Obce miasto - Ewa Salwin - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Obce miasto ebook i audiobook

Salwin Ewa

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Aleksiej Jusupow – urodzony w Warszawie syn carskiego urzędnika i kochającej sztukę Polki – postanawia rozprawić się ze swoimi demonami.

Jako wykładowca historii sztuki, co rusz styka się z tematem jej upolitycznienia.

 

Zburzenie Soboru Aleksandra Newskiego w Warszawie to dla większości warszawiaków nie tylko usunięcie z mapy miasta prawosławnej świątyni – to akt zemsty, wyrównanie rachunku krzywd za lata niewoli. Małżeństwo Aleksieja stoi na krawędzi rozpadu, a niepełnosprawny ojciec Aleksieja, któremu ten podporządkował życie swoje i żony, wciąż traktuje syna jak małe dziecko.

 

Tuż obok Jusupowów, bo za kuchenną ścianą, toczy się odmienne, spokojne życie służby. Marta i Włas powoli budują swój świat w nowej, niepodległej Warszawie. Włas – mimo trwałej utraty zdolności mówienia – zachowuje pogodne spojrzenie na świat. Usiłuje też zrozumieć świat tych, którym służy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 1 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Krzysztof Tubilewicz

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cjaEwa Ma­jew­ska
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce@Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Ewa Sal­win, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-917-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ta opo­wieść jest fik­cją li­te­racką. Ża­den z bo­ha­te­rów nie od­po­wiada rze­czy­wi­stej po­staci, a wszelka zbież­ność fak­tów i za­cho­wań jest dzie­łem przy­padku.

Tekst ten jest przede wszyst­kim opo­wie­ścią o trud­nym do­świad­cze­niu by­cia uchodźcą, który ni­g­dzie nie jest u sie­bie. De­cy­zje przy­wód­ców po­li­tycz­nych, wy­po­wia­da­ją­cych się w imie­niu ca­łego na­rodu, mogą sta­no­wić ogromne za­gro­że­nie dla lu­dzi, któ­rzy my­ślą ina­czej – wo­bec braku zgody na re­żim trzeba pod­jąć de­cy­zję o ucieczce. I stać się ob­cym. Na za­wsze.

1.

Kopuły so­boru błysz­czały w świe­tle przed­po­łu­dnio­wego słońca. Mi­ja­jąc świą­ty­nię w dro­dze z Uni­wer­sy­tetu do swej ma­lar­skiej pra­cowni i z po­wro­tem, Alek­siej Ju­su­pow lu­bił przy­sta­wać i pa­trzeć na skrzące się zło­tem krzyże – ile­kroć je wi­dział rano, wró­żył z nich so­bie, jaki to dzień go czeka, je­śli zaś mi­jał so­bór wie­czo­rem, zda­wało mu się, że od­bite od ko­puł słońce ży­czy mu do­brej nocy.

Tego przed­po­łu­dnia było wo­kół so­boru ja­koś ina­czej niż zwy­kle. Chmara ubra­nych na czarno lu­dzi stała przed świą­ty­nią, a kilku ro­bot­ni­ków skła­dało u jej stóp de­ski.

Alek­siej, wie­dziony cie­ka­wo­ścią i nie­po­ko­jem, zbli­żył się do tłumu i za­py­tał po pol­sku, bez cie­nia ob­cego ak­centu:

– Pa­nie, co tu będą ro­bić?

Za­gad­nięty po­pa­trzył krzywo i uśmiech­nął się pod su­mia­stym wą­sem.

– A co pan ga­zet nie czy­tasz, czy co? Roz­bie­rać to dia­bel­stwo będą, par­kan sta­wiają!

– Roz­bie­rać? – po­wtó­rzył głu­cho Ju­su­pow i po­szedł w swoją stronę. Wia­do­mość ta do­tknęła go do głębi du­szy, i tak już nie­spo­koj­nej. W po­łu­dnie Alek­siej Ni­ko­ła­je­wicz miał skła­dać eg­za­min, na któ­rego pod­sta­wie miałby prawo na­zy­wać się dok­to­rem ha­bi­li­to­wa­nym. Przej­mo­wał się tym eg­za­mi­nem strasz­nie, cho­ciaż ze­wsząd mu po­wta­rzano, że to pestka. Z po­wodu tej pestki jed­nak Alek­siej od ty­go­dnia spał nie­spo­koj­nie, a wła­śnie do­bie­ga­jącą końca noc spę­dził w pra­cowni ma­lar­skiej, aby wśród farb i szki­ców choć tro­chę za­po­mnieć o ner­wach.

Po od­po­wie­dzi nie­zna­jo­mego przy­po­mniał so­bie na­raz te wszyst­kie dys­ku­sje o lo­sach so­boru, które z gło­śnym hu­kiem prze­ta­czały się co ja­kiś czas przez łamy sto­łecz­nej prasy. Gdy roku 1921 za­częto roz­biórkę dzwon­nicy, prze­ląkł się nie na żarty. Oto wzięto się do nisz­cze­nia dzwon­nicy – tych ust każ­dej cer­kwi, któ­rymi zwo­ły­wała ona wier­nych do sie­bie niby do­bra, ła­godna matka swe dzieci. Od tam­tej chwili so­bór stał się niemy, lecz roz­go­rzała wo­kół niego taka bu­rza roz­ma­itych po­glą­dów, że dzieła znisz­cze­nia za­prze­stano. Jak wi­dać, nie po­rzu­cono wcale sza­lo­nego pro­jektu, lecz usu­nięto go z pola wi­dze­nia prasy na kilka lat. Za­mknięto już so­bo­rowi usta, a te­raz chciano zrów­nać go z zie­mią – jak wszystko to, co uwa­żano w War­sza­wie za obce.

„Na do­brą sprawę po­winno się, idąc tym to­kiem my­śle­nia, ob­ró­cić wni­wecz całe mia­sto” – z go­ry­czą po­my­ślał Ju­su­pow. – „Tę całą drugą Rzecz­po­spo­litą to prze­cież nie­dawno...”

Otrzą­snął się za­raz z tych my­śli, zda­jąc so­bie z nie­ma­łym roz­draż­nie­niem sprawę, że jest w tym jego my­śle­niu coś z toku ro­zu­mo­wa­nia ojca, któ­rego nie zno­sił.

Zmu­sił się do po­wta­rza­nia z pa­mięci na­zwisk waż­niej­szych ma­la­rzy. To go uspo­ko­iło.

Przed wej­ściem do bu­dynku, w któ­rym miał od­być się eg­za­min, Alek­siej przy­sta­nął i za­pa­lił pa­pie­rosa. Pa­lił długo, jakby usi­ło­wał tym od­wlec nie­unik­nioną roz­mowę, któ­rej wy­nik mógł za­wa­żyć na jego dal­szej ka­rie­rze uni­wer­sy­tec­kiej. Już dawno dy­rek­tor ka­te­dry hi­sto­rii sztuki, Prą­dzyń­ski, po­sta­wił przed nim wa­ru­nek: ha­bi­li­ta­cja lub po­że­gna­nie z uczel­nią.

– Ja, pa­nie Ju­su­pow, nie mogę so­bie po­zwo­lić na trzy­ma­nie byle dok­tora na tak od­po­wie­dzial­nej po­sa­dzie. Jego ma­gni­fi­cen­cja pan rek­tor... – tu dy­rek­tor zni­żył głos – Sam pan ro­zu­mie, że na pań­skie miej­sce czeka z tu­zin Po­la­ków. Wy­kształ­co­nych, do­sko­na­łych wy­kła­dow­ców z naj­lep­szymi re­fe­ren­cjami. A pan... Jako obcy oby­wa­tel, w do­datku oby­wa­tel pań­stwa, które nie ist­nieje... Ja nie mam pod­staw, poj­muje pan? A jego ma­gni­fi­cen­cja na­ci­ska. A ha­bi­li­ta­cja, je­śli pan ją uzy­ska już te­raz, może go udo­bru­cha.

Alek­siej ro­zu­miał. Nie za­mie­rzał jed­nak pod­dać się po­dob­nej pod­ło­ści i ani my­ślał dać się wy­rzu­cić z miej­sca, na któ­rym było mu tak do­brze.

Alek­siej Ni­ko­ła­je­wicz Ju­su­pow nade wszystko ce­nił so­bie spo­kój, pra­co­wał więc nad sobą i mó­wił to, co chciano odeń usły­szeć. Chcieli go wi­dzieć bia­ło­gwar­dzi­stą, który ucieka przed czer­woną plagą bol­sze­wi­ków – pro­szę bar­dzo. Chcieli, by uczył się pol­skiego – ależ oczy­wi­ście! Miał kląć na rząd re­wo­lu­cyjny – z przy­jem­no­ścią; bo­daj to jedno wy­cho­dziło mu szcze­rze, z głębi serca. Spę­dził w czer­wo­nym Pe­ters­burgu dość czasu, raz po raz ocie­ra­jąc się o śmierć, więc kląć było na co.

Ko­mi­sji ha­bi­li­ta­cyj­nej prze­wod­ni­czył sam rek­tor. Alek­siej nie lu­bił go, lecz zwie­rzał się co do tego tylko Dym­skiemu. In­nych przy­ja­ciół Ju­su­pow nie miał.

Po do­peł­nie­niu nie­zbęd­nych for­mal­no­ści przy­stą­piono do za­da­wa­nia py­tań. Rek­tor, wi­dać, czy­hał na ja­kieś po­tknię­cie, gdyż po każ­dej do­brej od­po­wie­dzi za­ci­nał usta i szar­pał ner­wowo man­kiet.

Eg­za­min trwał dłu­żej, niż to prze­wi­dy­wano w pro­to­kole ogól­nym. Z sali dok­tor ha­bi­li­to­wany Alek­siej Ni­ko­ła­je­wicz Ju­su­pow wy­szedł zmę­czony, lecz w dwój­na­sób szczę­śliwy – raz, że do­piął swego i mógł zo­stać na uczelni, a dwa, że utarł nosa prze­mą­drza­łemu rek­to­rowi.

– No, pa­nie pro­fe­so­rze, wó­deczka? – za­wo­łał we­soło Dym­ski, który stał pod drzwiami i mu­siał sły­szeć koń­cową prze­mowę prze­wod­ni­czą­cego ko­mi­sji.

Alek­siej uśmiech­nął się i bez słowa ski­nął głową. Za­pro­sze­nia na wódkę nie trzeba mu było dwa razy po­wta­rzać. Bibka z oka­zji po­myśl­nej ha­bi­li­ta­cji prze­cią­gnęła się do świtu dnia na­stęp­nego. Ostat­nie to­a­sty wy­gła­szano już przy akom­pa­nia­men­cie bi­ją­cych go­dzinę piątą ku­ran­tów.

Pod ko­lumną Zyg­munta drze­mało kilku do­roż­ka­rzy – pierw­sze cie­płe dni sprzy­jały noc­nym prze­chadz­kom, więc za­ro­bić można było przez całą dobę. Stu­kot pod­ku­tych bu­tów sa­mot­nego prze­chod­nia zmą­cił mar­twą ci­szę. Ko­nie za­strzy­gły uszami, ktoś ziew­nął gło­śno.

– Pa­nie, pod­wieźć?

– Nie, dzię­kuję. Przejdę się.

– Uwa­żaj pan, na Szkol­nej nie da­lej jak wczora ko­goś skub­nęli. Ja­kieś chło­paki z prze­ko­na­niami psia ich mać, do Żydka czy tam kogo, się przy­cze­piły. Pod­wieze może, co?

– Dzię­kuję, nie trzeba.

Z mroku do­bie­gło ko­lejne za­spane sap­nię­cie.

– Ziu­tuś, a zo­staw czło­wieka. Jak siem ktoś na pewne osku­ba­nie pa­kuje, nie na­sza do­roż­kar­ska rzecz go od po­my­słu od­wo­dzić.

– Kiedy ja z do­brego serca... Sły­chać, że pan nie­miej­scowy, a tych bycz­ków po­noć nikt jesz­cze za rogi nie zła­pał. Znam ich, o go­dzine py­tajo i jak wy­mowa nie na­sza, to klapa...

Alek­siej nie słu­chał dal­szej wy­miany zdań. Ru­szył w kie­runku ja­sno oświe­tlo­nego Śród­mie­ścia. Szedł prędko, nie roz­glą­da­jąc się, a wy­lot ulicy Szkol­nej mi­nął pra­wie bie­giem. Nie żeby się bał, ale tak ja­koś nie­swojo mu się zro­biło na du­szy od tych roz­mów. Po­sta­no­wił ju­tro od­szu­kać lu­gera, który spo­czy­wał gdzieś na dnie bie­liź­niarki. Pa­mię­tał czasy re­wo­lu­cji, kiedy na­wet do ustępu nie wy­cho­dzono bez broni. Myl­nie za­ło­żył, że czasy te już mi­nęły i w nie­pod­le­głej Pol­sce bę­dzie bez­pieczny. Nie po to tu wra­cał, żeby bać się o ży­cie tak samo jak w zmie­nio­nej nie do po­zna­nia oj­czyź­nie.

Ju­su­po­wo­wie po­cho­dzili z Pe­ters­burga, a do War­szawy przy­je­chali ostat­niego roku ze­szłego wieku. Oj­ciec ob­jął wów­czas po­sadę, z któ­rej ustę­po­wał stary i bar­dzo chciwy na pie­nią­dze we­ne­ryk. Alek­siej miał wów­czas za­le­d­wie pół roku i nie bar­dzo wie­dział, czym się oj­ciec zaj­muje. Zresztą, w domu w ogóle o tym nie wie­dziano zbyt wiele, gdyż Ni­ko­łaj Di­mi­tri­je­wicz nie mó­wił pra­wie wcale o swo­jej pracy.

W pa­mięci Alek­sieja Ni­ko­ła­je­wi­cza utkwiły szcze­gól­nie dwa epi­zody zwią­zane z pracą ojca. Pierw­szym ze­tknię­ciem się z za­ję­ciem Ni­ko­łaja Di­mi­tri­je­wi­cza był pierw­szy maja 1905 roku, kiedy to z po­wodu ja­kichś roz­ru­chów na ulicy sze­ścio­letni Alek­siej nie po­szedł z nia­nią na spa­cer do Ogrodu[1]. Po­goda była piękna, ćwier­kały ptaki, lecz oj­ciec sta­now­czo na­ka­zał wszyst­kim sie­dzieć w domu do od­wo­ła­nia.

Drugi epi­zod na­stą­pił dwa­na­ście lat póź­niej, gdy w środku zi­mo­wej nocy Ni­ko­łaj Di­mi­tri­je­wicz po­sta­wił do­mow­ni­ków na nogi i za­po­wie­dział, że rano jego ba­gaż ma być go­towy do dłu­giej po­dróży.

– Car-ba­tiuszka nas po­trze­buje.

Z Pa­łacu Zi­mo­wego na­de­szła tej nocy ja­kaś szy­fro­wana de­pe­sza. Na bocz­nicy Dworca Pe­ters­bur­skiego cze­kał po­ciąg-widmo – nie było go w żad­nym roz­kła­dzie, pa­sa­że­rów wpusz­czano za oka­za­niem spe­cjal­nej prze­pustki. Ni­ko­łaj Di­mi­tri­je­wicz dzięki zna­jo­mo­ściom wy­ro­bił sto­sowne prze­pustki dla sie­bie i syna. Służba zo­stała w domu.

– Po­je­dziesz – po­wie­dział Ni­ko­łaj Di­mi­tri­je­wicz do ro­ze­spa­nego Alek­sieja – cara ra­to­wać. Spi­sek uknuli, szu­brawcy i na­sze na­zwi­sko g...wnem ob­rzu­cają[2]. Po­trzeba nam wszyst­kich sił, by utrzy­mać im­pe­rium na no­gach. Bez nas ci dur­nie go­towi je prze­wró­cić.

– Czy po­zwoli mi tata po­że­gnać się z ko­legą? By­li­śmy na rano umó­wieni...

– Mało mnie ob­cho­dzi, z kim ty się po­uma­wia­łeś! I to żeby było z kim, ale z Po­lacz­kiem? Tfu! Oj­czy­zna w po­trze­bie, a on się chce z ko­legą że­gnać! Je­dziemy o świ­cie i ani waż mi sta­wać oko­niem!

Alek­siej wbił wzrok w pod­łogę i zmil­czał. Po chwili Włas ścią­gał z an­tre­soli jego wa­lizkę i skła­dał do niej rze­czy, które oj­ciec oso­bi­ście wy­rzu­cił byle jak na łóżko. Tam­tej nocy Alek­siej był prze­ko­nany, że już ni­gdy nie uj­rzy War­szawy. Ta myśl nie opusz­czała go przez całe pół roku, spę­dzone w Ro­sji, a w dniu wy­jazdu wprost nie mógł uwie­rzyć, że wraca. I cho­ciaż wra­cał w po­śpie­chu, z żoną, któ­rej pra­wie nie znał, i oj­cem, któ­rego miej­sce było od­tąd na wózku, wra­cał szczę­śliwy. Mia­sto po­wi­tało go zna­jo­mym gwa­rem roz­mów, ja­kich w Pe­ters­burgu ni­gdy nie sły­szał, brzmie­niem mat­czy­nego ję­zyka i grą świa­te­łek na Wi­śle.

– Patrz, So­niu, twój mąż pła­cze – po­wie­dział z kpiną w gło­sie oj­ciec, do­strze­ga­jąc łzy w oczach syna. Wjeż­dżali aku­rat na Dwo­rzec Pe­ters­bur­ski, z pó­łek ścią­gano wa­lizki. Byli bez­pieczni.

– Co ty wi­dzisz w tym mie­ście, mój drogi? – spy­tała już wie­czo­rem So­nia. – Jest brzyd­kie i szare.

Na obie te za­czepki Alek­siej nie od­po­wie­dział, za­mknął się tylko w so­bie i po­smut­niał. A po­tem za­czął czę­ściej niż do­tąd za­glą­dać do kie­liszka.

Tam­tej nocy, gdy w po­śpie­chu szy­ko­wali się do wy­jazdu do Pe­ters­burga, Alek­siej my­ślał o Ada­mie. Przez pa­mięć wi­chrem prze­le­ciały mu wszyst­kie dzie­cięce psoty, wspólne wy­prawy nad rzekę, stra­sze­nie go­łębi w Ogro­dzie, je­dze­nie cia­stek ku­pio­nych za ukrad­kiem po­de­brane ro­dzi­com drobne, ta­jem­ni­cza skrytka w po­dwórku, gdzie miesz­kał Dym­ski. Nie pa­mię­tali już, z ja­kiego po­wodu po­wstała i co tam mieli ukryć, ale za­wsze, gdy mieli się umó­wić na spo­tka­nie, mó­wili „pod skrytką” i wia­domo było, że się tam od­najdą. Z cza­sem wspo­mnie­nie o ta­jem­nej kry­jówce za­tarło się i te­raz, po tylu la­tach, ani Alek­siej, ani Adam nie wska­za­liby miej­sca, gdzie kie­dyś mieli ukryć ja­kiś dzie­cięcy skarb. Czy go ukryli? O tym za­po­mnieli dużo prę­dzej niż o ist­nie­niu skrytki.

Alek­siej wy­je­chał bez po­że­gna­nia. Zdą­żył je­dy­nie na­kre­ślić parę słów na po­mię­tej, nie­po­trzeb­nej już kartce szkol­nego ka­jetu i zo­sta­wić no­tatkę pod skrytką. Adam za­pewne ją od­na­lazł, gdyż pół roku po­tem, gdy wi­tał nie­za­po­wie­dzia­nych go­ści w swym ka­wa­ler­skim miesz­kanku, po­wie­dział do przy­ja­ciela:

– I po coś mnie okła­mał, że na za­wsze? Wró­ci­łeś prze­cież. Kpiarz z cie­bie.

Ju­su­po­wowi jed­nak wcale nie było do śmie­chu w dniu wy­jazdu. Przez całą drogę działy się rze­czy dziwne i nie­po­ko­jące, do sa­lonki co rusz ktoś wcho­dził, wo­łano ojca do in­nych wa­go­nów. Pa­lono i pito bez opa­mię­ta­nia, a służba czy­ściła broń.

Już na gra­nicy do­wie­dziano się, że Ra­spu­tina otruto. Oj­ciec cho­dził po sa­lonce blady, nie jadł i nie pił her­baty. Czę­sto za to się­gał po ka­rafkę z wódką, którą ad­iu­tant zna­jo­mego ge­ne­rała, od­dany do dys­po­zy­cji Ju­su­po­wów, uzu­peł­niał na każde jego ski­nie­nie.

Oj­ciec Ju­su­powa, za­nim wła­dzę w no­gach ode­brał mu ja­kiś zbłą­kany w paź­dzier­ni­kową noc re­wo­lu­cyjny odła­mek, zaj­mo­wał wy­so­kie sta­no­wi­sko w Pa­łacu Na­miest­ni­kow­skim, no­sił mun­dur i za­my­kał się wie­czo­rami w ga­bi­ne­cie, któ­rego ściany zdo­biły ja­kieś mapy. Miał rangę tak wy­soką, że na­wet w naj­bliż­szej ro­dzi­nie zgoła nic o obo­wiąz­kach głowy rodu nie wie­dziano. Ni­ko­łaj Dmi­tri­je­wicz był aż do cza­sów ka­lec­twa czło­wie­kiem skry­tym i mil­czą­cym. Do­piero nie­ru­chomy tryb ży­cia prze­mie­nił go w ga­dułę, któ­rej się do­słow­nie gęba nie za­my­kała. Ni­ko­łaj Dmi­tri­je­wicz mó­wił te­raz o wszyst­kim i do wszyst­kich – ba, mó­wił na­wet do ścian, wa­zo­nów, okna czy głu­chego jak pień lo­kaja, który po­ma­gał mu co rano wstać z łóżka, wie­czo­rem zaś prze­no­sił z wózka na ma­te­rac.

Ni­ko­łaj Di­mi­tri­je­wicz stra­cił wła­dzę w no­gach w pierw­szych dnia re­wo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej sie­dem­na­stego roku, pod­czas jed­nej z wielu walk od­da­nych ca­rowi od­dzia­łów z ho­łotą, któ­rej peł­nej siły i okru­cień­stwa nikt jesz­cze nie znał. Krótko po tym zda­rze­niu pod­jęto de­cy­zję o po­wro­cie do Pol­ski. Alek­siej długo przed­kła­dał ojcu, że w War­sza­wie bę­dzie bez­piecz­niej niż w ogar­nię­tej re­wo­lu­cyj­nym cha­osem Ro­sji. Stary Ju­su­pow zgo­dził się wresz­cie.

Nieco ła­twiej po­szło Alek­sie­jowi z na­mó­wie­niem żony. So­nia, choć pa­nią Ju­su­pową zo­stała nie­dawno i prawdę mó­wiąc, nie zdą­żyła przez ten cały re­wo­lu­cyjny ba­ła­gan do­brze po­znać męża, przy­stała na pro­po­zy­cję nie­mal od razu.

– Niech Marta za­raz spa­kuje wszyst­kie rze­czy do wa­li­zek – za­rzą­dziła, roz­glą­da­jąc się po miesz­ka­niu. Urzą­dzone było ze sma­kiem, me­ble nie­dawno wsta­wiono, no­wiu­teń­kie. Żal to było zo­sta­wiać, lecz cóż, kiedy tak los za­de­cy­do­wał.

Marta, ko­bieta silna i ener­giczna, spa­ko­wała wszystko, co trzeba. Lo­kaj Włas po­ma­gał jej tylko w zno­sze­niu pa­kun­ków po scho­dach. Ła­do­wano ostat­nią par­tię ba­gażu, gdy w bra­mie z hu­kiem ro­ze­rwał się szrap­nel. Włas długo nie wra­cał do miesz­ka­nia, a gdy już się zja­wił, za­krwa­wiony i bar­dzo blady, nie spo­sób było się z nim po­ro­zu­mieć. Ogłuchł zu­peł­nie i nie­od­wra­cal­nie – o czym do­wie­dziano się już w War­sza­wie, gdy Alek­siej Ni­ko­ła­je­wicz gwał­tem za­pro­wa­dził słu­żą­cego do le­ka­rza. Włas słu­żył u Ju­su­po­wów od bar­dzo dawna, jesz­cze pa­mię­tano w domu jego do­mnie­many ro­mans z Mi­cha­liną, niańką Alek­sieja. Plo­tek tych ni­gdy jed­no­znacz­nie nie zde­men­to­wano, cho­ciaż na pierw­szy rzut oka wy­da­wały się nie­wia­ry­godne: niańka była star­sza od lo­kaja o ja­kieś ćwierć wieku.

Mi­cha­lina była mą­drą i wierną ko­bietą, jeź­dziła za ro­dziną wszę­dzie: do wód, na da­czę, do Mo­skwy czy War­szawy. Wszę­dzie była, go­towa usłu­żyć, po­cie­szyć, wy­słu­chać...

Zmarła w osiem­dzie­sią­tym roku ży­cia, na wpół ślepa. Ostat­nie mie­siące ży­cia spę­dziła w kuchni, na przy­kry­tej sien­ni­kiem skrzyni, w któ­rej trzy­mała cały swój do­by­tek, łącz­nie z su­kienką na ślub, do któ­rego ni­gdy nie do­szło. Przed śmier­cią mó­wiła już tylko po pol­sku, w ję­zyku oj­czy­stym. Alek­siej Ni­ko­ła­je­wicz tę śmierć bar­dzo prze­żył – zda­wało mu się na­wet, że po­wtór­nie stra­cił matkę, istotę mu naj­bliż­szą, którą jesz­cze przed ukoń­cze­niem prze­zeń lat sied­miu za­brała cho­roba.

Mi­cha­linę po­cho­wano na Ka­mionku, pod pro­stym, ka­to­lic­kim krzy­żem. Po po­grze­bie Alek­siej po ci­chu zwie­rzył się So­nii, że chęt­nie wi­działby na tym cmen­ta­rzu grób matki, którą wbrew jej woli po­cho­wano na ne­kro­po­lii pra­wo­sław­nej. Jej gro­bo­wiec, ogromny, z bia­łego mar­muru, wi­dać było z da­leka. Ni­ko­łaj Di­mi­tri­je­wicz dumny był z tego gro­bowca, na który wy­dał wię­cej pie­nię­dzy, niż da­wał swej żo­nie za ży­cia na różne spra­wunki i dam­skie przy­jem­no­ści. Mały Alek­siej nie­raz by­wał świad­kiem kłótni ro­dzi­ców, pod­czas któ­rych matka wy­rzu­cała ojcu nie­od­po­wie­dzial­ność i skąp­stwo wo­bec niej i syna. Na swoje ubra­nia Ni­ko­łaj Di­mi­tri­je­wicz nie ża­ło­wał ani pie­nię­dzy, ani za­chodu, po­tra­fił też ob­sy­pać dro­gimi po­dar­kami tę czy inną pa­nią, któ­rych Alek­siej nie zno­sił ca­łym ser­cem, a które oj­ciec bez skrę­po­wa­nia przy­pro­wa­dzał do domu ko­biety, bi­ciem i groź­bami na­ka­zu­jąc służ­bie i sy­nowi mil­cze­nie. W cza­sie tych wi­zyt, które nie­raz prze­cią­gały się do póź­nej nocy, Alek­siej spę­dzał czas w po­ko­iku Na­ta­szy, mło­dej i bar­dzo mi­łej po­ko­jówki, którą ko­chał jak sio­strę.

Na­ta­szy przy­szło jed­nak pew­nego dnia znik­nąć z domu i to by­naj­mniej nie z po­wodu złej służby. Wy­szła pew­nego ranka nad Wi­słę i nie wró­ciła. Już dużo póź­niej Alek­siej do­my­ślił się, że Na­ta­sza po­sta­no­wiła skoń­czyć ze sobą, nie mo­gąc wy­trzy­mać spo­sobu, w jaki trak­to­wał ją Ni­ko­łaj Di­mi­tri­je­wicz. O tym, jak okrut­nym było to trak­to­wa­nie, mały Aleks prze­ko­nał się kie­dyś na wła­sne oczy. Oj­ciec, nie­świa­dom obec­no­ści dziecka – aku­rat ba­wili się z Na­ta­szą w cho­wa­nego i Alek­siej ukrył się za za­słonką, po­ko­jówka zaś uda­wała, że szuka go z wiel­kim prze­ję­ciem – wszedł do służ­bówki i gwał­tow­nie po­pchnął dziew­czynę na łóżko, za­dzie­ra­jąc jej spód­nicę. Słu­żąca była tak za­sko­czona, że na­wet się nie bro­niła. Pła­kała tylko, po­wta­rza­jąc wciąż to samo krót­kie, przej­mu­jące „nie”, które na wieki zo­stało Alek­sie­jowi w pa­mięci. Tak samo jak krew, którą wi­dział na po­ścieli i spód­nicy Na­ta­szy. Oj­ciec zda­wał się tym nie przej­mo­wać, po pro­stu wy­szedł prędko ze służ­bówki. Alek­siej wy­chy­nął ze swej kry­jówki i stał przez chwilę bez­radny, nie wie­dząc, jak po­cie­szyć Na­ta­szę. Chciał ją przy­tu­lić, lecz bał się, że byle do­tyk sprawi jej ból. Był w końcu sy­nem tego, który ją skrzyw­dził. Dziew­czyna nie zwra­cała na niego uwagi, a jej szloch od­bi­jał się od wy­so­kiego su­fitu.

Wielce prze­jęty smut­kiem ulu­bio­nej słu­żą­cej, Alek­siej po­biegł wresz­cie na skargę do mamy. Opo­wie­dział wszystko, co wi­dział, a czego – z ra­cji mło­dego wieku – zro­zu­mieć w pełni nie mógł. Prze­ra­żało go w tam­tej chwili to, że Na­ta­sza pła­cze z po­wodu ojca.

– Czy je­steś pe­wien, że to prawda? – spy­tała matka, nie wie­rząc w to, co jej po­wie­dział.

Twarz jej, do­bra i bar­dzo ładna, po­sza­rzała w tej chwili, a gdy przy­tak­nął, mama gwał­tow­nie pod­nio­sła się z fo­tela i do­kądś wy­szła. Tego wie­czoru Alek­siej sły­szał przez drzwi oj­cow­skiego ga­bi­netu kłót­nię ro­dzi­ców. Mama nie przy­szła wtedy po­wie­dzieć mu „do­bra­noc”, co bar­dzo go zmar­twiło. Nie­mal rok póź­niej le­karz ro­dziny, stary i bar­dzo do­bry pan z ko­zią bródką, po­wie­dział, że nad­szedł naj­wyż­szy czas, by Alek­siej stał się męż­czy­zną.

– Mu­sisz być mężny, chłop­cze. Ma­mu­sia bar­dzo cierpi i nie­długo jej nie sta­nie – rzekł dok­tor i mocno, mocno uści­snął Alek­sie­jowi dłoń.

Chło­piec nie do końca ro­zu­miał, co ta­kiego ma­mie do­lega, ale wie­dział, że jest z nią bar­dzo źle: z każ­dym dniem twarz jej za­pa­dała się w so­bie, a z daw­niej wy­pro­sto­wa­nej i dum­nej po­stawy zo­stało już tylko wspo­mnie­nie. Na­ta­sza mu­siała sa­dzać mamę na łóżku, po­da­wać jej zupę na łyżce, pil­no­wać, aby nie upa­dła, gdy krą­żyły ra­zem po miesz­ka­niu pod­czas co­raz krót­szych, co­raz smut­niej­szych spa­ce­rów. Pew­nego dnia mama nie od­po­wie­działa Alek­sie­jowi na jego „dzień do­bry”.

W dniu po­grzebu pa­dał deszcz, a czarne pa­ra­sole zda­wały się ro­nić cięż­kie łzy. Oj­ciec nie pła­kał. Za­dzie­rał tylko pod­bró­dek wy­żej niż zwy­kle i ja­koś czę­ściej kładł dłoń na ra­mie­niu syna. Alek­siej ucie­kał od tego do­tyku, brzy­dził się nim.

Przy­pisy

[1] Mowa o Ogro­dzie Sa­skim, miej­scu czę­stych spa­ce­rów dzieci z niań­kami.
[2] W spi­sku, któ­rego skut­kiem było za­bój­stwo Ra­spu­tina, brał udział książę Fe­liks Ju­su­pow.