Nikomu nie powiem - Catherine McKenzie - ebook + książka

Nikomu nie powiem ebook

Catherine McKenzie

3,5

Opis

Trzymający w napięciu thriller psychologiczny bestsellerowej autorki Catherine McKenzie!

Co przytrafiło się Amandzie Holmes?

Dwadzieścia lat temu ciało Amandy zostało znalezione w łodzi na terenie posiadłości Camp Macaw należącej do MacAllisterów. Nikt nigdy nie został oskarżony o zbrodnię.

Teraz, po nagłej śmierci rodziców, już dorosłe rodzeństwo MacAllisterów wraca do tego miejsca, aby usłyszeć testament i zdecydować, co zrobić z atrakcyjną nieruchomością. Ryan, najstarszy z rodzeństwa, chce ją sprzedać. Margaux jeszcze się zastanawia. Mary najchętniej zostawiłaby wszystko tak, jak jest. Kate i Liddie – bliźniaczki – mają odmienne poglądy. A Sean Booth, dozorca, liczy jedynie na to, że gdy cała sprawa się zakończy, nadal będzie miał dach nad głową.

Sytuacja staje się jednak bardziej skomplikowana, kiedy zostaje odczytany testament. Wychodzi na jaw, że zawarto w nim pewien warunek. Dopóki rodzeństwo nie odkryje tajemnicy związanej ze śmiercią Amandy, nie będzie mogło zadecydować o losach majątku. Każde z nich może być odpowiedzialne za zbrodnię i ukrywać element układanki.

Czy będą współpracować, żeby dowiedzieć się, co przytrafiło się Amandzie, czy też ich sekrety i wzajemne podejrzenia doprowadzą w końcu do rozpadu rodziny?

„Sekrety to cenne monety, pozwalające utrzymać napięcie w thrillerach, a Catherine McKenzie potrafi je wydać lepiej niż ktokolwiek inny. W tej naszpikowanej niesamowitym napięciem historii przeszłość rodziny przeplata się z teraźniejszością, a rodzeństwo nastawione przeciwko sobie przez testament ojca zrobi wszystko, aby zawalczyć o swoją przyszłość. Powieść pełna zwrotów akcji. Po prostu genialna!”.
Jamie Mason, autorka Three Graves Full i Monday’s Lie

„W połowie genialny kryminał, w połowie absorbujący dramat rodzinny. Nikomu nie powiem to kunsztownie napisana, chwytająca za serce opowieść o żalu, obsesji i miażdżących skutkach zbyt długo skrywanych tajemnic. Catherine McKenzie stworzyła kolejny mocny bestseller”.
A. J. Banner, autorka bestsellerów #1 „USA Today” The Good Neighbor i The Twilight Wife

„Mnóstwo ślepych zaułków utrzymujących czytelnika w ciągłej niepewności. McKenzie napisała kolejny świetny dreszczowiec”.
„Publishers Weekly”

„Jeśli masz ochotę na dobry kryminał, koniecznie sięgnij po Nikomu nie powiem”.
„Good Housekeeping”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (24 oceny)
5
6
9
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginałuI’ll Never Tell
Copyright © 2019 by Catherine McKenzie All rights reserved Copyright © for Polish edition Wydawnictwo NieZwykłe Oświęcim 2020 Wszelkie prawa pastrzeżone
Redakcja: Julia Deja
Korekta: Anna Strączyńska Agnieszka Sajdyk Anita Szymańska
Redakcja techniczna: Mateusz Bartel
Przygotowanie okładki: Paulina Klimek
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-8178-246-3
www.wydawnictwoniezwykle.pl
KonwersjaeLitera s.c.

Amanda

22 lipca 1998, 21:00

Festiwal lampionów po raz pierwszy urządziliśmy dopiero przedostatniego roku mojego pobytu w Camp Macaw. Mimo to zachował się w mojej pamięci tak samo, jak pozostałe letnie wspomnienia: zapach dymu z cotygodniowego ogniska, gra, w trakcie której robiliśmy tyle hałasu, jakby złapała nas burza, albo próba przechwycenia flagi przeciwnika podczas hasania po lesie. Igły sosnowe i błoto, piasek i krem do opalania.

Pomysł był prosty, a wynik efektowny: wykonać lampion z bibułki, drutu i świeczki, a następnie napisać życzenie na delikatnych ściankach. Można było spisywać prawdziwe pragnienia, płynące z głębi serca, ponieważ kilka godzin później lampiony podpalano i wypuszczane do nieba odpływały, by osiąść na jakimś odległym lądzie.

Ceremonia rozpoczęła się o zachodzie słońca, kilka dni przed końcem turnusu lipcowego. Tamtej nocy trzymałam wykonany przez siebie lampion w pewnej odległości, by nie pogniótł się podczas drogi na kąpielisko. Szłam tam z resztą uczestników obozu. Do sandałów wpadały mi kamienie. Moja najlepsza przyjaciółka, Margaux, zachichotała, gdy podniosłam stopę i zaczęłam nią mocno potrząsać.

– Uwaga, spadające kamienie!

– Jak kamień w wodę!

– Kamień, papier, nożyce.

– Trafiła kosa na kamień...

– Uspokójcie się wreszcie – zganił nas starszy brat Margaux, Ryan, oglądając się przez ramię. W jego głosie pobrzmiewało lekkie poirytowanie. Miał dwadzieścia lat, co w stosunku do naszych siedemnastu czyniło go w moich oczach prawdziwie dorosłym. Poza tym to jego imię zapisałam jako swoje życzenie.

Margaux pokazała mu język, a następnie przybrała wyraz udawanej powagi na twarzy. Jako młodsze opiekunki powinnyśmy dawać dobry przykład. Zazwyczaj bierzemy sobie tę odpowiedzialność do serca, poza tym mówiło się, że jeśli w drodze na plażę będziemy zbytnio hałasować, nasze prośby się nie spełnią. A oprócz tego – zasady to zasady. Czy tego, kto wysłuchiwał naszych życzeń, obchodziły frywolne myśli nastolatek? Wolałyśmy nie ryzykować.

Było nas razem sto pięćdziesięcioro, licząc obozowiczów i pracowników, a każdy niósł wielokolorowy lampion z papieru – kalejdoskop marzeń i nadziei. Wślizgnęliśmy się na plażę, a zamiast zwyczajnego szumu przeplatających się francuskich i angielskich głosów, tym razem towarzyszyło nam milczenie. Ostrzeżenie, że coś nadchodzi, coś ważnego, odwiecznego. Powierzchnia jeziora była gładka, co jest częste przy zachodzie słońca, a mdły zapach wody tak dobrze nam znany, że już niemal go nie czuliśmy. Ryan powiódł nas na pomost pływający, który kołysał się pod stopami. Wiatr muskał nasze twarze, a zza horyzontu wynurzał się księżyc w pełni. Jego blask odbijał się od lustrzanej tafli wody. Dwieście stóp dalej niewielka flota żaglówek kołysała się łagodnie na cumach, a linki do podnoszenia żagli wystukiwały tylko sobie znaną melodię.

Jakaś dziewczyna przede mną potknęła się o krawędź pomostu i jej lampion wylądował z pluskiem w wodzie.

– O nie!

– Sza! – rozległo się ze strony wszystkich dwudziestu opiekunów. Dziewczynka, może dziesięcioletnia, ukryła twarz w dłoniach; jej ramiona drżały.

Jej dzisiejsze życzenie się nie spełni, pomyślałam, mocniej ściskając uchwyt lampionu, chociaż doskonale wiedziałam, że moje marzenie nigdy się nie ziści – drżenie w sercu było bardziej pobożnym życzeniem niż oczekiwaniem.

A jednak...

Pomost zbudowano w kształt litery U w taki sposób, że idąc cały czas przed siebie, wychodziło się z drugiej strony, z powrotem na plażę. W połowie jego długości, na miejscu dla ratownika, Ryan wyciągnął z kieszeni plastikową zapalniczkę. Kilka trzasków później płomień oświetlił jego przystojną twarz. Podczas każdego lata w obozie zawsze był taki Ryan, który przewodził chłopakom i miał stały wianuszek wielbicielek. W latach pięćdziesiątych, kiedy Camp Macaw rozpoczął działalność, Ryan trzymałby Zippo, a z ust zwisałby mu papieros. Ale mieliśmy rok 1998, nosiliśmy sandały Teva i szorty, a chłopcy mieli potargane włosy.

Zwykła zapalniczka będzie musiała wystarczyć.

Dla większego efektu powinniśmy wypuścić lampiony, stojąc jak najbliżej siebie. Ryan uwijał się szybko. Gdy znalazł się przy mnie, obróciłam lampion, upewniając się, że tę stronę, na której widnieje życzenie, mam przyciśniętą do bluzy. Ryan był tego typu facetem, który mógłby wziąć go z moich rąk tylko po to, by zobaczyć, co napisałam. Taki numer zrobił zeszłego lata, kiedy byłam u szczytu swojego zauroczenia. Wtedy nie odważyłam się napisać jego imienia. Zamiast tego nabazgrałam głupio, że chciałabym nauczyć się stać na desce do windsurfingu. On wtedy zaproponował mi lekcje, ale tak naprawdę nie miał na to ochoty. Wówczas byłam tylko kolejną zadurzoną w nim dziewczyną, jedną z wielu.

Ale nie tego lata. Zebrałam się na odwagę i napisałam czego, a raczej kogo, pragnę. Tym razem jednak, zamiast spróbować coś przeczytać, Ryan pochylił się ku mnie i szepnął:

– Spotkamy się później na wyspie?

Mogłam jedynie skinąć głową, podczas gdy serce podskoczyło mi w piersi, niczym żaba na rozgrzanej od słońca szosie. Pstryknął zapalniczką i zapalił moją świeczkę. Przez chwilę trzymałam lampion blisko siebie, czując jak ciepło przesącza się przez cienki papier. Przesunęłam się naprzód, czekając, aż zacznie szarpać się w dłoniach. Kiedy to poczułam, podniosłam go i puściłam, obserwując, jak dołącza do innych. Okrążyłam pomost i cofnęłam się na stały ląd.

Kiedy wszystkie lampiony wzleciały ku niebu, Margaux słodkim altem zaintonowała Fire’s Burning. Odśpiewaliśmy na zmianę angielską i francuską wersję piosenki, a potem jeszcze raz i jeszcze, a nasze głosy wznosiły się i opadały, niczym łodzie na falach.

Kiedy nasze latarnie zmieniły się w odległą poświatę na niebie, Margaux i ja poszłyśmy do doków. Zaniosłyśmy kajak na wodę, nastawiłyśmy reflektory i wsiadłyśmy do środka.

A potem powiosłowałyśmy na wyspę.

Amanda

Margaux

Ryan

21:00

Festiwal lampionów

Festiwal lampionów

Festiwal lampionów

DWADZIEŚCIALAT PÓŹNIEJ

PIĄTEK

ROZDZIAŁ 1

RUTYNA

Sean

Dla Seana Bootha, od kiedy tylko sięgał pamięcią, każdy poranek wyglądał tak samo. Budził się w małym pokoju wciśniętym na poddaszu świetlicy. Tanie koce, pod którymi spał, splatały się wokół jego kostek, a przez otwarte okno słyszał wiatr, szeleszczący w gałęziach drzew.

Wybiła szósta czterdzieści pięć. Za każdym razem szósta czterdzieści pięć. Nie musiał sprawdzać godziny – czuł to w kościach. Sean wstał natychmiast. Nie należał do tych, co się wylegują. Miał rutynę, w której utknął. Chwycenie ręcznika zarzuconego na łóżko i owinięcie go wokół nagiej talii zajęło mu minutę. W kolejnej stał już pod prysznicem po drugiej stronie korytarza. Z początku w lodowato zimnej wodzie, a po chwili w tak gorącej, że prawie się poparzył. Wyznawał trzyminutowe prysznice, nie mniej, nie więcej. Cokolwiek ponadto było marnotrawstwem. Przemył włosy kostką mydła Dove, a następnie obmył nim klatkę piersiową i fałdy. Teraz, w wieku czterdziestu pięciu lat, miał ich więcej niż kiedyś, ale cała reszta pozostawała z grubsza bez zmian. Zakręcił kurek, wyszorował zęby i wrócił do pokoju o szóstej pięćdziesiąt dwie. Użył ręcznika, który miał wcześniej na sobie, by wytrzeć się do sucha, po czym założył wyblakłe spodnie cargo i bluzkę z długim rękawem. Jako że nadszedł weekend Święta Pracy[1] i poranny chłód utrzyma się jeszcze długo, ubrał dodatkowo jedną z dwóch bluz dresowych Camp Macaw, jakie posiadał.

Minęła szósta pięćdziesiąt osiem, gdy uderzył kaloszami marki Tretorn w pierwszy stopień schodów prowadzących w dół, do głównej sali w świetlicy. Zanim jeszcze dotarł do ostatniego, przywitał go zapach jajecznicy i lekko przypalonego tosta. Pomachał do stojącej w kuchni Amy, jedynej kucharki, która wciąż pracowała po tym, jak wyjechali wszyscy obozowicze. Została z powodu gości, którzy mieli niedługo przyjechać.

Otworzył skrzypiące, obite siatką drzwi na ganek. Słońce świeciło jasno, ale na trawie pozostały jeszcze ślady szronu. Przyda się ją skosić, ale będzie musiał zaczekać, aż odparuje wilgoć, zanim wsiądzie na kosiarkę i weźmie się do roboty.

Przeszedł na drugi koniec drewnianego ganku i rozejrzał się po podwórzu: kort do gry w tenisa, po drugiej stronie warsztat rękodzieła, ścieżka do doków i na kąpielisko. Stuletnie sosny tworzyły wrażenie zamkniętej przestrzeni, ale nigdy mu to nie przeszkadzało. To jedyny dom, jaki kiedykolwiek miał, jedyny, jakiego chciał i sama myśl o tym, że mógłby go stracić, stracić swoją rutynę i pokoik na poddaszu, była nie do zniesienia. Miał zbyt dużo do...

Nie. Zanim jeszcze cokolwiek zaczynało się dziać, on już się przepracowywał. Pan MacAllister obiecał, że się nim zajmie, a jak na razie spełnił wszystko, do czego się zobowiązał. Trzeba być cierpliwym. Bóg jeden wie, że ten facet miał na to sposób.

Podniósł rękę i chwycił postrzępioną linę dzwonu. Mimo tego, że nie miał już kogo budzić, szarpnął za sznur, ogłaszając początek dnia. Zadzwonił osiem razy, po jednym razie dla każdego z nich i ostatni dla niej. Głęboki i przeciągły dźwięk wrzynał mu się w mózg. Po tysiącu takich poranków przygłuchł lekko na prawe ucho.

Ale dość o tym. Miał pracę do wykonania.

Przyjeżdżały Makrele.

ROZDZIAŁ 2

NIE MOŻESZ WRÓCIĆ DO DOMU

Margaux

Kiedy Margaux MacAllister zatrzymała się w mieście, by podjechać do McDonalda na kanapkę śniadaniową, której nie chciała i na kawę, której nie potrzebowała, wiedziała już, że tylko gra na zwłokę. Mogła wmówić sobie, że chce jedynie uczynić zadość tradycji, ale czy coś, czego nie robiła już od dwudziestu lat, może być jeszcze tradycją?

Skręciła do McDrive’a niemal automatycznie, a w brzuchu jej zaburczało, ponieważ wyjechała z domu znacznie wcześniej, niż zazwyczaj wstawała z łóżka, nie mówiąc już o jedzeniu. Stanęła więc na parkingu. W powietrzu unosił się zapach smaru, który wkrótce wypełnił wnętrze samochodu. Kiedy jadła kanapkę, Margaux miała déjà vu, które, jak przypuszczała, niczym fala zaleje cały nadchodzący weekend. Był to jeden z powodów, dla których powiedziała Markowi, aby został w domu. Nie chciała co rusz tłumaczyć mu nawiązań do wydarzeń z dzieciństwa i pokazać, jaką władzę wciąż ma nad nią przeszłość. Już dawno nauczyła się, że Mark jest typem osoby niepotrafiącej wejść w obce środowisko. Mogła spodziewać się nieprzerwanej litanii pytań w stylu „a kto to był?” i „dlaczego mnie nie przedstawiłaś?”. Samo myślenie o tym już ją męczyło, więc gdy tylko zaoferował, że pojedzie razem z nią, odmówiła. Był zirytowany i nawet nie odwrócił się, by ją pożegnać, kiedy wychodziła tego ranka, ale zajmie się tym po powrocie. Teraz i tak miała wystarczająco dużo na głowie.

Widok z parkingu był taki sam jak zawsze. Zamulona rzeka, betonowy mostek. Rząd straganów z pamiątkami wzdłuż głównej ulicy, garkuchnia i pralnia samoobsługowa, gdzie przychodzili w dni wolne, aby pozbyć się brudu z ubrań i zapełnić brzuchy frytkami oraz lodami.

Zawsze myślała o tym McDonaldzie jak o bramie do obozu, ponieważ właśnie tu każdego lata rodzice Amandy zatrzymywali się na „posiłek pożegnalny”. Od kiedy skończyła dziesięć lat, mama i tata pozwalali jej jeździć do przyjaciółki na kilka tygodni przed rozpoczęciem kempingu, więc, tak jak inni obozowicze, mogła przybyć incognito. Za tamtych czasów nigdy nie chodzili do McDonalda o tak wczesnej porze, dlatego zamawiali głównie burgery i frytki, a nie McMuffina z jajkiem, którego jadła w tej chwili. Zwykle siedzieli przy jednym z chybotliwych stolików piknikowych ustawionych na nierównym skrawku trawnika i pozwalali, by wczesnoletnie słońce zaznaczało swoją obecność na ich skórze.

Widok jednak pozostał niezmienny, tak samo jak zapach i sposób, w jaki papier owinięty wokół kanapki szeleścił jej w dłoni. Był tak znajomy, że przestała dostrzegać czerwone liście rosnącego naprzeciwko klonu, przez co znów poczuła się jak latem. Mogłaby z powrotem mieć siedemnaście lat, ze wszystkim co się z tym wiązało i o czym wolałaby zapomnieć.

Skończyła jeść, zgniotła opakowanie i pokierowała samochód w stronę wyjazdu. Rozgłośnia radiowa, która dotrzymywała jej towarzystwa od Montrealu, straciła sygnał, więc dostroiła się do lokalnej francuskiej stacji o nazwie CIMO, którą ustawiła automatycznie, niemal bez zastanowienia. Leciała piosenka Gettin’ Jiggy wit It. Dobry Boże. Ile razy tańczyły z Amandą ten głupi taniec Willa Smitha na ostatnich wspólnych wakacjach? Zbyt wiele, aby to zliczyć. Amanda miała dar do naśladowania innych i poruszała się zupełnie jak on. Nawet nocą, gdy płynęły na wyspę, śpiewały właśnie tę piosenkę. Ich krzyki na na na na na na na odbijały się echem od powierzchni wody.

– Mam dla was wszystkie najlepsze hity – powiedział spiker po tym, jak utwór się skończył. – Cofnijmy się do lata z 1998.

***

Opony wzbiły w powietrze chmurę kurzu, gdy jechała długą, piaszczystą drogą do Camp Macaw. Minęło dwadzieścia lat i nic się nie zmieniło. Czuła się, jakby utknęła w lecie 1998 roku, zupełnie jak stacja radiowa.

W jej głowie pojawiały się wspomnienia z młodości, niczym pokaz slajdów. Tam na lewo była leśna ścieżka, gdzie z Amandą dzieliły się swoim pierwszym papierosem i niemal dały się przyłapać jej siostrze, Mary. Doniosłaby na nie bez wahania i dlatego właśnie nigdy jej nic nie mówiły.

Teraz mijała stajnię, gdzie Mary sumiennie przychodziła każdego ranka o wschodzie słońca, by posprzątać po koniach i przygotować je do jazdy. Spędzała tam tyle czasu, że zawsze lekko od niej pachniało tym miejscem. Mary próbowała przekonać Margaux do lekcji, ta jednak za bardzo się bała. Mogła udawać, że jest inaczej, dopóki trzymały się ziemi, ale kiedy miały zacząć naukę skoków, Margaux wiedziała, że jej dni jazdy konnej dobiegły końca.

Mary posiadała teraz własną stajnię niedaleko stąd. Miała przyjechać później, po porannym treningu, ale to nawet lepiej. Margaux nie była jeszcze gotowa na pełną powagi Mary.

Skręciła na zarośnięty trawą parking, gdzie stała stara, przerdzewiała, czerwona ciężarówka, którą porzucili jej rodzice. Już nawet nie pamiętała jak dawno temu. Zaparkowała obok i wyciągnęła telefon, aby sprawdzić wiadomości. Cholera. Powinna była zrobić to jeszcze w Magog, gdy siedziała w McDonaldzie. Zauważyła dwie wiadomości od Marka i brak zasięgu. Nigdy nie postawiono dodatkowej wieży sygnałowej w okolicy, więc równie dobrze mogłaby nadal być w roku 1998. Jej rodzice sprzeciwiali się takiej inwestycji, twierdząc, że obozowiczom dobrze zrobi strefa wolna od technologii. Margaux popierała taki sposób myślenia, ale i tak się zdenerwowała. To, że będzie poza zasięgiem przez czterdzieści osiem godzin, z pewnością nie spodoba się Markowi. Lepiej, żeby pamiętała i zadzwoniła do niego z telefonu stacjonarnego, zanim zwariuje i wyśle za nią gliniarzy.

Ktoś zastukał w przednią szybę. Wrzasnęła i upuściła komórkę na podłogę.

– Sean! Cholera, wystraszyłeś mnie niemal na śmierć.

Przyłożył dłoń do prawego ucha i pokazał jej, by otworzyła okno. Wcisnęła guzik i szyba zsunęła się w dół.

– Cześć, Margaux.

– Nie powinieneś tak podkradać się do ludzi.

– Nie podkradłem się. Przeszedłem prosto przez parking. Nie widziałaś mnie?

– Sprawdzałam coś w telefonie.

Sięgnęła w dół i podniosła komórkę, ścierając brud z ekranu. Mark miał rację w tym swoim częstym, irytującym marudzeniu, że powinna posprzątać samochód. Nie wiedziała, dlaczego myślała o nim w tak wrogi sposób. Przecież go kochała.

– Tutaj to nie działa – powiedział Sean. Schował dłonie do kieszeni spodni cargo. Włosy wciąż miał takie same jak kiedyś. Rude niczym dojrzała pomarańcza, chociaż teraz ściął je na krótko. Dawniej były dłuższe i kręcone, a dzieci nazywały go za plecami „Klaunikiem”.

– Zauważyłam – odpowiedziała Margaux.

Wzruszył ramionami i stał dalej w tym samym miejscu. Poczuła się jak w pułapce. Chciała wyjść z samochodu, ale nie miała nastroju na długą i zawiłą rozmowę z Seanem. Nie pozostawał jej jednak żaden wybór, był on stałym elementem tego miejsca jak gliniany kort tenisowy. Jej rodzice polegali na nim w takich sprawach, jak naprawa przeciekającego dachu i pilnowanie doków przed zatonięciem, a jeżeli czasami przyprawiał ją o zawroty głowy, cóż, to pewnie dlatego, że pamiętała, jak gapił się na nią, kiedy miała trzynaście lat, gdy myślał, że ona tego nie widzi.

– Otwieram drzwi – rzuciła. Zrobił krok w tył. Zdecydowała się nie zamykać okna, aby wywietrzyć samochód. Słońce świeciło jasno, ale jeszcze nie było ciepło. Wzięła głęboki wdech, wciągając woń sosen, pyłu i rdzy. Tak właśnie pachniał dom.

– Masz dość jaskrawe buty – rzekł Sean.

– Co? Ach, te. Tak, są komiczne. – Na stopach miała nowe buty do biegania, które kupiła dzień wcześniej. Była w połowie przygotowań do maratonu i musiała przyzwyczaić się do nich przed wyścigiem, który rozpocznie się za trzy tygodnie. Zwlekała zbyt długo i kiedy w końcu poszła do sklepu, w jej rozmiarze mieli tylko jedną parę, różową z pomarańczowymi akcentami. – Miałam nadzieję, że pokryją się błotem, bym nie musiała patrzeć na ich kolor – powiedziała.

– Tego lata nie ma za dużo błota.

– Zauważyłam.

Sięgnął na tylne siedzenie i chwycił jej torbę ze zniszczonej skóry, spakowaną na krótki pobyt. Wieki temu odziedziczyła ją po dziadku ze strony matki.

– Sama to zaniosę.

– Nie. No wiesz. Pan MacAllister chciałby, abym się tobą zajął, jak zawsze.

– Możesz nazywać go Pete. Mówił ci to wiele razy.

– Nie czuję się z tym dobrze.

Margaux ugryzła się w język. Nigdy nie rozumiała służalczego podejścia Seana w stosunku do jej rodziców. Jednak na razie

nie wyglądało na to, aby miało się to zmienić. Pozwoliła mu nieść torbę i wyprowadzić się z parkingu.

– Ciebie, Kate i Liddie umieszczę w domku francuskim, jeżeli to nie problem. Chyba że wolisz miejsce w domu...

– Nie. Jest w porządku.

Minęli rząd wysokich, pachnących sosen, rosnących przy korcie tenisowym. Szara glina została wymyta i z braku deszczu wyblakła. W głowie Margaux znów zaczął się pokaz slajdów. Za kortem znajdowała się chatka dla pracowników, schowana w lesie, gdzie spędziła zbyt wiele nocy, pijąc, paląc i gadając głupoty. Po drugiej stronie stał domek, w którym mieszkali nastoletni chłopcy, zajmujący się konserwacją. Siedlisko hormonów. Pewnego lata, gdy miała szesnaście lat, straciła tam dziewictwo z Simonem Vauclairem. Po wszystkim zwierzyła się Amandzie na ucho, pozbawiona tchu i trochę tym wszystkim zaskoczona. Przyjaciółka przytakiwała ze zrozumieniem, mimo że sama wciąż nie przeżyła pierwszego razu, bo zachowywała dziewictwo dla Ryana. Jednocześnie Margaux zdawała sobie sprawę z tego, że jest to skazane na niepowodzenie, ponieważ jej brat nigdy nie poświęciłby Amandzie czasu.

Zachowywała to dla Ryana. Brzmiało to jak tytuł jakiegoś tandetnego filmu klasy B. Pierwszym filmem, jaki Margaux obejrzała po tym wszystkim, był Szeregowiec Ryan, na którym płakała i płakała. Nie potrafiła wytłumaczyć dlaczego. Może Amanda by zrozumiała.

Teraz było za późno, aby ją spytać.

– Wszystko gra? – zagadnął Sean. – Z domkiem?

– Powiedziałam już, że w porządku.

– Tylko się upewniam. Wrzuć na luz.

– Wrzuć na luz? Naprawdę, Sean, czy ty nigdy nie dorośniesz?

– Co to ma niby znaczyć?

Byli w drodze. Dom jej rodziców majaczył z tyłu, lecz Margaux nie odwróciła się, aby na niego spojrzeć. To ostatnie miejsce, w którym ich widziała, zanim zmarli wiosną.

– Po prostu... obóz – powiedziała. – Czemu wciąż tu jesteś?

– Bo niosę za tobą torbę.

– Nie. Mam na myśli tu. W obozie. Żyjesz tutaj.

– To mój dom.

– Nieprawda.

Sean upuścił jej torbę na drogę, wzbijając małą chmurę pyłu.

– Czemu taka jesteś? Nic ci nie zrobiłem.

Margaux wiedziała, że zachowuje się nieodpowiednio, jak kretynka. Ten dzień już ją wykańczał. Dom, pusty dom rodziców wciągał, sięgał w jej stronę, by zrobić z niej osobę, którą była dawniej. To wakacyjne ja. Nie chciała już dłużej być tą dziewczyną, ale czasami to nie od ciebie zależy, kim jesteś.

– Przepraszam, Sean. To przez to miejsce.

– Nie możesz go obwiniać za własne zachowanie.

– Nie mogę?

Kołysał się w przód i w tył na piętach. Życie spędzone na słońcu sprawiło, że wyglądał na swoje czterdzieści pięć lat.

– Twoi rodzice byli dla mnie dobrzy, wiesz?

– Podziwiam ich za to.

– Tylko za to?

Wreszcie obejrzała się przez ramię. Jej dom był ranczem z lat pięćdziesiątych, które nigdy nie pasowało do białej, oszalowanej, drewnianej świetlicy i ciemnozielonych domków rozsianych na dwustu akrach terenu nad jeziorem.

– Tego właśnie chcesz?

– Czego?

– Domu? Chcesz tu zostać i żyć w ich domu?

– Nigdy...

Słowa Seana uciął dźwięk radia samochodowego, które grało o wiele głośniej niż powinno. Wymienili spojrzenia i już wiedzieli.

Przyjechał Ryan.

ROZDZIAŁ 3

BACK IN BLACK

Ryan

Back in Black – właśnie ten utwór Ryan MacAllister, który niedawno skończył czterdziestkę, ale gdy miał dobry dzień, to wciąż można by go wziąć za trzydziestopięciolatka, puszczał w swoim audi A3. Miał ten samochód dopiero od kilku miesięcy i właśnie po raz pierwszy sprawdzał moc głośników. Gdy przyjechał nim do domu, jego żona, Kerry, pomyślała, że przechodzi przez jakiś kryzys wieku średniego czy coś w tym rodzaju. Wziął w leasing to auto zamiast rozsądnej hondy CR-V, na którą oboje się zgodzili, ponieważ kiedy zabrał je na jazdę próbną na wyjątkowo pustą autostradę i dodał gazu, poczuł się lepiej po raz pierwszy od dłuższego czasu. Jeżeli oznaczało to, że miał kryzys wieku średniego, niech tak będzie.

Nie byłby zaskoczony, gdyby okazało się, że przechodzi załamanie. Ostatnie kilka lat dało mu mocno w kość. Jego partner okazał się kryminalistą, interes upadł, miał problemy z Kerry, a jakby jeszcze tego było mało, umarli mu rodzice. Po odczytaniu testamentu i podjęciu decyzji Ryan będzie mógł wszystko naprawić. Ocali swój biznes. Uszczęśliwi Kerry, która w końcu będzie mniej czasu spędzać w biurze i zrobi to, co już od dawna planowała: remont mieszkania. Do tego rodzinne wakacje. Ponieważ właśnie na tym polegało małżeństwo, prawda? Na dostosowywaniu się do wzajemnych zachcianek i potrzeb. W każdym razie tak właśnie powiedział im terapeuta.

Ach, pieprzyć to, kogo on próbował oszukać? To, czego on pragnął, to ustawić system stereo najgłośniej, jak to możliwe i rozpędzić się samochodem do maksymalnej prędkości, odjeżdżając jak najdalej stąd. To nie tak, że nie kochał swoich bliskich – bo kochał – ale życie zaczęło być dla niego jak pętla zaciskająca się na szyi, której nigdy nie mógł się pozbyć.

Tym samym był też dla niego obóz, rodzina, siostry. Musiał się od tego uwolnić, od nich wszystkich. Tylko wtedy będzie mógł ruszyć naprzód. Gdyby tylko mógł odciąć się od przeszłości, to dałby radę się zresetować. Byłby lepszym ojcem, mężem, człowiekiem.

A tak w ogóle, czyż AC/DC nie brzmiało zajebiście z tych głośników? Brian Johnson wymiatał, o tak.

Ryan poczekał do końca piosenki, zanim wyłączył silnik. Zaparkował obok poobijanej, starej hondy acury, wyglądającej na samochód Margaux. Zirytował się, że przyjechała czymś tak zdezelowanym. Miała się najlepiej ze wszystkich sióstr, lecz później, jakoś pięć lat temu, zapuściła się. Nie tak tradycyjnie – nie przytyła; za często biegała, aby tak się stało – ale w sposób, który miał znaczenie dla Ryana. Przestała uczęszczać na wydarzenia towarzyskie i związała się z tym całym Markiem, nieudacznikiem, który ucząc w liceum nigdy nawet nie zdobył stanowiska zastępcy dyrektora.

A więc Margaux przybyła tu przed nim. Mógł się tego spodziewać. Gdyby musiał się zakładać, uznałby, że jego siostry pojawią się w następującej kolejności: Margaux, Liddie, Kate i Mary. Prawdopodobnie tylko dwie pierwsze pojawią się na czas.

Ryan był osobą punktualną. Przybył w samą porę na realizację planu, który polegał na rozmowie z Margaux jeszcze przed spotkaniem, aby przeciągnąć ją na swoją stronę, a poprzez nią – całą resztę.

A tak w ogóle to gdzie ona jest?

Zamknął oczy. Gdzie by przebywał w tym momencie, gdyby był Margaux?

Wyszedł z samochodu i zabrał torbę z tylnego siedzenia. Skręcił w lewo i przeszedł przez las ścieżką, która zaprowadziła go do domu rodziców. Stanął przed skromnymi drzwiami frontowymi z małym, betonowym stropem i wszedł, używając klucza. Meble stały przykryte prześcieradłami, tak jakby było tu coś cennego, co trzeba chronić, a nie rzeczy, których pewnie nie zechciałoby nawet Goodwill[2]. Rzucił torbę w swoim pomalowanym na ciemnoniebiesko pokoju, jedynym pomieszczeniu w domu, w którym nie było śladu po jego siostrach.

W kieszeni zabrzęczał mu telefon. Na terenie obozu nie było żadnego zasięgu, ale kiedy dwa lata temu potrzebował chwili dla siebie, aby rozjaśnić umysł, odpocząć od Kerry i dziewczynek, mieszkał tutaj i zainstalował WiFi, do którego tylko on znał hasło.

Wówczas dowiedział się, że jego partner, John Rylance, ukradł pieniądze na budowę prototypu. Największe gówno zawsze zdarza się latem. Doszło do tego, że kiedy dni zaczęły się wydłużać, stawał się nerwowy i nie potrafił opuścić biura przed zmrokiem.

Odczytał wiadomość. Rozmawiałeś z Margaux?, napisała Kerry.

Ryan wytropił kabel od telefonu stacjonarnego w salonie i zadzwonił na jej komórkę. To było stare urządzenie, jeszcze z obrotową tarczą, które jego dzieci widziały jedynie w muzeach. Potrzebował trzech prób, aby bezbłędnie wykręcić wszystkie cyfry.

– Dojechałeś bez problemów? – zapytała Kerry.

Mógł sobie wyobrazić, jak stoi w ich oślepiająco białej kuchni z armią składników ustawionych na blacie. Zawsze w piątki przygotowywała jedzenie na cały tydzień, żeby nie gotować w weekendy. Cała Kerry: wszystko zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach.

– Tak.

– Gdzie jesteś?

– W domu.

– Używasz stacjonarnego?

– Nie martw się. Jest tutaj tylko Margaux.

– A także Sean, prawda? To ważne. Może powinnam przyjechać.

– Zgodziliśmy się, że to moja rodzina i załatwię to po swojemu.

– Dobra. Tylko tego nie spieprz.

Ryan zniżył słuchawkę i stuknął nią w stół. Zrobił to, aby nie wyrzucać całego telefonu przez zamknięte okno, co dwadzieścia lat temu, kiedy jego temperament był jeszcze nieposkromiony, zrobiłby bez zastanowienia. Dlatego właśnie przyjechał tutaj, gdy wydarzyła się ta cała sytuacja z Johnem. Kerry miała wiele wspaniałych cech, ale żadna z nich nie pomagała mu poradzić sobie z własnymi problemami.

– Taki jest plan.

– To także moje życie, Ryan. Przyszłość moja i naszych dzieci.

– Zdaję sobie z tego sprawę.

– W porządku. Tylko kiedy zaczniecie już pić, nie smęć za bardzo Margaux.

Kiedy Kerry wspomniała to imię, Ryan dostrzegł siostrę. Szła w stronę chatki z widokiem na jezioro. Nazywali ją domkiem francuskim, ponieważ pewnego lata zatrzymała się tam przyjaciółka rodziców. Miała uczyć amerykańskich obozowiczów francuskiego, ale jako że jej umiejętności ograniczały się do złożenia zamówienia w restauracji, plan zawiódł, tak samo jak wiele innych prób, by obóz stał się czymś więcej niż przedsięwzięciem niskobudżetowym. Nauczycielka wyjechała pod koniec lata, a nazwa pozostała.

– Nie zamierzam smęcić Margaux. – Picie to już inna sprawa...

– To samo mówiłeś przed pogrzebem. Osiem godzin później siedzieliście przed ogniskiem, obejmując się ramionami i mamrocząc do siebie „jak ja cię kocham”.

Margaux odwróciła się i powiedziała coś do osoby ukrytej za drzewem, która właśnie wyszła na otwartą przestrzeń. To był Sean. Nie zaskoczyło to Ryana. Sean zawsze kręcił się koło jego siostry, od czasów, kiedy byli jeszcze dziećmi. Amanda często się z nią drażniła, mówiąc, że pewnego dnia Margaux za niego wyjdzie. Ona sama wyśmiewała to w taki sposób, aby dać wszystkim do zrozumienia, że to się nigdy nie stanie. Było to z jej strony wredne, a także trochę niebezpieczne.

Żaden mężczyzna nie lubi być wyśmiewany.

– Źle to pamiętasz – odpowiedział Ryan z rozdrażnieniem. – Nigdy nie osiągnęliśmy etapu „jak ja cię kocham”.

– Jak uważasz.

– Brzmisz jak dziewczynki.

– Mają na mnie duży wpływ.

Ryan uśmiechnął się po raz pierwszy, od kiedy wyłączył kawałek AC/DC. Trzy córeczki były miłością jego życia. Powodem, dla którego on i Kerry przeszli przez to całe gówno. Zrobiłby dla nich wszystko, co mogłoby zaskoczyć większość ludzi, którzy go znali. Nie licząc okazjonalnego „jak ja cię kocham”, które rzucał po pijaku, nikt nie spodziewałby się, że jest sentymentalny.

– W najlepszy możliwy sposób – dodała Kerry.

– Zgadzam się.

– Robimy to dla nich.

– Tak.

– Informuj mnie na bieżąco.

– Wciąż nie ma tutaj zasięgu – przypomniał jej Ryan.

– Możesz pisać z domu.

– Skąd ty...

– Po pogrzebie zauważyłam sygnał. Twoje hasło jest słabe.

– O rany, dzięki.

– Zmień je – zażądała.

Kerry uparła się, aby jeszcze raz omówili plan, zanim się rozłączą. Kiedy rozmawiali, Ryan obserwował krzątaninę Margaux w domku francuskim. Włączyła światło w salonie. Rozpakowywała rzeczy w jednej z sypialni. Łatwiej było ją obserwować, niż dać się rozproszyć temu, co znajdywało się za domkiem.

Jezioro, a na nim wyspa.

.

Amanda

22 lipca 1998, 22:00

Wyspa tworzyła idealne koło pośrodku jeziora. Kiedy stało się na pomoście pływającym, wydawała się oddalona zaledwie o rzut kamieniem, ale dopłynięcie tam i rozłożenie się na noc zajęło nam pół godziny. Obozowicze wraz z szesnastoletnią siostrą Margaux, Mary, która była w trakcie kursu na opiekuna, byli przewożeni czwórkami w podniszczonej łódce przez Seana, głównego dozorcę.

Czułam się jednocześnie wykończona i podniecona. Jak byłam dzieckiem, uwielbiałam siedzieć po nocach. Rozpalaliśmy ognisko, piekliśmy nad nim pianki i torturowaliśmy naszych opiekunów groźbami, że popłyniemy z powrotem do obozu. Później, gdy ja i Margaux miałyśmy po czternaście lat, o trzeciej nad ranem jeden z mieszkańców domku chłopców wpadł do nas i przekonywał do pływania nago. Przyłapał nas opiekun, zwabiony głośnym szeptem. Rano pan MacAllister zagroził, że zadzwoni do naszych rodziców i wyśle wszystkich do domu. Chłopcy w środku nocy próbowali dostać się do jednej z jego córek. To nie powinno mieć miejsca.

Mówił w ten sposób, częściowo cytując to, co pamiętał ze studiów. Często powtarzał, że powinien uczyć Szekspira, a nie prowadzić więzienie dla dzieci. Ale kiedy miał dwadzieścia osiem lat, jego ojciec umarł, więc pan MacAllister odziedziczył obóz i zostawił przeszłość za sobą. Słyszałam, że chciał sprzedać nieruchomość, ale znajdowała się w czymś w rodzaju depozytu. Można więc powiedzieć, że utknął.

Nocne ogniska prawie zostały odwołane na zawsze, ale ktoś zainterweniował i prawdopodobnie była to mama Margaux. Takie noce pod gwiazdami, poza tym, że były porą obiadową dla komarów, wyrabiały charakter. Były tradycją. Dla mamy Margaux tradycje to coś ważnego. Tak więc ogniska trwały, a naloty planowano staranniej.

Inaczej wyglądało to z punktu widzenia opiekuna. Bezsenne noce wydawały się fajne, gdy miało się dwanaście lat, ale gdy następnego dnia o dziewiątej rano trzeba iść uczyć żeglarstwa dziesięciolatki, które bawią się w wywrotki na łódkach, to już przestawało być śmieszne. Większość opiekunów się ich bała. Jednak tej nocy – tak się złożyło, że mojej ostatniej – byłam podekscytowana z powodu Ryana.

Rozłożyłyśmy nieprzemakalne maty, rozpaliłyśmy ognisko, a potem pomogłyśmy dzieciom przynieść bagaże z plaży. Obozowiczki – dziesięcio- i jedenastoletnie dziewczynki – były podniecone i chichotały, ledwie słuchając Margaux, opowiadającej o konstelacjach. Kiedy pomachałyśmy Seanowi na pożegnanie i wszyscy usiedli wokół huczącego ogniska, podałyśmy im gorącą czekoladę, a następnie, za pomocą naszych scyzoryków, przygotowałyśmy im patyki do pieczenia pianek. Okrążyłam wszystkich ze sprayem na owady, zabierając dziewczynki po kolei z dala od ognia, aby upewnić się, że każdy centymetr ich skóry został pokryty środkiem odstraszającym komary.

Robiłam to mechanicznie. Myślałam jedynie o Ryanie. Ryan MacAllister, Ryan, Ryan, Ryan. Czułam się tak nim pochłonięta, że wołając jedną z dziewczynek byłam pewna, że zamiast „Claude” wypowiedziałam jego imię. Claude była jednak z tych, co raczej nawrzeszczałyby na mnie za tego typu pomyłkę; tylko wywróciła oczami, gdy spytałam ją, czy przegapiłam jakieś miejsce, więc imię Ryana musiało rozbrzmiewać tak głośno tylko w mojej głowie. Zerknęłam nad ogniem w kierunku Margaux, która brzdąkała na gitarze, grając dobrze znaną francuską piosenkę popową i powiedziałam sobie, że muszę bardziej uważać, bo inaczej zostanę przyłapana.

Nie wiedziała, że moja sympatia do jej brata zmieniła się ze zwykłego marzenia w marzenie, które może się spełnić. Dostrzegałam spojrzenie, jakie mi rzucała za każdym razem, kiedy o nim wspominałam. Marne szanse, Amando. Nie musiała mówić tego na głos, abym wiedziała, że tak myśli. Ja też tak myślałam. I do tego lata miała rację. Ryan nigdy nie zwracał na mnie uwagi. Byłam tylko jedną z irytujących koleżanek jego siostry. Ale coś się zmieniło. Śmiał się z moich żartów, nawet gdy nie były specjalnie śmieszne. Kiedy tańczył ze mną pewnego sobotniego wieczoru w świetlicy, położył mi dłoń pomiędzy łopatkami i pocierał skórę, aż przyprawił mnie o zawroty głowy.

A teraz Ryan miał do mnie przyjść.

Zrobić coś, do czego nie byłam w pełni przekonana, ale wiedziałam, że tego chcę. Pragnęłam tego bez względu na to, co miało się stać.

Amanda

Margaux

Ryan

Mary

Sean

21:00

Festiwal lampionów

Festiwal lampionów

Festiwal lampionów

22:00

Na wyspie

Na wyspie

Na wyspie

Na łódce

ROZDZIAŁ 4

TA, O KTÓREJ ZAWSZE ZAPOMINAJĄ

Liddie

Liddie MacAllister zaczekała, aż Ryan się rozłączy, zanim odłożyła słuchawkę z powrotem na widełki.

Znajdowała się w piwnicy w domu rodziców. Wyciągnęła się na łóżku, w którym zazwyczaj spał ojciec, gdy nie był w stanie wspiąć się po schodach do sypialni. Uśmiechnęła się do siebie. Zeszłej nocy znalazła jeden z jego schowków i przed zaśnięciem wypaliła pół jointa, więc tego ranka obudziła się z przyjemnym szumem w głowie.

Nikt nie wiedział, gdzie teraz była. Lubiła to uczucie wolności. Za czasów młodości, jako jedno z najmłodszych dzieci w tej hałaśliwej rodzinie, nienawidziła być niezauważalna. Kiedy jednak dorosła, zrozumiała, jakie niesie to możliwości i zaczęła je rozwijać. Kiedy jest się niewidzialnym, czasem można usłyszeć ciekawe rzeczy. I zobaczyć. Ludzie powierzają ci najdziwniejsze informacje, pewni, że nie jesteś dostatecznie ważna, by cokolwiek z nimi zrobić.

Na przykład kiedyś w barze, gdy miała na sobie stary, męski garnitur, który kupiła w sklepie charytatywnym, pewien mężczyzna siedzący obok wyznał jej, że jest skrytobójcą. Opowiedział jej o swoich metodach, chociaż nie podał nazwiska żadnej z ofiar.

– Tak na wszelki wypadek – powtarzał. – W razie gdybym źle cię ocenił.

Słuchała z fascynacją, przekonana, że tylko ją bajeruje, ale kiedy spytał, podała mu fałszywe imię i po tym, gdy wyszedł, sama czekała jeszcze okrągłą godzinę, zanim opuściła bar. Już nigdy więcej nie wróciła do tamtego miejsca, obawiając się, że następnego ranka „Bob” pożałuje bezpośredniości i będzie jej szukał.

Tak wyglądała najdziwniejsza noc, ale były też inne.

Usiadła. W pokoju panował mrok. Żaluzje dodatkowo zaciemniały okna, które były umieszczone tuż nad poziomem ziemi. Kiedy ojciec chciał zniknąć, pozostawał ukryty nawet przed słońcem.

Zastanowiła się nad rozmową, którą dopiero co podsłuchała. Ryan i Kerry zachowali się jak głupcy, dyskutując o swoich planach tak po prostu, na otwartej linii, nawet po tym, jak Kerry zauważyła możliwość, że ktoś może podsłuchiwać. Ale to Ryan. On zawsze zachowywał się tak, jakby był niepokonany, jakby zwykłe kaprysy życia nie mogły go dotknąć. Nawet wtedy, gdy sprawy przybierały zły obrót, jak wówczas, gdy przez Johna Rylanceya stracił większość oszczędności, wciąż zachowywał się tak, jakby to przytrafiło się komuś innemu. Czasem nawet opowiadał o tym w trzeciej osobie – „gdy John zdradził Ryana”. To już było dziwne.

Wszyscy myśleli, że to ona jest dziwna. Ostrzyżona na chłopaka, w męskich ubraniach. Nigdy nie przedstawiła im osoby, z którą się spotykała. Doszło nawet do tego, że po emisji serialu Transparent ludzie zaczęli podejrzewać, że jest trans. Wcześniej myśleli, że jest lesbijką. Nic z tych rzeczy, choć po drodze nieco eksperymentowała. Nie, taki ubiór służył jej za tarczę. Poza tym męskie ubrania miały więcej kieszeni. Liddie była pewna, że gdyby wszyscy pomyśleli o dodatkowych kieszeniach, przychylniej patrzyliby na jej styl bycia.

Ubrała się i umyła zęby w piwnicznej łazience, cały czas rozmyślając o tym, co próbował osiągnąć Ryan. Ich rodzice nie podejrzewali, że zginą razem podczas wykolejenia pociągu, ale ojciec najwyraźniej zaplanował wszystko w taki sposób, aby przygotować się na każdą możliwość. Rodzinny prawnik, Kevin Swift, po pogrzebie poinformował ich, że instrukcje taty były następujące: pierwszego lata po ich śmierci obóz miał działać jak zwykle, a potem, jak już ostatnia walizka zostanie spakowana i ostatnie zapłakane dziecko zabrane przez rodziców, mają zgromadzić się całą rodziną na odczytanie testamentu i zdecydować, co uczynić z tym miejscem.

Zatrzymać czy sprzedać. Oto wybór, przed którym stali.

Ojciec był zawsze oderwany od rzeczywistości, ale założenie, że całą piątką znajdą wspólne rozwiązanie w kwestii kawałka ziemi wartego miliony dolarów, było po prostu naiwne, nawet jak na niego. Postawa Ryana była oczywista. Podejście Margaux i Mary również. Trudniej przewidzieć, jak zachowa się Kate, ale prawdopodobnie mimo wszystko stanie po stronie Ryana.

A Liddie? Cóż, poczeka i zobaczy, jak powieje wiatr i wtedy zdecyduje. A może postanowi wbić szpilę, tak dla zabawy.

To nie byłby pierwszy raz.

***

– Boże, Liddie. Wystraszyłaś mnie na śmierć.

Liddie zachichotała. Ryan faktycznie podskoczył o dobrą stopę w powietrze, kiedy wślizgnęła się do kuchni, gdzie właśnie przygotowywał kawę, i przywitała się cichym „hej”.

– Powinieneś wyluzować. Zawsze jesteś taki spięty.

Ryan pociągnął za kołnierzyk eleganckiej koszuli. Ubrał się w garnitur na obóz? Próbował im zaimponować, czy zwyczajnie w ten sposób chciał zakomunikować, że traktuje to jak spotkanie biznesowe?

– Mam sporo na głowie, jasne?

– Pewnie.

– Czekaj... Kiedy tu przyjechałaś? – spytał.

– Wczoraj wieczorem.

– Nocowałaś tu?

– Tak, a co?

– Nie o tym rozmawiamy.

Liddie oparła się o stary blat. Obtłuczone krawędzie wbijały się jej w plecy.

– Daj mi spokój. To też mój dom. Mogę tu wchodzić i wychodzić, kiedy tylko mi się podoba.

– Jeszcze zobaczymy.

– Grozisz mi? – prychnęła.

– Nie.

– A jeśli już o tym mowa, wiem, co planujesz.

Patrzyła, jak jego twarz robi się czerwona. Za mała o pół numeru koszula stała się przez to jakby jaśniejsza wokół szyi.

– Skąd... Ty mała mendo. Podsłuchiwałaś na telefonie wewnętrznym na dole?

– Nie, frajerze, po prostu cię znam. Teraz, gdy możemy sprzedać ziemię, nie możesz się doczekać, aby rozparcelować to miejsce na milion mieszkań.

– Czy ty masz pojęcie, ile wart jest ten teren?

– Nie jestem głupia. Poza tym gadasz o tym już od jakichś dziesięciu lat.

– Nie chcesz tego sprzedać?

– Jeszcze nie wiem – mruknęła.

– Liddie...

– Co?

– Wszyscy musimy być zgodni co do tej kwestii.

– To się okaże. Przecież nie wiemy, co jest w testamencie, prawda?

Zamrugał. Oczywisty znak podenerwowania.

– O czym ty mówisz?

– Nie bądź taki pewien, że wszystko pójdzie gładko po twojej myśli.

Liddie także nie miała pojęcia, co może znajdować się w testamencie, ale Ryan nie musiał o tym wiedzieć. Zabawnie było patrzeć, jak się miotał.

– Wiesz coś, o czym ja nie wiem?

– Jak zwykle – odparła spokojnie.

W dwóch susach znalazł się przy niej i chwycił mocno za ramię. Pachniał potem i wczorajszą wódką.

– Hej, puszczaj.

– Powiedz mi, co wiesz.

Wiedziała, że powinna się bać, ale czuła jedynie irytację. Ryan nigdy jej nie doceniał i zawsze wściekał się, gdy dostrzegał swój błąd. Jakby to była jej wina, że przez tyle lat jeszcze się nie nauczył.

– Ryan, puść mnie albo pożałujesz.

Zaśmiał się gorzko.

– I kto tu teraz komu grozi?

– Mówię poważnie, puść mnie albo...

– Albo co? – Zacisnął chwyt.

– Co z tobą, do cholery?

Szybko uniosła kolano w stronę jego krocza z całą siłą, na jaką mogła się zdobyć. Był znacznie wyższy od niej, ale brała lekcje samoobrony i w kółko ćwiczyła ten ruch na potężnym mężczyźnie o posturze ludzika Michelin. Nigdy jednak nie sądziła, że użyje tego na własnym bracie.

Puścił ją i, jęcząc, upadł na podłogę. Skulił się do pozycji embrionalnej z rękami wtulonymi między nogi. Zrobił się szary na twarzy, a na czole pojawiły się kropelki potu.

Użyła za dużo siły? Nie, na pewno nie. Będzie miała sińce na ramieniu w miejscu, gdzie ją chwycił. Dostał to, na co zasłużył, głupek jeden.

– Możesz mówić?

– Lodu – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Podaj mi lodu.

– Dobrze ci zrobi, gdy poczujesz, jak to jest, kiedy ktoś zadaje ci ból.

– Właśnie czuję. Jezu.

Stanęła nad nim. Wyglądał na obolałego. Jeszcze nigdy nie wykonała tego uderzenia w prawdziwym życiu.

– To dlatego Kerry cię wykopała? Ją też krzywdziłeś?

– Nigdy jej nie tknąłem. I wcale mnie nie wykopała.

– Pewnie.

– Liddie, proszę. Przepraszam. Tak bardzo przepraszam, że chwyciłem cię w ten sposób. To było niedopuszczalne. Nie mam pojęcia, co we mnie wstąpiło. Czy teraz, proszę, mogłabyś podać mi trochę lodu?

– Jasne.

Liddie podeszła do pożółkłej lodówki. Wciąż pokrywały ją artefakty z ich dzieciństwa. Drobiazgi, które wykonali na warsztacie rękodzieła, zdjęcia personelu i stara lista zakupów. Z jakiegoś powodu ojciec dopisał na niej „prawdziwe warzywa!”, cokolwiek to miało znaczyć. Jedyne, czego brakowało, to fotografia całej rodziny. Gdzieś musi znajdować się choć jedna taka, chociaż nie pamiętała, by kiedykolwiek ją widziała.

Otworzyła zamrażarkę i wysunęła plastikową półkę. Lód zdążył w połowie wyparować, ale tyle powinno wystarczyć. Opróżniła pojemnik na ściereczkę, którą wiele lat temu zrobiła matka. Wyszyto na niej motyw tęczy, który zawsze wyróżniał się na tle szarej kuchni. Gdy owijała nią lód, poczuła nagły przypływ nostalgii. Nie tylko z powodu matki, ale głównie czasów, gdy byli jeszcze dziećmi i wciąż istniała możliwość, że będą szczęśliwą rodziną.

– Proszę – powiedziała, upuszczając zawiniątko prosto na krocze Ryana. – Tego właśnie chciałeś?

ROZDZIAŁ 5

PRZEDOSTATNI

Margaux

Kiedy Margaux weszła do kuchni rodziców, znalazła brata leżącego na ziemi z mokrą ściereczką przyłożoną do krocza i Liddie stojącą nad nim z rękoma na biodrach, tak jakby czekała, aby go zbesztać.

– Minęła godzina od przyjazdu i już mamy rannego – powiedziała. – Fantastycznie.

Liddie odwróciła się. Nosiła męskie dżinsy i koszulę w szkocką kratę, zapiętą pod samą szyję. Miała tatuaż na grzbiecie każdej dłoni i krótko obcięte włosy oraz luźny styl Toma Cruise’a w Ryzykownym interesie. Margaux nigdy nie rozumiała, jak można się tak ubierać, ale przypuszczała, że Liddie patrzyła na jej spodnie khaki i kaszmirowy sweter od L.L.Beana i myślała dokładnie to samo.

– Hej, Margaux.

– Hej, jak się masz? Albo raczej: co, do diabła?

– Kopnęłam go w krocze.

– Co? Dlaczego?

– Ponieważ zachowywał się jak dupek.

Margaux pochyliła się nad Ryanem. Strasznie się pocił. Pachniał czymś ostrym, ziemistym i nieprzyjemnym, tak jak jego pokój z czasów, kiedy był nastolatkiem. „Męska woń” – tak kiedyś to nazywała, mimo że Mark nigdy tak nie pachniał. 

– Masz zamiar tu leżeć?

– Może.

– Jak sobie chcesz, ale myślałam, że chciałeś porozmawiać, zanim zjawi się tu Swift.

Obrócił się na plecy.

– Ja pierdolę.

– Nieźle cię załatwiła, co?

– Mogłam trochę przesadzić – powiedziała Liddie.

Margaux wstała.

– Na to wygląda.

– Przeżyje.

– Powiesz mi, co się stało? – zapytała Margaux.

– To bez znaczenia. – Liddie wzruszyła ramionami.

– Jestem pewna, że jest inaczej. Kiedy tu przyjechałaś?

– Wczoraj w nocy.

– Czy Sean wiedział, że tu jesteś?

– Nie.

– Dlaczego mu nie powiedziałaś?

– Gdy przyjechałam, był już w łóżku – mruknęła Liddie.

– Skąd to wiesz?

– Bo zawsze kładzie się spać o dziesiątej.

Margaux pochyliła się nad Liddie. Pachniała tak samo jak ojciec, kawą i marihuaną.

– Poranne jaranie w tym wieku?

– Co?

– Nieważne. Powinnaś powiedzieć Seanowi, że tu jesteś.

Liddie parsknęła śmiechem.

– A to dobre. Słyszałeś to, Ryan? Margaux nagle zaczął obchodzić Sean.

– Zamknij się.

– Nie, serio. Proszę, chcę posłuchać o tym, co powinnam zrobić przez wzgląd na Seana.

Ryan usiadł.

– Przestańcie już, obydwie.

Liddie spoglądała to na Ryana, to na Margaux.

– W porządku. Jak chcesz. Bądź po jej stronie. Coś jeszcze?

Odwróciła się i wyszła z kuchni.

Margaux wyciągnęła rękę do Ryana, aby pomóc mu wstać. Chwycił ją i podniósł się na nogi. Ściereczka ześlizgnęła się, a na wpół roztopiony lód rozsypał się po brudnej podłodze z linoleum.

– Więc... – powiedziała – ...zaczyna się nieźle.

***

Dwadzieścia minut później Margaux ściągnęła większość prześcieradeł z mebli i odsunęła zasłony, ukazując widok na sosny, trawę oraz szklaną taflę jeziora. Salon znajdował się w najwyższym punkcie posiadłości, więc widziało się z niego całą drogę na wyspę oraz kolejny brzeg za nią. Nigdy nie miała dość tego widoku. Mimo to, kiedy nadszedł czas na znalezienie własnego domu, wybrała mieszkanie w centrum, z którego można było oglądać jedynie pogodę szalejącą wokół czterdziestopiętrowego budynku. Mark chciał dom w West Island, na nisko położonym kawałku ziemi o powierzchni pół akra, jednak Margaux postawiła na swoim z rzadko spotykaną determinacją. Nie zamierzała spędzać dwóch godzin dziennie w samochodzie tylko po to, żeby móc kosić trawę na niewielkim trawniku.

Odwróciła się od okna. Ryan siedział w wyblakłym, perkalowym fotelu przy kominku. Między nogami miał opakowanie lodu i wiercił się z zażenowaniem. Nie widziała go od czasu pogrzebu. Włosy wciąż miał czarne, a rysy atrakcyjne, chociaż na twarzy pojawiła się wcześniej nieznana jej surowość. Tak jakby przekroczenie czterdziestki pozbawiło go ostatnich warstw dziecięcych fałdek, całkowicie zamykając rozdział dzieciństwa. Prawdopodobnie potęgował to fakt, że nie wiedzieć czemu nosił garnitur, chociaż poluzował krawat, a jego spodnie były teraz pogniecione i mokre.

– Co zrobiłeś Liddie?

– Dlaczego zakładasz, że coś jej zrobiłem?

– Nie kopnęłaby cię w jaja, gdybyś po prostu był dupkiem. Przywykła do tego.

Potrząsnął głową, a Margaux wiedziała, że nie uzyska od niego odpowiedzi. Jej rodzina lubiła sekrety.

– Swift będzie tu już niedługo – powiedziała. – Chcesz porozmawiać, zanim tu dotrze?

Pochylił się do przodu i skrzywił.

– Będziesz głosować ze mną za sprzedaniem posiadłości?

– Dlaczego jesteś taki pewny, że odbędzie się jakieś głosowanie?

– Tata zawsze powtarzał, że odziedziczymy to miejsce po ich odejściu i to od nas będzie zależało, co z nim zrobimy. Jak inaczej pięć osób ma o tym zdecydować? – zauważył Ryan.

– Nie uważasz, że po tych wszystkich latach mógł zmienić zdanie? Znasz tatę i jego obietnice.

– Nienawidził nas po równo za życia, więc zakładam, że po śmierci także będzie traktował nas sprawiedliwie.

– Nie nienawidził nas, po prostu nie...

– ...chciał nas? Na pewno wystarczająco wiele razy popełnił ten błąd.

Usiadła na kanapie na starym miejscu mamy. Kwieciste wzory już wyblakły, a w poduszce było wgłębienie, odciśnięte przez ciężar jej ciała. Zaskoczyło ją, jak dobrze się w nie wpasowuje, ponieważ zawsze uważała swoją mamę za bezkształtną. Co to oznaczało? Stawała się taka jak ona?

– Cóż, na razie jesteśmy pewni jedynie co do tego, że ty byłeś wpadką.

Skrzywił się. Jednym z dziwactw ich rodziców było to, że nigdy nie ukrywali tego, że nie planowali Ryana. Jego niespodziewane poczęcie stało się jednym z powodów, dla których przybyli do obozu i zajęli się jego prowadzeniem, gdy dziadek MacAllister umarł, a babcia uciekła na Florydę razem z instruktorem tenisa.

– Myślę, że wszyscy możemy uznać się za wpadki.

Ryan prawdopodobnie miał rację.

– Jak szło to powiedzenie? To o robieniu w kółko tych samych rzeczy, oczekując innych rezultatów?

– Definicja szaleństwa.

– Mark Twain? – upewniła się.

– Wydaje mi się, że Einstein.

Margaux zastanawiała się, czy jej rodzice byli szaleńcami, czy też więźniami zaistniałych okoliczności. Ludzie zwykle wkurzają się na to, przed czym nie mogą uciec, nawet jeżeli tak naprawdę nie jest to źródłem problemów.

– Zastanawiałeś się kiedyś, jacy byli, zanim którekolwiek z nas się pojawiło?

– Niezbyt.

– Tak sobie o tym myślę. Spotkali się. Zakochali się w sobie. Kiedyś byli normalnymi ludźmi – szepnęła.

– I co z tego? To my sprawiliśmy, że stali się nienormalni?

– Może i tak. Było nas... dużo.