pew­nym momen­cie zrzu­cił gwał­tow­nie nogi z biurka i zaczął ponow­nie prze­glą­dać wykazy. Tym razem bar­dziej szcze­gó­łowo. Przy­bli­żył lampę naf­tową.

– Kara­czi, nasza Basra, Port Said, Pireus, Lizbona, Mom­basa, Kuala Lum­pur, Kal­kuta, Southamp­ton, nawet Bris­bane w austra­lij­skim Queen­sland… Ten pew­nie naszych też prze­wo­ził – szep­tał pod nosem. – O! Jest! Ode­ssa! Kurwa, to musi być to! Jak mogłem to prze­oczyć?! – krzyk­nął.

Ude­rzył dło­nią w stół i ponow­nie nalał sobie, ale tym razem solidną por­cję whi­sky.

„W końcu ruszę do przodu. Trzeba będzie w Bom­baju pocho­dzić przy tym albo naj­le­piej zasa­dzić się na ten sta­tek i jego załogę, kiedy ponow­nie rzuci tam kotwicę. Albo na inny z Ode­ssa lub z jakie­goś sowiec­kiego portu… Dobra. Teraz czas na akta oso­bowe kadry obo­zo­wej” – pomy­ślał i wstał.

Ruszył w kie­runku szafy z segre­ga­to­rami. Otwo­rzył ją i zaczął wyj­mo­wać teczkę po teczce. Nagle jakby zamarł w bez­ru­chu i powie­dział pod nosem do sie­bie:

– A dla­czego by nie spraw­dzić tych paru Por­tu­gal­czy­ków?

* * *

Karo­lina i War­sza­wiak stali w środku baraku z zadar­tymi gło­wami i patrzyli w górę. Był z nimi mały Cze­sio, który od dwóch mie­sięcy nie odstę­po­wał ich ani na krok po zaję­ciach szkol­nych, jeśli tylko mógł, bo nie strze­lał w tym momen­cie z procy do gołębi, nie łapał małych wie­wió­rek do oswo­je­nia czy nie grał w cym­ber­gaja w świe­tlicy. Malec przy­kryty był pele­ryną, pod którą ści­skał zeszyty i książkę. Mię­dzy popę­ka­nymi dachów­kami prze­cie­kała woda. Starsi chłopcy usta­wiali ocho­czo łóżka jedno na dru­gim, a naj­wyż­sze przy­kry­wali kocem, co two­rzyło nie­zwy­kłą kon­struk­cję zwień­czoną pro­wi­zo­rycz­nym namio­tem, którą sta­rali się umiej­sco­wić w naj­bar­dziej suchym miej­scu pomiesz­cze­nia.

– Karola… A Cze­sio, jego brat i ich sio­stra, na któ­rej są liście? – zapy­tał nie­spo­dzie­wa­nie War­sza­wiak.

Kobieta popa­trzyła na niego z zacie­ka­wie­niem.

– O czym ty myślisz, Robert?

– Wiesz o czym.

– Spraw­dzę, ale chyba na jedynce. Mają rodzinę w Anglii i jesz­cze dwóch braci w Szkole Juna­ków.

– Szkoda. Polu­bi­łem tego malca. – War­sza­wiak pogła­skał jasną, mokrą czu­prynę Cze­sia. – Chodź, Cze­siu. Zobaczmy, czy tytoń w beczce się zapa­rzył, żeby polać wywa­rem prze­ciwko robac­twu resztkę waszych warzyw koło baraku. Bo chyba prze­staje padać.

– A mogę zabrać Rudego? Pro­sił mnie, żeby z panem iść.

– Dobrze. Bie­gnij po niego!

Po paru chwi­lach młod­szy z chłop­ców biegł w ich stronę, pod­ska­ku­jąc z rado­ści, i z daleka krzy­czał:

– Pan Wal­sa­wiak, pan Wal­sa­wiak!

– Rudy jest na dwójce, na liście numer dwa – rzu­ciła pół­szep­tem do męża Karo­lina, widząc ura­do­wa­nego przy­by­sza.

War­sza­wiak wymow­nie popa­trzył na nią, a potem na malca.

Roz­dział 3

Indie, Valivade, „polskie miasteczko” – jesień, 1947 rok

– Karo­lina, no naprawdę musia­łem znowu pły­nąć do tej cho­ler­nej Rode­zji, cze­goś przy­pil­no­wać. Taki roz­kaz. I jesz­cze raz będę musiał. Tak mi zako­mu­ni­ko­wano. Tłu­ma­czę ci to od przy­jazdu, od kilku dni. Nie możesz tego zro­zu­mieć?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki