Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Aleksiej Jusupow – urodzony w Warszawie syn carskiego urzędnika i kochającej sztukę Polki – postanawia rozprawić się ze swoimi demonami.
Jako wykładowca historii sztuki, co rusz styka się z tematem jej upolitycznienia.
Zburzenie Soboru Aleksandra Newskiego w Warszawie to dla większości warszawiaków nie tylko usunięcie z mapy miasta prawosławnej świątyni – to akt zemsty, wyrównanie rachunku krzywd za lata niewoli. Małżeństwo Aleksieja stoi na krawędzi rozpadu, a niepełnosprawny ojciec Aleksieja, któremu ten podporządkował życie swoje i żony, wciąż traktuje syna jak małe dziecko.
Tuż obok Jusupowów, bo za kuchenną ścianą, toczy się odmienne, spokojne życie służby. Marta i Włas powoli budują swój świat w nowej, niepodległej Warszawie. Włas – mimo trwałej utraty zdolności mówienia – zachowuje pogodne spojrzenie na świat. Usiłuje też zrozumieć świat tych, którym służy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta opowieść jest fikcją literacką. Żaden z bohaterów nie odpowiada rzeczywistej postaci, a wszelka zbieżność faktów i zachowań jest dziełem przypadku.
Tekst ten jest przede wszystkim opowieścią o trudnym doświadczeniu bycia uchodźcą, który nigdzie nie jest u siebie. Decyzje przywódców politycznych, wypowiadających się w imieniu całego narodu, mogą stanowić ogromne zagrożenie dla ludzi, którzy myślą inaczej – wobec braku zgody na reżim trzeba podjąć decyzję o ucieczce. I stać się obcym. Na zawsze.
1.
Kopuły soboru błyszczały w świetle przedpołudniowego słońca. Mijając świątynię w drodze z Uniwersytetu do swej malarskiej pracowni i z powrotem, Aleksiej Jusupow lubił przystawać i patrzeć na skrzące się złotem krzyże – ilekroć je widział rano, wróżył z nich sobie, jaki to dzień go czeka, jeśli zaś mijał sobór wieczorem, zdawało mu się, że odbite od kopuł słońce życzy mu dobrej nocy.
Tego przedpołudnia było wokół soboru jakoś inaczej niż zwykle. Chmara ubranych na czarno ludzi stała przed świątynią, a kilku robotników składało u jej stóp deski.
Aleksiej, wiedziony ciekawością i niepokojem, zbliżył się do tłumu i zapytał po polsku, bez cienia obcego akcentu:
– Panie, co tu będą robić?
Zagadnięty popatrzył krzywo i uśmiechnął się pod sumiastym wąsem.
– A co pan gazet nie czytasz, czy co? Rozbierać to diabelstwo będą, parkan stawiają!
– Rozbierać? – powtórzył głucho Jusupow i poszedł w swoją stronę. Wiadomość ta dotknęła go do głębi duszy, i tak już niespokojnej. W południe Aleksiej Nikołajewicz miał składać egzamin, na którego podstawie miałby prawo nazywać się doktorem habilitowanym. Przejmował się tym egzaminem strasznie, chociaż zewsząd mu powtarzano, że to pestka. Z powodu tej pestki jednak Aleksiej od tygodnia spał niespokojnie, a właśnie dobiegającą końca noc spędził w pracowni malarskiej, aby wśród farb i szkiców choć trochę zapomnieć o nerwach.
Po odpowiedzi nieznajomego przypomniał sobie naraz te wszystkie dyskusje o losach soboru, które z głośnym hukiem przetaczały się co jakiś czas przez łamy stołecznej prasy. Gdy roku 1921 zaczęto rozbiórkę dzwonnicy, przeląkł się nie na żarty. Oto wzięto się do niszczenia dzwonnicy – tych ust każdej cerkwi, którymi zwoływała ona wiernych do siebie niby dobra, łagodna matka swe dzieci. Od tamtej chwili sobór stał się niemy, lecz rozgorzała wokół niego taka burza rozmaitych poglądów, że dzieła zniszczenia zaprzestano. Jak widać, nie porzucono wcale szalonego projektu, lecz usunięto go z pola widzenia prasy na kilka lat. Zamknięto już soborowi usta, a teraz chciano zrównać go z ziemią – jak wszystko to, co uważano w Warszawie za obce.
„Na dobrą sprawę powinno się, idąc tym tokiem myślenia, obrócić wniwecz całe miasto” – z goryczą pomyślał Jusupow. – „Tę całą drugą Rzeczpospolitą to przecież niedawno...”
Otrząsnął się zaraz z tych myśli, zdając sobie z niemałym rozdrażnieniem sprawę, że jest w tym jego myśleniu coś z toku rozumowania ojca, którego nie znosił.
Zmusił się do powtarzania z pamięci nazwisk ważniejszych malarzy. To go uspokoiło.
Przed wejściem do budynku, w którym miał odbyć się egzamin, Aleksiej przystanął i zapalił papierosa. Palił długo, jakby usiłował tym odwlec nieuniknioną rozmowę, której wynik mógł zaważyć na jego dalszej karierze uniwersyteckiej. Już dawno dyrektor katedry historii sztuki, Prądzyński, postawił przed nim warunek: habilitacja lub pożegnanie z uczelnią.
– Ja, panie Jusupow, nie mogę sobie pozwolić na trzymanie byle doktora na tak odpowiedzialnej posadzie. Jego magnificencja pan rektor... – tu dyrektor zniżył głos – Sam pan rozumie, że na pańskie miejsce czeka z tuzin Polaków. Wykształconych, doskonałych wykładowców z najlepszymi referencjami. A pan... Jako obcy obywatel, w dodatku obywatel państwa, które nie istnieje... Ja nie mam podstaw, pojmuje pan? A jego magnificencja naciska. A habilitacja, jeśli pan ją uzyska już teraz, może go udobrucha.
Aleksiej rozumiał. Nie zamierzał jednak poddać się podobnej podłości i ani myślał dać się wyrzucić z miejsca, na którym było mu tak dobrze.
Aleksiej Nikołajewicz Jusupow nade wszystko cenił sobie spokój, pracował więc nad sobą i mówił to, co chciano odeń usłyszeć. Chcieli go widzieć białogwardzistą, który ucieka przed czerwoną plagą bolszewików – proszę bardzo. Chcieli, by uczył się polskiego – ależ oczywiście! Miał kląć na rząd rewolucyjny – z przyjemnością; bodaj to jedno wychodziło mu szczerze, z głębi serca. Spędził w czerwonym Petersburgu dość czasu, raz po raz ocierając się o śmierć, więc kląć było na co.
Komisji habilitacyjnej przewodniczył sam rektor. Aleksiej nie lubił go, lecz zwierzał się co do tego tylko Dymskiemu. Innych przyjaciół Jusupow nie miał.
Po dopełnieniu niezbędnych formalności przystąpiono do zadawania pytań. Rektor, widać, czyhał na jakieś potknięcie, gdyż po każdej dobrej odpowiedzi zacinał usta i szarpał nerwowo mankiet.
Egzamin trwał dłużej, niż to przewidywano w protokole ogólnym. Z sali doktor habilitowany Aleksiej Nikołajewicz Jusupow wyszedł zmęczony, lecz w dwójnasób szczęśliwy – raz, że dopiął swego i mógł zostać na uczelni, a dwa, że utarł nosa przemądrzałemu rektorowi.
– No, panie profesorze, wódeczka? – zawołał wesoło Dymski, który stał pod drzwiami i musiał słyszeć końcową przemowę przewodniczącego komisji.
Aleksiej uśmiechnął się i bez słowa skinął głową. Zaproszenia na wódkę nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Bibka z okazji pomyślnej habilitacji przeciągnęła się do świtu dnia następnego. Ostatnie toasty wygłaszano już przy akompaniamencie bijących godzinę piątą kurantów.
Pod kolumną Zygmunta drzemało kilku dorożkarzy – pierwsze ciepłe dni sprzyjały nocnym przechadzkom, więc zarobić można było przez całą dobę. Stukot podkutych butów samotnego przechodnia zmącił martwą ciszę. Konie zastrzygły uszami, ktoś ziewnął głośno.
– Panie, podwieźć?
– Nie, dziękuję. Przejdę się.
– Uważaj pan, na Szkolnej nie dalej jak wczora kogoś skubnęli. Jakieś chłopaki z przekonaniami psia ich mać, do Żydka czy tam kogo, się przyczepiły. Podwieze może, co?
– Dziękuję, nie trzeba.
Z mroku dobiegło kolejne zaspane sapnięcie.
– Ziutuś, a zostaw człowieka. Jak siem ktoś na pewne oskubanie pakuje, nie nasza dorożkarska rzecz go od pomysłu odwodzić.
– Kiedy ja z dobrego serca... Słychać, że pan niemiejscowy, a tych byczków ponoć nikt jeszcze za rogi nie złapał. Znam ich, o godzine pytajo i jak wymowa nie nasza, to klapa...
Aleksiej nie słuchał dalszej wymiany zdań. Ruszył w kierunku jasno oświetlonego Śródmieścia. Szedł prędko, nie rozglądając się, a wylot ulicy Szkolnej minął prawie biegiem. Nie żeby się bał, ale tak jakoś nieswojo mu się zrobiło na duszy od tych rozmów. Postanowił jutro odszukać lugera, który spoczywał gdzieś na dnie bieliźniarki. Pamiętał czasy rewolucji, kiedy nawet do ustępu nie wychodzono bez broni. Mylnie założył, że czasy te już minęły i w niepodległej Polsce będzie bezpieczny. Nie po to tu wracał, żeby bać się o życie tak samo jak w zmienionej nie do poznania ojczyźnie.
Jusupowowie pochodzili z Petersburga, a do Warszawy przyjechali ostatniego roku zeszłego wieku. Ojciec objął wówczas posadę, z której ustępował stary i bardzo chciwy na pieniądze weneryk. Aleksiej miał wówczas zaledwie pół roku i nie bardzo wiedział, czym się ojciec zajmuje. Zresztą, w domu w ogóle o tym nie wiedziano zbyt wiele, gdyż Nikołaj Dimitrijewicz nie mówił prawie wcale o swojej pracy.
W pamięci Aleksieja Nikołajewicza utkwiły szczególnie dwa epizody związane z pracą ojca. Pierwszym zetknięciem się z zajęciem Nikołaja Dimitrijewicza był pierwszy maja 1905 roku, kiedy to z powodu jakichś rozruchów na ulicy sześcioletni Aleksiej nie poszedł z nianią na spacer do Ogrodu[1]. Pogoda była piękna, ćwierkały ptaki, lecz ojciec stanowczo nakazał wszystkim siedzieć w domu do odwołania.
Drugi epizod nastąpił dwanaście lat później, gdy w środku zimowej nocy Nikołaj Dimitrijewicz postawił domowników na nogi i zapowiedział, że rano jego bagaż ma być gotowy do długiej podróży.
– Car-batiuszka nas potrzebuje.
Z Pałacu Zimowego nadeszła tej nocy jakaś szyfrowana depesza. Na bocznicy Dworca Petersburskiego czekał pociąg-widmo – nie było go w żadnym rozkładzie, pasażerów wpuszczano za okazaniem specjalnej przepustki. Nikołaj Dimitrijewicz dzięki znajomościom wyrobił stosowne przepustki dla siebie i syna. Służba została w domu.
– Pojedziesz – powiedział Nikołaj Dimitrijewicz do rozespanego Aleksieja – cara ratować. Spisek uknuli, szubrawcy i nasze nazwisko g...wnem obrzucają[2]. Potrzeba nam wszystkich sił, by utrzymać imperium na nogach. Bez nas ci durnie gotowi je przewrócić.
– Czy pozwoli mi tata pożegnać się z kolegą? Byliśmy na rano umówieni...
– Mało mnie obchodzi, z kim ty się poumawiałeś! I to żeby było z kim, ale z Polaczkiem? Tfu! Ojczyzna w potrzebie, a on się chce z kolegą żegnać! Jedziemy o świcie i ani waż mi stawać okoniem!
Aleksiej wbił wzrok w podłogę i zmilczał. Po chwili Włas ściągał z antresoli jego walizkę i składał do niej rzeczy, które ojciec osobiście wyrzucił byle jak na łóżko. Tamtej nocy Aleksiej był przekonany, że już nigdy nie ujrzy Warszawy. Ta myśl nie opuszczała go przez całe pół roku, spędzone w Rosji, a w dniu wyjazdu wprost nie mógł uwierzyć, że wraca. I chociaż wracał w pośpiechu, z żoną, której prawie nie znał, i ojcem, którego miejsce było odtąd na wózku, wracał szczęśliwy. Miasto powitało go znajomym gwarem rozmów, jakich w Petersburgu nigdy nie słyszał, brzmieniem matczynego języka i grą światełek na Wiśle.
– Patrz, Soniu, twój mąż płacze – powiedział z kpiną w głosie ojciec, dostrzegając łzy w oczach syna. Wjeżdżali akurat na Dworzec Petersburski, z półek ściągano walizki. Byli bezpieczni.
– Co ty widzisz w tym mieście, mój drogi? – spytała już wieczorem Sonia. – Jest brzydkie i szare.
Na obie te zaczepki Aleksiej nie odpowiedział, zamknął się tylko w sobie i posmutniał. A potem zaczął częściej niż dotąd zaglądać do kieliszka.
Tamtej nocy, gdy w pośpiechu szykowali się do wyjazdu do Petersburga, Aleksiej myślał o Adamie. Przez pamięć wichrem przeleciały mu wszystkie dziecięce psoty, wspólne wyprawy nad rzekę, straszenie gołębi w Ogrodzie, jedzenie ciastek kupionych za ukradkiem podebrane rodzicom drobne, tajemnicza skrytka w podwórku, gdzie mieszkał Dymski. Nie pamiętali już, z jakiego powodu powstała i co tam mieli ukryć, ale zawsze, gdy mieli się umówić na spotkanie, mówili „pod skrytką” i wiadomo było, że się tam odnajdą. Z czasem wspomnienie o tajemnej kryjówce zatarło się i teraz, po tylu latach, ani Aleksiej, ani Adam nie wskazaliby miejsca, gdzie kiedyś mieli ukryć jakiś dziecięcy skarb. Czy go ukryli? O tym zapomnieli dużo prędzej niż o istnieniu skrytki.
Aleksiej wyjechał bez pożegnania. Zdążył jedynie nakreślić parę słów na pomiętej, niepotrzebnej już kartce szkolnego kajetu i zostawić notatkę pod skrytką. Adam zapewne ją odnalazł, gdyż pół roku potem, gdy witał niezapowiedzianych gości w swym kawalerskim mieszkanku, powiedział do przyjaciela:
– I po coś mnie okłamał, że na zawsze? Wróciłeś przecież. Kpiarz z ciebie.
Jusupowowi jednak wcale nie było do śmiechu w dniu wyjazdu. Przez całą drogę działy się rzeczy dziwne i niepokojące, do salonki co rusz ktoś wchodził, wołano ojca do innych wagonów. Palono i pito bez opamiętania, a służba czyściła broń.
Już na granicy dowiedziano się, że Rasputina otruto. Ojciec chodził po salonce blady, nie jadł i nie pił herbaty. Często za to sięgał po karafkę z wódką, którą adiutant znajomego generała, oddany do dyspozycji Jusupowów, uzupełniał na każde jego skinienie.
Ojciec Jusupowa, zanim władzę w nogach odebrał mu jakiś zbłąkany w październikową noc rewolucyjny odłamek, zajmował wysokie stanowisko w Pałacu Namiestnikowskim, nosił mundur i zamykał się wieczorami w gabinecie, którego ściany zdobiły jakieś mapy. Miał rangę tak wysoką, że nawet w najbliższej rodzinie zgoła nic o obowiązkach głowy rodu nie wiedziano. Nikołaj Dmitrijewicz był aż do czasów kalectwa człowiekiem skrytym i milczącym. Dopiero nieruchomy tryb życia przemienił go w gadułę, której się dosłownie gęba nie zamykała. Nikołaj Dmitrijewicz mówił teraz o wszystkim i do wszystkich – ba, mówił nawet do ścian, wazonów, okna czy głuchego jak pień lokaja, który pomagał mu co rano wstać z łóżka, wieczorem zaś przenosił z wózka na materac.
Nikołaj Dimitrijewicz stracił władzę w nogach w pierwszych dnia rewolucji październikowej siedemnastego roku, podczas jednej z wielu walk oddanych carowi oddziałów z hołotą, której pełnej siły i okrucieństwa nikt jeszcze nie znał. Krótko po tym zdarzeniu podjęto decyzję o powrocie do Polski. Aleksiej długo przedkładał ojcu, że w Warszawie będzie bezpieczniej niż w ogarniętej rewolucyjnym chaosem Rosji. Stary Jusupow zgodził się wreszcie.
Nieco łatwiej poszło Aleksiejowi z namówieniem żony. Sonia, choć panią Jusupową została niedawno i prawdę mówiąc, nie zdążyła przez ten cały rewolucyjny bałagan dobrze poznać męża, przystała na propozycję niemal od razu.
– Niech Marta zaraz spakuje wszystkie rzeczy do walizek – zarządziła, rozglądając się po mieszkaniu. Urządzone było ze smakiem, meble niedawno wstawiono, nowiuteńkie. Żal to było zostawiać, lecz cóż, kiedy tak los zadecydował.
Marta, kobieta silna i energiczna, spakowała wszystko, co trzeba. Lokaj Włas pomagał jej tylko w znoszeniu pakunków po schodach. Ładowano ostatnią partię bagażu, gdy w bramie z hukiem rozerwał się szrapnel. Włas długo nie wracał do mieszkania, a gdy już się zjawił, zakrwawiony i bardzo blady, nie sposób było się z nim porozumieć. Ogłuchł zupełnie i nieodwracalnie – o czym dowiedziano się już w Warszawie, gdy Aleksiej Nikołajewicz gwałtem zaprowadził służącego do lekarza. Włas służył u Jusupowów od bardzo dawna, jeszcze pamiętano w domu jego domniemany romans z Michaliną, niańką Aleksieja. Plotek tych nigdy jednoznacznie nie zdementowano, chociaż na pierwszy rzut oka wydawały się niewiarygodne: niańka była starsza od lokaja o jakieś ćwierć wieku.
Michalina była mądrą i wierną kobietą, jeździła za rodziną wszędzie: do wód, na daczę, do Moskwy czy Warszawy. Wszędzie była, gotowa usłużyć, pocieszyć, wysłuchać...
Zmarła w osiemdziesiątym roku życia, na wpół ślepa. Ostatnie miesiące życia spędziła w kuchni, na przykrytej siennikiem skrzyni, w której trzymała cały swój dobytek, łącznie z sukienką na ślub, do którego nigdy nie doszło. Przed śmiercią mówiła już tylko po polsku, w języku ojczystym. Aleksiej Nikołajewicz tę śmierć bardzo przeżył – zdawało mu się nawet, że powtórnie stracił matkę, istotę mu najbliższą, którą jeszcze przed ukończeniem przezeń lat siedmiu zabrała choroba.
Michalinę pochowano na Kamionku, pod prostym, katolickim krzyżem. Po pogrzebie Aleksiej po cichu zwierzył się Sonii, że chętnie widziałby na tym cmentarzu grób matki, którą wbrew jej woli pochowano na nekropolii prawosławnej. Jej grobowiec, ogromny, z białego marmuru, widać było z daleka. Nikołaj Dimitrijewicz dumny był z tego grobowca, na który wydał więcej pieniędzy, niż dawał swej żonie za życia na różne sprawunki i damskie przyjemności. Mały Aleksiej nieraz bywał świadkiem kłótni rodziców, podczas których matka wyrzucała ojcu nieodpowiedzialność i skąpstwo wobec niej i syna. Na swoje ubrania Nikołaj Dimitrijewicz nie żałował ani pieniędzy, ani zachodu, potrafił też obsypać drogimi podarkami tę czy inną panią, których Aleksiej nie znosił całym sercem, a które ojciec bez skrępowania przyprowadzał do domu kobiety, biciem i groźbami nakazując służbie i synowi milczenie. W czasie tych wizyt, które nieraz przeciągały się do późnej nocy, Aleksiej spędzał czas w pokoiku Nataszy, młodej i bardzo miłej pokojówki, którą kochał jak siostrę.
Nataszy przyszło jednak pewnego dnia zniknąć z domu i to bynajmniej nie z powodu złej służby. Wyszła pewnego ranka nad Wisłę i nie wróciła. Już dużo później Aleksiej domyślił się, że Natasza postanowiła skończyć ze sobą, nie mogąc wytrzymać sposobu, w jaki traktował ją Nikołaj Dimitrijewicz. O tym, jak okrutnym było to traktowanie, mały Aleks przekonał się kiedyś na własne oczy. Ojciec, nieświadom obecności dziecka – akurat bawili się z Nataszą w chowanego i Aleksiej ukrył się za zasłonką, pokojówka zaś udawała, że szuka go z wielkim przejęciem – wszedł do służbówki i gwałtownie popchnął dziewczynę na łóżko, zadzierając jej spódnicę. Służąca była tak zaskoczona, że nawet się nie broniła. Płakała tylko, powtarzając wciąż to samo krótkie, przejmujące „nie”, które na wieki zostało Aleksiejowi w pamięci. Tak samo jak krew, którą widział na pościeli i spódnicy Nataszy. Ojciec zdawał się tym nie przejmować, po prostu wyszedł prędko ze służbówki. Aleksiej wychynął ze swej kryjówki i stał przez chwilę bezradny, nie wiedząc, jak pocieszyć Nataszę. Chciał ją przytulić, lecz bał się, że byle dotyk sprawi jej ból. Był w końcu synem tego, który ją skrzywdził. Dziewczyna nie zwracała na niego uwagi, a jej szloch odbijał się od wysokiego sufitu.
Wielce przejęty smutkiem ulubionej służącej, Aleksiej pobiegł wreszcie na skargę do mamy. Opowiedział wszystko, co widział, a czego – z racji młodego wieku – zrozumieć w pełni nie mógł. Przerażało go w tamtej chwili to, że Natasza płacze z powodu ojca.
– Czy jesteś pewien, że to prawda? – spytała matka, nie wierząc w to, co jej powiedział.
Twarz jej, dobra i bardzo ładna, poszarzała w tej chwili, a gdy przytaknął, mama gwałtownie podniosła się z fotela i dokądś wyszła. Tego wieczoru Aleksiej słyszał przez drzwi ojcowskiego gabinetu kłótnię rodziców. Mama nie przyszła wtedy powiedzieć mu „dobranoc”, co bardzo go zmartwiło. Niemal rok później lekarz rodziny, stary i bardzo dobry pan z kozią bródką, powiedział, że nadszedł najwyższy czas, by Aleksiej stał się mężczyzną.
– Musisz być mężny, chłopcze. Mamusia bardzo cierpi i niedługo jej nie stanie – rzekł doktor i mocno, mocno uścisnął Aleksiejowi dłoń.
Chłopiec nie do końca rozumiał, co takiego mamie dolega, ale wiedział, że jest z nią bardzo źle: z każdym dniem twarz jej zapadała się w sobie, a z dawniej wyprostowanej i dumnej postawy zostało już tylko wspomnienie. Natasza musiała sadzać mamę na łóżku, podawać jej zupę na łyżce, pilnować, aby nie upadła, gdy krążyły razem po mieszkaniu podczas coraz krótszych, coraz smutniejszych spacerów. Pewnego dnia mama nie odpowiedziała Aleksiejowi na jego „dzień dobry”.
W dniu pogrzebu padał deszcz, a czarne parasole zdawały się ronić ciężkie łzy. Ojciec nie płakał. Zadzierał tylko podbródek wyżej niż zwykle i jakoś częściej kładł dłoń na ramieniu syna. Aleksiej uciekał od tego dotyku, brzydził się nim.
Przypisy