Niesłusznie skazany - Gostyński Mateusz - ebook + audiobook + książka

Niesłusznie skazany ebook i audiobook

Gostyński Mateusz

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pełna erotyki opowieść o ryzykownym układzie, podwójnej grze i pikantnych fantazjach.

Jorge Garca po dwudziestu latach odsiadki opuszcza więzienne mury. Trafił w to miejsce, gdy był jeszcze nastolatkiem, skazanym na dwadzieścia lat więzienia za morderstwo, którego nie popełnił. Po wyjściu na wolność mężczyzna postanawia się dowiedzieć, kto tak naprawdę zabił jego przyjaciela.

Pomaga mu w tym piękna Carmen, z którą nawiązuje gorący romans. Kobieta, choć wzbudza w nim ogromne pożądanie, jest córką jego największego wroga, za sprawą którego poszedł za kratki.

Czy fantastyczny seks pozwoli mu realnie ocenić intencje dziewczyny?

Kto przed laty dokonał morderstwa młodego chłopaka?

Czy zemsta może być sensem życia?

Poznaj intrygę, której będziesz pożądać tak samo jak seksu.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 33 min

Lektor: wojciech masiak

Oceny
4,3 (142 oceny)
89
27
14
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bunia21

Nie oderwiesz się od lektury

Jorge Garcia po dwudziestu latach odsiadki w końcu wychodzi z więzienia, trafił tam przez morderstwo swojego przyjaciela. Jak twierdzi, on go nie zabił i został specjalnie w to wplątany. Po wyjściu na wolność mężczyzna postanawia się dowiedzieć, kto tak naprawdę stoi za tym morderstwem. Czy koledze z więzienia, który traktował naszego bohatera jak swojego syna można zaufać? "Przyjaciół trzymaj blisko, a wrogów jeszcze bliżej". Te zdanie idealnie pasuje do tej książki. Jest to kolejna historia, która trochę mnie zaskoczyła. Mimo, że czytałam ją rok temu na Wattpadzie, to do dzisiaj nie wiedziałam jaki jest jej koniec. Tak, autor kolejny raz złamał moje czytelnicze serce. 🙈🤣 Czy zostałam tutaj zaskoczona? 🤔 Zdecydowanie tak. Po każdej nowej książce Mateusza można zauważyć, że jego warsztat pisarski jest coraz lepszy. Fabuła trzyma w napięciu, charakterystyka bohaterów jest tu bardzo dobrze opisana. No muszę przyznać, że autor po raz kolejny stworzył historię, którą przyjemnie i pły...
10
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super historia. Polecam
00
mroweczka_7

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Anna19711

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobrze napisane,jestem pod wrażeniem
00
Marzenka1982

Nie oderwiesz się od lektury

Do konca trzyma w napieciu
00

Popularność




Prolog

Jorge

Tego dnia sie­dzia­łem w swo­jej celi z in­nym na­sta­wie­niem niż zwy­kle. Ra­czo­ny obec­no­ścią wspó­łwi­ęźnia, czu­łem pod­eks­cy­to­wa­nie zbli­ża­jącym się ko­ńcem mo­je­go wy­ro­ku.

Dwa­dzie­ścia lat temu ska­za­no mnie za mor­der­stwo, któ­re­go nie po­pe­łni­łem. Choć by­łem wte­dy nie­let­ni, sąd po­trak­to­wał mnie jak oso­bę do­ro­słą. Za­da­łem się z nie­od­po­wied­ni­mi lu­dźmi i pła­ci­łem za to przez dłu­gie lata.

Po wy­jściu w ko­ńcu będę mógł roz­li­czyć się ze wszyst­ki­mi, któ­rzy przy­czy­ni­li się do mo­ich cier­pień.

– Je­steś go­to­wy? – za­py­tał Mi­gu­el, któ­re­go po­zna­łem w trak­cie od­siad­ki w za­kła­dzie kar­nym. Był ode mnie star­szy. Ni­g­dy tak na­praw­dę nie zdra­dził, ile ma lat, ale sądząc po wy­glądzie, miał oko­ło sze­śćdzie­si­ąt­ki. Wy­rok od­sia­dy­wał, jak ja, za za­bój­stwo, jed­nak w jego przy­pad­ku nie było mowy o tym, że kie­dy­kol­wiek wyj­dzie z wi­ęzie­nia. Dzi­ęki Mi­gu­elo­wi zna­la­złem cel i siłę do tego, żeby prze­trwać nie­sko­ńcze­nie dłu­gie dni i noce w tym okrop­nym miej­scu. Oka­za­ło się rów­nież, że mamy wspól­ne­go wro­ga.

– Je­stem go­to­wy od dwu­dzie­stu lat – od­po­wie­dzia­łem.

– Pa­mi­ętaj o wszyst­kim, cze­go cię na­uczy­łem. Będę do cie­bie dzwo­nił, gdy tyl­ko będę mógł.

Roz­mo­wę prze­rwał nam gad, któ­ry pu­kał do me­ta­lo­wych drzwi – mo­jej bra­my do wol­no­ści.

– Gar­cía, wy­cho­dzisz!

W wi­ęzie­niu czu­łem, jak­by na­zwi­sko do mnie przy­wa­rło. Rzad­ko kto­kol­wiek uży­wał mo­je­go imie­nia. Mia­łem wra­że­nie, że je za­po­mnia­łem. „Jor­ge”, mat­ka na­zwa­ła mnie tak po dziad­ku. Czło­wie­ku, któ­re­go da­rzy­łem naj­wi­ęk­szym sza­cun­kiem. Nie­ste­ty przez ten pier­do­lo­ny wy­rok nie dane mi było go po­że­gnać. Z uwa­gi na mój sta­tus tak zwa­nej „enki”.

Szli­śmy ko­ry­ta­rzem, a za nami echo nio­sło gło­śne po­że­gna­nia mnie przez wi­ęźniów. Część przy­po­mi­na­ła, żeby o nich nie za­po­mnieć, inni do­ma­ga­li się wy­świad­cze­nia im przy­słu­gi. Do­sze­dłem w ob­sta­wie kla­wi­sza przed dy­żur­kę.

– Gar­cía, tor­ba, port­fel, te­le­fon. Pod­pisz! – Dy­żur­ny po­dał mi kwit po­twier­dza­jący od­biór rze­czy.

– Po­wie­dzia­łbym do wi­dze­nia, ale mam na­dzie­ję, że ni­g­dy was nie zo­ba­czę – rzu­ci­łem i wy­sze­dłem przez otwar­te kra­ty, ostat­nią ba­rie­rę dzie­lącą mnie od wol­no­ści.

Sta­łem przed bu­dyn­kiem wi­ęzie­nia i na­bra­łem w płu­ca świe­że­go po­wie­trza. Ni­czym nie ró­żni­ło się od tego, któ­rym od­dy­cha­łem przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat, ale dzi­siej­sze­go dnia sma­ko­wa­ło wy­jąt­ko­wo do­brze. Szu­ka­łem wzro­kiem zna­jo­mej du­szy. Wie­dzia­łem, że nie uj­rzę mat­ki, któ­ra skre­śli­ła mnie z chwi­lą ogło­sze­nia wy­ro­ku. Uzna­ła mnie za win­ne­go.

Chcia­łbym zo­ba­czyć dziad­ka, ale on już nie żył. Był je­dy­ną oso­bą z ro­dzi­ny, któ­ra do ko­ńca wie­rzy­ła w moją nie­win­no­ść. Nie­ste­ty uma­rł, nim wy­sze­dłem.

Za­rzu­ci­łem tor­bę na ra­mię i ru­szy­łem przed sie­bie. Za­trzy­mał mnie gło­śny klak­son. Ro­zej­rza­łem się i roz­po­zna­łem w trąbi­ącym na mnie sa­mo­cho­dzie – shel­by z 67 roku, cac­ko mo­to­ry­za­cji. Pod­sze­dłem i za­ma­rłem, gdy do­strze­głem za kie­row­ni­cą sio­strę mo­je­go przy­ja­cie­la, któ­re­go rze­ko­mo z zim­ną krwią po­zba­wi­łem ży­cia.

– Car­men, co ty tu ro­bisz? – za­py­ta­łem zdzi­wio­ny.

– Wiem, że to nie ty za­bi­łeś Die­ga. Wska­kuj!

Przez całe dwa­dzie­ścia lat nie do­sta­łem od niej żad­nej wia­do­mo­ści. Na­wet nie pró­bo­wa­ła na­wi­ązać ze mną kon­tak­tu. Le­d­wie pięć mi­nut temu opu­ści­łem celę, a już świat za­czął mnie za­ska­ki­wać.

Malibu Beach

Jorge

– Twój oj­ciec wie, że tu je­steś? – spy­ta­łem oschle.

– Gdy­by to po­dej­rze­wał, z pew­no­ścią nie po­zwo­li­łby mi wy­jść z domu.

Otwo­rzy­łem drzwi i wsia­dłem do auta. Umo­ści­łem się na fo­te­lu pa­sa­że­ra i za­cząłem przy­glądać się Car­men. Za­pa­mi­ęta­łem ją jako małą dziew­czyn­kę, któ­ra za­wsze podąża­ła za mną i Die­giem. Była młod­sza od nas o pięć lat. Trud­no było mi oce­nić jej wzrost. Sie­dzia­ła za kie­row­ni­cą i wy­da­wa­ła się nie­wie­le ni­ższa ode mnie. Czar­ne kręco­ne wło­sy opa­da­ły jej na ra­mio­na, co łącz­nie z jej ciem­ną kar­na­cją czy­ni­ło z niej ty­po­wą Mek­sy­kan­kę. Jej okrągłe pier­si prze­ci­nał pas bez­pie­cze­ństwa, ni­żej opar­ty na pła­skim brzu­chu. Do­ra­sta­jąc, zde­cy­do­wa­nie wy­pi­ęk­nia­ła.

– Za­wieź mnie do Ma­li­bu. – Spoj­rza­łem jej w oczy. – A w dro­dze prze­ko­naj mnie do sie­bie.

Ru­szy­ła po­wo­li, a ja jesz­cze raz spoj­rza­łem na wi­ęzie­nie sta­no­we Lan­ca­ster. Po­czu­łem, że to nie tyle ko­niec mo­je­go wy­ro­ku, co po­czątek spra­wie­dli­wo­ści, któ­ra ni­g­dy nie na­sta­ła. Wie­dzia­łem, że mu­szę roz­wi­ązać za­gad­kę za­bój­stwa nie tyl­ko dla sie­bie sa­me­go. By­łem to win­ny mar­twe­mu przy­ja­cie­lo­wi.

– Nic w tej spra­wie nie pa­su­je – za­częła Car­men.

– Tego mi nie mu­sisz mó­wić. Po­wiedz coś, cze­go nie wiem.

– Nie mia­łeś mo­ty­wu.

– Wie­dzie­li o tym wszy­scy, co nie prze­szko­dzi­ło w ska­za­niu mnie. – Od­wró­ci­łem gło­wę w jej kie­run­ku. – By­łem na miej­scu mor­der­stwa. Po­li­cjant, któ­ry pierw­szy mnie do­pa­dł, ze­znał, że trzy­ma­łem w rękach na­rzędzie zbrod­ni. Tech­ni­cy zna­le­źli pod pa­znok­cia­mi Die­ga mój na­skó­rek, a to wszyst­ko ra­zem świad­czy­ło prze­ciw­ko mnie.

– We­dle ze­zna­nia po­li­cjan­ta? – za­py­ta­ła.

– Po­cze­kaj, prze­słu­chu­jesz mnie? Prze­cież to ty mia­łaś mnie prze­ko­nać do sie­bie, nie na od­wrót.

– Czy­ta­łam ra­port z za­trzy­ma­nia i wy­da­wał mi się zbyt dro­bia­zgo­wy i kom­plet­ny. Wszyst­ko wy­gląda­ło tak, jak­by było usta­wio­ne. Tyl­ko przez kogo?

– Mu­szę od­po­wia­dać na to py­ta­nie? Szu­kaj we włas­nym domu.

– Chcesz po­wie­dzieć, że mój oj­ciec jest w to za­mie­sza­ny?! W śmie­rć wła­sne­go dziec­ka?! – wrza­snęła.

– To wszyst­ko jest bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne, niż ci się wy­da­je. Nie wiesz tak na­praw­dę nic ani o tym zda­rze­niu, ani o swo­jej ro­dzi­nie. Może chcesz wie­dzieć, kto opła­cił mo­je­go chu­jo­we­go ad­wo­ka­ta?

– No, kto?

– An­gel Mar­ti­nez. – Pa­trzy­łem uwa­żnie na jej re­ak­cję i całe jej wy­obra­że­nie o ojcu za­czy­na­ło roz­pa­dać się jak do­mek z kart.

– Kła­miesz – rze­kła.

– Czy ja mam po­wód, żeby kła­mać? – Zmarsz­czy­łem czo­ło. – Wy­sa­dź mnie tu­taj. Nie do­ga­da­my się.

– Nie, po­cze­kaj.

– Na nic nie będę cze­kał. Sta­waj! Ale już! – roz­ka­za­łem.

Usły­sza­łem pisk opon i auto się za­trzy­ma­ło. Aż było czuć dym ze star­tych pod­czas ha­mo­wa­nia opon. Wy­sia­dłem na bez­dro­żu, mniej wi­ęcej w po­ło­wie dro­gi do Ma­li­bu. Wie­dzia­łem, że nie będzie to ła­twa prze­pra­wa, ale lep­sza niż to­wa­rzy­stwo ko­go­kol­wiek z ro­dzi­ny Mar­ti­ne­zów. Od­sze­dłem, nie od­wra­ca­jąc się. Po­ma­cha­łem ręką Car­men, kie­dy śmi­gnęła obok mnie.

Mi­ja­łem ko­lej­ne przy­stan­ki au­to­bu­so­we. Nie było mnie stać na bi­let. Sze­dłem przed sie­bie, nie wie­dząc do­kąd. By­łem pew­ny je­dy­nie tego, że zbli­żam się do celu. Od Ma­li­bu dzie­li­ło mnie ja­kieś pi­ęćdzie­si­ąt mil.

Z nie­ba lał się żar. Zdjąłem ko­szul­kę i owi­nąłem nią gło­wę. Wci­ąż sze­dłem, ma­jąc na­dzie­ję, że w ko­ńcu tra­fię na ja­kieś miej­sce, w któ­rym cho­ciaż na chwi­lę się za­trzy­mam.

Czu­łem nie­zno­śne pra­gnie­nie, dla­te­go ucie­szył mnie wi­dok sta­cji ben­zy­no­wej. Sze­dłem, czu­jąc, że nogi same się pode mną ugi­na­ją. Zo­ba­czył to je­den z mężczyzn, aku­rat tan­ku­jący wóz. Prze­sze­dł obok mnie, bacz­nie mi się przy­gląda­jąc. Jak­by mnie roz­po­zna­wał. Spra­wa mor­der­stwa Die­ga była bar­dzo me­dial­na w ostat­nich la­tach, a moja twarz przez ja­kiś czas go­ści­ła we wszyst­kich te­le­wi­zjach.

Wsze­dłem na sta­cję, od­pro­wa­dza­ny wzro­kiem mężczy­zny. Si­ęgnąłem do lo­dów­ki po wodę i uda­łem się do kasy, żeby zo­sta­wić w niej ostat­nie pie­ni­ądze, ja­kie mia­łem. Wie­dzia­łem, że bez pi­cia nie ujdę na­wet stu me­trów. Mia­łem już wy­cho­dzić, kie­dy usły­sza­łem zza ple­ców:

– Ja cie­bie znam.

– Tak? – My­śla­łem, że za­raz usły­szę zna­jo­my epi­tet: „mor­der­ca”.

– Je­steś tym chło­pa­kiem, któ­re­go dwa­dzie­ścia lat temu wro­bi­li w mor­der­stwo ko­le­gi.

Po­czu­łem się dziw­nie. Pierw­szy raz ktoś obcy sta­nął po mo­jej stro­nie.

– Zga­dza się. – Za­mu­ro­wa­ło mnie i nic wi­ęcej nie by­łem w sta­nie po­wie­dzieć.

– Mogę ci ja­koś po­móc?

– Dla­cze­go mia­łby pan chcieć po­móc ska­za­ne­mu?

– Sam od­sie­dzia­łem nie­spra­wie­dli­wy wy­rok. Uwa­żam, że ka­żdy za­słu­gu­je na dru­gą szan­sę.

Wy­szli­śmy przed sta­cję.

– Do­kąd idziesz? – za­py­tał.

– Do Ma­li­bu.

– Na pie­cho­tę? – Zdzi­wił się. – W tej tem­pe­ra­tu­rze da­le­ko nie zaj­dziesz. Jadę do LA, ale mogę zbo­czyć tro­chę z tra­sy i cię pod­rzu­cić. – Spoj­rzał na mnie, cze­ka­jąc na re­ak­cję. – Wska­kuj, nie przyj­mu­ję od­mo­wy – po­wie­dział.

Nie mia­łem lep­sze­go wy­jścia, więc wsia­dłem do jego sa­mo­cho­du. Je­cha­li­śmy w ci­szy. Kie­row­ca mil­czał. Wi­dać wy­czuł, że nie mam za­mia­ru roz­ma­wiać o mo­jej od­siad­ce. Po­dzi­wia­łem kra­jo­braz sło­necz­nej Ka­li­for­nii i czu­łem, jak bar­dzo przez te wszyst­kie lata bra­ko­wa­ło mi wol­no­ści i jak bar­dzo nie by­łem pa­nem sa­me­go sie­bie. W ko­ńcu te­raz mo­głem od­dy­chać pe­łną pier­sią.

Do­je­cha­li­śmy do Ma­li­bu, mia­sta na wy­brze­żu Pa­cy­fi­ku z pi­ęk­ny­mi sze­ro­ki­mi pla­ża­mi. Wy­sia­dłem i pod­sze­dłem do wozu od stro­ny kie­row­cy.

– Gdy­byś cze­goś po­trze­bo­wał, dzwoń. – Mężczy­zna po­dał mi kart­kę z nu­me­rem te­le­fo­nu.

Po­dzi­ęko­wa­łem i od­sze­dłem w kie­run­ku oce­anu. Wy­sa­dził mnie przy sa­mej pla­ży. Nie zdra­dzi­łem kie­row­cy swo­je­go kon­kret­ne­go celu. Nikt nie mógł wie­dzieć, gdzie mam za­miar się za­trzy­mać.

W LA, gdzie wszyst­ko się za­częło, nie mia­łem cze­go szu­kać. Po­cho­dzi­łem z Mia­sta Anio­łów, jed­nak nie czu­łem się tam mile wi­dzia­ny. Poza tym nie chcia­łem, żeby pier­do­lo­ny An­gel miał mnie na wy­ci­ągni­ęcie ręki.

Pod­sze­dłem do brze­gu. Czu­łem, jak bry­za przy­jem­nie chło­dzi mi twarz. Wi­dok bez­kre­sne­go oce­anu przy­nió­sł mi spo­kój. Choć nikt nie zwró­ci mi stra­co­nych lat, pra­gnąłem, by ży­cie od­da­ło mi spra­wie­dli­wo­ść.

Ob­ser­wo­wa­łem lu­dzi na pla­ży. Wszyst­ko przez te dwa­dzie­ścia lat zmie­ni­ło się nie do po­zna­nia i wy­da­wa­ło się wy­ol­brzy­mio­ne: wszech­obec­na na­go­ść, brak za­ha­mo­wań, a na­wet

ob­no­sze­nie się z tym. Ja tu nie pa­so­wa­łem.

Nie mia­łem cza­su na ta­kie re­flek­sje, mu­sia­łem się wzi­ąć do ro­bo­ty. Po dwóch de­ka­dach ki­cia li­czy­ła się dla mnie ka­żda se­kun­da. Gdy sze­dłem w stro­nę molo, wy­jąłem z ple­ca­ka kart­kę z ad­re­sem: „Ma­li­bu Co­lo­ny Road 23556” i klucz. Pre­zen­ty z wi­ęzie­nia.

Szu­ka­łem ad­re­su, za­sko­czo­ny tym, że mi­ja­ne wil­le oka­za­ły się nad­spo­dzie­wa­nie luk­su­so­we. Sta­nąłem przed tą ozna­czo­ną nu­me­rem 23556. Za­ma­rłem. Prędzej spo­dzie­wa­łem się ma­łe­go skła­dzi­ku czy ka­wa­ler­ki w dzia­dow­skiej dziel­ni­cy.

Tro­chę nie­pew­nie pod­sze­dłem do drzwi. Nie mia­łem pew­no­ści, czy gdy prze­kręcę klucz w zam­ku, nie uru­cho­mi się alarm. Klucz za­sko­czył, ad­res był wła­ści­wy.

Wsze­dłem do środ­ka, pro­sto do sa­lo­nu. Dom skła­dał się z czte­rech sy­pial­ni i dwóch ła­zie­nek. Był luk­su­so­wy. Podło­gi po­kry­wał bia­ły mar­mur, a ho­no­ro­we miej­sce w sa­lo­nie zaj­mo­wał ko­mi­nek. Wy­strój wnętrz wy­glądał, jak­by po­cho­dził sprzed stu­le­ci, je­dy­nie elek­tro­ni­ka była wspó­łcze­sna. Zwró­ci­łem uwa­gę na drzwi w sa­lo­nie wy­cho­dzące na drew­nia­ny ta­ras. Roz­po­ście­ra­ła się z nie­go pa­no­ra­ma oce­anu, któ­rą wcze­śniej po­dzi­wia­łem z pla­ży.

Skazany

Jorge

Pa­mi­ętam mo­ment za­trzy­ma­nia mnie przez po­li­cję. Sta­łem nad cia­łem przy­ja­cie­la z bro­nią w ręku. Z pi­sto­le­tem, z któ­re­go do nie­go strze­la­no. Ze­zna­nia po­li­cjan­ta nie były praw­dzi­we – nie wi­dział mnie tuż po strza­le. Przy­był na miej­sce, kie­dy się ock­nąłem, zna­la­złem obok sie­bie na­rzędzie zbrod­ni i od­ru­cho­wo je pod­nio­słem.

Nie mia­łem zie­lo­ne­go po­jęcia, dla­cze­go ja i Die­go zna­le­źli­śmy się w ciem­nej alei na przed­mie­ściach Los An­ge­les. Nie pa­mi­ęta­łem wie­lu szcze­gó­łów tam­te­go wie­czo­ru. W trak­cie za­trzy­ma­nia mia­łem wra­że­nie, jak­bym był na­ćpa­ny, czy­mś odu­rzo­ny. W ko­mi­sa­ria­cie funk­cjo­na­riu­sze przy­gląda­li mi się i czu­łem, że wi­dzą we mnie mor­der­cę zdol­ne­go za­bić z zim­ną krwią. We­dług me­try­ki by­łem dziec­kiem, ale nikt mnie tak nie trak­to­wał.

Za­bra­li mnie na ba­da­nia krwi, żeby stwier­dzić, co za­ży­wa­łem, i wy­klu­czyć odu­rze­nie przez ko­goś in­ne­go. By­łem w szo­ku – w moim or­ga­ni­zmie nie wy­kry­to śla­dów ja­kich­kol­wiek sub­stan­cji odu­rza­jących.

W trak­cie prze­szu­ka­nia po­li­cja zna­la­zła w mo­jej kie­sze­ni kil­ka­na­ście gra­mów ko­ka­iny, pew­nie pod­rzu­co­nych. Dzi­ęki temu ide­al­ny na­głó­wek w ga­ze­tach gło­sił: „Di­ler za­bi­ja syna jed­ne­go z naj­wi­ęk­szych pro­du­cen­tów te­qu­ili”. By­łem na prze­gra­nej po­zy­cji. Pro­ku­ra­tor czuł pre­sję, by mnie ska­zać, zresz­tą wszyst­ko wska­zy­wa­ło na moją winę. Brak ka­mer na miej­scu zda­rze­nia rów­nież za­dzia­łał na moją nie­ko­rzy­ść.

Gwo­ździem do trum­ny były ze­zna­nia oso­by, któ­ra rze­ko­mo wi­dzia­ła nas w po­bli­żu miej­sca, gdzie zna­le­zio­no zwło­ki. Ja tym­cza­sem by­łem pe­wien, że ani ja, ani Die­go nie przy­szli­śmy tam na wła­snych no­gach.

Po prze­szu­ka­niu tra­fi­łem do po­ko­ju prze­słu­chań. Spra­wa do­ty­czy­ła wa­żne­go przed­si­ębior­cy, więc prze­słu­chi­wał mnie sam po­rucz­nik. Za­nim prze­sze­dł do wy­ko­ny­wa­nia swo­ich czyn­no­ści, mu­siał za­cze­kać na przy­by­cie ad­wo­ka­ta z urzędu. Za­sy­pał mnie gra­dem py­tań, kie­dy tyl­ko próg prze­kro­czył mężczy­zna z za­ci­śni­ętym pod szy­ją kra­wa­tem.

– Sam Thomp­son. Wy­na­jęto mnie, że­bym cię bro­nił – przed­sta­wił się me­ce­nas.

– Jak to wy­na­jęto? Nie stać mnie na praw­ni­ka.

– Ktoś inny się tym za­jął.

Wte­dy nie mia­ło dla mnie zna­cze­nia, kim był ten ktoś. Wa­żne było tyl­ko to, żeby jak naj­szyb­ciej stam­tąd wy­jść. My­śla­łem, że po prze­słu­cha­niu wy­pusz­czą mnie do domu, do ro­dzi­ny.

– Po­rucz­nik Da­niel Or­te­ga. Będę pro­wa­dził prze­słu­cha­nie – śled­czy zwró­cił się do ad­wo­ka­ta.

– Sam Thomp­son. Ad­wo­kat pana Gar­cíi.

– Dla­cze­go za­bił pan Die­ga Mar­ti­ne­za? – za­py­tał po­rucz­nik.

– Nie za­bi­łem go! Był moim przy­ja­cie­lem. Nie mó­głbym tego zro­bić! – wrza­snąłem.

– Za­prze­cza pan za­tem, że był pan w to­wa­rzy­stwie de­na­ta prze­czni­cę da­lej od miej­sca zna­le­zie­nia zwłok?

– Nie wiem, nie pa­mi­ętam.

– Za­prze­cza pan za­tem, że w chwi­li za­trzy­ma­nia miał pan w ręku na­rzędzie zbrod­ni?

– To nie tak – szu­ka­łem ra­tun­ku u ad­wo­ka­ta.

– Su­ge­ru­ję sko­rzy­stać z pi­ątej po­praw­ki – rze­kł mój praw­nik.

Tak zro­bi­łem i po pod­pi­sa­niu do­ku­men­tów wy­pu­ści­li mnie z za­mkni­ęte­go po­ko­ju. Gdy sta­łem na ko­ry­ta­rzu, sku­ty w kaj­dan­ki jak zwy­kły zbir, wda­łem się w roz­mo­wę z ad­wo­ka­tem.

– Kie­dy stąd wyj­dę?

– Szcze­rze mó­wi­ąc, sy­tu­acja jest na tyle bez­na­dziej­na, że naj­le­piej będzie, je­śli przy­znasz się do winy. To po­zwo­li zre­du­ko­wać wy­rok do mi­ni­mum i zdążysz wy­jść z wi­ęzie­nia przed śmier­cią.

– To nie­mo­żli­we! – krzyk­nąłem, czu­jąc, jak ko­la­na się pode mną ugi­na­ją.

– Roz­waż to – rze­kł Thomp­son i od­sze­dł.

Wzbie­ra­ła we mnie zło­ść. By­łem pe­wien, że choć ni­cze­go nie pa­mi­ętam, nie mo­głem tego zro­bić. Tar­ga­ły mną ne­ga­tyw­ne uczu­cia. Przede wszyst­kim żal do mat­ki, któ­ra tyl­ko po to przy­je­cha­ła do ko­mi­sa­ria­tu, by swo­im pod­pi­sem umo­żli­wić od­by­cie się mo­je­go prze­słu­cha­nia. Sta­ra­łem się wy­ma­zać z pa­mi­ęci jej twarz pe­łną po­gar­dy dla wła­sne­go syna, ale ten wi­dok wra­cał do mnie jak bu­me­rang.

Z ko­mi­sa­ria­tu prze­wie­zio­no mnie bez­po­śred­nio do wi­ęzie­nia sta­no­we­go, gdzie z in­ny­mi wi­ęźnia­mi ocze­ki­wa­łem na pro­ces. Po­cząt­ko­wo w blo­ku prze­jścio­wym przy­sto­so­wy­wa­łem się do sy­tu­acji. Ka­żdy chciał wie­dzieć, czy ża­łu­ję po­pe­łnio­ne­go czy­nu i czy będę spra­wiał kło­po­ty. Nikt, kur­wa, nie za­py­tał, czy rze­czy­wi­ście ko­goś za­bi­łem. Łat­kę mor­der­cy przy­kle­jo­no mi już w ko­mi­sa­ria­cie. Na do­miar złe­go w za­kła­dzie kar­nym wszy­scy, ta­kże win­ni, mie­li się za nie­win­nych.

W blo­ku „no­wych” było ca­łkiem przy­jem­nie. Wi­ęk­szo­ść z nas była prze­ra­żo­na sy­tu­acją i żyła z dnia na dzień. Re­cy­dy­wi­stów kie­ro­wa­no do blo­ków zgod­nie z kla­sy­fi­ka­cją po­pe­łnio­ne­go czy­nu. By­li­śmy od­izo­lo­wa­ni od resz­ty wi­ęzie­nia. Z per­spek­ty­wy dwu­dzie­stu lat spędzo­nych w od­osob­nie­niu te trzy mie­si­ące w ocze­ki­wa­niu na wy­zna­cze­nie ter­mi­nu roz­pra­wy wspo­mi­nam jako najła­god­niej­sze.

Pa­mi­ętam jak dzi­siaj, kie­dy kla­wisz przy­sze­dł po mnie do celi z in­for­ma­cją o tej da­cie. Od tej chwi­li za­cząłem od­li­czać dni. Praw­nik po­in­for­mo­wał mnie, że gro­żą mi mak­sy­mal­nie dwa lata w wi­ęzie­niu o mi­ni­mal­nym ry­go­rze. Po­nie­waż wi­ęk­szo­ść do­wo­dów zo­sta­ła po­zy­ska­na nie­le­gal­nie, do­bro­wol­nie pod­da­łem się ka­rze. Do tego by­łem nie­let­ni. Roz­pra­wa w sądzie mia­ła być for­mal­no­ścią, a wy­rok od­czy­ta­ny przez sędzie­go za­ko­ńczyć oba­wy przed dłu­gą od­siad­ką.

Na salę roz­praw by­łem kon­wo­jo­wa­ny ade­kwat­nie do sta­wia­ne­go mi za­rzu­tu, w kaj­dan­kach na rękach i kost­kach nóg, do­dat­ko­wo umiesz­czo­ny w spe­cjal­nej klat­ce za­mon­to­wa­nej na pace w wi­ęzien­nym bu­sie. Spo­dzie­wa­łem się ła­god­niej­sze­go po­trak­to­wa­nia, ale sądzi­łem, że ta pro­ce­du­ra jest ru­ty­no­wo prze­wi­dzia­na pra­wem. Kon­wój za­trzy­mał się na ty­łach sądu. Gdy wy­sze­dłem z sa­mo­cho­du, ośle­pił mnie blask fle­szy. Dzien­ni­ka­rze za­da­wa­li py­ta­nia. Z gło­wą na­kry­tą ka­wa­łkiem szma­ty prze­sze­dłem z par­kin­gu do bu­dyn­ku sądu, pro­wa­dzo­ny przez kon­wo­jen­tów.

Idąc ko­ry­ta­rzem do sali roz­praw, mi­ja­łem zna­jo­me oso­by. An­gel ze swo­ją żoną Ma­ríą rzu­ci­li mi za­bój­cze spoj­rze­nia. By­łem osa­mot­nio­ny, nie mia­łem ni­ko­go po swo­jej stro­nie, do­pó­ki ktoś nie klep­nął mnie przy­ja­ciel­sko po ra­mie­niu – to mój dzia­dek obec­no­ścią i tym ge­stem da­wał mi wspar­cie. Wia­rę we mnie miał wy­pi­sa­ną na twa­rzy.

We­szli­śmy do sali. Po­sa­dzo­no mnie po le­wej stro­nie po­miesz­cze­nia, obok me­ce­na­sa Thomp­so­na. Po pra­wej zo­ba­czy­łem po­sęp­ne miny lu­dzi za­sia­da­jących w ła­wie przy­si­ęgłych. Coś było nie tak. Gdy tyl­ko sędzia otwo­rzył po­sie­dze­nie, ad­wo­kat wstał.

– Mój klient chcia­łby do­bro­wol­nie pod­dać się ka­rze – po­wie­dział.

– Czy to praw­da, pa­nie Gar­cía? – za­py­tał sędzia.

– Praw­da.

– W ta­kim ra­zie za­my­kam prze­wód sądo­wy i za­pra­szam ław­ni­ków na na­ra­dę. Wró­ci­my za go­dzi­nę.

W sali sły­chać było po­mru­ki zdzi­wie­nia. Nie wie­dzia­łem, co o tym my­śleć. W tłu­mie od­szu­ka­łem twarz dziad­ka i zo­ba­czy­łem, jak łzy pły­ną mu po po­licz­kach.

Wy­pro­wa­dzo­ny do spe­cjal­ne­go po­ko­ju, w eskor­cie dwóch kon­wo­jen­tów ocze­ki­wa­łem ogło­sze­nia wy­ro­ku. Nie mia­łem z nimi na­wet kon­tak­tu wzro­ko­we­go, nie mó­wi­ąc o ja­kiej­kol­wiek roz­mo­wie. Po go­dzi­nie wró­ci­li­śmy na salę.

– Pro­szę ławę przy­si­ęgłych o od­czy­ta­nie wer­dyk­tu – rze­kł sędzia.

– Ława przy­si­ęgłych uzna­je szes­na­sto­let­nie­go Jor­ge­go Gar­cíę za win­ne­go mor­der­stwa pierw­sze­go stop­nia i ska­zu­je go na dwa­dzie­ścia lat po­zba­wie­nia wol­no­ści w wi­ęzie­niu sta­no­wym Lan­ca­ster. Bez mo­żli­wo­ści wcze­śniej­sze­go zwol­nie­nia.

Naj­pierw zro­bi­ło mi się sła­bo, a po chwi­li po­czu­łem wście­kło­ść.

– Oszu­ka­łeś mnie, śmie­ciu! – krzyk­nąłem do me­ce­na­sa.

Sza­mo­cząc się jak ryba w sie­ci, po­wa­lo­ny na zie­mię przez kon­wo­jen­tów, wi­dzia­łem, jak praw­nik pod­cho­dzi do An­ge­la i po­da­je mu rękę. Zo­sta­łem wy­pro­wa­dzo­ny do busa, któ­ry miał mnie wy­wie­źć na dłu­gie lata do Lan­ca­ster.

Sojusznik

Jorge

Kie­dy wy­sia­dłem z sa­mo­cho­du, nie by­łem już „nowy”. Prze­sze­dłem tę samą pro­ce­du­rę jak za pierw­szym ra­zem, z tą ró­żni­cą, że tym ra­zem mia­łem tra­fić do blo­ku dla naj­gro­źniej­szych prze­stęp­ców. Na­sto­la­tek mi­ędzy człon­ka­mi gan­gów, gwa­łci­cie­la­mi i mor­der­ca­mi – zwie­rzę w ła­pach dra­pie­żni­ków. Bez żad­nych per­spek­tyw uciecz­ki.

Na no­wym po­ma­ra­ńczo­wym uni­for­mie, co­dzien­nym i odświ­ęt­nym stro­ju przez na­stęp­ne dwie de­ka­dy, mia­łem na ple­cach nu­mer. Sta­łem się cy­frą, jed­ną z abs­trak­cyj­ne­go wi­ęzien­ne­go zbio­ru.

Wi­ęzie­nie sta­no­we o za­ostrzo­nym ry­go­rze nie było wy­ma­rzo­nym miej­scem do star­tu w do­ro­sło­ść. Moja sy­tu­acja nie mia­ła żad­nej do­brej stro­ny, a przy­szło­ść za­po­wia­da­ła się chu­jo­wo.

Kla­wisz za­pro­wa­dził mnie do celi. Za kra­ta­mi cze­kał na mnie wspó­łwi­ęzień. Nie mu­sia­łem py­tać, za co sie­dzi. Na twa­rzy miał wy­pi­sa­ną przy­na­le­żno­ść do gan­gu. W prze­no­śni i do­słow­nie, po­nie­waż cała była po­kry­ta ta­tu­aża­mi. Był ogrom­ny, a jego spoj­rze­nie przy­pra­wia­ło mnie o pa­nicz­ny strach. Spo­dzie­wa­łem się wszyst­kie­go naj­gor­sze­go, gdy usły­sza­łem za sobą szczęk za­my­ka­nych krat.

– Świe­żak, gór­na pry­cza two­ja – po­in­for­mo­wał mnie mężczy­zna.

– D-do­brze – wy­jąka­łem.

– Dam ci radę. Niech to będzie ostat­ni raz, kie­dy oka­za­łeś strach. Ina­czej sko­ńczysz w pla­sti­ko­wym wor­ku.

– Nie robi mi to ró­żni­cy. I tak nie mam do cze­go wra­cać.

– Za co sie­dzisz? – za­py­tał.

– Mor­der­stwo pierw­sze­go stop­nia, któ­re­go nie po­pe­łni­łem – od­po­wie­dzia­łem wku­rzo­ny.

– Zo­staw tyl­ko pierw­szą część zda­nia. Tu­taj wszy­scy są nie­win­ni. – Ro­ze­śmiał się. – Dłu­go?

– Dwa­dzie­ścia lat.

– Za­zdrosz­czę, będziesz miał jesz­cze oka­zję zo­ba­czyć, jak wy­gląda świat.

– A ty?

– Ja? Po­wiedz­my, że to dłu­ga hi­sto­ria, rów­nie dłu­ga jak mój wy­rok.

Wie­dzia­łem, że nie na­le­ży do­py­ty­wać. Je­śli ze­chce, sam opo­wie.

– Jor­ge. – Wy­ci­ągnąłem dłoń w jego kie­run­ku.

– Mi­gu­el – od­po­wie­dział, ale nie po­dał mi ręki.

Za­uwa­ży­łem, że ma bo­ga­tą bi­blio­te­kę. Wbrew po­zo­rom nie był zwie­rzęciem. Był in­te­li­gent­ny i znał za­sa­dy lo­gi­ki. Nie poj­mo­wa­łem, dla­cze­go zna­la­zł się w ta­kim miej­scu.

Od mo­je­go pierw­sze­go dnia jako ska­za­ne­go za­le­ża­ło, jak będą mnie po­strze­gać inni wi­ęźnio­wie. Rób do­bre wra­że­nie – po­le­cił mi to­wa­rzysz z celi. Usły­sza­łem dźwi­ęk dzwon­ka, po któ­rym otwo­rzy­ły się kra­ty.

– Spa­cer­niak – rze­kł Mi­gu­el.

Ru­szy­łem za nim jak cień. Czu­łem się przy nim bez­piecz­nie. Wy­szli­śmy na dwór, ale pro­mie­nie sło­necz­ne na twa­rzy nie były tak miłe jak na wol­no­ści. Wszy­scy, może z wy­jąt­kiem mnie, rzu­ca­li so­bie na­wza­jem po­sęp­ne spoj­rze­nia. Sta­ra­łem się nie ła­pać z ni­kim kon­tak­tu wzro­ko­we­go. Sta­nąłem przy pło­cie i ob­ser­wo­wa­łem ko­le­gę z celi.

Co chwi­lę pod­cho­dzi­li do nas ró­żni lu­dzie. Mi­gu­el był kimś w ro­dza­ju ap­te­ka­rza, roz­pro­wa­dzał w wi­ęzie­niu wszyst­ko, cze­go du­sza za­pra­gnie. Mia­łem wra­że­nie, że je­śli będę się go trzy­mał, bez żad­ne­go wy­si­łku zdo­będę sza­cu­nek. Bar­dziej nie mo­głem się po­my­lić. W pew­nym mo­men­cie ze­bra­ła się wo­kół nas grup­ka wi­ęźniów. Wy­czu­łem ich wro­gie na­sta­wie­nie.

– To on za­je­bał syna Mar­ti­ne­zów! – usły­sza­łem.

– Zo­staw go, spodo­bał mi się świe­żak – od­pa­rł Mi­gu­el.

– Może jed­nak po­dzie­lisz się mło­dym mi­ęskiem? – Do­ta­rło do mnie py­ta­nie.

– Wy­glądam na ko­goś, kto się dzie­li? Wy­pier­da­laj do sie­bie! – krzyk­nął Mi­gu­el do zwy­ro­la.

Po­tem pod­sze­dł i opa­rł się o płot ja­kiś metr ode mnie.

– Je­steś mi wi­nien przy­słu­gę – oznaj­mił. – Pa­mi­ętaj, że nie za­wsze będę w po­bli­żu, a oni wró­cą.

Ze spa­cer­nia­ka po­szli­śmy na sto­łów­kę, w miej­sce, w któ­rym od wy­glądu je­dze­nia gor­sze były tyl­ko za­pach i smak. Był to mój pierw­szy dzień, więc moje kub­ki sma­ko­we były nie­przy­sto­so­wa­ne. Wzi­ąłem, co na­kła­da­li, i sze­dłem do sto­li­ka, przy któ­rym sie­dział Mi­gu­el. Po dro­dze ktoś wy­bił mi tacę z ręki, a całe je­dze­nie wy­lądo­wa­ło na mnie.

– Pan An­gel prze­sy­ła po­zdro­wie­nia! – po­wie­dział żar­tow­niś i na­chy­lił się nade mną. – Pa­mi­ętaj, pan Ca­sta­no nie za­wsze będzie z tobą, a wte­dy roz­li­czy­my się za śmie­rć dziec­ka Mar­ti­ne­zów.

Za spra­wą tego in­cy­den­tu po­zna­łem na­zwi­sko Mi­gu­ela. Wi­dzia­łem, że ob­ser­wo­wał całą sce­nę, ale nie miał za­mia­ru in­ter­we­nio­wać. W ko­ńcu nie by­łem dla nie­go ni­kim wa­żnym. Wró­ci­łem do sto­li­ka i usia­dłem na­prze­ciw­ko. Pa­trzył mi głębo­ko w oczy swo­im zim­nym wzro­kiem, a mnie ob­le­ciał strach.

– Co z tym zro­bisz? – rzu­cił chłod­no.

– A co mó­głbym zro­bić? – spy­ta­łem prze­ra­żo­ny.

– Je­że­li będziesz na to po­zwa­lał, zje­dzą cię żyw­cem. Nie je­stem two­im oj­cem, żeby sta­wać w two­jej obro­nie za ka­żdym ra­zem. – Zmarsz­czył po­sęp­nie czo­ło.

– Masz ra­cję. – Opu­ści­łem gło­wę.

Za­uwa­ży­łem, że de­lek­to­wał się je­dze­niem jak da­niem z naj­lep­szej re­stau­ra­cji i że na jego ta­le­rzu nie było żad­nej z po­traw ser­wo­wa­nych przez wi­ęzien­ną kuch­nię.

– Mogę o coś za­py­tać?

– Prze­cież już to ro­bisz – za­uwa­żył traf­nie.

– Dla­cze­go jesz coś in­ne­go niż te po­my­je?

– Le­d­wie przy­by­łeś, a już za­da­jesz py­ta­nia. Ob­ser­wuj, a wszyst­kie­go się do­wiesz. Sta­raj się przy tym nie zgi­nąć.

To zda­nie przy­ku­ło moją uwa­gę. In­for­ma­cja w wi­ęzie­niu była cen­na po­nad wszyst­ko. Ży­cie nie było dla ni­ko­go war­to­ścią. By­łeś żywy, a za chwi­lę mo­głeś nie żyć. Zro­zu­mia­łem to wkrót­ce.

Mi­gu­el ko­ńczył obiad, kie­dy po­now­nie usły­sze­li­śmy dźwi­ęk dzwon­ka, po­dob­ny do szkol­ne­go. By­łem pew­ny, że ozna­cza to po­wrót do celi.

– Prysz­nic – oznaj­mił głos przez me­ga­fon.

Ob­ser­wo­wa­łem, co robi Mi­gu­el, i sta­ra­łem się go na­śla­do­wać. Do­szli­śmy do wiel­kie­go po­miesz­cze­nia pe­łne­go uno­szącej się pary. Jak się pó­źniej do­wie­dzia­łem, przy­wi­lej bra­nia cie­płej kąpie­li był rzad­ki. Po­bra­łem ręcz­nik od kla­wi­sza i za pa­ra­wa­nem zrzu­ci­łem z sie­bie ubra­nia. Owi­nąłem się ręcz­ni­kiem i za­cząłem szu­kać wol­ne­go miej­sca. Stra­ci­łem z oczu Mi­gu­ela i czu­łem się przez to mniej pew­nie. Prze­mie­rza­łem to wiel­kie za­pa­ro­wa­ne po­miesz­cze­nie, kie­dy usły­sza­łem do­cho­dzący zni­kąd głos:

– Gar­cía.

Ob­ró­ci­łem się. Nim zdąży­łem coś po­wie­dzieć, po­czu­łem zim­ne sta­lo­we ostrze wbi­ja­jące mi się w brzuch. Nie był to ty­po­wy nóż, ra­czej brud­na sa­mo­rób­ka z ży­let­ki i ze szczo­tecz­ki do zębów. Ukląkłem na mo­krej podło­dze, a nade mną na­chy­lił się mój opraw­ca.

– Świe­żak, pan Mar­ti­nez prze­sy­ła po­zdro­wie­nia. Idź do dia­bła! – po­wie­dział i wy­buch­nął gło­śnym śmie­chem.

Upa­dłem bez­wład­nie. Le­ża­łem w ka­łu­ży krwi wy­mie­sza­nej z bru­dem. Tra­ci­łem świa­do­mo­ść, a ostat­nią rze­czą, jaką pa­mi­ętam, była twarz Mi­gu­ela, któ­ry za­wo­łał:

– Stra­żnik, kur­wa, mamy ran­ne­go! Dzwo­ńcie na izbę szpi­tal­ną!

Od­zy­ska­łem przy­tom­no­ść w łó­żku w części wi­ęzie­nia, do któ­rej nikt nie chciał tra­fić. Opa­trzo­no mnie. Le­karz zo­ba­czył, że się bu­dzę, pod­sze­dł do mnie i po­świe­cił mi la­tar­ką w oczy, spraw­dza­jąc re­ak­cję na świa­tło.

– Gar­cía wra­ca do celi! – krzyk­nął do stra­żni­ków.

Kur­wa mać! Le­d­wo od­zy­ska­łem świa­do­mo­ść i już od­sy­ła­ją mnie do tego syfu. Wsta­łem z bó­lem z łó­żka i z po­mo­cą stra­żni­ków przy­wlo­kłem się do celi. Mi­gu­el sie­dział na po­sła­niu i czy­tał ksi­ążkę.

– Świe­żak, my­śla­łem, że już mi ko­goś no­we­go wsa­dzą, a ja nie lu­bię zmian. – Uśmiech­nął się do mnie.

– Dzi­ęku­ję.

– Nie przej­muj się, od­pra­cu­jesz. Tu nie ma nic za dar­mo. Na­uczę cię ra­dzić so­bie z ta­ki­mi sy­tu­acja­mi.

Miasto Aniołów

Jorge

Wró­ci­łem z ta­ra­su do wil­li. Nie chcia­łem tra­cić ani chwi­li. W głów­nej sy­pial­ni był sejf, któ­ry otwie­rał się po wpro­wa­dze­niu ośmio­cy­fro­we­go kodu. Wpi­sa­łem ciąg liczb, wry­ty w pa­mi­ęci od lat, i otwo­rzy­łem me­ta­lo­we drzwicz­ki. Wśród rze­czy były do­ku­men­ty, stos pie­ni­ędzy, te­le­fon, klu­cze do auta i broń z za­tar­ty­mi nu­me­ra­mi. Mój przy­ja­ciel za­dbał o to, że­bym na wol­no­ści był do­brze za­bez­pie­czo­ny.

Po­ło­ży­łem się na łó­żku i uru­cho­mi­łem te­le­fon. Gdy tyl­ko za­lo­go­wał się do sie­ci, usły­sza­łem dźwi­ęk dzwon­ka.

– Halo? – za­py­ta­łem.

– Jak ci się po­do­ba? – usły­sza­łem głos Mi­gu­ela.

– Do ko­ńca mo­jej od­siad­ki prze­mil­cza­łeś parę rze­czy.

– My­śla­łem, że cię na­uczy­łem – im mniej wiesz, tym le­piej. Jor­ge, do rze­czy! Po­je­dziesz wie­czo­rem do Los An­ge­les.

– Tak, pa­mi­ętam. Po­ka­żę ochro­nia­rzo­wi wi­zy­tów­kę z two­je­go sej­fu, wja­dę na górę win­dą i usi­ądę przy ba­rze.

– Moja na­uka nie po­szła jed­nak w las. – Wy­obra­ża­łem so­bie, jak się uśmie­chał, mó­wi­ąc to. – Sky Bar, 8440 Sun­set Bo­ule­vard.

– Za­ła­twio­ne.

– Po­cze­kaj, nim się roz­łączysz, chcę o coś za­py­tać. Mia­łeś ja­kieś pro­ble­my po dro­dze?

– Ode­bra­ła mnie Car­men, cór­ka pier­do­lo­ne­go Mar­ti­ne­za. Chcia­ła mnie uro­bić, że niby wie­rzy w moją nie­win­no­ść, ale nie po­wie­dzia­ła nic, cze­go bym nie wie­dział.

– Jor­ge, pa­mi­ętaj! Przy­ja­ciół trzy­maj bli­sko, a wro­gów jesz­cze bli­żej – po­wie­dział i roz­łączył się.

Nie mo­głem ru­szyć do Los An­ge­les ubra­ny w sta­re ciu­chy. Cze­ka­ły mnie za­ku­py. Spa­ko­wa­łem pie­ni­ądze, te­le­fon, klu­czy­ki i zsze­dłem kręty­mi scho­da­mi w dół do ga­ra­żu. Stał tam pi­ęk­ny che­vro­let ca­ma­ro z 69 roku. Zna­łem ten sa­mo­chód do­sko­na­le z opo­wia­dań Mi­gu­ela: pi­ęcio­li­tro­we v8 pod ma­ską, sze­śćset dwa­dzie­ścia pięć koni me­cha­nicz­nych, po­kry­ty błękit­nym la­kie­rem i dwie­ma war­stwa­mi ce­ra­mi­ki. Mia­łem dbać o to cac­ko bar­dziej niż o wła­sne ży­cie.

Na­ci­snąłem pi­lot i otwo­rzy­ła się bra­ma ga­ra­żo­wa. Prze­kręci­łem klu­czyk w sta­cyj­ce i usły­sza­łem przy­jem­ny ryk sil­ni­ka. Ktoś mu­siał przez te lata do­glądać do­byt­ku Mi­gu­ela. Ru­szy­łem po­wo­li do naj­bli­ższe­go cen­trum han­dlo­we­go w Ma­li­bu Co­un­try Mart. Ostat­ni raz pro­wa­dzi­łem jako na­sto­la­tek, na do­da­tek bez pra­wa jaz­dy. Prze­mie­rza­łem uli­ce, czu­jąc na so­bie wzrok prze­chod­niów. Przez to auto mie­li mnie za wa­żnia­ka. Tak na­praw­dę by­łem ni­kim dzi­ęki uprzej­mo­ści sądu i mo­je­go nie­oce­nio­ne­go praw­ni­ka.

Za­par­ko­wa­łem przed głów­nym we­jściem. Poza wo­zem jako fa­cet w sta­rych i znisz­czo­nych ubra­niach przy­ci­ąga­łem mniej po­chleb­ne spoj­rze­nia. Nie przej­mo­wa­łem się tym. Mó­wią, że nie wszyst­ko zło­to, co się świe­ci.

W Ma­li­bu wi­ęk­szo­ść miesz­ka­ńców była za­mo­żna. Dla­te­go kie­dy wcho­dzi­łem do skle­pów, sprze­daw­cy pa­trzy­li mi na ręce na ka­żdym kro­ku. Inni omi­ja­li mnie sze­ro­kim łu­kiem, bo nie chcie­li tra­cić cza­su na go­ścia, któ­re­go na nic nie stać. Nie mo­gli wie­dzieć, że dzi­ęki mo­je­mu przy­ja­cie­lo­wi mo­głem wy­ku­pić cały to­war. Wła­ści­wie sam sie­bie mu­sia­łem ob­słu­gi­wać, ale nie prze­szka­dza­ło mi zda­nie się na sie­bie.

Po kil­ku go­dzi­nach cho­dzi­łem obła­do­wa­ny tor­ba­mi pe­łny­mi za­ku­pów. Na ko­niec po­sze­dłem do fry­zje­ra, by z dala od brzy­twy i ma­szyn­ki sa­mo­rób­ki sko­rzy­stać z usług spe­cja­li­sty. W lu­strze na­prze­ciw­ko fo­te­la po raz pierw­szy od daw­na zo­ba­czy­łem swo­je od­bi­cie, bo w wi­ęzie­niu uni­ka­łem go jak ognia: ciem­ne brązo­we oczy, śnia­da cera po­kry­ta krót­kim czar­nym jak węgiel za­ro­stem i ostro za­ry­so­wa­na szczęka. Już nie wy­gląda­łem jak dziec­ko.

Po­de­szła do mnie fry­zjer­ka. Była pierw­szą oso­bą tego dnia, któ­ra nie pa­trzy­ła na mnie z góry.

– Jak strzy­że­my? – za­py­ta­ła cie­pło.

– Jak pani uwa­ża.

Była do­kład­na. Ob­ci­ęła mnie krót­ko, przy oka­zji za­jęła się też moim za­ro­stem. Po­czu­łem się świe­żo. Za­pła­ci­łem, zo­sta­wia­jąc so­wi­ty na­pi­wek, a fry­zjer­ka po­da­ła mi pa­ra­gon. Za­uwa­ży­łem, że za­pi­sa­ła mi na nim swój nu­mer te­le­fo­nu – mu­sia­łem jej wpa­ść w oko. Za­cho­wa­łem go.

W domu rzu­ci­łem tor­by z za­ku­pa­mi na ka­na­pę. Wzi­ąłem szyb­ki prysz­nic, na­wy­kły do po­śpie­chu z po­wo­du zim­nej wody pły­nącej z wi­ęzien­nych rur. Wło­ży­łem ko­szu­lę i je­an­sy. Pod­wi­nąłem ręka­wy do łok­ci i wzu­łem czar­ne buty. Nie chcia­łem spędzać za dużo cza­su bez­czyn­nie, więc od razu wró­ci­łem do auta i ru­szy­łem w dro­gę zgod­nie ze wska­zów­ka­mi Mi­gu­ela.

Je­cha­łem wzdłuż wy­brze­ża Pa­cy­fi­ku. Czu­łem się wol­ny, cho­ciaż ci­ąży­ło mi wła­sne zo­bo­wi­ąza­nie do roz­wi­ąza­nia za­gad­ki wro­bie­nia mnie w za­bój­stwo Die­ga. Bez­kre­sny oce­an za­wsze mnie uspo­ka­jał.

Do­je­cha­łem do cen­trum Mia­sta Anio­łów. Mia­łem wra­że­nie, że jest ono ca­łkiem inne, niż je za­pa­mi­ęta­łem. Wszyst­ko było jak­by nowe. Auto za­par­ko­wa­łem prze­czni­cę da­lej od klu­bu, do któ­re­go zmie­rza­łem.

Sta­nąłem przed bu­dyn­kiem i spoj­rza­łem w górę. Mały wo­bec ogro­mu cze­ka­jące­go mnie za­da­nia. Cze­ka­łem dwa­dzie­ścia lat, by móc oczy­ścić swo­je imię.

Sky Bar był mod­nym miej­scem w Los An­ge­les i przed we­jściem wiła się dłu­ga ko­lej­ka. Nie mia­łem za­mia­ru cze­kać, więc pod­sze­dłem do mężczy­zny, któ­ry wpusz­czał go­ści, i po­ka­za­łem mu wi­zy­tów­kę. Od razu roz­pi­ął scze­pio­ne ze sobą ba­rier­ki i wska­zał mi dro­gę do win­dy.

Na­ci­snąłem przy­cisk „dach”. Po­czu­łem szyb­ki pęd w górę i w mgnie­niu oka zna­la­złem się na po­zio­mie trzy­dzie­ste­go pierw­sze­go pi­ętra. Wy­sia­dłem, gdy tyl­ko otwo­rzy­ły się drzwi. Czu­łem na so­bie wzrok mi­ja­nych osób. U mężczyzn wy­ra­żał za­zdro­ść, u ko­biet po­żąda­nie. Ca­łkiem ina­czej, niż gdy ro­bi­łem za­ku­py.

Wdra­pa­łem się na sto­łek przy ba­rze i przy­wo­ła­łem bar­ma­na.

– Po­pro­szę raz Old Fa­shio­ned. – Po raz pierw­szy mo­głem le­gal­nie na­pić się al­ko­ho­lu.

– Robi się.

Chło­pak wzi­ął się do przy­go­to­wa­nia drin­ka. Po­dał mi go. Cho­ciaż nie mia­łem ocho­ty na pi­cie, po­trze­bo­wa­łem atry­bu­tu, by tym ła­twiej wto­pić się w tłum. Sie­dzia­łem i cze­ka­łem, nie do ko­ńca wie­dząc na co. Mi­gu­el obie­cał mi kon­takt z lu­dźmi ma­jący­mi mi po­móc do­pa­ść Mar­ti­ne­za. Wy­czy­ta­łem mi­ędzy wier­sza­mi, że byli to jego daw­ni pra­cow­ni­cy. Przy­po­mnia­łem so­bie jego ostrze­że­nie, by spo­dzie­wać się nie­spo­dzie­wa­ne­go.

– Do­sta­łam wi­zy­tów­kę. Je­steś Gar­cía? – spy­ta­ła ja­kaś ko­bie­ta.

Od­wró­ci­łem się i prze­ska­no­wa­łem ją wzro­kiem od stóp do głów. Była mło­da, śred­nie­go wzro­stu, mia­ła na ręce ta­tu­aż: ser­ce prze­bi­te ko­ścią, po­dob­ny do tego, jaki wi­dzia­łem u Mi­gu­ela, szczu­pła, krągła, gdzie trze­ba. Ja­sna grzyw­ka opa­da­ła jej na czo­ło, a oczy błęki­tem przy­po­mi­na­ły oce­an. Ob­ci­sła su­kien­ka pod­kre­śla­ła ide­al­ne kszta­łty.

– Za­le­ży, kto pyta – od­po­wie­dzia­łem oschle. We­dług nauk Mi­gu­ela mia­łem nie od­da­wać żad­nej in­for­ma­cji za dar­mo.

– Chcesz do­stać to, po co przy­sze­dłeś? – za­py­ta­ła, a po jej to­nie wy­wnio­sko­wa­łem, że jest zi­ry­to­wa­na. – Je­śli tak, to za­pra­szam.

Ru­szy­ła ku win­dzie. Zje­cha­li­śmy na dół, nie od­zy­wa­jąc się do sie­bie. Od­da­li­li­śmy się o kil­ka prze­cznic od klu­bu. Pro­wa­dzi­ła mnie w ciem­ną alej­kę. Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że pro­sto w za­sadz­kę. Mimo to po­zwo­li­łem wy­da­rze­niom biec i spo­dzie­wa­łem się nie­spo­dzie­wa­ne­go.

Niespodziewane

Jorge

Czu­łem od­de­chy podąża­jących za nami osób. Skry­tych w cie­niu, nie­mal nie­ma­te­rial­nych. Uda­wa­łem, po­zwa­la­łem im zre­ali­zo­wać plan. Na ko­ńcu alej­ki sta­nęli­śmy przed ścia­ną.

– I co da­lej? – za­py­ta­łem.

– Sen – wy­szep­ta­ła.

Do­sta­łem cios w tył gło­wy, ale nie stra­ci­łem przy­tom­no­ści. Za­mknąłem oczy i uda­wa­łem, że od­pły­nąłem. Na­ło­ży­li mi wo­rek na gło­wę i zwi­ąza­li ręce. Po­czu­łem, jak mnie pod­no­szą i nio­są. Rzu­ci­li mnie na zim­ną podło­gę busa. Sa­mo­chód ru­szył i sły­sza­łem gło­sy w tle, cho­ciaż nie po­tra­fi­łem ich zło­żyć w lo­gicz­ną ca­ło­ść. Otępia­ły od ude­rze­nia, czu­łem, że co chwi­lę zmie­nia­li kie­ru­nek jaz­dy. Po kil­ku­na­stu prze­je­cha­nych mi­lach sa­mo­chód wje­chał na dro­gę szu­tro­wą i się za­trzy­mał.

Usły­sza­łem otwie­ra­nie drzwi auta. Pró­bo­wa­łem usta­lić, do­kąd mnie wy­wie­źli. Wo­kół było tak ci­cho, że mo­gły to być przed­mie­ścia. Po­czu­łem, jak po­ry­wa­cze pod­no­szą mnie i gdzieś nio­są. Szczęk­nęły me­ta­lo­we drzwi, a po chwi­li po­sa­dzi­li mnie na krze­śle. Pod sto­pa­mi czu­łem twar­dą ubi­tą zie­mię, a na skó­rze po­wiew wia­tru.

Zdjęli mi wo­rek z gło­wy. Przed sobą zo­ba­czy­łem mężczy­znę wy­glądem przy­po­mi­na­jące­go Mi­gu­ela z po­cząt­ku mo­jej od­siad­ki, i blon­dyn­kę, któ­ra wci­ąg­nęła mnie w za­sadz­kę. Zdo­ła­łem oswo­bo­dzić skrępo­wa­ne za ple­ca­mi ręce. Nie wsta­łem jed­nak, za­cho­wu­jąc po­zo­ry.

– Skąd masz wi­zy­tów­kę? – za­py­tał mężczy­zna nie­na­tu­ral­nie ni­skim gło­sem.

– Zna­la­złem w dro­dze do klu­bu – pal­nąłem bez­czel­nie.

Ude­rzył mnie w szczękę i po­czu­łem stru­żkę krwi pły­nącą mi z ust. Nie za­sło­ni­łem się, cho­ciaż mo­głem, ręce mia­łem wol­ne. W trak­cie po­by­tu w wi­ęzie­niu wy­zby­łem się części od­ru­chów, a przede wszyst­kim pa­no­wa­nia nad bó­lem.

– Kto cię przy­słał? Ha­bla, jo­der!1) – krzy­czał.

1) Ga­daj! Ja pier­do­lę!

– Two­ja mat­ka – od­po­wie­dzia­łem roz­ba­wio­ny.

Znów mnie ude­rzył. Tym ra­zem po­dej­rza­łem, gdzie ma broń. Wa­żna in­for­ma­cja. Da­wa­ła mi pew­no­ść, że trze­cie­go razu nie będzie.

– Od­po­wia­daj, kur­wa, kto cię przy­słał?!

Pró­bo­wał wy­pro­wa­dzić ko­lej­ny cios, ale by­łem szyb­szy. Zro­bi­łem unik, skon­tro­wa­łem pra­wym sier­po­wym i nim mężczy­zna upa­dł na zie­mię, lewą ręką za­bra­łem mu pi­sto­let. Blon­dyn­ka pa­trzy­ła z prze­ra­że­niem. Ude­rzy­łem mężczy­znę z wy­czu­ciem, tak moc­no, żeby upa­dł, i tak sła­bo, żeby na­dal mógł roz­ma­wiać.

– Sia­daj! – wska­za­łem mu krze­sło.

– Co jest? – za­py­tał, pa­trząc, jak wyj­mu­ję ma­ga­zy­nek.

– Wie­dzie­li­ście, kto mnie przy­sy­ła. Dla­cze­go ba­wi­cie się w prze­słu­cha­nie?

– Czy­li jed­nak je­steś Gar­cía i przy­słał cię pan Ca­sta­no? – rze­kł zdzi­wio­ny i prze­ra­żo­ny.

Dziew­czy­na sko­rzy­sta­ła z oka­zji i rzu­ci­ła się do uciecz­ki. Po paru me­trach bie­gu w wy­so­kich szpil­kach ru­nęła jak dłu­ga. Gdy ją pod­no­si­łem, krzy­cza­ła, żeby ją zo­sta­wić.

– Stój, szko­da two­ich pi­ęk­nych nóg. – Uśmiech­nąłem się. – Te­raz po­słu­chaj­cie obo­je. Po­zwo­li­łem wam na ten cały test tyl­ko dla­te­go, że ina­czej by­ście mi nie uwie­rzy­li. Za­sta­na­wia mnie tyl­ko, któ­re z was wy­my­śli­ło po­rwa­nie.

– Mu­sie­li­śmy być pew­ni, że je­steś tym, za kogo się po­da­jesz. Prze­pra­szam – po­wie­dział po­ry­wacz.

– Nie ży­wię ura­zy. Wsta­waj!

– Leo. A to Pa­tri­cia – przed­sta­wił ko­bie­tę i uści­snął mi dłoń.

– Jor­ge. – Od­wza­jem­ni­łem uścisk. – Mo­że­my wró­cić tam, skąd mnie po­rwa­łaś?

– Tak, wsia­daj – rze­kła blon­dyn­ka.

Je­cha­li­śmy po wła­snych śla­dach. Pa­mi­ęta­łem ka­żdy za­kręt tak do­kład­nie, że by­łbym w sta­nie wró­cić tą dro­gą z za­mkni­ęty­mi ocza­mi. W wi­ęzie­niu moje zdol­no­ści per­cep­cji wy­ostrzy­ły się. Tych dwo­je w trak­cie po­rwa­nia nie zmie­nia­ło lo­so­wo tra­sy. Wy­bra­li naj­szyb­szą dro­gę do ma­ga­zy­nu, w któ­rym pla­no­wa­li mnie prze­słu­chi­wać.

Do­je­cha­li­śmy do klu­bu. Omi­nęli­śmy ko­lej­kę i po­szli­śmy do win­dy. Wsia­da­jąc za pierw­szym ra­zem, za­uwa­ży­łem, że mogę wje­chać tyl­ko na naj­wy­ższy po­ziom. Pa­tri­cia przy­ło­ży­ła ma­gne­tycz­ną kar­tę i od­blo­ko­wa­ła przy­cisk po­ni­żej gu­zi­ka z na­pi­sem „dach”.

Drzwi win­dy otwo­rzy­ły się po cha­rak­te­ry­stycz­nym dźwi­ęku dzwon­ka. Moim oczom uka­zał się apar­ta­ment pe­łen lu­dzi. Do­my­śla­łem się, że to gang Mi­gu­ela. W po­ko­ju było mnó­stwo sprzętu in­for­ma­tycz­ne­go. Ob­raz prze­stęp­ców, jaki mia­łem przed sobą, od­bie­gał od tego po­zna­ne­go w wi­ęzie­niu. Tu­taj nic nie dzia­ło się przy­pad­ko­wo. Kon­tro­lo­wa­li po­ło­że­nia GPS ró­żnych lu­dzi. Wi­ęk­szo­ści przed­mio­tów znaj­du­jących się w po­miesz­cze­niu wcze­śniej nie wi­dzia­łem, ale wie­dzia­łem, że mają ja­kąś funk­cję.

– Ja­vier, cho­dź tu! – za­wo­łał Leo, a po chwi­li po­ja­wił się ni­ski, mniej wi­ęcej dwu­dzie­sto­let­ni chło­pak. – To jest se­ñor Jor­ge Gar­cía. Prze­ka­żesz mu wszyst­ko, co tyl­ko ze­chce.

– Pro­szę za mną – po­wie­dział Ja­vier i za­pro­wa­dził mnie do jed­ne­go ze sta­no­wisk kom­pu­te­ro­wych. – Jak mogę po­móc?

– Po­trze­bu­ję wszyst­kie­go na te­mat An­ge­la Mar­ti­ne­za. Chcę szcze­gó­ło­wo wie­dzieć, co robi od świ­tu do nocy, przej­rzeć wszyst­kie do­ku­men­ty ksi­ęgo­we i prze­ana­li­zo­wać ka­żdą spra­wę, któ­rą za­mió­tł pod dy­wan przez ostat­nich trzy­dzie­ści lat.

– Tego od te­qu­ili? – za­py­tał za­cie­ka­wio­ny.

– Wła­śnie tego. To ja­kiś pro­blem?

– Nie, ale to po­trwa.

– Za­cze­kam. Umiem być cier­pli­wy – za­pew­ni­łem go.

Usia­dłem na skó­rza­nej ka­na­pie obok Pa­tri­cii. Nie mia­łem ocho­ty roz­ma­wiać. Mu­szę przy­znać, że była na­praw­dę pi­ęk­na, a moja dłu­ga se­pa­ra­cja po­lu­zo­wa­ła ha­mul­ce.

– Gdzie się tego na­uczy­łeś? – spy­ta­ła, nie kry­jąc po­dzi­wu.

– Mia­łem do­bre­go na­uczy­cie­la.

– Mam na­dzie­ję, że nie je­steś na nas zły. – Przy­su­nęła się do mnie.

– By­wa­ło go­rzej. Zro­bi­li­ście, co uwa­ża­li­ście za słu­szne.

– Nie je­steś za bar­dzo roz­mow­ny, co?

– Nie nad­uży­wam języ­ka.

– W ka­żdej sfe­rze? – Prze­ci­ągnęła się po­wo­li, a pod opi­ętą na pier­siach su­kien­ką zo­ba­czy­łem ster­czące sut­ki.

Do­sko­na­le zro­zu­mia­łem alu­zję, ale jej nie pod­chwy­ci­łem. Ob­ser­wo­wa­łem za­cho­wa­nie dziew­czy­ny. Było wi­dać, że wpa­dłem jej w oko. Zbli­ża­ła się do mnie co chwi­lę, a jesz­cze parę mi­nut temu za­mie­rza­ła mnie tor­tu­ro­wać. Uzna­łem, że uczci­wy będzie wet za wet i tym ra­zem to ja ją wy­ko­rzy­stam.

– Może na­pi­je­my się drin­ka, cze­ka­jąc, aż mło­dy sko­ńczy ro­bo­tę? – Spoj­rza­łem jej w oczy.

– Je­śli nie szko­da ci języ­ka. – Za­śmia­ła się.

Na sto­le sta­ły bu­tel­ka ko­nia­ku i kie­lisz­ki. Nie był to szczyt ma­rzeń, ale też nie było na co na­rze­kać. Na­la­łem i wznio­słem to­ast.

– Za nową zna­jo­mo­ść.

Pa­tri­cia owi­nęła swo­ją rękę wo­kół mo­jej i w tej po­zy­cji rów­no­cze­śnie prze­chy­li­li­śmy kie­lisz­ki. Po­tem zło­ży­ła na moim po­licz­ku mo­kre­go ca­łu­sa.

– Taki zwy­czaj, gdy po­zna­je się ko­goś no­we­go – wy­tłu­ma­czy­ła.

– Ro­zu­miem. A kie­dy już ko­goś zna się bli­żej, są ko­lej­ne ry­tu­ały? – prze­ko­ma­rza­łem się.

– Nie wiem, czy wy­star­czy ci na to języ­ka. – Ro­ze­śmia­ła się.

– To wy­zwa­nie? Chy­ba zdąży­łaś za­uwa­żyć, że je­stem dość spraw­ny.

– Przy świad­kach się nie li­czy – pod­pusz­cza­ła mnie.

– To cho­dźmy w ja­kieś ustron­ne miej­sce.

Wsta­łem pierw­szy i cze­ka­łem na jej re­ak­cję. Do­łączy­ła do mnie i po­szła przo­dem, pro­wa­dząc mnie w nie­zna­ne. Mi­ja­li­śmy ko­lej­ne po­ko­je, apar­ta­ment zaj­mo­wał chy­ba całe pi­ętro wie­żow­ca. Pa­tri­cia otwo­rzy­ła drzwi do znaj­du­jące­go się po pra­wej stro­nie ko­ry­ta­rza po­miesz­cze­nia przy­po­mi­na­jące­go pral­nię. We­szli­śmy do środ­ka, a ja za­mknąłem drzwi na klucz.

– Wy­star­cza­jąco ustron­nie? – za­py­ta­ła.

Nie od­po­wie­dzia­łem, po pro­stu zła­pa­łem ją w ta­lii i po­sa­dzi­łem na pral­ce. Po­pa­trzy­łem dziew­czy­nie pro­sto w oczy. Czu­łem, jak jej ser­ce i od­dech za­czy­na­ją przy­spie­szać. Trzy­ma­łem ją chwi­lę w nie­pew­no­ści. Kie­dy zbli­ża­ła swo­je usta do mo­ich, od­su­nąłem gło­wę. W ko­ńcu nie wy­trzy­ma­ła, wbi­ła mi moc­no pa­znok­cie w szy­ję i przy­ci­ągnęła mnie do sie­bie. We­pchnęła swój spręży­sty i mo­kry język w moje usta w na­mi­ęt­nym po­ca­łun­ku.

Po­ło­ży­łem rękę na jej pier­si i za­cząłem moc­no ści­skać. Od­chy­la­ła gło­wę do tyłu, od­sła­nia­jąc szy­ję. Wie­dzio­ny żądzą, wbi­łem w nią zęby. Pa­tri­cia wy­da­ła lek­ki jęk. Opu­ści­łem ra­mi­ącz­ko z jej le­we­go bar­ku, wci­ąż przy­gry­za­jąc szy­ję. Chwi­lę pó­źniej opu­ści­łem całą su­kien­kę do wy­so­ko­ści pęp­ka ozdo­bio­ne­go kol­czy­kiem z krysz­ta­łem.

Ści­ska­łem moc­no pier­si, a ona nie po­zo­sta­wa­ła mi dłu­żna. Ener­gicz­nie zła­pa­ła za moje kro­cze. Roz­pi­ęła spodnie i opu­ści­ła ra­zem z bok­ser­ka­mi do ko­stek. Po­cie­ra­ła mo­je­go twar­de­go fiu­ta w górę i w dół, pod­czas gdy dru­gą rękę wsu­nęła so­bie pod su­kien­kę. Przy­gry­za­łem twar­de sut­ki dziew­czy­ny, zo­sta­wia­jąc śla­dy śli­ny.

Zdjąłem ją z pral­ki, a ona z wła­snej fan­ta­zji klęk­nęła przede mną i wzi­ęła mo­je­go ku­ta­sa do ust. Od lat ma­rzy­łem o do­brym lo­dzie, a Pa­tri­cia była w tym per­fek­cyj­na. Li­za­ła mo­je­go pe­ni­sa do­kład­nie, jak­by sta­ra­ła się go wy­czy­ścić swo­ją śli­ną, nie po­mi­ja­jąc żad­ne­go miej­sca. Czu­łem, że od­pły­wam, lata świetl­ne od sek­su­al­nej abs­ty­nen­cji.

– Wstań – roz­ka­za­łem.

Ob­ró­ci­łem dziew­czy­nę przo­dem do pral­ki i pod­wi­nąłem su­kien­kę do góry. Pa­tri­cia mia­ła na so­bie czar­ne ko­ron­ko­we strin­gi. Zda­rłem je z niej i scho­wa­łem do kie­sze­ni na pa­mi­ąt­kę. Na­plu­łem na dłoń i prze­je­cha­łem nią od łech­tacz­ki do pupy. Nie było to ko­niecz­ne, bo dziew­czy­na była go­to­wa praw­do­po­dob­nie już od pro­gu pral­ni.

Wsu­nąłem w Pa­tri­cię mo­je­go twar­de­go chu­ja. Jęk­nęła przy­jem­nie. To był sy­gnał, że chce, że­bym ją je­bał jak zwy­kłą sukę. Zła­pa­łem ją moc­no za wło­sy, oplo­tłem je wo­kół dło­ni i szep­nąłem jej do ucha:

– Ni­g­dy tego nie za­po­mnisz.

Za­cząłem po­ru­szać się bar­dzo szyb­ko. Czu­łem wszech­ogar­nia­jące pod­nie­ce­nie. Moje ru­chy były ryt­micz­ne. Było sły­chać dźwi­ęk obi­ja­nych o sie­bie ciał. Wsu­wa­łem całą swo­ją dłu­go­ść, czu­łem ka­żdy cal wnętrza Pa­tri­cii. Jęcza­ła co­raz gło­śniej i co­raz bar­dziej z niej ka­pa­ło. Po­czu­łem, jak za­ci­ska się wo­kół mnie, co spo­tęgo­wa­ło roz­kosz. Wy­jąłem z dziew­czy­ny fiu­ta i spro­wa­dzi­łem ją po­now­nie do klęku.

– Patrz na mnie.

Wsa­dzi­łem pe­ni­sa w jej dłoń, a ona za­częła go trze­pać. By­łem tak bli­sko, że wy­star­czy­ło kil­ka ru­chów i za­cząłem try­skać. Gdy to zo­ba­czy­ła, otwo­rzy­ła usta i przy­spie­szy­ła. Jej twarz i język po­kry­ły się moim gęstym na­sie­niem.

Po wszyst­kim wy­ta­rła twarz wi­szącym na su­szar­ce ręcz­ni­kiem.

– Gdzie moje majt­ki? – do­py­ty­wa­ła.

– Nie będą ci już po­trzeb­ne – od­po­wie­dzia­łem z uśmie­chem.

Kie­dy do­pro­wa­dzi­li­śmy się do ładu, wró­ci­li­śmy na ka­na­pę, nie da­jąc po so­bie po­znać, co za­szło. Ocze­ki­wa­nie na in­for­ma­cje oka­za­ło się bar­dzo przy­jem­ne.

Córeczka tatusia

Carmen

Jor­ge i Die­go za­wsze byli nie­roz­łącz­ni, a ja snu­łam się za nimi jak cień. Ro­dzi­ce często zo­sta­wia­li mnie pod ich opie­ką. Wie­dzia­łam, że by­wa­łam dla nich kulą u nogi, cho­ciaż ni­g­dy nie dali tego po so­bie po­znać. Ró­żni­ca wie­ku mi­ędzy nami ni­g­dy nie była prze­szko­dą w na­szych do­brych kon­tak­tach. Uwiel­bia­łam Jor­ge­go, a wła­ści­wie to na­wet się w nim pod­ko­chi­wa­łam.

Dzień, który na zawsze zmienił życie mojej rodziny, dzień śmierci mojego brata

Tam­te­go roku lato było upal­ne. Żar lał się z nie­ba i był nie do wy­trzy­ma­nia. Ta­kich tem­pe­ra­tur w Be­ver­ly Hills nie od­no­to­wa­no ni­g­dy wcze­śniej. Wy­jąt­ko­wo obu­dzi­łam się, za­nim go­spo­dy­ni zro­bi­ła mi po­bud­kę. Wsta­łam z łó­żka i snu­łam się po ko­ry­ta­rzach na­sze­go wiel­kie­go domu. Przy­sta­nęłam na chwi­lę, gdy mi­ja­łam uchy­lo­ne drzwi do biu­ra mo­je­go ojca, zwa­bio­na krzy­ka­mi.

Mój tata kłó­cił się z Die­giem. Nie wiem o co, i to wy­ra­źnie mój brat był po­iry­to­wa­ny, chy­ba coś ojcu wy­rzu­cał. Nie zdąży­łam się przy­słu­chać, bo tato wy­czuł moją obec­no­ść i za­mknął mi drzwi przed no­sem. Usły­sza­łam tyl­ko coś o ja­ki­chś li­stach, ale nie mia­łam po­jęcia, o co może cho­dzić.

Ze­szłam kręty­mi scho­da­mi do holu, a pó­źniej po­szłam do kuch­ni, gdzie cze­kał Jor­ge. Za­wsze, kie­dy go wi­dzia­łam, jego de­li­kat­na, le­d­wie po­kry­ta za­ro­stem twarz wpra­wia­ła moje ser­dusz­ko w ta­niec. Ni­g­dy nie wy­da­łam się z mo­imi uczu­cia­mi. Był przy­ja­cie­lem mo­je­go star­sze­go bra­ta.

– Cze­ść, ma­lut­ka, już wsta­łaś? – za­py­tał, spo­gląda­jąc na mnie brązo­wy­mi ocza­mi.

– Nie je­stem mała. Sko­ńczy­łam je­de­na­ście lat – wy­ja­śni­łam mu. Czu­łam się pra­wie do­ro­sła.

– Gdzie Die­go? – spy­tał.

– Na gó­rze z oj­cem.

– Kłó­cą się?

Po­ki­wa­łam w od­po­wie­dzi gło­wą. Do kuch­ni we­szła na­sza go­spo­dy­ni.

– Pa­nien­ko Car­men, wresz­cie uda­ło się pa­nien­ce wstać o od­po­wied­niej po­rze. – Po­gła­ska­ła mnie de­li­kat­nie po gło­wie. – Czas na śnia­da­nie. – Od­wró­ci­ła się do Jor­ge­go. – Die­go za chwi­lę zej­dzie na dół. Pro­sił, że­byś po­cze­kał na nie­go w ogro­dzie.

Ob­ser­wo­wa­łam, jak chło­pak wy­cho­dzi z kuch­ni i idzie w kie­run­ku wiel­kich szkla­nych drzwi pro­wa­dzących do ogro­du. Car­me­li­ta, na­sza go­spo­dy­ni, po­da­ła mi płat­ki na mle­ku, moje ulu­bio­ne śnia­da­nie. Mie­sza­łam ły­żką w mi­secz­ce, chwi­la­mi ba­wi­ąc się je­dze­niem, ale tak, żeby nikt nie za­uwa­żył. W ko­ńcu by­łam już dużą dziew­czyn­ką.

Z kuch­ni mo­głam ob­ser­wo­wać, kto wcho­dzi po scho­dach lub z nich scho­dzi. W pew­nym mo­men­cie zo­ba­czy­łam, że Die­go bie­gnie, po­ko­nu­jąc po parę stop­ni na­raz. Wy­da­wa­ło mi się, że do­strze­głam na jego twa­rzy śla­dy łez, ale z da­le­ka, więc nie by­łam tego pew­na. Tuż po nim na scho­dach po­ja­wi­li się ro­dzi­ce. Szli po­wo­li, gło­śno na sie­bie krzy­cząc.

Kie­dy oj­ciec doj­rzał, że wy­krzy­wiam usta w pod­ków­kę, za­raz do mnie pod­bie­gł i wzi­ął mnie na ręce.

– Coś ci wpa­dło do oka. – Przy­tu­lił mnie i po­sta­wił na podło­dze. – Leć do chło­pa­ków! I przy­pil­nuj ich, żeby nie zro­bi­li so­bie krzyw­dy.

Bie­głam do nich co sił w no­gach. Sie­dzie­li na ław­ce w ogro­dzie. Zda­wa­ło mi się, że Jor­ge po­cie­sza mo­je­go bra­cisz­ka, ale gdy do nich po­de­szłam, Die­go przy­brał ja­kiś sztucz­ny wy­raz twa­rzy – taki niby uśmiech.

– Po­je­dzie­my na pla­żę? – po­pro­si­łam.

– Jak so­bie ży­czysz, ksi­ężnicz­ko. – Die­go wstał z ław­ki i ukło­nił mi się.

– Nie śmiej się ze mnie!

– Czyż nie tak na­zy­wa cię oj­ciec? Ma­lut­ka, po­je­dzie­my, po­proś Car­me­li­tę, żeby cię spa­ko­wa­ła – drwił ze mnie.

Po­bie­głam z po­wro­tem do domu. Jesz­cze od­wró­ci­łam się w ich stro­nę i wi­dzia­łam, że znów dys­ku­to­wa­li. Bez­sil­na i zlek­ce­wa­żo­na, czu­łam, że wszy­scy mają mnie za dziec­ko i chcą coś przede mną ukryć.

Car­me­li­ta spa­ko­wa­ła nas i wraz z kie­row­cą po­je­cha­li­śmy na pla­żę. Wy­sa­dził nas przy San­ta Mo­ni­ca Pier. Oj­ciec ka­zał mu zo­stać na par­kin­gu, ale tak na­praw­dę pa­trzył na ka­żdy nasz ruch. Nie tyl­ko nas wo­ził, lecz ta­kże jako ochro­niarz dbał o na­sze bez­pie­cze­ństwo.

By­li­śmy w moim ulu­bio­nym miej­scu. Roz­ło­ży­li­śmy się jak naj­bli­żej dia­bel­skie­go mły­na. Jor­ge zła­pał mnie za rękę i po­szli­śmy ra­zem do wody. By­łam w siód­mym nie­bie. Szko­da tyl­ko, że nie po­zwo­lił mi po­ka­zać, jak do­brze pły­wam. Był bar­dzo opie­ku­ńczy.

Kie­dy wró­ci­li­śmy na koc, obok Die­ga sta­ły dwie dziew­czy­ny mniej wi­ęcej w wie­ku chło­pa­ków. Nie zdzi­wi­ło mnie to. Obu uwa­ża­łam za bar­dzo przy­stoj­nych.

– To two­ja cór­ka? – za­py­ta­ła jed­na z nich.

– Sio­stra – od­po­wie­dział bra­ci­szek. – Po­znaj­cie Jor­ge­go, o któ­rym wła­śnie wam opo­wia­da­łem.

Po­de­szły do nie­go, przy­wi­ta­ły się ca­łu­sem w po­li­czek, a ja po­czu­łam za­zdro­ść.

– Wpad­nie­cie wie­czo­rem na im­pre­zę w Be­ver­ly Hills? – spy­tał Die­go.

– Ja­sne, za­pisz nam ad­res i swój nu­mer.

Uśmiech­ni­ęte, do­sta­ły, o co po­pro­si­ły. Chwi­lę pó­źniej po­że­gna­ły się i po­szły. Jor­ge tyl­ko cze­kał, aż odej­dą, by coś po­wie­dzieć. Pod­sze­dł do bra­cisz­ka i na­chy­lił się nad nim tak, że­bym nie sły­sza­ła. Uda­wa­łam za­jętą i że by­naj­mniej nie pod­słu­chu­ję.

– Zwa­rio­wa­łeś? Prze­cież twój oj­ciec się wściek­nie – per­swa­do­wał Jor­ge.

– Nie ob­cho­dzi mnie to – oznaj­mił Die­go.

Wró­ci­li­śmy do domu, gdzie w naj­lep­sze trwa­ły przy­go­to­wa­nia do im­pre­zy. Przy­wy­kłam do częstych wi­zyt. W ko­ńcu oj­ciec był wła­ści­cie­lem jed­nej z naj­wi­ęk­szych ma­rek te­qu­ili. Re­gu­lar­nie spo­ty­kał się z in­we­sto­ra­mi, ze wspól­ni­ka­mi i z przy­ja­ció­łmi. Moja ro­dzi­na bar­dzo dba­ła o re­la­cje z in­ny­mi lu­dźmi.

Kie­dy we­szli­śmy do kuch­ni, wi­dzia­łam, że mi­ędzy ro­dzi­ca­mi na­dal wrze. Rzu­ca­li so­bie na­wza­jem mor­der­cze spoj­rze­nia. Nic z tego nie ro­zu­mia­łam. Gdy tyl­ko mnie zo­ba­czył, oj­ciec pod­bie­gł do mnie i swo­im zwy­cza­jem wzi­ął mnie na ręce. By­łam ca­łym jego świa­tem.

– Wło­żysz dzi­siaj su­kien­kę, ksi­ężnicz­ko? – za­py­tał.

– Tak, tyl­ko po­móż mi wy­brać któ­rą. – Wy­rwa­łam się z jego ob­jęć i za­ci­ągnęłam go do mo­je­go po­ko­ju.

Przy­mie­rza­łam su­kien­ki jed­ną po dru­giej i prze­cha­dza­łam się po po­miesz­cze­niu jak mo­del­ka, a tata wsze­dł w rolę ar­bi­tra mody. Pod­pa­rł bro­dę ręką i po ko­lei opi­nio­wał moje kre­acje. Ba­wi­li­śmy się świet­nie i czu­łam, że już za­po­mniał o kłót­ni z mamą. Po dłu­gim na­my­śle wy­bra­li­śmy w ko­ńcu bia­łą su­kien­kę z mo­ty­wem kwia­tów. Jed­ną z mo­ich ulu­bio­nych. Oj­ciec wzi­ął mnie na ko­la­na i za­czął roz­cze­sy­wać mi wło­sy. Uwiel­bia­łam to. Był do­kład­ny i de­li­kat­ny, czu­łam, że ta chwi­la jest tyl­ko dla nas i zo­sta­nie z nami na za­wsze.

– Za­ple­ciesz mi war­kocz? – po­pro­si­łam.

Uśmiech­nął się i od razu za­czął za­ba­wę. Zbie­rał ko­smy­ki wło­sów i prze­pla­tał je ze sobą, aż po­wstał z nich pi­ęk­ny dłu­gi war­ko­czyk. Uści­ska­łam tatę i po­bie­głam po­ka­zać chło­pa­kom, jak wy­glądam. Po­de­szłam do Jor­ge­go, dy­gnęłam i okręci­łam się.

– I jak? – za­py­ta­łam.

– Jak praw­dzi­wa ksi­ężnicz­ka. – Jor­ge po­gła­skał mnie po gło­wie.

By­łam wszędzie, nie umia­łam usie­dzieć w miej­scu, bie­ga­łam po ko­ry­ta­rzach domu. Wtem zno­wu usły­sza­łam kłót­nię do­cho­dzącą z biu­ra ojca. Tym ra­zem roz­ma­wiał z ja­ki­mś ob­cym mężczy­zną. Sta­nęłam przy ścia­nie, żeby mnie nie za­uwa­ży­li, i sta­ra­łam się pod­słu­chać, co mó­wią.

– Mar­ti­nez, masz czas do dzi­siaj, żeby zna­le­źć roz­wi­ąza­nie. W prze­ciw­nym wy­pad­ku ja się tym zaj­mę.

– Nie masz dość sil­nej po­zy­cji, żeby sta­wiać mi ta­kie żąda­nia. Pa­mi­ętaj, z kim roz­ma­wiasz, i zwa­żaj na swój ton. Uwierz mi, że je­stem o wie­le bar­dziej wkur­wio­ny od cie­bie – od­po­wie­dział tata.

– Masz czas do dzi­siaj – po­wie­dział mężczy­zna i wy­sze­dł z po­ko­ju z ta­kim im­pe­tem, że o mało mnie nie prze­wró­cił.

Nie wie­dzia­łam, o co cho­dzi­ło, zresz­tą by­łam za mała, żeby mieć ja­kie­kol­wiek po­jęcie o funk­cjo­no­wa­niu świa­ta. By­łam pew­na je­dy­nie tego, że nie chcę, żeby oj­ciec zno­wu przy­ła­pał mnie na pod­słu­chi­wa­niu. Za­nim pod­sze­dł do drzwi, ucie­kłam.

Porzucona

Carmen, droga do Malibu, dzień końca odsiadki Jorgego

Je­cha­łam po nie­go z na­dzie­ją, że będę mu w sta­nie po­móc. Przez lata wi­dzia­łam tyle ano­ma­lii w na­szym ro­dzin­nym biz­ne­sie, że na­bra­łam pew­no­ści, iż to był nie on, a ra­czej ktoś uwi­kła­ny w in­te­re­sy taty. Nade wszyst­ko Jor­ge nie miał mo­ty­wu i ko­chał mo­je­go bra­ta.

Nie uwie­rzył w moje do­bre in­ten­cje, wy­sia­dł z sa­mo­cho­du na środ­ku dro­gi. By­łam za­ła­ma­na. Nie mog­łam go do ni­cze­go zmu­sić, dla­te­go za nim nie po­je­cha­łam. Czy mo­gła­bym mu po­móc do­jść do praw­dy, nie będąc z nim? – za­sta­na­wia­łam się. Nic nie przy­cho­dzi­ło mi do gło­wy. Pod wpły­wem im­pul­su wró­ci­łam do miej­sca na­sze­go roz­sta­nia.

W gło­wie mi się nie mie­ści­ło nie tyl­ko to, że mój oj­ciec mia­łby być od­po­wie­dzial­ny za śmie­rć wła­sne­go dziec­ka, ale też to, że to Jor­ge stał za mor­der­stwem Die­ga. To ra­czej był ktoś, kto zro­bił to z ze­msty na na­szej ro­dzi­nie. W ko­ńcu ten in­te­res wy­ma­gał twar­dej ręki i ge­ne­ro­wał wie­lu wro­gów. Chcia­łam do­wie­ść nie­win­no­ści Jor­ge­go, lecz ta­kże upew­nić się, że mój oj­ciec jest czło­wie­kiem ho­no­ru, za ja­kie­go się po­da­je.

Mi­ja­łam ko­lej­ne przy­stan­ki au­to­bu­so­we, wy­pa­tru­jąc Jor­ge­go. By­łam pew­na, że nie za­sze­dł da­le­ko. Upał tego dnia da­wał się we zna­ki. Prze­je­cha­łam kil­ka mil, aż zo­ba­czy­łam sta­cję ben­zy­no­wą. W ostat­niej chwi­li do­strze­głam Jor­ge­go wcho­dzące­go do środ­ka. Ukry­łam sa­mo­chód za bocz­ną ścia­ną i ob­ser­wo­wa­łam.

Nie­ba­wem mój daw­ny przy­ja­ciel wy­sze­dł z bu­dyn­ku i udał się w to­wa­rzy­stwie nie­zna­ne­go mi mężczy­zny do auta. Nie wie­dzia­łam, czy zna­li się wcze­śniej. Po­cze­ka­łam, aż kie­row­ca uru­cho­mi sil­nik i wy­je­dzie na dro­gę. Do­pie­ro wte­dy prze­kręci­łam klu­czyk w sta­cyj­ce i ru­szy­łam za nimi. Mu­sia­łam trzy­mać się na tyle bli­sko, żeby ich nie zgu­bić, i na tyle da­le­ko, żeby nie zo­rien­to­wa­li się, że są śle­dze­ni.

Do­je­cha­łam za nimi do sa­me­go Ma­li­bu. Jor­ge wy­sia­dł z sa­mo­cho­du przy molo i za­nim od­sze­dł, wzi­ął coś od kie­row­cy. Po­sze­dł w kie­run­ku uli­cy bie­gnącej wzdłuż brze­gu oce­anu. Co on tu robi? – za­sta­na­wia­łam się. Nie przy­je­chał do ro­dzi­ny.

Zdzi­wi­łam się, gdy otwo­rzył drzwi do jed­nej z wil­li. Za­par­ko­wa­łam nie­opo­dal. By­łam pew­na, że nie wy­czuł mo­jej obec­no­ści. Przez kil­ka go­dzin ob­ser­wo­wa­łam oko­li­cę. Za­nu­dzi­ło mnie to na śmie­rć, ale nie mo­głam za­pu­kać i po­ja­wić się w pro­gu. W ko­ńcu nie by­łam mile wi­dzia­na.

W pew­nym mo­men­cie z ga­ra­żu wy­je­chał pi­ęk­ny che­vy ca­ma­ro, wy­pro­du­ko­wa­ny pew­nie w tym sa­mym cza­sie co mój mu­stang. Nie do­wie­rza­łam wła­snym oczom, gdy zo­ba­czy­łam w nim Jor­ge­go. Prze­cież on na­wet nie miał pra­wa jaz­dy. Spra­wy co­raz bar­dziej się kom­pli­ko­wa­ły.

Wi­ęk­szo­ść dnia spędzi­łam na pa­trze­niu, jak Jor­ge robi za­ku­py. Co chwi­lę tar­gał do auta tor­by wy­pcha­ne mar­ko­wy­mi ciu­cha­mi. Na ko­niec wy­sze­dł z cen­trum z nową fry­zu­rą. Wy­glądał obłęd­nie.

Po­tem wró­cił do domu, a ja na­dal go szpie­go­wa­łam, cze­ka­jąc na roz­wój wy­da­rzeń. Tuż po za­cho­dzie sło­ńca ośle­pi­ły mnie świa­tła re­flek­to­rów sa­mo­cho­du Jor­ge­go. Skręcił i kie­ro­wał się w kie­run­ku mo­je­go za­par­ko­wa­ne­go auta. Scho­wa­łam gło­wę mi­ędzy ko­la­na, li­cząc, że mnie mi­nie. Istot­nie, prze­je­chał obok. Po chwi­li po­je­cha­łam za nim.

Pędzi­li­śmy dro­gą pro­wa­dzącą do Mia­sta Anio­łów. Stąd po­cho­dził Jor­ge. Za­cho­dzi­łam w gło­wę, po co tu przy­je­chał. Za­par­ko­wał prze­czni­cę przed Sky Ba­rem. Do­my­śli­łam się, że wła­śnie tu zmie­rzał. Po­szłam za nim.

Zo­ba­czy­łam, jak wcho­dzi do baru, ale mu­sia­łam się za­trzy­mać – przed we­jściem sta­ła dłu­ga ko­lej­ka. Po­sta­no­wi­łam sko­rzy­stać z mo­ich atu­tów, choć moja ro­dzi­na nie żyła w do­brych sto­sun­kach z wła­ści­cie­lem tego lo­ka­lu.

Ob­ci­ągnęłam su­kien­kę, wy­pi­ęłam pier­si i z pod­nie­sio­ną gło­wą ru­szy­łam w kie­run­ku ochro­nia­rza wpusz­cza­jące­go go­ści.

– Pro­szę na ko­niec ko­lej­ki. – Za­trzy­mał mnie.

– Nie zro­bisz dla mnie wy­jąt­ku, przy­stoj­nia­ku? –Za­trze­po­ta­łam rzęsa­mi, ro­bi­ąc ma­śla­ne oczy.

– Wszyst­kich obo­wi­ązu­ją te same za­sa­dy. Na ko­niec ko­lej­ki, pro­szę! – po­wtó­rzył.

Nic z nim nie wskó­ra­łam. Cof­nęłam się do mo­je­go shel­by i za­głębi­łam w fo­te­lu. Sko­ro nie mogę we­jść, po­cze­kam, aż Jor­ge wyj­dzie.

Lek­ko przy­sy­pia­łam. Oczy same mi się za­my­ka­ły i już pra­wie za­pa­dłam w sen, gdy wi­dok Jor­ge­go z nie­zna­ną ko­bie­tą otrze­źwił mnie w oka mgnie­niu. Ob­ser­wo­wa­łam, do­kąd idą. Wy­sia­dłam z auta i po­szłam za nimi. Dziew­czy­na wy­da­ła mi się ta­nią pro­sty­tut­ką, do­brą do za­li­cze­nia w ciem­nej alej­ce po dłu­giej od­siad­ce. A może by­łam za­zdro­sna o Jor­ge­go?

Do­strze­głam, że wy­gląda o wie­le le­piej niż przed­tem: miał na so­bie do­pa­so­wa­ną ko­szu­lę na pi­ęk­nie wy­rze­źbio­nych mi­ęśniach i je­an­sy, któ­re uwy­dat­ni­ły jego umi­ęśnio­ne po­ślad­ki. I ten błysk w oku. Roz­pły­nęłam się na wi­dok tego mężczy­zny. Na­gle usły­sza­łam od­gło­sy szar­pa­ni­ny w ulicz­ce, w któ­rą skręci­li. Po­tem wy­je­chał z niej bus. Po Jor­gem i ko­bie­cie nie było ani śla­du. Bar­dzo dziw­ne. Wte­dy do mnie do­ta­rło, że Jor­ge nie jest już słod­kim na­sto­lat­kiem, w któ­rym się pod­ko­chi­wa­łam. I że na­dal coś do nie­go czu­ję.

Zre­zy­gno­wa­łam z sie­dze­nia w sa­mo­cho­dzie przed klu­bem i cze­ka­nia na nie wia­do­mo co. Ko­lej­ka na­dal była prze­szko­dą. Wró­ci­łam więc do Ma­li­bu. Uchy­li­łam szy­bę w au­cie i usta­wi­łam fo­tel w po­zy­cji le­żącej. Ocze­ki­wa­łam wła­ści­wie nie wiem na co. Może na ryk sil­ni­ka ca­ma­ro Jor­ge­go. Od dziec­ka nie po­tra­fi­łam usie­dzieć w miej­scu, te­raz ta­kże wy­sia­dłam z wozu i sta­nęłam przed wil­lą, w któ­rej Gar­cía się za­trzy­mał. Nie­wie­le my­śląc, prze­sko­czy­łam przez nie­zbyt wy­so­ki płot. Na szczęście ani nie włączył się alarm, ani nie po­gry­zł mnie stró­żu­jący pies. Na­ci­snęłam na klam­kę, ale drzwi były za­mkni­ęte. Po­szłam na tyły domu, li­cząc na to, że Jor­ge w po­śpie­chu za­po­mniał za­mknąć okno ta­ra­so­we.

Brud

Jorge, Los Angeles, apartament pod Sky Barem

Zo­ba­czy­łem, że Ja­vier zbli­ża się do nas. Nió­sł tecz­kę i ja­kieś urządze­nie. Po­ło­żył do­ku­men­ty na sto­le i po­pra­wił oku­la­ry na no­sie.

– To wszyst­ko, co uda­ło mi się zna­le­źć. Nie ma tego zbyt wie­le. Po­trze­bu­ję wi­ęcej cza­su.

– A co trzy­masz w ręku? – za­py­ta­łem i usły­sza­łem tłu­mio­ny śmiech.

– Smart­fon – od­po­wie­dział.

– Wiem, co to jest, ale nie wiem, do cze­go mia­łby mi się przy­dać. Dwie de­ka­dy ży­łem poza świa­tem, nie po­do­ba­ją mi się two­je drwi­ny. Wte­dy zo­sta­łem nie­słusz­nie ska­za­ny, te­raz wy­rok będzie spra­wie­dli­wy – za­żar­to­wa­łem, ale do­strze­głem, że Ja­vier się prze­stra­szył.

– Za­in­sta­lo­wa­łem na nie­go apli­ka­cję śle­dzącą po­ło­że­nie te­le­fo­nu An­ge­la Mar­ti­ne­za. Dzi­ęki temu będziesz wie­dział, gdzie jest.

– Pew­nie jest ja­kieś „ale”. – By­łem tego cie­kaw.

– Je­śli nie za­blo­ku­je sy­gna­łu albo nie zo­sta­wi gdzieś te­le­fo­nu.

– Wie­dzia­łem. Dzi­ęku­ję, Ja­vier.

– Je­że­li znaj­dę coś wi­ęcej, prze­ślę ci to na smart­fo­na. – Sło­wo „smart­fon” wy­po­wie­dział wol­no i wy­ra­źnie, jak­by mó­wił do oso­by ogra­ni­czo­nej umy­sło­wo.

– Ro­zu­miem. – Wzi­ąłem tecz­kę i po­sze­dłem do win­dy.

Do­go­ni­ła mnie Pa­tri­cia. Chcia­łem wy­jść bez po­że­gna­nia, ale naj­wy­ra­źniej mi się nie uda­ło. Na­ci­snąłem przy­cisk i ocze­ki­wa­łem dźwi­ęku otwie­ra­jących się drzwi.

– Gdzie two­ja kul­tu­ra? – za­py­ta­ła za­czep­nie.

– No, tak, na­wet się nie po­że­gna­łem – uda­łem prze­jęte­go.

– Wła­śnie. Spo­koj­nie, dla mnie to też była jed­no­ra­zo­wa przy­go­da, ale mam na­dzie­ję, że kie­dyś to po­wtó­rzy­my. – Po­ca­ło­wa­ła mnie w po­li­czek. – Masz, to kar­ta do win­dy. Je­śli kie­dyś będziesz cze­goś po­trze­bo­wał, przy­je­dź od razu do apar­ta­men­tu. Przy­ja­ciel pana Ca­sta­na jest na­szym przy­ja­cie­lem.

– Do zo­ba­cze­nia – po­że­gna­łem się.

W au­cie usia­dłem na skó­rza­nej ta­pi­cer­ce i otwo­rzy­łem tecz­kę, któ­rą wręczył mi Ja­vier. Za­wie­ra­ła bi­lin­gi, wy­ci­ągi z ban­ku i plik kar­tek. Dla mnie istot­ny był do­ku­ment pod­pi­sa­ny przez An­ge­la: umo­wa z me­ce­na­sem Thomp­so­nem. Mia­łem wresz­cie na­ma­cal­ny do­wód na to, że Mar­ti­nez in­ge­ro­wał w moje ska­za­nie. Cie­ka­we, jak na ten wi­dok za­re­ago­wa­ła­by Car­men – po­my­śla­łem.

Ru­szy­łem do domu. Po­trze­bo­wa­łem cza­su, żeby prze­my­śleć, gdzie ude­rzyć, by za­bo­la­ło to An­ge­la. Choć na­dal nie mia­łem pew­no­ści, że wro­bił mnie w mor­der­stwo Die­ga w po­je­dyn­kę. Nie chcia­łem dzia­łać po­chop­nie. Jak do­tąd nic się nie kle­iło. Nie zna­łem mo­ty­wu ani fak­tów zwi­ąza­nych ze śmier­cią syna Mar­ti­ne­zów.

Nocą pal­my, pia­sek i fale oce­anu wy­gląda­ły obłęd­nie. Blask ksi­ęży­ca od­bi­jał się w ta­fli wody. Był nie­mal na­ma­cal­ny. De­lek­to­wa­łem się na­tu­rą. Mia­łem ocho­tę wy­jść z sa­mo­cho­du, wsko­czyć do oce­anu i za­nu­rzyć się w ksi­ęży­co­wej po­świa­cie.

By­łem już bli­sko domu Mi­gu­ela. Mi­ja­łem jed­ną z ostat­nich wil­li na uli­cy, kie­dy zo­ba­czy­łem mu­stan­ga Car­men. Już jako na­sto­lat­ka nie po­tra­fi­ła od­pu­ścić i wsa­dza­ła nos w nie swo­je spra­wy. Nie sie­dzia­ła w au­cie. Otwo­rzy­łem więc bra­mę i wje­cha­łem do ga­ra­żu. Gdy wy­sia­dłem z wozu, usły­sza­łem kro­ki w sy­pial­ni na gó­rze.

Sze­dłem po scho­dach po­wo­li. Do­my­śla­łem się to­żsa­mo­ści wła­my­wa­cza, ale wo­la­łem nie ry­zy­ko­wać. Może Car­men mnie zwo­dzi i jest w zmo­wie z An­ge­lem? Wsze­dłem na pi­ętro.

– Wy­cho­dź! – krzyk­nąłem. – Tyl­ko dzie­ci ba­wią się w cho­wa­ne­go!

Dziew­czy­na sta­nęła przede mną, trzy­ma­jąc w ręku zdjęcie Mi­gu­ela. Pła­ka­ła, a ja po­czu­łem się jak jej na­sto­let­ni kum­pel i opie­kun.

– Kto to, kur­wa, jest?! – wy­krzy­cza­ła. – W co ty po­gry­wasz?

Nie ro­zu­mia­łem, o co jej cho­dzi. W tam­tej chwi­li to ja po­wi­nie­nem być zde­ner­wo­wa­ny, a nie ona. Wy­gląda­ło na to, że kom­plet­nie jej od­bi­ło.

– Ja po­gry­wam? Prze­cież to ty się do mnie wła­ma­łaś! Może po­wi­nie­nem za­dzwo­nić na po­li­cję i za­ła­twić ci noc­kę w aresz­cie. Wy­star­czy? Twój oj­ciec zor­ga­ni­zo­wał mi dwu­dzie­sto­let­ni noc­leg w wi­ęzie­niu.

– Py­tam, kim jest ten fa­cet.

– Ni­kim, kogo mo­gła­byś znać. – Pa­mi­ęta­łem o za­cho­wa­niu in­for­ma­cji dla sie­bie.

– Tak? – za­py­ta­ła i rzu­ci­ła zdjęciem o ścia­nę, a szkło z ram­ki roz­sy­pa­ło się po po­ko­ju. – Ten czło­wiek był wspól­ni­kiem mo­je­go ojca!

Nie mia­łem o tym po­jęcia. Mi­gu­el mi o tym nie po­wie­dział. Przy­jąłem za pew­nik, że Mar­ti­nez jest na­szym wspól­nym wro­giem, ale wła­ści­wie ni­g­dy nie do­wie­dzia­łem się dla­cze­go. Mój na­uczy­ciel i men­tor ni­g­dy nie był ze mną do ko­ńca szcze­ry. Go­dzi­nę wcze­śniej my­śla­łem, że zbli­żam się do sed­na tej spra­wy, a tu w ci­ągu se­kun­dy Car­men spro­wa­dzi­ła mnie na zie­mię i po­ka­za­ła prze­pa­ść dzie­lącą mnie od roz­wi­ąza­nia.

– Mów, co wiesz – po­pro­si­łem.

– Pa­mi­ętam jak przez mgłę. By­łam mała, o wie­le mniej­sza niż wte­dy, kie­dy się po­zna­li­śmy. Tata ota­czał się wte­dy ró­żny­mi lu­dźmi, ale tę gębę do­brze za­pa­mi­ęta­łam. Był okrop­ny. Często kłó­cił się z oj­cem w biu­rze. Wspo­mnie­nie o nim przy­pra­wia mnie o dresz­cze. Na szczęście znik­nął z na­sze­go ży­cia mniej wi­ęcej mie­si­ąc przed śmier­cią Die­ga. – Prze­sta­ła mó­wić, coś so­bie przy­po­mi­na­jąc. – Mi­gu­el Ca­sta­no. Tak się na­zy­wa!

Mia­ła ra­cję. Nie po­twier­dzi­łem, że roz­po­zna­ła oso­bę na zdjęciu. Tyl­ko co łączy­ło mo­je­go przy­ja­cie­la z ro­dzi­ną Mar­ti­ne­zów? Zbie­ra­łem my­śli, za­nim za­re­ago­wa­łem.

– Cze­go mi nie mó­wisz? – za­py­ta­ła.

– Spędzi­łem z tym czło­wie­kiem te wszyst­kie lata w wi­ęzie­niu.

– To nie może być przy­pa­dek! – la­men­to­wa­ła.

– Na­dal chcesz mi po­móc? – Ski­nęła gło­wą. – Na po­czątek spójrz na to.

– Co to jest? – spy­ta­ła.

– Do­ku­ment łączący two­je­go ojca z moim ad­wo­ka­tem.

Ob­ser­wo­wa­łem, jak jej oczy uwa­żnie śle­dzi­ły ka­żdą li­nij­kę tek­stu. Wzdy­cha­ła, czy­ta­jąc ko­lej­ne zda­nia, aż do­szła do pod­pi­su ojca i spu­ści­ła gło­wę.

– Prze­pra­szam, mia­łeś ra­cję.

– Wie­rzysz mi te­raz, że ze śmier­cią Die­ga wi­ąże się ja­kaś kosz­mar­na ta­jem­ni­ca?

– Tak, ale co z tym zro­bisz?

– Mu­si­my od­wie­dzić sta­re­go zna­jo­me­go.

Nie chcia­łem, żeby wie­dzia­ła, że mogę…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Podziękowania

Dzi­ęku­ję moim czy­tel­ni­kom i wszyst­kim, któ­rzy na mo­jej krót­kiej, ale in­ten­syw­nej pi­sar­skiej dro­dze oka­za­li mi wspar­cie.

Ma­te­usz Go­sty­ński

Spis treści

Karta tytułowa

Prolog

Malibu Beach

Skazany

Sojusznik

Miasto Aniołów

Niespodziewane

Córeczka tatusia

Porzucona

Brud

Nieproszony gość

Niebezpieczne tajemnice

Sto lat

Wizyta

Pukanie do drzwi

Kłamstwo

Pani doktor

Sezamie, otwórz się

Overdosed

Walka z czasem, część pierwsza

Walka z czasem, część druga

Walka z czasem, część trzecia

Rodzina

Koszmar

Kolejne tajemnice

Osobista tragedia

Wspólny wróg

Pomoc nie popłaca

Pożegnanie

Sukienka

Szybki numerek

Matka

Stół bilardowy

Demony matki

Karetką z pogrzebu

Odizolowany

Prawdziwe oblicze

Deser

Telefon

Alarm

María

Bycie ojcem

Między piętrami

Pozbawiona wolnej woli

Wybawiciel

Prawda

Czar prysł

Koniec, a może początek

Łazarz

Marionetki

Prawo przyciągania

Za dużo mówisz

Epilog

Podziękowania

Karta redakcyjna

Autor: Mateusz Gostyński

Redakcja: Ewa Biernacka

Korekta: Justyna Tomas, Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: Emilia Pryśko

eBook: Atelier Du Châteaux

Zdjęcie na okładce: © FXQuadro (shutterstock.com)

 

Redaktor prowadząca: Justyna Tomas

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Mateusz Gostyński

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autora bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2022

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8103-950-5