39,99 zł
Indie, 1946. W polskim obozie dla dzieci i młodzieży w Balachadi dochodzi do tajemniczego napadu na kancelarię i kradzieży ważnej dokumentacji. Trop prowadzi polskich oficerów wywiadu do kolejnego obozu w Valivade… i do sowieckiej siatki szpiegowskiej.
1986. Amerykańska CIA zwraca uwagę na indyjskiego biznesmena o niejasnych powiązaniach z Polską. Wielelat później sprawa wraca i trafiadoemerytowanego oficera polskiego wywiadu, Marcina Łodyny. To początek jego powrotu do Indii, gdzie stara się rozwikłać dawne tajemnice i zmierzyć z przeciwnikiem sprzed lat – pułkownikiem rosyjskiego wywiadu Aleksandrowem.
W tętniących życiem ulicach New Delhi Łodyna wplątuje się w sieć intryg, geostrategicznych rozgrywek USA i Rosji oraz szeroko zakrojonej operacji dezinformacyjnej. Ale dla byłego oficera wywiadu celem staje się nie tylko misja, aletakże osobista zemsta i rozliczenie dawnych porachunków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 362
Rozdział 1
Cień sylwetki postawnego mężczyzny przesunął się szybko po ścianie murowanego baraku pokrytego czerwoną dachówką z wypalanej gliny. Postać jakby zawahała się i zatrzymała na moment. Spojrzała w kierunku drewnianej werandy sąsiedniego budynku, na której siedziało dwóch małych chłopców. Mężczyzna jednak ich nie zauważył. Spuścił głowę, ciężko oddychał. Rozejrzał się. Oparł dłonie na biodrach. Potem sięgnął jedną ręką do kieszeni spodni i wyciągnął z niej pistolet. Popatrzył na niego, ścisnął mocniej rękojeść, robiąc przy tym ruch, jakby chciał poczuć ciężar broni. Po chwili przeładował pistolet i wsunął go za pasek. Zdjął z głowy czapkę i wcisnął ją pod marynarkę. Podniósł ramię, odsunął rękaw ubrania i spojrzał na przegub, na zegarek. Przez moment zastanawiał się, po czym wziął głęboki oddech i ruszył dalej.
Czesio przestraszył się, a jego młodszy kolega nazywany Rudym nie zauważył cienia i dalej grzebał patykiem w szparze drewnianej podłogi. Starszy z chłopców, odkąd w czasie ewakuacji z Iranu w czterdziestym drugim został porwany w transporcie, bał się takich sytuacji. Teraz wypatrywał swoich kolegów i brata, którzy wybrali się na nocną wyprawę. Wsłuchany dotąd jedynie w śpiew cykad, chciał się cofnąć z progu i szarpnąć za ramię niczego nieświadomego Rudego, ale się wstrzymał. Powiedział tylko:
– Rudy! Wracaj do baraku i nigdzie nie wychodź! Pamiętaj!
– Cesio! Ale ja chce dalej z tobą stlózować. Cemu mam wlacać? – wyseplenił sześciolatek.
– Zmiataj, jak ci kazałem, bo więcej nie wezmę cię na wartę. Już! I nakarm naszą mangustę, bo nic dzisiaj nie upolowała! – ponaglał Czesio.
– Oj, jus dobla, dobla – odpowiedział mały rudzielec, po czym niechętnie wstał i z zawiedzioną miną podreptał do wnętrza baraku.
Czesio schował się za ścianą zielonego powoju chroniącego taras przed słońcem i kurzem. Niebo było gwiaździste, a noc – jasna. Próżno było jeszcze wypatrywać monsunowych chmur, które nigdy nie pojawiały się nagle. Wiedział jednak, że w ciągu dwóch miesięcy można się ich spodziewać. Pamiętał z ostatnich lat, że na początku pada po trochu, a potem deszcze są obfitsze. Wtedy rzadko jest takie piękne niebo jak tej nocy. Ciekawość ośmiolatka wzięła w końcu górę nad strachem i podążył za tajemniczą postacią. Chwycił jeszcze tylko stojący przy werandzie solidny bambusowy kij, którym niedawno jego współlokator Tadzio stoczył zwycięską walkę z wężem okularnikiem naja-naja.
Wszedł między budynki. Minął wąskie grządki z paciorecznikami, bananowcami i papajami. Jako mały harcerz pamiętał o zasadach chowania się i skrytego poruszania w terenie. Idąc, odruchowo schylał się pod oknami, w których nie było szyb, a jedynie poprzeczki i moskitiery chroniące przed komarami i innym tropikalnym robactwem. Po rudej ziemi przemknęła niewielka jaszczurka, jedna z tych, które chłopiec łapał do pudełek, a które były później przedmiotem barterowej wymiany z innymi mieszkańcami obozu na oswojone papugi, wiewiórki, orzeszki ziemne, owoce, widokówki czy znaczki pocztowe. Stąpał ostrożnie w swoich hinduskich klapkach ozdobionych kolorowymi parchami. Ostrożnie wychylił się zza rogu budynku, ale nic nie zauważył. Mężczyzna jakby się rozpłynął.
Czesio wrócił więc w ten sam skryty sposób na werandę. Usiadł i znowu wsłuchiwał się w cykady. Trwało to może kilkanaście minut, może trochę dłużej. Nagle usłyszał pojedyncze, stłumione strzały z broni palnej. Padły jakby z różnych miejsc z wnętrza budynku, za którego narożnikiem niedawno się ukrywał. Zerwał się i ruszył w jego kierunku. Z ciemności wybiegł z niego, a w zasadzie wyskoczył ten sam mężczyzna, którego widział wcześniej. Pobiegł w kierunku ogrodzenia i czarnej czeluści otaczających obóz pagórków. Za nim, po kilkunastu sekundach, w kilku wielkich susach wyskoczył Warszawiak – tak mówiono na wysokiego, dobrze zbudowanego żandarma, który niedawno przyjechał do obozu z Włoch, do swojej żony Karoliny, słynącej z fiołkowych oczu. Chłopaki w jego baraku zastanawiali się nawet, po co przyjechał ten żandarm, którego imienia i nazwiska nikt tu nie znał. Zauważyli natomiast, że sporo przesiadywał w kancelarii u żony i u komendanta obozu. Niektórzy mówili, że jak Anglicy zamkną obóz, to może on będzie pomagać ewakuować ich gdzieś dalej. „Ale gdzie?! Przecież to jest ich dom!” – zastanawiał się zawsze Czesio, słysząc takie rozmowy.
Warszawiak trzymał w dłoni amerykański pistolet Colt 45 i jakby czegoś nasłuchiwał. Intensywnie wpatrywał się w poszczególne budynki, baraki i przejścia między nimi, jednocześnie mierząc w nie z broni.
„Mógłby mnie zastrzelić, gdybym akurat wyszedł zza narożnika albo pobiegł do naszego baraku” – pomyślał skulony malec. Znowu zaległa cisza. Po chwili w kilku domach, w których mieszkali nauczyciele i ich opiekunowie, czasem oficerowie urlopowani tu z wojska na rekonwalescencję, zapaliły się drgające światła lamp naftowych. Ktoś wyszedł i rozglądał się. Dopiero teraz do Czesia dotarło, że stoi niedaleko budynku kancelarii obozowej. W pewnej chwili wzrok chłopca napotkał spojrzenie Warszawiaka. Ośmiolatek swoimi znieruchomiałymi, wielkimi i przestraszonymi oczami zobaczył oddalony o kilkanaście metrów wylot lufy pistoletu. Mężczyzna opuścił ostrożnie broń i podszedł do niego, nie przestając lustrować otoczenia. Przykucnął.
– Mały… – rzucił szeptem, patrząc to na chłopca, to na otoczenie.
– Nie jestem mały, proszę pana. Nie jestem już platfusem. Mam osiem lat i miałem niedawno pierwszą komunię świętą i mam swoje korkowe topi na głowę – odpowiedział rezolutnie.
– No dobrze, dobrze. Jak masz na imię… chojraku?
– Czesio, proszę pana.
– Posłuchaj, Czesiu. Widziałeś tego człowieka, który wybiegł z budynku kancelarii? – zapytał i skinął głową przez ramię.
W tym momencie do Warszawiaka podbiegła jego żona Karolina okryta różowym szlafrokiem naśladującym w stylu japońskie kimono, pytając, co się stało.
– Kochanie, wracaj do siebie – poprosił ją mężczyzna. Powiedz wszystkim, których spotkasz na zewnątrz, żeby nie wychodzili i zamknęli dobrze drzwi od środka. Zawołaj wcześniej komendanta i może kogoś z obozowej służby bezpieczeństwa.
– Ale co się stało, Robert? To ty strzelałeś?! Czy do ciebie strzelali? Nic ci nie jest? Nie jesteś ranny? – pytała, pokazując głową na pistolet.
– Nic mi nie jest. Posłuchaj… Ktoś się włamał do kancelarii. Będzie trzeba za dnia sprawdzić, czego szukał.
Kobieta bez słowa kiwnęła głową, poprawiając długie, szatynowe włosy, po bokach nawinięte na wałki.
– Ty, mały – powiedziała, nachylając się nad chłopcem i wciąż przecierając oczy. – My chyba się znamy? Czesio? Twoja siostra… Janka, taka czternastolatka z warkoczem. Tak? Przychodziła z tobą do kancelarii, żebym jej i jej koleżance Wandzi, co tak ładnie tańczy i chce zostać pielęgniarką, czytała Trędowatą?
Chłopiec kiwnął jasną czupryną.
– Ale ja wolę amerykańskie komiksy z Tarzanem, proszę pani. – Chłopiec ułożył usta w podkówkę.
– On nie jest mały – odpowiedział mężczyzna niespuszczający oczu z kierunku, w którym, jak mu się wydawało, mógł uciekać intruz.
– Dobrze. Czesiu, a co ty tu robisz w środku nocy? I w dodatku z takim solidnym kijem? – Wskazała na bambusową pałkę.
– Proszę pani, pilnowaliśmy naszego baraku z Rudym – odpowiedział z satysfakcją.
– I było was aż dwóch? Z jednym kijem? – Uśmiechnęła się.
– Tak. Ale jaki to kij! Tadziu z mojego baraku wygrał nim walkę, proszę pani… Z jadowitym i strasznym wężem, bo wtedy Franuś poszedł z naszą mangustą na spacer…
– Ach tak. Pamiętam. Oddali go Lucynie, żeby miejscowi torebkę jej zrobili z jego skóry. – Zaśmiała się, odwracając się do męża.
– Słuchaj, Karolina. Idź już w końcu i powiedz komendantowi, co się stało. Pospiesz się. I wiesz co? Rozwadowską też poinformuj. Może spotkajmy się zaraz, powiedzmy za kwadrans. – Spojrzał na zegarek. – Czekajcie na mnie w tym baraku klubowym, w którym graliśmy w tenisa stołowego dzisiaj po południu. Tam, gdzie ten wielki gramofon stoi…
– Wiem, wiem. Dwudziestkapiątka. I jeszcze zajrzę na moment do kancelarii.
Kobieta już bez słowa pobiegła do baraku komendanta.
– Czesio, możesz mi coś powiedzieć o tym mężczyźnie, którego widziałeś?
– Tak… Kiedy siedziałem na schodach i czekałem na chłopaków z drużyny…
– Chłopaków? Czy dziewczyny? – spytał żartobliwie Warszawiak.
– Chłopaków. My się z babami nie zadajemy. Można dostać bęcki za to w baraku… Chłopaki poszli nad morze na nocną wyprawę. Pewnie będą skakać do wody na główkę ze skalnych półek. A my z Rudym jako najmłodsi zostaliśmy na warcie. – Znowu spuścił głowę. – Ale niech pan nikomu nie mówi. Proszę, bo ojciec komendant będzie się złościł na nich. Tak jak wtedy, kiedy chodzili na pola po orzeszki ziemne, bo ci miejscowi, pan wie, Hindusi, skarżyli mu się na nas. Albo jak jeden chłopak wpadł do studni i zniszczył rusztowanie miejscowym. To też się złościł – mówił podekscytowany już z zadartą głową.
– Dobrze. Obiecuję. Nikomu nie powiem. – Zrobił pauzę, kładąc na moment dłoń na ramieniu chłopca. – To co widziałeś?
– Ten pan, który się chował koło naszego budynku, był ubrany w marynarkę. Miał chyba, proszę pana, koszulkę w paski. Miał też szerokie spodnie. I, proszę pana… – zawiesił głos.
– Tak? Miejscowy? Hindus?
– Nie! Wyglądał jak Anglik albo Polak. On schował proszę pana pod marynarkę taką czapkę, jaką nosili nasi marynarze z „Kościuszki”, którzy nas kiedyś odwiedzili i podarowali nam do naszej świetlicy radio.
– Skąd?
– Nie wie pan, co to „Kościuszko”?! To nasz słynny i dzielny statek, który woził żołnierzy generała Andersa.
– Ach tak. Masz rację. Czyli to mógł być marynarz?
– Tak, proszę pana. Może nawet jakiś kapitan! Ja zawsze wszystkiego pilnuję, liczę i zapamiętuję. A chleb chowam pod poduszkę. Chłopaki mówią, że u mnie to jak w banku, jak mi coś zostawią na przechowanie. I opiekuję się najmłodszym w naszym baraku, takim jednym rudzielcem, który… – nie dokończył, jakby chciał nabrać więcej powietrza do dalszej opowieści.
Warszawiak zaśmiał się i pogłaskał Czesia po jasnych włosach.
– A jego facjaty nie widziałeś?
– Czego, proszę pana?
– Twarzy. Czy miał wąsy, brodę, był opalony?
– Nie, proszę pana. Było za ciemno.
– A teraz, harcerzu… mały bankowcu, rozkaz. Wracaj do siebie i zamknij się od środka. Sprawdź jedne i drugie drzwi! Nikomu nieznanemu nie otwieraj i nie mów o naszej rozmowie. Sztama?!
– Tak jest. – Chłopiec ruszył, ale nagle się zatrzymał. – Proszę pana. On przybiegł chyba od strony pałacu naszego dobrego maharadży.
– To może być ważne – odpowiedział Warszawiak i uśmiechnął się do swojego małego rozmówcy.
– A jak będę już duży, jak chłopaki, to pojadę na wyprawę do Panhala albo Rukadi, albo pociągiem w drugiej klasie, bo w trzeciej nie możemy jeździć jako biali – wyrzucił z siebie potok słów już z głosem pełnym odwagi i dobrze spełnionego obowiązku.
Mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową, a chłopiec, nie namyślając się już ani chwili, pobiegł w kierunku swojego baraku. Warszawiak zaś z pistoletem w dłoni skierował się na obrzeża obozu znajdującego się na niewielkim wzgórzu.
Wyszedł na zewnątrz i po kilkunastu krokach zatrzymał się. Zaczynało świtać. I jak to blisko równika, proces ten postępował bardzo szybko. Mimo tych sprzyjających warunków wiedział, że wszelki pościg będzie bezskuteczny, a nawet niebezpieczny. „Przecież intruz mógł mieć kompanów. Może czekają właśnie na mnie? Żeby mnie dopaść i majchrem zakłuć po cichaczu, żeby spróbować jeszcze raz, następnej nocy? Hm… Czego szukał? Na czyje zlecenie? Może to zwykły włamywacz? Ale marynarz, tutaj?” – zastanawiał się intensywnie.
Warszawiak przykucnął. Półpustynny krajobraz otoczenia polskiego obozu z każdym promieniem wschodzącego gdzieś daleko za horyzontem słońca stawał się coraz bardziej wyraźny. Dalej, od morza ciągnęły się piaszczyste wzgórza pokryte rzadką, wypaloną trawą, która czekała z utęsknieniem na monsunowe deszcze. Gdzieniegdzie rosły kępy krzaków i pojedyncze, wysokie kaktusy. Jedynie bliżej studni czy niewielkich zbiorników wodnych rosły duże figowce ze zwisającymi lianami, sąsiadujące z palmami i innymi drzewami. Przy takich sadzawkach wodnych gromadziło się wszelkie ptactwo. Między konarami drzew uwijały się papugi i gołębie, czasem przecinał powietrze maleńki koliber. Tak zaczynał się tu każdy dzień.
Patrząc tak na ten jakże inny od jego rodzinnych stron krajobraz, rozważając różne opcje zaistniałej sytuacji, zdecydował, że po spotkaniu z komendantem uda się do pałacu i do odległej o około kilometr wioski Balachadi. „Może coś widzieli? Jakiegoś obcego? Hm… marynarza?” – ponownie zagłębił się w nurtujące go pytania. Spojrzał kolejny już raz na zegarek. Do pobudki o szóstej i porannej musztry obozowej dzieci i młodzieży miał jeszcze trochę czasu. Zaciągnął się głęboko powietrzem i poczuł zapach dymu, który zapewne dotarł tu z hinduskiej wioski. Był dziwny. Jakby pomieszany z orientalną, słodką wonią białych kwiatów tuberoz. Przypominała mu ona perfumy Karoliny, jakich używała jeszcze w Iraku, kiedy ją poznał w czterdziestym drugim w obozie w Kirkuku. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Zapalił jednego i nie ruszając się, znowu zapadł we wspomnienia. „Irak i ta wstrętna ćmaga, ta berbelucha pędzona przez naszych żołnierzy w namiotach, Palestyna i żydowskie burdele pod Tel Awiwem, kawiarnie Jerozolimy z pysznymi lodami i… słoneczna Italia, i tylu naszych chłopaków, którzy tam zostali pod Monte Cassino, Bolonią i Ankoną, nawet tych z kompani karnych. I ten pieprzony koniec wojny. Jak to mówił pułkownik Czakucki? Są dwa narody, które przegrały tę parszywą wojnę, my i Niemcy” – rozmyślał i wpadł w jeszcze głębszą zadumę. Stawały mu przed oczami te wszystkie wschody słońca na irackiej pustyni, kiedy zwykle zaciągał się papierosem. A dookoła panowała cisza. Uwielbiał ją. Chłodna woń pustyni budzącej się do kolejnego dnia. W pewnym momencie przypomniał sobie jeden z poranków. Odstawiali wtedy na granicę irańską sowieckiego szpiega. Najpierw na siłę wyciągnęli go z jeepa, rzucając na szutrową drogę, i zerwali ze zdrajcy ubranie. Potem ruskiego szpiona przeszyły serie z trzech stenów, szarpiąc bezwładnie jego ciało, które wpadło do rzeki. „Kurwa. Kiedy ten bolszewik Mireczek oddalał się od nas w samych gaciach, odgrażał się i mówił coś o komunistycznej Polsce. Miała rację ta czerwona szmata. Polska jest teraz pod moskiewskim butem” – pomyślał.
Wstał i rzucił niedopałek pod nogi, żeby przydeptać go butem. Szybkim krokiem skierował się w stronę kancelarii, w której chciał się przed spotkaniem rozejrzeć, a która była przed chwilą obiektem napadu. „Ale dlaczego pomyślałem właśnie o tym poranku, przecież tyle było innych, milszych, choćby z Karoliną, a potem nad morzem w Palestynie, w Italii, w tych małych wioskach górskich. Dlaczego pomyślałem właśnie o tym Mireczku?” – zastanawiał się, idąc przez obóz.
Karolina siedziała już w baraku klubowym. Miała na sobie mocno spraną tropikalną koszulę typu brytyjskiego z bawełny w kolorze beżowopiaskowym i rozkloszowaną spódniczkę przerobioną z jakiegoś ubrania. Stalowoniebieski kolor wskazywał, że materiał pochodził z przydziałów RAF-u. Manipulowała pokrętłami radia, szukając jakiejś muzyki. Trafiła w końcu na stację puszczającą amerykańskie szlagiery. Potem przejrzała ze znudzeniem stos starych gazet. Znalazła nawet angielskojęzyczne pismo wydawane w Bombaju „Polish News” z czterdziestego drugiego roku oraz nowsze, dwutygodnik „Polak w Indiach”. Warszawiak wszedł do środka i od drzwi rzucił:
– Karola! Widzę, że jeszcze nikogo nie ma. Co jest?!
Spojrzał na jej rozpiętą do połowy koszulę, pod którą dostrzegł czarny, koronkowy biustonosz bez ramiączek kupiony przez niego w Bombaju. Podwinięte regulaminowo do łokci rękawy nadawały kobiecie szczególny, tropikalny urok. Lubił ten styl u polskich dziewczyn w 2. Korpusie. „Brakuje jeszcze tylko tego czarnego beretu, zawadiacko zsuniętego na głowie do tyłu” – pomyślał.
– Zaraz będą. Trochę się spóźnią. Wiesz, ile mają obowiązków przed rozpoczęciem gimnastyki. Poza tym kilkanaścioro dzieci jest w izbie chorych. Podejrzenia gruźlicy, ukąszenie węża, zatrucie jadem skorpiona, zapalenie migdałków. Codziennie coś nowego. W końcu to prawie sześćset dzieciaków. A, i jeszcze doszło wczoraj to zatrucie kilku starszych chłopaków bimbrem.
– Bimbrem? Tutaj?
– Tak. Taki jeden, nazywają go Rusek… Okazało się, że pędził w baraku bimber z fig. Trzymał to w zakopanym używanym przez miejscowych glinianym garze w kształcie kuli do przechowywania wody, żeby była chłodna. Tylko tego nauczył się w łagrze na Syberii… – Zrobiła pauzę. – A po monsunie zaczną się jeszcze dodatkowo komary i wyciąganie łóżek z baraków do wyparzania, masowe wmuszanie w dzieciaki tej cholernie gorzkiej chininy i smarowanie się tą wstrętną eukaliptusową wazeliną! Sama nie wiem, co gorsze.
W pewnym momencie do ich uszu zaczęły dochodzić odległe dźwięki piania kogutów z hinduskich zabudowań wokół obozu.
– Do monsunu, do jesieni i do wiatrów październikowych to chyba tu nie zostaniecie. Wiesz, że rozmowy się toczą. Mają was zamknąć i ewakuować.
– Wiem, wiem. Tak wszyscy mówią. Ale czy to prawda? Znowu ewakuacja… Słuchaj…
Karolina zawiesiła głos i usiadła, jak to zawsze lubiła, na kolanach męża. Objęła go ramieniem.
– Pamiętasz, jak mnie brałeś na kolana w kantynach w Kirkuku i Qizil Ribat? Albo w Wigilię czterdziestego drugiego, kiedy chłopaki postarali się o choinki i poustawiali je przed kancelariami? Albo po występach Bogdańskiej? A potem Włochy – dodała i wyraźnie posmutniała. – Te zimy na irackiej pustyni. Brrr. Jeszcze do tej pory mam dreszcze, jak sobie o tym przypomnę. Piecyki naftowe w namiotach, grube, wełniane swetry i płaszcze. I to cholerne błocko. Ale co tam. Było, minęło.
– A ja pamiętam najbardziej ten smak imbirowego piwa, podawanego przez nasze kantyniarki. Takie słodkawe. Szczerze mówiąc, to nie przepadałem za nim. Dobrze, że w końcu w Rehowot w Palestynie trafiłem na porządne, warszawskie piwo – odpowiedział i uśmiechnął się.
– Ooooo. Ładnie, ładnie. To teraz mi mówisz, że tam do tych żydowskich burdeli jeździłeś?! Dobrze dogadałbyś się z naszym księdzem komendantem – żachnęła się i skinęła głową na drzwi wejściowe.
– Do jakich burdeli?! Kochanie, ty mnie tak nie besztaj, bo ja do tych bajzli z chłopakami nie chadzałem! Ja tylko na piwo i na schabowego z kapustą – tłumaczył się mężczyzna i zawiesił na moment głos, by po chwili dodać: – A co, ksiądz komendant też lubi piwo i schabowego? Nie dziwię się, bo ciężko tutaj o wieprzowinę.
– Nieee. To nie to. Nie słyszałeś o nim? Że wiesz co… – powiedziała dwuznacznie i mrugnęła.
– Że co wiem?
– Mówi się, że ksiądz komendant nie stroni od kobiet.
Karolina próbowała się wyrwać, ale mąż ją przytrzymał i zaśmiał się rubasznie.
– Coś mi chciałaś wcześniej opowiedzieć.
– Tak. Ten… Czesio.
– Ten mój prawie ośmioletni nocny wywiadowca?
– Tak. Ten sam. Wiesz co? – Zrobiła pauzę. – Ty to jesteś jednak żandarm cały czas! Dziwię się sama sobie, z kim ja jestem?! – powiedziała, śmiejąc się.
Warszawiak soczyście pocałował żonę, zatykając jej usta i przerywając w ten sposób wypowiedź. Kobieta jednak wyrwała się z pocałunku i dodała:
– Czy ty wiesz, że tego małego porwali w Iranie?
– Irańczycy? Niemożliwe. Oni tyle nam pomogli wtedy. Wspaniali ludzie.
– Nie, nie Irańczycy. No co ty! Siostra Czesia opowiadała mi, że kiedy przebijali się ciężarówkami z Pahlawi przez góry Kaukazu do obozu pod Teheranem, kierowcą ich ciężarówki był jakiś Hindus. Czesia jako najmłodszego wsadzili do szoferki. I wyobraź sobie, że kierowca przykrył go kocem i powiedział innym, że Czesio zaginął na jednym z postojów.
– Nikt tam tego nie pilnował?
– Jak pilnował?! To były same dzieci! Siostra osłabiona po szpitalu, brat kilkulatek.
– Dobra. I jak się skończyło porwanie Czesia?
– A tak, że siostra coś zaczęła podejrzewać i znalazła go ukrytego za siedzeniem kierowcy.
– I co dalej?
– Co dalej? Dostał… To znaczy kierowca dostał wciry od naszych już w obozie. Tłumaczył się, że Czesio z tymi jego jasnymi włosami był tak piękny, że postanowił go zabrać – odpowiedziała Karolina.
– A wiesz, kochanie, ja z tego czasu w Pahlawi zapamiętałem moment, kiedy przybyłem ostatnim rzutem z personelem bazy ewakuacyjnej w Krasnowodzku… I pamiętam dokładnie, kiedy to było. Pierwszego września… – powiedział z zadumą i wyjąwszy paczkę chesterfieldów, poczęstował Karolinę.
Przykrywka metalowej amerykańskiej zapalniczki odskoczyła. Mężczyzna przesunął sprawnie kciukiem po wałku i przypalił żonie, a potem sobie papierosa. W pomieszczeniu rozszedł się zapach benzyny i woń palonego tytoniu.
– Te dziesiątki tysięcy brudasów, owrzodzonych, chorych, obdartych z ubrań i poczucia wstydu. Armia łachmaniarzy. – Zamilkł. – Kiedyś, w piątym rejonie obozu ewakuacyjnego… – nie dokończył.
– Pamiętam tę… gorączkę ewakuacyjną. Piątka była już czysta, po dezynfekcji – wtrąciła Karolina.
– Tak. I taki maluch niósł w obozie zupę dla chorego ojca, potem zresztą spotkałem go pod Monte Cassino. Po drodze wywrócił się i ją wylał. Obaj z ojcem płakali…
Warszawiak zaciągnął się mocno papierosem i wypuścił powoli obłok niebieskoszarego dymu.
– Ale nas te kurwy Sowieci upokorzyli i zniszczyli w tym ich czerwonym, pieprzonym raju. Jakbym tak mógł… – Przerwał, bo do baraku klubowego wszedł komendant obozu i jego zastępczyni Rozwadowska.
– Czekaj, ściszę radio – powiedziała Karolina i chciała ruszyć się z kolan mężczyzny.
Ale Warszawiak ją zatrzymał.
– Zostaw to ustrojstwo. Lepiej niech zagłusza naszą rozmowę – powiedział i oboje wstali i przywitali się z gośćmi.
Wszyscy usiedli za dużym stołem. Pierwszy odezwał się komendant, ksiądz Franciszek Puta.
– To dzisiejsze zdarzenie jest bardzo niepokojące. Ma pan, sierżancie, jakieś wytłumaczenie tego? Jak rozumiem, to był napad… raczej rabunkowy? W budynku, gdzie jest kancelaria, trzymamy również nasze skromne środki finansowe.
– Tego jeszcze nie wiem. Ale trzeba to jak najszybciej sprawdzić – odpowiedział Warszawiak i dodał pod nosem: – Niezłą bardachę tam zostawił.
– Na razie dzieci mają poranną toaletę, ścielenie łóżek, potem msza święta i śniadanie. Szkołę zaczynają o ósmej. Będzie trochę spokoju i wtedy można się tym zająć – stwierdził komendant.
– A ja chciałabym o coś spytać. Przyjechałam z Bombaju dopiero dzisiaj i nie mieliśmy okazji się poznać. Co pana sierżanta sprowadza do nas, do Balachadi, poza oczywiście naszą panią Karoliną – wtrąciła Rozwadowska, dopinając pod szyją białą koszulkę z krótkimi rękawami. – Nie miałam żadnej informacji o pana wizycie. Nic mi nie przekazano ani przy Napean Sea Road w biurze Polskiego Czerwonego Krzyża, ani w dawnej delegaturze Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej. Widziałam się z naszym byłym konsulem i też mi nic nie mówił o pana przyjeździe.
– Pani Zofio… Pan sierżant przyjechał tu z polecenia. Ze sztabu generała Andersa – powiedział komendant i spojrzał na Warszawiaka.
– Rozumiem, ale… Tu są dzieci i taka strzelanina. Trzeba zawiadomić władze brytyjskie, liason officer musi o tym wiedzieć.
– Pan Geoffrey Clarke?
– Tak. To wspaniały człowiek i na pewno… – nie dokończyła, bo Warszawiak przerwał jej w pół zdania.
– Szanowni państwo, łaskawa pani, sugerowałbym nie zawiadamiać nikogo. A zwłaszcza władz brytyjskich. Również i miejscowej policji, jak i tej w Bombaju. Zapewniam bowiem, że po takim zawiadomieniu sprawa niechybnie dotrze do Delhijskiego Biura Wywiadowczego i do MI5. Nie potrzeba nam żadnych problemów w przeddzień pewnych decyzji o likwidacji tego obozu i jego ewakuacji. Sami państwo zdają sobie sprawę, w jakiej jesteśmy sytuacji.
– A skąd pan to wie? – drążyła Rozwadowska.
– Ale co niby wiem?
– O tej likwidacji obozu.
– Szanowna pani, Polski, jaka była, już nie będzie. Rząd brytyjski ma z nami problem. Wszyscy boją się Sowietów i kolejnej wojny. A my nie mamy się gdzie podziać.
– Ale my możemy tu żyć. Pracować, uczyć się – mówiła dalej kobieta.
– Proszę być racjonalną, szanowna pani. Nikt nas tu nie zostawi, ani w Afryce. Taka jest niestety prawda. Te dyskusje, jak słyszę, Polaków z Hindusami o niepodległości Indii nie przysparzają nam przyjaciół u miejscowych Brytyjczyków. W Bombaju się o tym mówi. A dodatkowo… środki finansowe się kończą. Polish Children Found jeszcze działa czy już nie? – zapytał Warszawiak, ale nikt nie miał ochoty odpowiadać na to pytanie. – Rząd w Warszawie kontrolowany przez Moskwę jest od prawie roku uznawany jako jedyny legalny. Komuniści zapewne upomną się zaraz o was i o te tysiące dzieciaków.
– Przypomnę wam, że już w czterdziestym czwartym krążyły o tym plotki, jakoby Anglia i Ameryka przystały na takie rozwiązanie – uzupełniła Karolina.
– Już się o nas upomnieli – powiedział komendant i dodał ze smutkiem: – Byli przedstawiciele władz lubelskich. Jeden taki od nich, bardzo zaciągał, pewnie z kresów. Mówił mi, że zgodnie z prawem międzynarodowym sieroty polskie są pod opieką kraju ojczystego. Dlatego powinny być przetransportowane do Polski. A ja się pytam: do Polski, ale jakiej Polski? Czy to w ogóle będzie Polska?
– Nawet mówili, że to propaganda, że w Polsce ludzi zamykają i wywożą na Sybir. Że każdy może wracać i uczestniczyć w odbudowie kraju z całym narodem… Pieprzenie – dodała Karolina półgłosem.
Rozwadowska patrzyła na komendanta wzrokiem jakby szukającym jakiejś odrobiny nadziei.
– Ale maharadża Jam Saheb na to nie pozwoli. On jest wykształcony w Europie. Zajmował ważne stanowiska, przewodniczył Radzie Książąt Indyjskich, był jednym z dwóch hinduskich delegatów w gabinecie wojennym Rządu Jej Królewskiej Mości. On ma kontakty i koneksje. On nam pomoże. Znał generała Sikorskiego i przyjaźnił się z Paderewskim. Pamiętam, jak kiedyś mówił podczas jednej z wizyt w obozie, żeby dzieci nie uważały się za sieroty, że teraz są mieszkańcami Nawanagaru, a on jest Babu, ojcem wszystkich ludzi w Nawanagarze, więc jest także ich ojcem – mówiła emocjonalnie Rozwadowska i zrobiła pauzę. – Więc jak to tak? – dodała już prawie szeptem.
– Pani Zofio…
– Ale ileż to on razy mówił, że zawsze pozostanie lojalny wobec Polski, że będzie sympatyzował z przyszłością Polski. Jaką przyszłością?! Powiedzcie?! – Kobieta nie dawała za wygraną.
Warszawiak pokręcił głową. Wszyscy mieli minorowe miny. Milczeli.
– Mam pytanie – rzucił sierżant, przerywając ciszę. – Czy poza Polakami ktoś jeszcze z białych przebywa na terenie osiedla?
– Jedynie paru Portugalczyków, a tak to sami Hindusi. Nikogo więcej. Oczywiście czasami odwiedzają nas różne osoby. Ale zawsze za zgodą komendanta. Zgodnie z regulaminem. Ale teraz nikogo takiego nie ma.
– Rozumiem.
– A czemu pan pyta, sierżancie? – zagadnął komendant.
Warszawiak pokrótce opisał sytuację i to, co powiedział mu Czesio. Przez dłuższą chwilę wszyscy siedzieli w milczeniu. Przerwała je Karolina.
– Zawartości kasy nie sprawdzałam. Ale z tego, co się zorientowałam na szybko, ktoś grzebał w obozowej kartotece. Porozrzucane były karty ewidencji osobowej. Trzeba sprawdzić dokładnie, czy czegoś nie zabrano.
– A czego ktoś mógł szukać w tym spisie? Na litość boską! – rzucił ze zdziwieniem komendant.
– Wydaje mi się, że chodziło o dokumentację dzieci, nie nas, dorosłych – odpowiedziała Karolina.
– Ojcze komendancie. Mój przełożony, pułkownik Czakucki, poinformował mnie, że Sowieci kręcą się przy naszych obozach tutaj, a i pewnie w Afryce. My to właśnie sprawdzamy.
– Chodzi o naciski z Warszawy na powrót do Polski? – zapytała Rozwadowska.
– Moja pani, chodzi o Sowietów z Moskwy. Oni są bezwzględni w realizacji swoich zadań. Chyba szanowna pani wie, co to NKWD, i zna ich metody?! – odpowiedział nieco poirytowany Warszawiak i zawiesił głos. – Wiemy, że oni mogą wykorzystywać nawet instytucje kościelne opiekujące się sierotami do jakichś działań. Tylko nie wiemy dokładnie do jakich.
– Mój ty Boże. A w jaki sposób te nieboraki z sierocińców naszego Kościoła powszechnego mogłyby być użyteczne dla czerwonych? Zwykle właśnie bracia, siostry i księża wskazują drogę do zachowania pionu moralnego opartego na zasadach chrześcijańskich, edukują i wychowują. Nie bardzo rozumiem – powiedział komendant.
– Ojcze, tego, jak zaznaczyłem, nie wiem. Staramy się jednak dowiedzieć. A pracujemy w Londynie w politycznie trudnej dla nas sytuacji.
– Co znaczy „my”? – Rozwadowska znowu drążyła.
Warszawiak, jakby nie zwracając uwagi na jej pytanie, wyjaśniał dalej.
– Jest relokacja naszych jednostek na Wyspy Brytyjskie. Część żołnierzy odchodzi do cywila, ruszają w tułaczkę albo wracają do Polski. Dostałem zadanie opieki nad tym miejscem tutaj, w Indiach. A sprawa jest na tyle poważna, że spodziewam się, że nie tylko ja będę się tym zajmował. Może dotrze tutaj również mój były przełożony, rotmistrz Dąbrowski, to znaczy już major.
– Coś mi to nazwisko mówi – wtrącił komendant.
– Jego siostra pracuje w polskim miasteczku w Valivade. Do Indii przyjechała z sierotami z Iranu. Zajmowała się szkołą i przedszkolem w Isfahanie w dzielnicy ormiańskiej Dżulfa. Poza tym kiedyś pomogła w Iranie mojemu koledze wachmistrzowi Kleinerowi, który jechał do Bandar-e Abbas. Wysłała przez niego listy do brata, a one następnie przeszły przez moje ręce. Stąd ją znam – wyjaśnił Warszawiak.
– No dobrze. Bóg ma nas w opiece, więc ufam, że dalej też będzie miał.
Warszawiak popatrzył na komendanta zimnym wzrokiem. Przypomniał sobie piekło wojenne, które przeszedł, które z całej jego rodziny z warszawskiego Grochowa tylko on przeżył.
– Pani Zofio, dzisiaj jedziemy na spotkanie z maharadżą i panem Geoffreyem Clarkiem. Niech pani nic o tym dzisiejszym zdarzeniu nie mówi, jak sugeruje sierżant. Mamy omawiać sprawę adopcji naszych dzieci.
– Adopcji naszych dzieci? – powtórzyła ze zdziwieniem Karolina.
– Tak. Mam taki pomysł i chcę w tym uczestniczyć – odpowiedział komendant. – Aby zapobiec przymusowemu przesiedleniu naszych sierot do komunistycznej Polski, z maharadżą oraz ze wspomnianym panem Clarkiem mamy zamiar dokonać przed miejscowym sądem zbiorowej adopcji. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Maharadża, kiedy był u nas przy okazji inscenizacji Kordiana Słowackiego, pochwalił tę ideę.
– To ksiądz komendant nadepnie na odcisk czerwonym w Warszawie i tym sowieckim szpionom kręcącym się koło naszych obozów tutaj – skomentował Warszawiak.
– Sierżancie, nie pierwszy już raz. Bóg mnie prowadzi i chroni również przed czerwonymi szpionami. Pani Karolino, jak skończycie w kancelarii, to sprawdźcie, czy nie zginęło coś z magazynu i szpitala – zakończył, wstał i skierował się do drzwi.
Za nim ruszyła Rozwadowska.
Rozdział 2
Karolina i jej mąż postanowili to popołudnie spędzić tylko razem. Usiedli na kocu w hinduskie wzory. Lubili to miejsce na wzgórzu za pomieszczeniami kuchennymi, pokryte suchą trawą i drobnym żwirem. Przypominało im obojgu krajobrazy Iraku. Przed nimi rozpościerał się widok na niewielki lasek i kilka lepianek, które były domami Hindusów. W lasku znajdowała się studnia, przy której zwykle kręciły się bawoły z potężnymi, szablastymi rogami łapczywie pijące wodę wylewającą się ze skórzanego bukłaka. Dalej widzieli morze, które zdawało się docierać do obozowego wzgórza. Jednak było to tylko złudzenie, bowiem do jego brzegu musieliby iść jeszcze ponad kilometr. Coraz intensywniej docierały do nich zapachy tutejszych pikantnych potraw.
– Tam mieszka mój ulubiony mister, mister – odezwała się w końcu Karolina, wskazując ręką na jeden z budynków.
– Kto?
– Taki sprzedawca wszystkiego na pobliskim bazarze. Ma na imię Patnaik, a jego żona Nalini. Możesz kupić za pięć annas bochenek chleba albo siedmiofuntową puszkę marmolady za sześć rupii albo za piętnaście rupii damskie pantofelki.
– Czyli mydło i powidło. Byczo – rzucił Warszawiak. – Jak u nas na bazarze niedaleko placu Szembeka – dodał pod nosem.
– Tak. Coś w tym stylu. I wiesz. Za każdym razem, kiedy mnie widzi, to uśmiecha się i krzyczy: mama, mama.
Karolina uśmiechnęła się i oparła brodę na dłoniach. W tym uśmiechu trwała kilka chwil.
– Słuchaj, nie za ciepło ci w tej bluzie teraz? – zapytała, skinąwszy na męża.
– M42. Kurtka spadochroniarza. Mam do niej sentyment – powiedział i uśmiechnął się. – Zamieniłem się z jednym jankesem we Włoszech za flaszkę ćmagi pędzonej przez kolegę z Dywizji Kresowej. Praktyczna. Ma dużo kieszeni i można co nieco pod nią schować. Przecież nie będę paradował w samym podkoszulku na ramiączkach – wyjaśnił Warszawiak, klepiąc się dłonią po pasku, za którym miał schowaną broń.
Rozpiął jedną z obszernych kieszeni i wyjął paczkę chesterfieldów.
– Zapalisz?
– Tak. Daj.
– Wiesz, że mam rozkaz od Czakuckiego, żeby jechać do Rodezji i rozejrzeć się w naszych obozach w Tanganice?
Karolina oderwała głowę od dłoni i spojrzała badawczo na męża.
– Kiedy byłem w Bombaju, przekazano mi taką informację. Muszę także odwiedzić kilka obozów specjalnych i więzienie w Kenii.
– Jakie obozy specjalne i więzienie?! O czym ty mówisz, Robert?
– Dla polskich lafirynd i bandziorów, głównie z lwowskiej i tarnopolskiej ferajny. W więzieniu siedzą nawet z wyrokami śmierci. Rozbrykali się na afrykańskich drogach, w polskich obozach i w portach.
– Nie wiedziałam o tym – powiedziała i zamilkła.
– W polskich gazetach i radiu o tym nie wspominają. To taki wstydliwy temat.
– A tak z ciekawości. Tych naszych dziwek to dużo Angole wyłapali w Afryce?
– A ze sześćdziesiąt może?
– Ciekawe. Sporo nawet.
– Karola, Angole już w Pahlavi robili dokładną selekcję z nami, a potem w Afryce. A kiedy dziewczynki zaczęły pracować, to je odizolowali od reszty Polaków. A bandziory jak to bandziory… – Zrobił pauzę. – Jak mawiał jeden pieprzony enkawudzista u nas w łagrze na Kołymie: nawyk jest koszulą, którą nosimy do śmierci.
– I co z tym zrobisz?
– Z czym?
– Z tym rozkazem?
– Muszę wykonać. Musimy nawet.
– Żartujesz. Ja się stąd nie ruszam. A ty jak chcesz. Mnie twój Czakucki to może…
– Jedziesz, bo zabieramy grupę młodzieży do obozów w Tanganice. Zaoferowałem swoją pomoc i ciebie do ich pilnowania. Musi ktoś dorosły z nimi jechać. Komendant się zgodził, a nawet ucieszył. Trzeba się rychtować do podróży.
– Nie mówiłeś mi o tym! Mógłbyś takie sprawy uzgadniać ze mną wcześniej.
– Kochanie, przecież wiesz, że obóz jest już praktycznie w likwidacji i przenoszą wiele osób na południe do Valivade albo proponują wyjazdy do Australii, Ameryki czy gdzie tam jeszcze. Jedź ze mną do Afryki. Zorientujemy się w sytuacji i wrócimy do Indii.
– Do Valivade?
– Tak.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł… Może do Polski jedźmy?
– To chyba mało klawy kierunek.
– Dlaczego? Może… – nie dokończyła.
– Żeby nas do łagru wywieźli albo do więzienia wsadzili. Słyszałem, że nie jest za ciekawie. Wprawdzie mój dom pewnie wciąż stoi. Budynki na Grochowie czy saskokępowe nie ucierpiały za bardzo, bo to chore powstanie szybko się skończyło po naszej stronie Wisły. Sowieci weszli i Niemcy nie zdążyli niczego zburzyć – powiedział Warszawiak z jakąś zadumą w głosie i spojrzał na Karolinę.
– A jak tam jest, w tej Tanganice? – zapytała z troską w głosie kobieta.
– Pewnie pięknie, w końcu to Afryka. Ale mam tu jeszcze coś do załatwienia. Wiesz, z tą sprawą sprzed dwóch miesięcy…
– A jak wrócimy, to co dalej z nami będzie?
– Nie wiem. Może w końcu rotmistrz, to znaczy major Dąbrowski dotrze tutaj?
– I co z tego?
– A to, że ma niezłą kiepełe. Jemu sprzed wojny zostały zdolności do niezłego blatowania.
– Do czego? – zdziwiła się.
– Do robienia pieniędzy. Dosłownie z niczego. Czakucki mówił mi, że po cichu pilnuje naszych spraw. To znaczy spraw finansowych.
– Jakich naszych, jakich finansowych?
– Oj, są takie fundusze, które Anders chce ukryć w jakichś interesach. Firmy, statki, nieruchomości w Anglii, Belgii, Holandii, kopalnie i latyfundia w Afryce, lasy w Ameryce Południowej. Nie znam szczegółów, ale Dąbrowski to jakoś w pewnym zakresie nadzoruje.
– A wiesz, kochanie, mam koleżankę w Belgii. Pisała do mnie niedawno. Była u Maczka i tam osiedli z jej chłopakiem. Zapraszała mnie i mówiła, że ludzie mili. Mieszkają gdzieś w górach… w Ardenach. Pisała, że trochę podobnie jak u nas w Karpatach, tylko niżej. Ona spod Kołomyi pochodzi – odparła Karolina.
– Może to i dobry pomysł na resztę życia. Tylko co ja tam będę robił w tej Belgii?
– Może ten twój Czakucki ci pomoże?
– Nie wiem. Spytać mogę. Ale musimy do Afryki popłynąć najpierw. Wieczorem napiszę szczegółowy raport o sprawie, z danymi dzieciaków, które ten… marynarz rąbnął. Czuję, że czerwoni maczali w tym swoje łapska.
– Eee. Wszędzie ich widzisz. Nie przesadzaj. Po cholerę komu takie dane?
– Nie wiem. Nie moja w tym głowa. Zrobić swoje muszę. Do rana, bo jutro z grupą naszych dzieci do Bombaju pojadę. To transport do Nowej Zelandii, do naszego osiedla w Pahiatua, czy jakoś tak.
– Ubywa ich tutaj coraz szybciej – wtrąciła za smutkiem Karolina.
– Poza tym… – zawiesił głos – mają mi coś ustalić w sprawie statków, które cumowały na redzie i w porcie wtedy, wiesz kiedy?
– Wiem, wiem. Tajemniczy marynarz…
– Tak… Wrócę za kilka dni. Najwyżej… pięć. Wytrzymasz? – Warszawiak uśmiechnął się do żony i jeszcze bardziej ją przytulił.
– Słuchaj, kochanie – powiedziała Karolina i odwróciła się gwałtownie.
– Tak? Co się stało? – Warszawiak popatrzył na nią badawczo.
– Tak à propos właśnie tego marynarza, który się włamał do naszej kancelarii, i tego, co mówił komendant o tych wizytach czerwonych…
– Jakich wizytach czerwonych?
– Tych z rządu lubelskiego.
– Ach… tych!
– Czy nie pomyślałeś, że ktoś mógł pomagać mu w tym u nas w obozie? Że mają tu swojego człowieka.
– Hmm… Wiesz co? Ciekawe. Nie pomyślałem o tym. Ale chodzi ci o naszych czy o tych paru Portugalczyków, czy może miejscowych, znaczy Hindusów?
– Nie! Hindusów nie. Raczej chodzi o naszych, o Polaków. Przecież zapewne dobrze pamiętasz sprawę tego Mireczka albo aferę z rotmistrzem Klimkowskim, tym ze Szwadronu Przybocznego Andersa? Oni w Iraku pracowali przecież dla Sowietów!
– Tak. I co to ma wspólnego tutaj z nami?
– Że takich pewnie było więcej i rozeszli się po świecie.
– Wiesz co? Nawet jakiś czas temu coś mi chodziło po głowie właśnie z tym pieprzonym Mireczkiem. Może jest coś w tym, co mówisz? Hm… – Westchnął i zamyślił się.
– Odstawiliście go wtedy na granicę irańską, z tego, co mi opowiadałeś? Tak?
Warszawiak nie odpowiedział. Przytulił ją mocniej, jakby chciał obronić przed jakimś nieokreślonym zagrożeniem. Nagle tę sielankę przerwał dziecięcy głos chłopca:
– Pani Kalolino! Pani Kalolino!
Kobieta odwróciła się i zobaczyła umorusanego i zziajanego rudzielca, który biegł w ich stronę. W dłoniach trzymał dwa duże ptasie jaja.
– A ty, mały, nie powinieneś być już w łóżku?! – zapytała, kiedy malec zatrzymał się przy nich.
– Jesce nie. Mamy jesce wiecolne lekcje angielskiego z takim panem w blązowej sukience.
– A! Pewnie z bratem Mauro?
– Nie, ja nie mam zadnego blata. Mój blacisek umalł. Jestem sam – odpowiedział malec i posmutniał, a po chwili dodał rozchmurzony: – I ten pan w sukience umie jus duzo po polsku mówić.
– Chodź tu, Rudy! Co to za jajka? – odezwał się Warszawiak.
– To pan wie, jak na mnie wołają? – powiedział ze zdziwieniem, a jego oczy zrobiły się jeszcze większe.
– Jasne. Wiem od Czesia, że dzielnie razem pilnujecie czasem waszego baraku.
– To jajka z dzewa, wykladzione z gniazda. Moze pani Kalolina zlobi panu jajecnice? Ale pan ma zapalnicke. Chciałbym taką mieć. Ale chłopaki by mi zazdlościli! – zachwycał się chłopczyk, wpatrzony w srebrną amerykańską zapalniczkę obracaną w palcach przez Warszawiaka.
Warszawiak wstał, wziął chłopca za rączkę i odwrócił się do żony.
– Dobra. Na maszynce rano usmażymy sobie z nich jajecznicę – powiedział i podał jaja żonie, żeby schowała do płóciennego brytyjskiego plecaka-torby zapinanego na dwie sprzączki. – Wracajmy. Odprowadzimy go do baraku. Bo zdaje się, że jest na wagarach.
Zaśmiał się.
Karolina wstała i wzięła męża za drugą dłoń. Ruszyli wolnym krokiem niczym podczas spaceru.
– Bardzo polubiłam Indie. Od momentu, kiedy tu przybyłam, zeszło ze mnie napięcie, jakiś strach. Wszędzie, gdzie się ruszamy na wycieczki z dzieciakami, czy w jakichś innych sprawach, witają nas gościnnie. Dostajemy owoce, drobne upominki. Mogłabym tu zamieszkać. I wiesz, inni też mają takie odczucia – powiedziała. Zatrzymała się i na moment odwróciła za siebie.
– Chodzić i składać ofiary nad tą zatoką, palić zwłoki umarłych i wrzucać je do niej? Czy tylko palić koperty z czarnymi obwódkami z listami informującymi o śmierci kogoś bliskiego, gdzieś daleko. Jesteś tego pewna, że chciałabyś tu zostać i obserwować te krążące nad głowami sępy obwieszczające śmierć? – skomentował wypowiedź żony Warszawiak, szepcząc jej do ucha.
Odległy horyzont stawał się coraz ciemniejszy, zlewał się już gdzieniegdzie z gwiaździstym niebem. Na morzu widać było światła niewielkich statków i łodzi, które zanikały i pojawiały się nagle w innym miejscu. Czuć było pierwsze podmuchy wiatru i wilgoć w powietrzu. Daleko na wschodzie, nad lądem co jakiś czas majaczyły wyładowania atmosferyczne. Jednak ich dźwięk nie docierał do obozowego wzgórza w Balachadi. Nadchodził monsun. Pora, którą wszyscy w obozie najmniej lubili.
Warszawiak od powrotu ze spaceru od kilku godzin siedział pochylony nad notatkami i dokumentacją obozową. Karolina wcześniej wraz z kilkoma innymi osobami uzupełniła dane wykradzione przez nocnego intruza prawie dwa miesiące temu, co zaznaczyła, opisując je jako wtórnik. Lista nazwisk nie była długa. Czternaście osób. Po kilkunastominutowym wpatrywaniu się w kartkę wstał i poszedł do baraku, w którym mieszkała pani Rozwadowska. Ta, narzekając, że ma jeszcze sporo do zrobienia przed snem, zarzuciła na ramię torebkę i poszła za Warszawiakiem.
– Pani Zofio, czy może mi pani pokazać arkusze ocen, zapisy w dziennikach lub coś podobnego chłopców z tej listy?
– A po co to panu, sierżancie? – zapytała i wzięła od mężczyzny kartkę ze spisem dzieci. – No dobrze – odrzekła i poprawiła na nosie okulary. – O! Widzę tu paru dobrych uczniów. Ale sprawdźmy jeszcze…
Kobieta zagłębiła się w dokumentacji szkolnej wypełniającej cały duży stół.
– Doszedł pan do czegoś w ogóle w swoim śledztwie? – zapytała po kilkunastu minutach jakby drwiącym tonem.
– Tak. Choćby do tego, że jak wynika z ewidencji, złodzieja interesowały informacje tylko na temat chłopców-sierot, prawdopodobnie bez rodzin w kraju czy za granicą.
– Czyli z tak zwanej drugiej listy.
– Drugiej listy? – zdziwił się Warszawiak.
– Tak. Z drugiej listy. Zrobiliśmy taki podział. Na pierwszej liście są dzieci, które mają rodzinę albo krewnych.
– Rozumiem…
– Co jeszcze?
– Zauważyłem, że niektórzy chłopcy byli z mieszanych małżeństw, jeden z polsko-żydowskiej rodziny, kilku z polsko-białoruskich lub polsko-ukraińskich – kontynuował Warszawiak.
– Tego małego z polsko-żydowskiej rodziny pamiętam. Była z nim afera.
Rozwadowska stuknęła palcem w dziennik.
– Na początku obozu jakiś chłopak chciał go utopić. Komendant pytał go, dlaczego chciał to zrobić. Ten mu odpowiedział, że w sowieckim sierocińcu miał kierownika Żyda, który nie lubił Polaków.
– Co wojna i komunizm robią z nawet tak małych ludzi! Może kiedyś o tym zapomną? – stwierdził Warszawiak.
– Wie pan, sierżancie. Już w kwietniu czterdziestego trzeciego ta ich organizacja pomocowa Aliat Ha Noar i żydowscy przedsiębiorcy z Bombaju wywieźli od nas, po kilku tygodniach od przyjazdu, dziesięcioro dzieci żydowskich. Ale ten jeden został. Może dlatego, że z mieszanej rodziny? Był jeszcze jeden uzdolniony, jego kolega Zygmuś. Pochodził z Krakowa. Bardzo go lubiłam. Nie chciał wyjechać. Ale jakiś żydowski przedsiębiorca adoptował go i Zygmuś popłynął przez Suez do Hajfy. – Kobieta zamyśliła się i po chwili powiedziała: – A oni są jeszcze u nas czy już ich ewakuowano?
– Ci z mojej listy?
– Tak.
– Już wyjechali kilka dni temu do Validade, ale na szczęście ewidencja jeszcze nie.
Rozwadowska pochyliła się bardziej nad dziennikami z wykazem uczniów i ocenami z nauki, poprawiając co chwilę zsuwające się z nosa okulary.
– Myśli pan, sierżancie, że to tu znajduje się odpowiedź, co się stało u nas w obozie dwa miesiące temu?
– Nie wiem, ale muszę to sprawdzić.
– No dobrze. O! Mam pierwszego. Dobre oceny, ho, ho. Angielski szybko złapał. Nawet go kojarzę, bo pomagał innym w nauce. Matematyka, geografia też nieźle. Zobaczmy następnego… Zrobię znaczek ołówkiem, to sobie pan sam dokładnie sprawdzi. Nie jestem chyba do tego potrzebna?
– Dobrze.
– Kolejny. Też nieźle.
Kobieta wertowała ze skupieniem karty, co jakiś czas spoglądając na Warszawiaka, który trzymał nad dokumentami lampę naftową.
– Niechże pan stanie bliżej z tą lampą! Tu przy jednym jest coś zapisane.
Warszawiak nachylił się i podkręcił knot.
– Najmłodszy, ale też zdolny. Pamiętam go. Taki rudzielec. Strasznie sepleni.
– Znam go, szanowna pani. Wagarowicz z baraku Czesia.
– Czesia? Jaki wagarowicz?
– Czesio to ten, który widział napastnika. A tego drugiego tak nazwałem, bo urwał się kiedyś z jakiejś wieczornej lekcji angielskiego i przyłapaliśmy go na tym z Karoliną poza obozem.
– Ach tak. Rozumiem. – Zaśmiała się. – Brat Mauro daje chłopcom dodatkowe lekcje angielskiego – powiedziała i zamilkła na chwilę. – Nie można ich czasem upilnować. Ci najmłodsi wcisną się w każdą dziurę w płocie. Hm… Pan Clarke mówił, że ten rudzielec to ulubieniec w pałacu maharadży.
– Dlaczego?
– Po pierwsze rudzielec, a oni lubią ten kolor tutaj, w Indiach. Po drugie zasłynął ze śpiewania brytyjskiego hymnu. W któryś piątek na tak zwanej paradzie małego maharadży…
– Czym?
– Syn maharadży organizuje taki przejazd na słoniach. Zatrzymuje się, sypie kwiaty i takie tam… Kiedyś ten rudzielec wystąpił na tej paradzie, bo ładnie śpiewa. Ale przez to, że sepleni, zamiast zaśpiewać God Save the King, zaśpiewał God Shave the King! Maharadża i pan Clarke wiedzieli, że się pomylił, ale inni nie mogli zrozumieć, dlaczego ten mały Polak śpiewa, żeby ogolić króla?!
– Dobre! Można by powiedzieć, że wywrotowe w kontekście aspiracji niepodległościowych Indii – skomentował Warszawiak.
– Jeszcze moment. Mam następnego i jeszcze następnego. Powiem panu coś, sierżancie.
Kobieta spojrzała na Warszawiaka i zrobiła dłuższą pauzę, zdjąwszy z nosa okulary.
– My tu, nie tylko kadra, ale i starsze dzieci, życzymy Hindusom niepodległości. Modlimy się za nich, za to, co dla nas zrobili, i żeby mieli swój kraj. Nie akceptujemy tych kolonialnych zasad. My też nie mamy kraju. Rozumie pan, co chcę powiedzieć?
– Jak najbardziej, szanowna pani.
– Kiedyś było takie zdarzenie, chyba w szpitalu imienia Lorda Irvina w Jamnagar, ale nie jestem pewna. A mianowicie angielska przełożona pielęgniarek uderzyła w twarz miejscową pielęgniarkę, Hinduskę, i strasznie jej nawymyślała. I proszę sobie wyobrazić, że w obronie tej nieboraczki stanął nasz chłopak, szesnastolatek, który leżał tam ze złamaną nogą. Opowiedział nam o tym. A my poskarżyliśmy się lekarzowi, niemieckiemu Żydowi zwolnionemu z obozu internowanych, ale ten nie chciał się wychylać. Rozumie pan, sierżancie?
– Niestety tak.
– Nikt poza chłopakiem z Polski z nogą w gipsie i o kulach nie stanął w jej obronie! To wywołało konsternację nie tylko u hinduskiego personelu, ale i u innych chorych.
– Wyobrażam sobie białego chłopaka broniącego przed angielską damą hinduskiej dziewczyny.
– Tak. To w większości biedni ludzie, sierżancie. Nie mają szkół. Tylko bogatych stać na wysyłanie dzieci po naukę do Bombaju czy innych dużych miast. – Rozwadowska zamyśliła się i wróciła do przeglądania ksiąg.
Po ponad dwóch kwadransach znalazła wszystkich z listy.
– Ma pan tutaj zaznaczonych swoich… wybranków. Owocnego studiowania życzę. Już nie jestem panu potrzebna, sierżancie?
– Nie, dziękuję szanownej pani.
– To idę jeszcze na wieczorny obchód z Lucyną sprawdzić, czy wszędzie w barakach mieszkalnych są szczelnie zasłonięte moskitiery. Dzisiaj mój dyżur. Trochę ich jest do sprawdzenia. I muszę zobaczyć, czy nie ma jakichś nowych dziur, w których mogłyby się kryć węże – powiedziała i wyjęła z torby latarkę. – A zresztą. Już prawie nie ma naszych pól uprawnych z papają i warzywami, tylko same ostatki, nic już prawie nie sprzedajemy i wszyscy wyjeżdżają, to co tu robić? – dodała do siebie pod nosem.
Jednak opuszczając pomieszczenie, kobieta nagle odwróciła się i rzuciła:
– A dlaczego właściwie mówią na pana Warszawiak?
– Bo jestem z syreniego grodu, szanowna pani.
Rozwadowska zmarszczyła czoło i spojrzała na swojego rozmówcę pytającym wzrokiem.
– Z Warszawy – odpowiedział i uśmiechnął się. – A prawilnie to mieszkałem na warszawskim Grochowie, a w zasadzie na Kamionku, niedaleko parku Paderewskiego. Wychowałem się nad jeziorkiem koło fabryki Wedla. Nazywają mnie tak już od Iranu, od Pahlavi.
– Ach tak. – Kobieta pokiwała głową. – Dobrej nocy – odpowiedziała i wyszła.
Warszawiak zaczął studiować dokumentację. Robił uważnie szczegółowe notatki. W końcu usiadł za biurkiem i położył na blacie nogi. Nalał pół szklanki koniaku Richon, który Karolina trzymała na specjalną okazję, i wziął duży łyk. Za oknem coraz bardziej błyskało. W dachówkę zaczęły uderzać wielkie krople deszczu, potem przestawało padać i znowu. Mężczyzna patrzył z niepokojem w kierunku mat rozłożonych na więźli dachowej i na dachówkach. Słyszał, że często przepuszczają wodę przy dużych nawałnicach. Miał nadzieję, że budynek kancelarii jest nieco solidniejszy.
Obraz, jaki wyłaniał się z tego, co przeczytał, potwierdzał wcześniejsze przypuszczenia. „Chłopcy, sieroty, zdolni, jedenaście–piętnaście lat, przeważnie z mieszanych małżeństw. Ale dlaczego oni?” – zastanawiał się.
Potem przeszedł do pobieżnego kartkowania wykazów statków i ich portów docelowych, które pozyskał w kapitanacie w porcie w Bombaju, a dokładnie, które po prostu ukradł podczas nocnego włamania. Ale nauczony doświadczeniem pracy w polskim wywiadzie i zgodnie z regułami, nie wspominał o tym nikomu. Wracał też w pamięci do informacji, które zdobył od spedytorów. Coś go gryzło. W pewnym momencie zrzucił gwałtownie nogi z biurka i zaczął ponownie przeglądać wykazy. Tym razem bardziej szczegółowo. Przybliżył lampę naftową.
– Karaczi, nasza Basra, Port Said, Pireus, Lizbona, Mombasa, Kuala Lumpur, Kalkuta, Southampton, nawet Brisbane w australijskim Queensland… Ten pewnie naszych też przewoził – szeptał pod nosem. – O! Jest! Odessa! Kurwa, to musi być to! Jak mogłem to przeoczyć?! – krzyknął.
Uderzył dłonią w stół i ponownie nalał sobie, ale tym razem solidną porcję whisky.
„W końcu ruszę do przodu. Trzeba będzie w Bombaju pochodzić przy tym albo najlepiej zasadzić się na ten statek i jego załogę, kiedy ponownie rzuci tam kotwicę. Albo na inny z Odessa lub z jakiegoś sowieckiego portu… Dobra. Teraz czas na akta osobowe kadry obozowej” – pomyślał i wstał.
Ruszył w kierunku szafy z segregatorami. Otworzył ją i zaczął wyjmować teczkę po teczce. Nagle jakby zamarł w bezruchu i powiedział pod nosem do siebie:
– A dlaczego by nie sprawdzić tych paru Portugalczyków?
Karolina i Warszawiak stali w środku baraku z zadartymi głowami i patrzyli w górę. Był z nimi mały Czesio, który od dwóch miesięcy nie odstępował ich ani na krok po zajęciach szkolnych, jeśli tylko mógł, bo nie strzelał w tym momencie z procy do gołębi, nie łapał małych wiewiórek do oswojenia czy nie grał w cymbergaja w świetlicy. Malec przykryty był peleryną, pod którą ściskał zeszyty i książkę. Między popękanymi dachówkami przeciekała woda. Starsi chłopcy ustawiali ochoczo łóżka jedno na drugim, a najwyższe przykrywali kocem, co tworzyło niezwykłą konstrukcję zwieńczoną prowizorycznym namiotem, którą starali się umiejscowić w najbardziej suchym miejscu pomieszczenia.
– Karola… A Czesio, jego brat i ich siostra, na której są liście? – zapytał niespodziewanie Warszawiak.
Kobieta popatrzyła na niego z zaciekawieniem.
– O czym ty myślisz, Robert?
– Wiesz o czym.
– Sprawdzę, ale chyba na jedynce. Mają rodzinę w Anglii i jeszcze dwóch braci w Szkole Junaków.
– Szkoda. Polubiłem tego malca. – Warszawiak pogłaskał jasną, mokrą czuprynę Czesia. – Chodź, Czesiu. Zobaczmy, czy tytoń w beczce się zaparzył, żeby polać wywarem przeciwko robactwu resztkę waszych warzyw koło baraku. Bo chyba przestaje padać.
– A mogę zabrać Rudego? Prosił mnie, żeby z panem iść.
– Dobrze. Biegnij po niego!
Po paru chwilach młodszy z chłopców biegł w ich stronę, podskakując z radości, i z daleka krzyczał:
– Pan Walsawiak, pan Walsawiak!
– Rudy jest na dwójce, na liście numer dwa – rzuciła półszeptem do męża Karolina, widząc uradowanego przybysza.
Warszawiak wymownie popatrzył na nią, a potem na malca.
Rozdział 3
– Karolina, no naprawdę musiałem znowu płynąć do tej cholernej Rodezji, czegoś przypilnować. Taki rozkaz. I jeszcze raz będę musiał. Tak mi zakomunikowano. Tłumaczę ci to od przyjazdu, od kilku dni. Nie możesz tego zrozumieć?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
