Zepsute miasto - Gostyński Mateusz - ebook + książka

Zepsute miasto ebook

Gostyński Mateusz

3,8

Opis

Czy wiesz, jak mężczyźni rozmawiają o seksie? Jakie są ich erotyczne fantazje?

Nareszcie możesz przeczytać erotyk napisany przez faceta i poznać męski punkt widzenia na erotyzm, namiętność i seks!

Tomek Zabielski jest biznesmenem. Oficjalnie jest właścicielem włoskiej restauracji Otto. Nieoficjalnie prowadzi korporację taksówkarską. Ukrywając się w cieniu, ma na głowie działalność klubu nocnego i firmy transportowej zajmującej się delikatnymi i dyskretnymi przesyłkami na terenie całej Europy. Ale przede wszystkim jest mężczyzną oddającym się wszelkiego rodzaju uciechom cielesnym bez angażowania jakichkolwiek emocji.

Oficjalnie – to jest erotyk! Nieoficjalnie – to najlepszy i najbardziej pikantny erotyk, jaki kiedykolwiek czytałaś!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (369 ocen)
152
72
74
51
20
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Awojas

Nie polecam

Napisana prostym językiem. bez ładu i składu. nie urzekła mnie
60
JoannaWariatkawsrodKsiazek

Nie oderwiesz się od lektury

Ta historia to przede wszystkim historia braterstwa i męskiej przyjaźni. TO NIE JEST ROMANS, ale jest erotyka, jest akcja i jest bohater, dla którego bardziej liczy się lojalność niż władza i pieniądz. Polecam jako rozrywkę w stylu filmów Tarantino. Rollercoaster emocji dobrej zabawy i refleksji. Dla mnie niesamowta.
60
farmasibydaria

Nie oderwiesz się od lektury

Tak różna od innych, może wzbudzać mieszane uczucia ale to właśnie jest najlepsze w książkach. Brawo autorze!
50
karola_reads_books

Nie oderwiesz się od lektury

Warto było czekać na tę książkę, tak naprawdę podobało mi się w niej wszystko zaczynając od samej okładki. Była akcja, tejamnice, świetnie wykreowane postacie także te drugoplanowe, świetnie napisać sceny erotyczne. Dodatowo autor pokazał jak bardzo dla głównego bohatera liczy się przyjaźń i lojalność. Czytałam z zapartym tchem. Polecam.
30
ania83sosnowiec

Nie oderwiesz się od lektury

Witajcie w piątek. Zapraszam na recenzję gorącego debiutu młodego autora @mateusz.gostynski @gangsterskapisownia "Zepsute miasto". Debiutu, który w pierwszym kwartale roku rozgrzał polski Instagram. Szczerze mówiąc, za bardzo nie wiedziałam, o co tyle szumu. Facet piszący erotyk? Niemożliwe. A jednak. Historia Tomasza Zabielskiego zainteresowała mnie od pierwszej strony. Ciekawa fabuła, barwni bohaterowie i mafia. Zupełnie inne oblicze mafii. Do tego sceny erotyczne opisane z punktu widzenia mężczyzny. Prawdę mówiąc, zastanawiałam się, jak autor podejdzie do scen seksu. Bałam się, że mogą być zbyt brutalne, a seks będzie wylewał się z każdej kartki. Tutaj tak nie ma. Sceny erotyczne opisane są ze smakiem. Czytając, człowiek widzi je przed oczami. Mateuszu drogi pamiętasz, jak opierałam się rękami i nogami przed przeczytaniem Twojej książki. Absolutnie nie żałuję, że miałam przyjemność ją przeczytać. Gratuluję udanego debiutu. Gratuluję odwagi i determinacji w spełnieniu swojego ...
20

Popularność




Au­tor: Ma­te­usz Go­sty­ński

Re­dak­cja: Ewa Bier­nac­ka

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Emi­lia Pry­śko

Skład: Iza­be­la Kru­źlak

Zdjęcie na okład­ce: Ado­be Stock/LI­GHT­FIELD STU­DIOS

© Co­py­ri­ght by Ma­te­usz Go­sty­ński

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Ta ksi­ążka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bie­ństwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zma­rłych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej ksi­ążce są two­rem wy­obra­źni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­cząco prze­two­rzo­ne pod kątem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej ksi­ążki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2021

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl, www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-843-0

Kon­wer­sja do eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­bło­ński

Dzi­ęku­ję wszyst­kim oso­bom za­an­ga­żo­wa­nym w po­wsta­nie tej ksi­ążki.

Ma­te­usz Go­sty­ńki

Pro­log

NA­ZY­WAM SIĘ TO­MEK ZA­BIEL­SKI, MAM 26 LAT I JE­STEM HAN­DLA­RZEM. Kur­wa, to wy­zna­nie za­brzmia­ło jak na spo­tka­niu AA. Moja dzia­łal­no­ść opie­ra się na sta­rej do­brej za­sa­dzie „kup ta­nio, sprze­daj dro­go”. Han­dlu­ję wszyst­kim, co może mi przy­nie­ść ja­ki­kol­wiek zysk, po­cząw­szy od ty­to­niu, mi­ęk­kich nar­ko­ty­ków, a ko­ńcząc na he­ro­inie i ko­ka­inie.

Miesz­kam we Wro­cła­wiu, mie­ście stu mo­stów, tam też się uro­dzi­łem. Ofi­cjal­nie je­stem wła­ści­cie­lem wło­skiej re­stau­ra­cji „Otto”, nie­ofi­cjal­nie pro­wa­dzę usłu­gi trans­por­to­we, kor­po­ra­cję tak­sów­kar­ską i klub noc­ny „Can­dy”. We wszyst­kich tych ak­tyw­no­ściach po­ma­ga mi dwóch mo­ich przy­ja­ciół: Pa­weł „Bram­karz” Ko­nec­ki i Ka­rol „Zło­tó­wa” Żak. Nie za­wsze było tak ko­lo­ro­wo.

Po­cho­dzę z bied­nej ro­dzi­ny i bar­dzo szyb­ko mu­sia­łem zo­stać jej gło­wą. Czło­wiek wo­bec sy­tu­acji bez wy­jścia szu­ka szyb­kich efek­tów, nie pa­trząc na kon­se­kwen­cje. Tak oto zna­la­złem się w biz­ne­sie, któ­rym dziś za­rządzam. Nie za­wsze by­łem sza­no­wa­ny, a w moim ży­ciu prze­wi­nęło się wie­le osób, któ­re tyl­ko cze­ka­ły na po­tkni­ęcie. Ce­nię so­bie lo­jal­no­ść i jest to dla mnie naj­wa­żniej­sza war­to­ść w ży­ciu. Je­stem he­do­ni­stą. Nie wie­rzę w mi­ło­ść, a ko­bie­ty są dla mnie je­dy­nie spo­so­bem na za­zna­nie cie­le­snej roz­ko­szy.

Roz­dział 1

BYŁ CZERW­CO­WY WIE­CZÓR, SIE­DZIA­ŁEM PRZY BA­RZE W MOIM KLU­BIE. Cze­ka­łem z niecier­pli­wo­ścią na wie­ści od Bram­ka­rza o trans­por­cie, któ­ry miał ode­brać ze wschod­niej gra­ni­cy.

– Jesz­cze raz bur­bon na lo­dzie – po­wie­dzia­łem do bar­man­ki Mo­ni­ki.

„Czar­na”, bo taki mia­ła pseu­do­nim, po­spiesz­nie na­la­ła mi szklan­kę mo­je­go ulu­bio­ne­go bur­bo­na.

– Dwie kost­ki, jak lu­bisz – po­da­ła mi drin­ka.

Ro­zej­rza­łem się. Wo­kół mnie pe­łno było roz­ne­gli­żo­wa­nych ko­biet. Nic dziw­ne­go, w ko­ńcu sie­dzia­łem w klu­bie ze strip­ti­zem. Ofi­cjal­nie, bo nie­ofi­cjal­nie był to po pro­stu bur­del, w któ­rym naj­wi­ęk­sze cio­ty i nie­wier­ni mężo­wie mo­gli dać upust swo­im ero­tycz­nym fan­ta­zjom. Na­gle usły­sza­łem, jak dzwo­ni mój te­le­fon.

– Wyj­dź na par­king na ty­łach – roz­le­gł się zna­jo­my głos w słu­chaw­ce.

– Już idę. – Wy­pi­łem al­ko­hol do dna i po­sze­dłem do drzwi dla ob­słu­gi.

Przed we­jściem cze­kał na mnie Pa­weł. Ostat­nia oso­ba, któ­rą chce się spo­tkać w ciem­nej uli­cy nocą. Wy­glądem ide­al­nie wpi­sy­wał się w cha­rak­ter dzia­łal­no­ści, któ­rą dla mnie pro­wa­dził. Łysa gło­wa, ta­tu­aże po­kry­wa­jące ka­żdy cen­ty­metr cia­ła, na­wet jego twarz była wy­ta­tu­owa­na. Był tak umi­ęśnio­ny, że mia­łem wra­że­nie, że jego mi­ęśnie mają wła­sne mi­ęśnie. Pod­sze­dłem do nie­go.

– Na czym sto­imy? – za­py­ta­łem.

– Wszyst­ko do­brze, spójrz na pakę – od­po­wie­dział.

Otwo­rzy­łem tyl­ne drzwi busa. Na pro­wi­zo­rycz­nej ław­ce sie­dzia­ło sze­ść ko­biet, któ­rych wy­gląd wy­ra­źnie wska­zy­wał, w ja­kim celu przy­je­cha­ły z moim przy­ja­cie­lem. Mia­ły wy­raz twa­rzy świad­czący o ca­łko­wi­tej obo­jęt­no­ści na po­ło­że­nie, w któ­rym się zna­la­zły.

– Wy­sia­dać – po­wie­dzia­łem.

Ko­bie­ty wy­szły po­słusz­nie z busa i sta­nęły przede mną.

– Przy­je­cha­ły­ście tu­taj do pra­cy, za­pier­da­lać do środ­ka! – krzyk­nąłem i pod­sze­dłem do Bram­ka­rza. 

– Masz wszyst­kie pa­pie­ry?

– Mam pasz­por­ty i kar­ty po­by­tu wy­sta­wio­ne w przód. Za­trud­ni­łem je jako kel­ner­ki i sprzątacz­ki w klu­bie. – Pa­weł po­ka­zał mi wszyst­kie do­ku­men­ty.

– Któ­raś z nich ma­ru­dzi­ła w tra­sie?

– Czło­wie­ku, one są tak na­ćpa­ne, że pew­nie na­wet do ko­ńca nie wie­dzą, gdzie są.

– Ty im da­łeś dra­gi?

– To­mek, kur­wa, uma­wia­li­śmy się, że ni­ko­go nie zmu­sza­my. Jak tyl­ko prze­rzu­ci­li­śmy je na gra­ni­cy, same za­częły wa­lić ja­kiś syf. – Bram­karz kręcił przy tym prze­cząco gło­wą.

– Cho­dźmy do środ­ka. – Ru­szy­łem w kie­run­ku drzwi.

Przy ba­rze dziew­czy­ny, przy­szłe pro­sty­tut­ki, zdąży­ły za­po­znać się z Mo­nią. Po­czu­ły się jak u sie­bie i do za­ży­tych wcze­śniej nar­ko­ty­ków do­ło­ży­ły al­ko­hol wy­pi­ty na mój koszt. Pod­sze­dłem do nich, zła­pa­łem jed­ną ze szkla­nek i roz­bi­łem im pod no­ga­mi.

– Za­bierz je na za­ple­cze i ogar­nij – po­wie­dzia­łem do Bram­ka­rza. – A z tobą roz­mó­wię się pó­źniej. – Rzu­ci­łem Czar­nej złow­ro­gie spoj­rze­nie i po­sze­dłem za nimi.

We­szli­śmy do na­sze­go „po­ko­ju zwie­rzeń”, czy­taj biu­ra, w któ­rym zwy­kle prze­sia­du­je me­ne­dżer, ale aku­rat miał wol­ne. Naj­wa­żniej­szym przed­mio­tem w tym po­ko­ju była duża ka­na­pa, na któ­rej usia­dły na­sze przy­szłe pra­cow­ni­ce ze Wscho­du. Czu­łem się, jak­bym miał za chwi­lę prze­pro­wa­dzić roz­mo­wy kwa­li­fi­ka­cyj­ne z kur­wa­mi.

– Któ­ra umie ta­ńczyć? – za­py­ta­łem, a dwie z nich pod­nio­sły ręce.

– Co wy, w szko­le je­ste­ście, nie umie­cie mó­wić?

– Ja – od­po­wie­dzia­ła bru­net­ka z grzyw­ką.

– Ja, czy­li kto? – Chcia­łem je tro­chę przy­tem­pe­ro­wać, cho­ciaż wie­dzia­łem, że sy­tu­acja dla żad­nej ze stron nie jest kom­for­to­wa.

– Ja, Nad­ia – od­po­wie­dzia­ła po­now­nie.

– A pe­łnym zda­niem?

– Ja, Nad­ia, umiem ta­ńczyć – od­po­wie­dzia­ła, lek­ko roz­trzęsio­na.

– Do­bra, to ty Nad­ia i ta dru­ga zo­sta­je­cie w klu­bie, będzie­cie ro­bić strip­tiz. – Nie pro­te­sto­wa­ły. – Resz­ta dziew­czyn je­dzie na po­ko­je. Roz­ma­wia­cie tyl­ko z tym czło­wie­kiem. – Wska­za­łem na Bram­ka­rza. – On za­pew­ni wam ochro­nę, jemu od­da­je­cie na­szą dzia­łkę. W ra­zie pro­ble­mów dzwo­ni­cie na te­le­fon, któ­ry wam poda, jak was będzie od­wo­ził.

Sie­dzia­ły wpa­trzo­ne we mnie jak w świ­ęty ob­ra­zek, nie wiem, czy ze stra­chu, czy z po­wo­du fazy dzia­ła­nia nar­ko­ty­ku, któ­ra je do­pa­dła. Wy­da­wa­ły się nie pro­te­sto­wać, więc wró­ci­li­śmy z nimi do baru.

– Do­bra, a te­raz się za­ba­wi­my. Nie je­ste­ście tu­taj za karę, więc tro­chę uśmie­chu.– Za­śmia­łem się gło­śno, po czym spoj­rza­łem na bar­man­kę. – Mo­nia, dla mnie to samo, a dla nich zrób po bia­łym ru­sku.

Wi­dać było po nich, że ko­rzy­ść ze wspó­łpra­cy była obu­stron­na. One ucie­kły z bie­dy, albo z gor­szych wa­run­ków niż u nas, a my zy­ska­li­śmy ko­lej­ne źró­dło do­cho­du. Dziew­czy­ny ba­wi­ły się w naj­lep­sze. Piły i ćpa­ły bez opa­mi­ęta­nia. Praw­do­po­dob­nie wie­dzia­ły, że od ju­tra za­cznie się przez nie prze­wi­jać kil­ka, kil­ka­na­ście ku­ta­sów dzien­nie i chcia­ły na chwi­lę o tym za­po­mnieć.

Nad­ia we­szła na po­dest. Na środ­ku była pio­no­wa rura do ta­ńca.

– Cho­dź po­ka­żę ci, co umiem. – Była już jak­by spo­koj­niej­sza i bar­dziej otwar­ta.

Usia­dłem na wol­nej ka­na­pie na­prze­ciw­ko sce­ny. Resz­ta dziew­czyn do­sia­dła się do mnie. Nad­ia na­praw­dę umia­ła ta­ńczyć. Ko­kie­to­wa­ła ru­cha­mi przy ru­rze, ro­bi­ła roz­ma­ite akro­ba­cje. Kie­dy roz­kła­da­ła nogi w po­wie­trzu, mo­żna było zo­ba­czyć ukry­tą pod spód­ni­cą pi­ęk­nie opa­lo­ną skó­rę.

Ze­szła ze sce­ny i za­częła dla mnie swój pry­wat­ny po­kaz. Naj­pierw przez spód­ni­cę zdjęła swo­je strin­gi i wy­rzu­ci­ła je gdzieś w pu­bli­kę.

Usia­dła na mnie okra­kiem i de­li­kat­nie za­częła się o mnie ocie­rać. Kie­ro­wa­ła moje ręce na swo­je cyc­ki i po­zwa­la­ła ich do­ty­kać, a ja czu­łem, jak co­raz bar­dziej tward­nie­ją jej sut­ki. Zrzu­ci­ła z sie­bie bluz­kę i po­ka­za­ła swo­je na­tu­ral­ne, pi­ęk­ne pier­si, wiel­ko­ścią przy­po­mi­na­jące dwa grejp­fru­ty. Ob­ró­ci­ła się do mnie ple­ca­mi, a dupą za­częła je­ździć po moim fiu­cie. Czu­łem, że po­wo­li za­czy­nam tward­nieć.

Zła­pa­ła mnie za rękę i po­pro­wa­dzi­ła ją od szyi w dół, do­ty­ka­jąc ka­żdej swo­jej ero­gen­nej stre­fy. Wsa­dzi­ła ją pod spód­ni­cę, a mo­imi pal­ca­mi za­częła po­cie­rać swo­ją mo­krą już mu­szel­kę. Do­sta­łem pe­łnej erek­cji, a ona sko­ńczy­ła swój po­kaz. Lu­dzie bili bra­wo, a ja wie­dzia­łem, że Nad­ia będzie mi przy­no­sić na­praw­dę kupę szma­lu.

Dziew­czy­ny od­pra­wi­łem z Pa­włem, żeby je roz­lo­ko­wał po miesz­ka­niach. Po­zo­stał tyl­ko je­den pro­blem, ten po­kaz spo­wo­do­wał u mnie strasz­ną ocho­tę. Po­sze­dłem do baru po ko­lej­ne­go drin­ka.

– Mia­łeś się ze mną roz­mó­wić. – Mo­ni­ka za­częła zgry­źli­wie.

– Chcesz, że­bym na cie­bie na­krzy­czał? – za­py­ta­łem, śmie­jąc się.

– A może to ja będę krzy­czeć? – od­po­wie­dzia­ła.

– Że­byś ty krzy­cza­ła, mu­sia­ła­byś so­bie na to do­brze za­słu­żyć. – Wie­dzia­łem od daw­na, że mia­ła na mnie ocho­tę.

– A ty my­ślisz, że ka­żda na cie­bie po­le­ci? – za­py­ta­ła, marsz­cząc czo­ło.

– A ty je­steś ka­żda? – uśmiech­nąłem się do niej szcze­rze, a ona od­wza­jem­ni­ła uśmiech.

Roz­dział 2

– JA JE­STEM WY­JĄT­KO­WA, TA JE­DY­NA W SWO­IM RO­DZA­JU, NIE WIESZ? – od­po­wie­dzia­ła z pew­no­ścią sie­bie w gło­sie.

– To ja, wy­jąt­ko­wo… – Na chwi­lę wstrzy­ma­łem od­dech i z pe­łną po­wa­gą po­wie­dzia­łem: – …po­pro­szę ko­lej­ne­go bur­bo­na na lo­dzie.

– Pro­szę. – Na­la­ła mi po sam czu­bek szklan­ki. 

– Masz. – Pchnęła moc­no drin­ka w moją stro­nę, tak że po­ło­wa za­war­to­ści wy­lądo­wa­ła na mo­jej ko­szu­li. – O kur­wa, prze­pra­szam, trze­ba to sprać. Zdej­mij to szyb­ko.

– Ja wiem, że je­ste­śmy w klu­bie go-go, ale nie je­stem aż tak pi­ja­ny, żeby ro­bić tu po­kaz – od­po­wie­dzia­łem z szel­mow­skim uśmie­chem.

– Cho­dź szyb­ko na za­ple­cze – po­wiedzia­ła, a po chwi­li do­da­ła: – A ty, Ka­śka, za­stąp mnie na chwi­lę na ba­rze.

Nie pro­te­stu­jąc, chwiej­nym kro­kiem, uda­łem się do wy­zna­czo­ne­go miej­sca. O tej go­dzi­nie w klu­bie było już tłocz­no, mężczy­źni od­da­wa­li się roz­pu­ście. Byli w sta­nie prze­pu­ścić ostat­ni grosz, by­le­by zo­ba­czyć ka­wa­łek cyc­ka lub dupy. Za­cho­wy­wa­li się, jak­by ju­tra mia­ło nie być. W do­mach na wi­ęk­szo­ść z nich praw­do­po­dob­nie cze­ka­ły ro­dzi­ny, a oni pod pre­tek­stem wy­jścia z ko­le­ga­mi przy pierw­szej oka­zji uda­li się do bur­de­lu dać upust swo­im fan­ta­zjom. Rano wró­cą lżej­si o mie­si­ęcz­ną wy­pła­tę, nie pa­mi­ęta­jąc zu­pe­łnie ni­cze­go. Re­flek­sja god­na al­fon­sa.

Czar­na, cho­ciaż pra­co­wa­ła u mnie, wca­le o tej mo­jej dzia­łce nie wie­dzia­ła. Była prze­ko­na­na, że je­stem przy­ja­cie­lem jed­ne­go z wła­ści­cie­li i dla­te­go by­wam tu­taj tak często i piję za dar­mo. Nie ob­ra­ża­jąc jej in­te­li­gen­cji, cho­ciaż w su­mie, nie była zbyt spo­strze­gaw­cza.

Z re­gu­ły stwa­rzam po­zo­ry by­cia go­ściem, w ra­zie gdy­by zro­bi­ło się go­rąco, mó­głbym po­wie­dzieć, że je­stem ta­kim sa­mym de­spe­ra­tem jak ci wszy­scy fa­ce­ci. Ni­cze­go na mnie nikt nie ma, nie mam się czym przej­mo­wać, po­wta­rza­łem to so­bie dla ku­ra­żu.

We­szli­śmy z Mo­nią na za­ple­cze, wy­pe­łnio­ne po brze­gi re­ga­ła­mi z naj­ró­żniej­szy­mi al­ko­ho­la­mi.

– Zdej­muj to. – Wy­da­ła mi sta­now­czy roz­kaz.

– Tak bez pierw­szej rand­ki? – Po­wo­li udzie­lał mi się al­ko­ho­lo­wy hu­mor.

– Cze­mu tak mu­sisz utrud­niać? – za­py­ta­ła lek­ko po­iry­to­wa­na.

– Ze mną ni­g­dy nie będzie ła­two. – Zdjąłem ko­szul­kę i zo­ba­czy­łem, jak Mo­ni­ka mimo woli de­li­kat­nie zwi­lży­ła języ­kiem spierzch­ni­ęte usta i przy­gry­zła gór­ną war­gę. – Spo­dzie­wa­łaś się cze­goś in­ne­go?

– Nie, to nie to, nie o to… – w jej gło­sie było sły­chać, jak po­wo­li tra­ci grunt pod no­ga­mi, więc wy­ko­na­łem ruch w jej stro­nę.

Zbli­ży­łem się do niej na tyle, żeby zbu­rzyć jej stre­fę kom­for­tu, po czym zła­pa­łem ją moc­no na wy­so­ko­ści bio­der i przy­ci­ągnąłem do sie­bie. Po­do­ba­ła mi się jej re­ak­cja na mnie, na fa­ce­ta z krwi i ko­ści. Jej moc­ne pod­nie­ce­nie dzia­ła­ło na mnie jak płach­ta na byka.

– Cze­kaj, co ty ro­bisz? – za­py­ta­ła, jak­by opie­ra­jąc się, ale z se­kun­dy na se­kun­dę co­raz bar­dziej pod­da­wa­ła się chwi­li.

– Nie o to ci cho­dzi­ło? Chcia­łaś prze­cież krzy­czeć… – Zrzu­ci­łem jed­no ra­mi­ącz­ko jej bluz­ki i zo­sta­wi­łem na oboj­czy­ku mo­kre­go ca­łu­sa.

– Cze­kaj, cze­kaj – opo­no­wa­ła, ale chy­ba zu­pe­łnie nie­świa­do­mie za­częła mnie ła­pać za ku­ta­sa.

– Jak so­bie chcesz. – Za­bra­łem swo­ją ko­szu­lę i ru­szy­łem w kie­run­ku drzwi.

Czar­na za­re­ago­wa­ła na­tych­miast, jak­by po tym zda­niu do­sta­ła sy­gnał od swo­jej wa­gi­ny na te­mat po­zio­mu li­bi­do. Zła­pa­ła mnie przy sa­mych drzwiach i tym ra­zem to ona rzu­ci­ła się na mnie.

Za­częli­śmy się nie­chluj­nie ca­ło­wać. Zła­pa­łem ją za szy­ję i, lek­ko pod­du­sza­jąc, przy­pa­rłem do re­ga­łu. Dru­gą ręką roz­pi­ąłem roz­po­rek, a mój pe­nis wy­sko­czył. Mo­ni­ka uklękła przede mną i za­częła go ssać. Zła­pa­łem ją za wło­sy i przy­ci­ska­łem do sie­bie tak, że raz po raz się nim krztu­si­ła.

Ka­za­łem jej wstać, ob­ró­ci­łem twa­rzą do ścia­ny, pod­wi­nąłem jej spód­nicz­kę i jed­nym ru­chem ręki ści­ąg­nąłem ko­ron­ko­we strin­gi do ko­stek. Tą samą dło­nią prze­je­cha­łem po­wo­li od stóp do jej łona. Czuć było, jak w nie­któ­rych miej­scach mój do­tyk po­wo­do­wał u niej spi­ęcie mi­ęśni. Po­chy­li­łem ją do przo­du, na­plu­łem na pal­ce i uży­łem śli­ny jako lu­bry­kan­tu. Wy­jąłem z kie­sze­ni pre­zer­wa­ty­wę i za­ło­ży­łem ją na mo­je­go twar­de­go już fiu­ta.

– Dłu­go się tak będziesz pa­stwił? – Mo­ni­ka nie po­tra­fi­ła cier­pli­wie cze­kać.

– Tak dłu­go, jak będę uwa­żał – po­wie­dzia­łem i jed­nym pchni­ęciem wsu­nąłem swo­je­go pe­ni­sa.

– Ach! – jęk­nęła gło­śno.

Zła­pa­łem ją za bio­dra i za­cząłem się po­wo­li po­ru­szać, raz po raz kle­pi­ąc ją w ty­łek. Czar­na pró­bo­wa­ła zsyn­chro­ni­zo­wać na­sze ru­chy.

– Szyb­ciej, prze­cież ja je­stem w pra­cy. – Wła­ści­wie mia­ła ra­cję, ale nie wie­dzia­ła, że wła­śnie spe­łnia za­chcian­ki swo­je­go sze­fa. – Moc­niej, kur­wa! – krzyk­nęła gło­śno.

Za­cząłem ru­szać się tak szyb­ko, jak tyl­ko mo­głem. W trak­cie zrzu­ci­łem dru­gie ra­mi­ącz­ko jej bluz­ki i opu­ści­łem ją do pasa tak, żeby uwol­nić kszta­łt­ne, małe jak cy­tryn­ki pier­si. Uszczyp­nąłem sut­ki je­den po dru­gim. Za­ser­wo­wa­łem jej ko­lej­ne­go moc­ne­go klap­sa w pra­wy po­śla­dek, zo­sta­wia­jąc na nim czer­wo­ny ślad.

Włączy­łem dru­gi bieg i za­cząłem po­ru­szać się jak Usa­in Bolt na set­kę. Mi­nęła do­słow­nie chwi­la i po­czu­łem, że do­cho­dzę, dla­te­go ści­ągnąłem Czar­ną z po­wro­tem do klęku przede mną. Zdjąłem pre­zer­wa­ty­wę i po­da­łem jej ku­ta­sa do rąk. Za­częła mi trze­pać, a języ­kiem pie­ści­ła moje jądra. Przy­spie­szy­ła ruch ręką i w fi­na­le ob­la­ła swo­je cy­cusz­ki.

Po wszyst­kim szyb­ko wy­ta­rła się pa­pie­ro­wym ręcz­ni­kiem i od­da­li­ła się, jak­by za­wsty­dzo­na, do drzwi.

– Prze­pra­szam, mu­szę wró­cić do pra­cy – po­wie­dzia­ła w trak­cie tej uciecz­ki.

– A ko­szu­la? – za­py­ta­łem.

– Nie, no, je­steś bez­czel­ny. – Zmarsz­czy­ła się, a jej twarz, po­mi­mo wy­pie­ków, zro­bi­ła się jesz­cze bar­dziej czer­wo­na.

– Ni­g­dy nie by­łem inny. – Za­śmia­łem i po­sła­łem jej bu­zia­ka.

Po wszyst­kim za­ło­ży­łem swo­ją ob­la­ną drin­kiem ko­szu­lę i za­dzwo­ni­łem do swo­je­go dru­gie­go przy­ja­cie­la i wspól­ni­ka.

– Przy­je­dź po mnie do klu­bu – po­wie­dzia­łem.

– Będę za pi­ęt­na­ście mi­nut – od­po­wie­dział głos w słu­chaw­ce.

Ten czas spędzi­łem na za­ple­czu, chcia­łem unik­nąć nie­po­trzeb­nej dal­szej roz­mo­wy z Czar­ną.

Wy­sze­dłem przed klub, gdzie zo­ba­czy­łem Zło­tó­wę pa­lące­go pa­pie­ro­sa. Ca­łko­wi­te prze­ci­wie­ństwo Pa­wła, bar­dzo wy­so­ki i chu­dy bru­net z cerą po­żó­łkłą od ty­to­nio­we­go dymu. Po jed­nym z na­szych wy­pa­dów miał pa­mi­ąt­kę – okrągłą bli­znę na środ­ku czo­ła. Pod­sze­dłem do nie­go i po­da­łem rękę w ge­ście przy­wi­ta­nia.

– Gdzie je­dzie­my, pa­nie pre­ze­sie? – za­py­tał z uśmie­chem od ucha do ucha. – Coś się panu ula­ło na ko­szu­lę – kon­ty­nu­ował dow­cip.

– Czy ty prze­sta­niesz kie­dyś tak żar­to­wać? Czy mam ci za­wsze po­wta­rzać o pod­słu­chach i in­nych dzia­ła­niach ope­ra­cyj­nych? – od­po­wie­dzia­łem na po­wa­żnie. – Od­wieź mnie do domu.

Wsie­dli­śmy do jego audi, któ­rym wte­dy je­ździł. Od­pa­lił sil­nik i ru­szył z pi­skiem opon. Prze­mie­rza­jąc uli­ce, zwra­ca­łem uwa­gę na lu­dzi, było już gru­bo po pó­łno­cy. Mia­sto było ze­psu­te, jak­by prze­żar­te od środ­ka i ma­ni­fe­stu­jące swo­je znisz­cze­nie. Na uli­cach o tej po­rze ro­iło się od im­pre­zo­wi­czów, al­ko­ho­li­ków, ćpu­nów, ko­biet i mężczyzn, któ­rzy zo­sta­wi­li swo­je ha­mul­ce i god­no­ść w domu.

– Jak na­sza prze­sy­łka? – za­py­tał po chwi­li.

– Do­je­cha­ła cała i zdro­wa – od­po­wie­dzia­łem, sta­ra­jąc się nie uży­wać bez­sen­sow­nych zwro­tów. – Pa­weł za­jął się lo­gi­sty­ką, ale wszyst­ko było, jak mia­ło być – do­da­łem.

– Czy­li bez pro­ble­mów?

Ski­nąłem twier­dząco gło­wą.

Po dłu­ższej chwi­li do­je­cha­li­śmy do wy­naj­mo­wa­ne­go prze­ze mnie domu. Za­pro­si­łem Ka­ro­la do środ­ka i na­la­łem nam po szklan­ce ku­ku­ry­dzia­nej whi­sky. Roz­sy­pa­łem ko­ka­inę na sto­le, zro­bi­łem zwij­kę i wci­ągnąłem pierw­szą kre­skę. Zło­tó­wa do­łączył do mnie.

– Jed­ne­go wy­pi­ję, ale nie wi­ęcej. Pa­mi­ętaj, że przy­je­cha­łem au­tem – po­wie­dział.

– Wy­lu­zuj tro­chę, naj­wy­żej zo­sta­niesz. – Po­trząsnął prze­cząco gło­wą.

– Do­bra, po­wiedz mi w ta­kim ra­zie, jak sto­imy z do­sta­wą z Ho­lan­dii? – za­py­ta­łem.

– Ju­tro przy­je­żdża ci­ęża­rów­ka, prze­rzu­cam to­war i jadę na ma­ga­zyn. Tak jak się uma­wia­li­śmy, spo­tka­my się pó­źniej w re­stau­ra­cji.

– Masz wszyst­ko ogar­ni­ęte? Te­le­fo­ny, w ra­zie kon­tro­li li­sty prze­wo­zo­we i tak da­lej? – za­py­ta­łem.

– Nie trak­tuj mnie jak dziec­ko, wiem, co ro­bię. Po­czuł się chy­ba bar­dzo do­tkni­ęty.

– Od­po­wiedz.

– Tak, wszyst­ko mam – po­wie­dział.

– Nie mo­żna było tak od razu? – Uśmiech­nąłem się do nie­go, żeby tro­chę go roz­lu­źnić.

Zło­tó­wa do­ko­ńczył drin­ka i od razu po­tem po­je­chał. Ja zo­sta­łem sam jak co wie­czór z my­śla­mi „co ju­tro może się spier­do­lić?”.

Na­za­jutrz mia­ła do nas przy­je­chać duża do­sta­wa koki z Ho­lan­dii. To­war ści­ąga­my pro­sto ze źró­dła, bez po­śred­ni­ków, ale wi­ęk­sze szan­se na to, że do­pły­nie, mamy w por­cie w Eem­sha­ven niż w ja­kim­kol­wiek pol­skim. Tam uda­ło nam się ku­pić cel­ni­ków, nasi ro­dzi­mi po­gra­nicz­ni­cy byli zbyt za­chłan­ni. Wie­dzia­łem, że jest wie­le nie­wia­do­mych i je­śli tyl­ko coś się spier­do­li, będę mu­siał to po­sprzątać. Do­pi­łem do ko­ńca swój ulu­bio­ny tru­nek i po­sze­dłem do sy­pial­ni.

Roz­dział 3

OBU­DZI­ŁEM SIĘ WCZE­ŚNIE, PO PŁYT­KIM I NIE­SPO­KOJ­NYM ŚNIE. Nie wiem cze­mu, ale od sa­me­go rana czu­łem nie­po­kój. Nie była to na­sza pierw­sza do­sta­wa, zwy­kle pod­cho­dzę do tego spo­koj­nie, ale wiem też, że ru­ty­na gubi na­wet naj­wi­ęk­szych. Sta­ra­łem się jej nie pod­da­wać i nie tra­cić czuj­no­ści.

Wsta­łem ener­gicz­nie z łó­żka i od razu od­czu­łem skut­ki wczo­raj­sze­go pi­cia. Łeb mnie na­pier­da­lał tak, jak­bym do­stał wczo­raj ki­jem. Mój od­dech roz­ta­czał po po­ko­ju woń ku­ku­ry­dzia­ne­go sło­du. Chód na­dal mia­łem nie­pew­ny, jak­bym do ko­ńca nie wy­trze­źwiał.

Zim­ny prysz­nic był je­dy­ną szan­są, że­bym wró­cił do ży­cia. Na­stęp­na na mo­jej li­ście była czar­na jak Mu­rzyn­ka kawa i dwie ta­blet­ki prze­ciw­bó­lo­we. Ubra­łem się w czy­ste rze­czy i, nie cze­ka­jąc na ko­lej­ne symp­to­my kaca, wy­sze­dłem z domu.

Wsia­dłem do za­par­ko­wa­nej czar­nej S-ki i ru­szy­łem w dro­gę. W gło­wie ana­li­zo­wa­łem ka­żdy mo­żli­wy czar­ny sce­na­riusz. Mo­żli­wo­ści było wie­le: za­trzy­ma­ny kon­te­ner na pro­mie, nasz ku­rier z Ho­lan­dii, któ­ry mó­głby nas zwy­czaj­nie wy­je­bać, czy na­wet głu­pia ru­ty­no­wa kon­tro­la po­li­cyj­na. Sta­ra­łem się po­zbyć tych my­śli, więc sku­pi­łem się na tym, co się dzie­je w mie­ście.

Ob­raz od­mien­ny od tego, któ­ry wi­dzia­łem w nocy, to­tal­na ułu­da. Lu­dzie na uli­cach za­cho­wy­wa­li się jak prze­bie­ra­ńcy. Pa­trząc, czu­łem się, jak­bym oglądał przed­sta­wie­nie z wie­lo­ma ak­to­ra­mi, będąc jedynym wi­dzem. Oszu­ści, kur­wy, zło­dzie­je, di­le­rzy w dzień za­kła­da­li bia­łe ręka­wicz­ki i pró­bo­wa­li zmyć z sie­bie bru­dy wczo­raj­szej nocy.

Do­je­cha­łem do re­stau­ra­cji. Było to je­dy­ne miej­sce, któ­re­go ofi­cjal­nie by­łem wła­ści­cie­lem. Nie tyl­ko ser­wo­wa­li­śmy kuch­nię wło­ską, ale prze­nie­śli­śmy kli­mat śró­dziem­no­mor­ski do Pol­ski. Za­dba­łem o to, żeby cały lo­kal ema­no­wał Ita­lią.

Od we­jścia wi­tał nas Włoch, kie­row­nik sali. Wiel­ka po­wierzch­nia do dys­po­zy­cji go­ści, ka­mien­ne ścia­ny i sto­ły z li­te­go drew­na przy­wo­ły­wa­ły w mo­jej gło­wie ob­raz We­ne­cji. Wi­ęk­szo­ść ob­słu­gi wraz z sze­fem kuch­ni po­cho­dzi­ła z Włoch, w ca­łym lo­ka­lu sły­chać było gwar ma­ka­ro­nia­rzy. Czu­łem się tak, jak­by tu był mój dru­gi dom. Wsze­dłem do środ­ka.

Przy­wi­ta­łem się z pra­cow­ni­ka­mi i usia­dłem przy sto­li­ku w kącie re­stau­ra­cji. Zło­tó­wa po­wi­nien przy­je­chać za kil­ka mi­nut. Na­dal nie opusz­cza­ły mnie złe prze­czu­cia. W mo­men­cie, kie­dy zo­ba­czy­łem w drzwiach Ka­ro­la, po­czu­łem wiel­ką ulgę. Sko­ro przy­je­chał, wszyst­ko mu­sia­ło być w po­rząd­ku.

Nic bar­dziej myl­ne­go. Jak tyl­ko za­czął się do mnie zbli­żać, za­uwa­ży­łem, że jest zde­ner­wo­wa­ny. Usia­dł na­prze­ciw­ko mnie.

– Mamy pro­blem – po­wie­dział, a jego cia­ło drża­ło wraz z ka­żdym sło­wem.

– Dało się po to­bie za­uwa­żyć. – Po­czu­łem, jak się we mnie ko­tłu­je. – Z czym mamy pro­blem? – do­da­łem.

– Mu­sisz sam to zo­ba­czyć – od­po­wie­dział.

– Chy­ba nie przy­je­cha­łeś tu­taj z to­wa­rem? – Cały po­czer­wie­nia­łem ze zło­ści.

– Nie ma trans­por­tu – wy­ce­dził przez zęby.

– Jak to, kur­wa, nie ma trans­por­tu? – Ude­rzy­łem pi­ęścią w stół tak, że go­ście re­stau­ra­cji wzdry­gnęli się na krze­słach.

– Ku­rier nie przy­je­chał.

Nie da­łem mu do­ko­ńczyć.

– Dzwoń do Bram­ka­rza, niech tu przy­je­dzie. Ty ogar­nij gło­wę i cze­kaj przy sto­le na nie­go. Ja mu­szę na chwi­lę wy­jść. – Wy­da­łem mu roz­ka­zy i od­da­li­łem się w kie­run­ku swo­je­go biu­ra.

– Kur­wa, prze­pra­szam, To­mek. – Był wy­ra­źnie skru­szo­ny, choć nie była to jego wina.

Zło­tó­wa nie wie­dział, że w ka­żdym sa­mo­cho­dzie trans­por­to­wym mam za­mon­to­wa­ny na­daj­nik GPS. Mia­łem na­dzie­ję, że ten, kto po­ło­żył łapy na mój to­war, też o tym nie wie­dział.

Włączy­łem kom­pu­ter, od­pa­li­łem apli­ka­cję z po­ło­że­niem ci­ęża­rów­ki i, kur­wa, po­czu­łem wiel­ką ulgę. Auto sta­ło w bez­ru­chu ja­kieś 15 ki­lo­me­trów stąd. Ża­den z nas nie miał po­jęcia, co spo­tka nas na miej­scu.

Wró­ci­łem na salę, a przy sto­le na­dal sie­dział tyl­ko Zło­tó­wa.

– Za ile będzie? – za­py­ta­łem.

– Pięć do dzie­si­ęciu mi­nut. – Na­dal cały drżał.

– Do­bra, uspo­kój się wresz­cie, będziesz pro­wa­dził, a Bram­ka­rza zgar­nie­my po dro­dze.

W dro­dze do auta za­dzwo­ni­łem do Bram­ka­rza i umó­wi­li­śmy się, że go za­bie­rze­my w po­ło­wie dro­gi do celu.

Cze­kał na nas na przy­stan­ku au­to­bu­so­wym. Sta­nęliś­my na chwi­lę na świa­tłach awa­ryj­nych, a on wsko­czył do sa­mo­cho­du.

– Co się dzie­je, że się tak spie­szy­my? – za­py­tał.

– Za­wi­nęli nam to­war – od­po­wie­dzia­łem.

– Jak? Gdzie? Kto? Kie­dy? – Za­sy­pał mnie py­ta­nia­mi.

– Wła­śnie tego je­dzie­my się, kur­wa, do­wie­dzieć. – Wy­ja­śni­łem do­sad­nie.

Do­je­cha­li­śmy w miej­sce, któ­re wska­zy­wa­ła lo­ka­li­za­cja na­daj­ni­ka. Był to sta­ry opusz­czo­ny ma­ga­zyn albo fa­bry­ka. Z po­zo­ru miej­sce wy­gląda­ło na opusz­czo­ne, jed­nak nie mia­łem za­mia­ru ry­zy­ko­wać, gdy cho­dzi­ło o mój hajs i zdro­wie. Nie wie­dzia­łem, z kim mamy do czy­nie­nia i co nas tu cze­ka.

Z ze­wnątrz nie dało się do­strzec auta z na­szym trans­por­tem. No, kur­wa, nie trze­ba było być ge­niu­szem, żeby skra­dzio­ny obiekt scho­wać poza za­si­ęg wzro­ku. Sta­ra­łem się upew­nić, czy nie ma ni­ko­go wo­kół. Wy­gląda­ło na to, że nie ma ży­wej du­szy. Mimo wszyst­ko wy­jąłem klam­kę i prze­ła­do­wa­łem, Bram­karz zro­bił to samo. Szli­śmy wo­kół hali, do­pó­ki nie zna­le­źli­śmy we­jścia.

Wcho­dząc do środ­ka, uj­rza­łem mój sa­mo­chód po­zo­sta­wio­ny w rogu han­ga­ru. Za­częli­śmy zbli­żać się do nie­go po­wo­li, nie tra­cąc przy tym czuj­no­ści. Kie­dy by­li­śmy bli­sko, zza sa­mo­cho­du wy­szło dwóch mężczyzn. Ni­g­dy wcze­śniej ich nie wi­dzia­łem.

– Cze­go tu szu­ka­cie? – za­py­ta­li.

– Spodo­ba­ło mi się wa­sze auto – od­po­wie­dzia­łem, ukry­wa­jąc za ple­ca­mi pi­sto­let.

– Nie jest na sprze­daż – od­pa­rł wi­ęk­szy z nich, wy­da­wa­ło się, że to on jest wa­żniej­szy.

– A kto po­wie­dział, że chcę je ku­pić?

– Do­bra, spier­da­laj­cie, nim ko­muś sta­nie się krzyw­da!

– Nie no, zło­dziej będzie mi gro­ził, pa­ra­no­ja!

– Po­dej­dź, bli­żej mi to po­wiedz. – Czu­łem, że tra­ci zim­ną krew i za­raz po­pe­łni błąd.

Zło­dzie­je za­częli zbli­żać się pew­nym kro­kiem do nas. Chy­ba z po­cząt­ku nie za­uwa­ży­li tego, jak Bram­karz wy­gląda, bo gdy tyl­ko na nie­go spoj­rze­li, si­ęgnęli po kosy. Ode­bra­łem to jako atak, a ma­jąc po­zwo­le­nie na broń spor­to­wą, wie­dzia­łem, co mogę zro­bić.

Kie­dy byli już w od­po­wied­niej od­le­gło­ści, od­da­łem strzał trzy cen­ty­me­try po­wy­żej ko­la­na „sze­fa”. Wie­dzia­łem, że taka rana go nie za­bi­je, kula omi­nęła głów­ne ar­te­rie i mi­ęsień nie ule­gł po­wa­żne­mu uszko­dze­niu. Dla nie­go był to nie­wy­obra­żal­ny ból, ale dzi­ęki mo­jej per­fek­cji mógł być pe­wien, że jesz­cze sta­nie na no­gach o wła­snych si­łach.

Pod­sze­dłem do auta i spraw­dzi­łem, czy moja prze­sy­łka jest na miej­scu. Wszyst­ko wy­gląda­ło tak, jak po­win­no. Ka­za­łem Zło­tó­wie i Bram­ka­rzo­wi wsi­ąść do auta, że­bym mógł się roz­mó­wić ze zło­dzie­ja­mi. Pod­sze­dłem do le­żące­go z raną po­strza­ło­wą i ści­snąłem miej­sce wlo­tu kuli.

– Te­raz so­bie po­roz­ma­wia­my! – krzyk­nąłem. 

– Skąd wie­dzie­li­ście o trans­por­cie?

– Zo­staw go czło­wie­ku, za­raz go za­bi­jesz – jego ko­le­ga wrzesz­czał na mnie pi­skli­wie.

– Nie od­pły­waj, tyl­ko ga­daj. – Ocu­ci­łem go, kle­pi­ąc po po­licz­ku.

– Ku­rier was wy­sta­wił. 

– Po­my­śla­łem, no tak, Sher­loc­ku, po­mi­nąłeś je­den wa­żny ele­ment ukła­dan­ki, nie było, kur­wa, ku­rie­ra.

– Za­bierz go do szpi­ta­la, żeby się nie wy­krwa­wił i nie chcę was wi­ęcej wi­dzieć.

Roz­dział 4

OTWO­RZY­ŁEM DRZWI OD STRO­NY KIE­ROW­CY.

– Te­raz, kur­wa, za­wie­źcie to wresz­cie na ma­ga­zyn – krzyk­nąłem do chło­pa­ków i moc­no trza­snąłem drzwia­mi.

Sam też po­sze­dłem do sa­mo­cho­du, któ­ry za­par­ko­wa­li­śmy przed halą. Myśl go­ni­ła myśl, „jaka kur­wa była na tyle od­wa­żna, żeby po­ło­żyć ręce na moim to­wa­rze?”. Wie­dzia­łem, że ta hi­sto­ria mia­ła dru­gie dno i zwy­kły ku­rier nie wpa­dłby na po­my­sł, żeby mnie wy­ste­ro­wać. Trzy­ma­łem to pier­do­lo­ne mia­sto w swo­ich rękach, choć nie­ofi­cjal­nie, to ja roz­da­wa­łem kar­ty w tej grze.

Od­pa­li­łem furę i ru­szy­łem z pi­skiem po tej pier­do­lo­nej szu­tro­wej dro­dze. Je­dy­ne, co od­czu­wa­łem, to wszech­ogar­nia­jące wkur­wie­nie. W tej chwi­li li­czy­ło się dla mnie je­dy­nie wy­ci­ągni­ęcie kon­se­kwen­cji. Wy­jąłem te­le­fon i wy­bra­łem nu­mer Zło­tó­wy.

– Jak sko­ńczy­cie, przy­je­dźcie do re­stau­ra­cji. – Za­ko­ńczy­łem roz­mo­wę, nie cze­ka­jąc na od­po­wie­dź.

Do­da­łem gazu, czu­łem, jak­by czas za­czął pły­nąć szyb­ciej, a moje ser­ce biło jak osza­la­łe. To uczu­cie ad­re­na­li­ny pły­nącej w mo­ich ży­łach, było za­ra­zem przy­jem­ne i uza­le­żnia­jące. Czu­łem, że eks­cy­ta­cja ko­li­zyj­nym kur­sem z kimś nie­zna­nym po­wo­du­je u mnie eu­fo­rię, jak po ni­czym in­nym. Pędzi­łem przez mia­sto naj­szyb­ciej, jak mo­głem. Tym ra­zem bez re­flek­sji nad wszech­obec­nym spier­do­le­niem tego miej­sca. By­łem jak ro­bot na­pędza­ny ad­re­na­li­ną.

Po do­tar­ciu do „Otto” wró­ci­łem na miej­sce, w któ­rym cze­ka­łem wcze­śniej na Zło­tó­wę. Pod­sze­dł do mnie kel­ner.

– Po­dać coś, pa­nie Tom­ku? – za­py­tał grzecz­nie.

– Na­lej mi szklan­kę bur­bo­na na lo­dzie. – Czu­łem, że mu­szę ostu­dzić swój za­pał.

Kel­ner po­dał mój ulu­bio­ny tru­nek, któ­ry wy­chy­li­łem jed­nym hau­stem. Chwi­lę pó­źniej przy­je­cha­li do mnie wspól­ni­cy.

– Co z nim zro­bi­my? – za­py­tał Bram­karz.

– A jak my­ślisz? – od­pa­rłem.

Po­zo­sta­wi­li­śmy w do­my­śle kon­se­kwen­cje, któ­re wy­ci­ągnie­my wo­bec zło­dzie­ja. Wia­do­mym było, że kra­dzież nie może obe­jść się bez echa.

– Je­dzie­my – oznaj­mi­łem – Zło­tó­wa, pro­wadzisz.

Wie­dzia­łem wszyst­ko o oso­bach, któ­re pe­łni­ły na­wet naj­mniej wa­żne funk­cje. Zna­łem ad­re­sy wszyst­kich me­lin, w któ­rych mo­gli się ukry­wać. Ku­rier wy­świe­tlał się na śród­mie­ściu. Miesz­kał przy uli­cy Reja.

Dziel­ni­ca, któ­ra przy­wo­ły­wa­ła set­ki wspo­mnień. Prze­ży­łem i stra­ci­łem tam całą mło­do­ść. Ry­zy­ko­wa­łem, żeby kie­dyś w ży­ciu móc się w ko­ńcu na­pić szam­pa­na. Kie­dy prze­je­żdża­li­śmy po zna­jo­mych mi uli­cach, przy­po­mnia­łem so­bie bie­dę, z któ­rej po­cho­dzę, i sny o wiel­ko­ści.

We­szli­śmy do sta­rej ka­mie­ni­cy, w któ­rej po­win­ni­śmy spo­tkać zło­dzie­ja. Miesz­kał na dru­gim pi­ętrze. Mia­łem wra­że­nie, że ta kur­wa sły­szy na­wet na­sze od­de­chy na klat­ce scho­do­wej. Bram­karz, nie cze­ka­jąc na po­le­ce­nie, wy­wa­żył drzwi moc­nym ko­pem. Wtar­gnęli­śmy do środ­ka, nie przej­mu­jąc się bra­kiem za­pro­sze­nia ze stro­ny go­spo­da­rza. Ku­rier sie­dział przy sto­le ze swo­ją dupą i wa­lił dra­gi. Zła­pa­łem dziew­czy­nę za ra­mio­na.

– Wy­pier­da­laj!

– Chy­ba cię po­je­ba­ło, to ty wy­pier­da­laj, ja je­stem u sie­bie… – prze­rwał jej zło­dziej.

– Ka­mi­la, nie od­zy­waj się – po­wie­dział.

– Mia­łeś czel­no­ść pró­bo­wać mnie wy­ru­chać, a te­raz będziesz sie­dział ci­cho? – za­śmia­łem się. – Za­bierz ją stąd. – Wy­da­łem roz­kaz Zło­tó­wie.

Zła­pał ją i wy­nió­sł z miesz­ka­nia, jak­by była zwy­kłym nic nie­zna­czącym przed­mio­tem. Chwi­lę pó­źniej wró­cił i za­mknął za sobą drzwi na klucz.

– Kto? – Za­da­łem py­ta­nie, na któ­re nie ra­czył od­po­wie­dzieć.

Zła­pa­łem go za wło­sy i ude­rzy­łem jego gło­wą o stół, na któ­rym były roz­sy­pa­ne nar­ko­ty­ki.

– Jesz­cze raz. Kto ka­zał ci mnie okra­ść? – Pa­trzy­łem mu pro­sto w oczy i wi­dzia­łem, że za­czy­na po­ja­wiać się w nich praw­dzi­wy czy­sty strach.

Ku­rier trzy­mał się za roz­bi­ty i moc­no krwa­wi­ący nos. Wi­dać było po nim, że po­wo­li za­czy­na pękać i za chwi­lę wy­ja­wi nam, kto go do tego na­mó­wił.

– Sami przy­je­cha­li do mnie, po­wie­dzie­li, że jak to zor­ga­ni­zu­ję, to od­ku­pią ode mnie ten to­war.

– Skąd wie­dzie­li, że je­ździsz dla nas?

– Nie mam po­jęcia – od­pa­rł.

– Myśl, kur­wa. – Zła­pa­łem go za ten roz­wa­lo­ny nos i ści­snąłem moc­no.

– Ała, kur­wa, ała, prze­stań już! – Pu­ści­łem go na chwi­lę, żeby zła­pał od­dech przez za­pcha­ne krwią dziur­ki.

– Mów, kur­wa, bo będzie­my się tak ba­wić do ju­tra.– Wi­dzia­łem, że uda­ło nam się go zła­mać.

– Gniew­ko – wy­ce­dził i opu­ścił gło­wę. – Te­raz mnie już zo­sta­wisz, praw­da?

Uśmiech­nąłem się i po­kle­pa­łem zło­dzie­ja po ple­cach. Zo­stał sam na sam z Bram­ka­rzem, któ­ry za­jął się wy­mie­rze­niem kary. Sto­jąc za drzwia­mi, sły­sza­łem okrop­ne dźwi­ęki wy­mie­sza­ne z gło­śnym krzy­kiem i pła­czem. Pa­weł ła­mał zło­dzie­jo­wi pal­ce je­den po dru­gim. Jed­no było pew­ne, ten czło­wiek ni­g­dy już nie zo­sta­nie pia­ni­stą.

Zna­łem Gniew­ka, był jed­ną z osób, któ­ra mia­ła wi­ęk­sze wpły­wy na ni­wie pro­sty­tu­cji w na­szym mie­ście. Do­my­śli­łem się, co było po­wo­dem ca­łe­go za­mie­sza­nia. Mia­no­wi­cie Gniew­ko do­wie­dział się o roz­sze­rze­niu na­szej ofer­ty o nie­rząd. Wie­dzia­łem ta­kże o tym, że w ta­kich sy­tu­acjach nie mo­żna dzia­łać po­chop­nie i le­piej to wcze­śniej do­kład­nie prze­my­śleć.

Ka­za­łem od­wie­źć się z po­wro­tem do re­stau­ra­cji, gdzie umó­wi­łem się z chło­pa­ka­mi wie­czo­rem w „Can­dy”, żeby po­wie­dzieć im, co da­lej z tym ro­bi­my.

Na­wet w środ­ku dnia w „Otto” wszyst­kie miej­sca były za­jęte. Usia­dłem przy ba­ro­wej la­dzie, po­mi­ędzy ja­ki­mś fa­ce­tem a pi­ęk­ną ko­bie­tą w oku­la­rach sło­necz­nych. Mia­ła pla­ty­no­we wło­sy, a na so­bie do­pa­so­wa­ny kom­bi­ne­zon, któ­ry po­ka­zy­wał jej per­fek­cyj­ne kszta­łty. Nie mo­głem od­pu­ścić.

– Ci­ężka noc? – za­py­ta­łem, pa­trząc na jej oku­la­ry.

– Skąd to py­ta­nie?

– Jest śro­dek dnia, a ty sie­dzisz przy ba­rze, trzy­masz się za gło­wę, w do­dat­ku w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. – De­duk­cja oka­za­ła się traf­na. – Po­sta­wię ci drin­ka – do­da­łem.

Za­mó­wi­łem dla nas dwa razy „ne­gro­ni”. Bar­man za­pre­zen­to­wał swo­je umie­jęt­no­ści, żon­glu­jąc bu­tel­ka­mi.

– Pro­szę, pa­nie Tom­ku – po­wie­dział, po­da­jąc mi drin­ki.

Nie­zna­jo­ma, sły­sząc to, zdjęła oku­la­ry i po­ło­ży­ła przed sobą.

– Czym so­bie trze­ba za­słu­żyć, żeby mó­wi­li do mnie tu­taj pani Emi­lio? – za­py­ta­ła, ro­bi­ąc ma­śla­ne oczy.

– Wy­star­czy, że wy­pi­je pani ze mną drin­ka, pani Emi­lio. – Stuk­nęli­śmy się szklan­ka­mi. – Nie je­steś stąd, praw­da? – za­py­ta­łem.

– Aż tak to wi­dać?

– Wi­dać, że wczo­raj im­pre­zo­wa­łaś, a dzi­siaj tego ża­łu­jesz. Będę zga­dy­wał da­lej. Dzi­siaj wsi­ądziesz w po­ci­ąg i od­je­dziesz gdzieś da­le­ko.

– Pra­wie. Wsi­ądę w sa­mo­lot.

– Czy­li to na­sze pierw­sze i ostat­nie spo­tka­nie?

– Praw­do­po­dob­nie tak – od­pa­rła i zbli­ży­ła się do mnie.

Od­da­łem się roz­mo­wie z nowo po­zna­ną Emi­lią. Na chwi­lę za­po­mnia­łem o wcze­śniej­szych pro­ble­mach. Wy­pi­li­śmy ra­zem kil­ka drin­ków, a roz­mo­wa za­czy­na­ła się co­raz bar­dziej kle­ić. By­li­śmy dla sie­bie ca­łko­wi­cie obcy i lu­bi­li­śmy kom­fort świa­do­mo­ści bra­ku na­stęp­ne­go spo­tka­nia. Gra­li­śmy w otwar­te kar­ty.

– O któ­rej masz lot?

– Za dwie go­dzi­ny mu­szę być na lot­ni­sku – od­po­wie­dzia­ła, a po chwi­li do­da­ła: – A cze­mu py­tasz?

– Zdąży­my. – Zde­cy­do­wa­łem i wsta­łem.

Roz­dział 5

ZA­PRO­WA­DZI­ŁEM NIE­ZNA­JO­MĄ DO CZĘŚCI LO­KA­LU DO­STĘP­NEJ TYL­KO DLA OB­SŁU­GI. We­szli­śmy po dłu­gich drew­nia­nych scho­dach. Na ko­ńcu były drzwi. Czu­łem ogrom­ne pod­nie­ce­nie tym, co może się zda­rzyć, a do­kład­niej tym, co za­pla­no­wa­łem. Był to układ ide­al­ny. Wy­da­wa­ło się, że Emi­lia my­śli do­kład­nie tak samo. Obo­je uto­pi­li­śmy wstyd i za­ha­mo­wa­nia przy ba­rze.

We­szli­śmy do mo­je­go biu­ra. Nie­zna­jo­ma prze­szła się po po­ko­ju, kręcąc bio­dra­mi w tak bar­dzo uwo­dzi­ciel­ski spo­sób, jak­by na­uczy­ła się tego w sa­mym pie­kle. Do­ty­ka­ła sto­jących na pó­łkach przed­mio­tów, prze­je­żdża­ła po ka­żdym z nich ręką tak, jak­by chcia­ła mi za­su­ge­ro­wać, że chce mnie do­stać w swo­je szpo­ny.

Po­de­szła do biur­ka, jed­nym ru­chem zrzu­ci­ła wszyst­kie le­żące na nim przed­mio­ty i po­sa­dzi­ła swo­je okrągłe, jak dwie so­czy­ste brzo­skwi­nie, po­ślad­ki. Nie cze­ka­łem na za­pro­sze­nie, pod­sze­dłem do niej pew­nym kro­kiem. Zbli­ży­łem swo­je usta do jej ust tak bli­sko, że czu­łem, jak jej od­dech osa­dza się na mo­ich war­gach.

Pró­bo­wa­ła mnie po­ca­ło­wać, a kie­dy wy­ko­ny­wa­ła ruch gło­wą, co­fa­łem się de­li­kat­nie, żeby zwi­ęk­szyć jej pod­nie­ce­nie.

– Prze­stań – wy­szep­ta­ła drżącym gło­sem.

– Nie po­do­ba ci się? – szep­nąłem jej do ucha i za­cząłem pie­ścić jej szy­ję usta­mi.

– Nie prze­sta­waj. – Pod­nio­sła ton gło­su i bar­dzo szyb­ko zmie­ni­ła zda­nie.

Kie­dy ją tak ca­ło­wa­łem, czu­łem, jak przy­spie­sza jej tęt­no. Roz­pi­ąłem za­pi­na­ny od przo­du kom­bi­ne­zon szyb­kim szarp­ni­ęciem.

Nie mia­ła na so­bie bie­li­zny. Moim oczom uka­za­ły się drob­ne, ster­czące sut­ki. Jed­ną rękę wsa­dzi­łem mi­ędzy jej zgrab­ne nogi i za­cząłem po­cie­rać łech­tacz­kę. Mój język zsze­dł z szyi na jej pier­si i błądził po nich, za­ta­cza­jąc koła. Nie chcia­łem po­mi­nąć żad­ne­go miej­sca, któ­re mo­gło­by pod­sy­cić pod­nie­ce­nie Emi­lii. Po­czu­łem, jak roz­pi­na mi roz­po­rek i opusz­cza spodnie. Zła­pa­ła moc­no ręką za na pół twar­de­go pe­ni­sa i za­częła mi trze­pać.

Czu­łem, jak na mo­jej dło­ni po­ja­wia się co­raz wi­ęcej ślu­zu, a ku­tas robi się twar­dy jak ska­ła.

– Weź go w usta – roz­ka­za­łem nie­zna­jo­mej.

Nie opie­ra­ła się, grzecz­nie ze­szła z biur­ka, zdej­mu­jąc przy tym kom­bi­ne­zon. Uklękła przede mną i za­częła mi ob­ci­ągać. Pa­trzy­ła mi przy tym głębo­ko w oczy i raz po raz bra­ła go aż po same gar­dło. Na­chy­li­łem się w kie­run­ku jej pi­ęk­nych po­ślad­ków i wsu­nąłem jej dwa pal­ce do cip­ki. Wkła­da­łem i wy­ci­ąga­łem, co ja­kiś czas przy­spie­sza­jąc, a od­głos chla­pa­nia był co­raz gło­śniej­szy.

– Ze­rżnij mnie wresz­cie – po­wie­dzia­ła, wyj­mu­jąc mo­je­go pe­ni­sa z ust.

– Jesz­cze chwi­la. – Przy­ci­ągnąłem jej gło­wę z po­wro­tem.

– Ze­rżnij mnie, pro­szę. – Po­now­nie za­trzy­ma­ła się, tym ra­zem bła­ga­jąc.

Pod­nio­słem ją i moc­nym ru­chem opa­rłem jej pier­si o blat biur­ka, a sam za­ło­ży­łem so­bie pre­zer­wa­ty­wę. Emi­lia była już bar­dzo mo­kra. Roz­su­nąłem jej nogi i pew­nym ru­chem wsa­dzi­łem pe­ni­sa do jej szpar­ki aż po same kule.

– Ahhh – Gło­śno jęk­nęła.

Po­su­wa­łem ją w tej po­zy­cji, a ona cały czas stęka­ła z roz­ko­szy. Była tak gło­śna, że w kuch­ni lu­dzie mu­sie­li mieć nie­złe przed­sta­wie­nie. Od­gło­sy ude­rza­jących o sie­bie na­gich ciał nio­sły się echem po po­ko­ju. Prze­szli­śmy na fo­tel. Ob­ró­ci­ła się do mnie ple­ca­mi, na­plu­ła na rękę i na­sma­ro­wa­ła so­bie dru­gą dziur­kę. Za­częła po­wo­li na nie­go sia­dać, wkła­da­jąc go głębiej i głębiej. Seks anal­ny był dla niej jesz­cze przy­jem­niej­szy, bo gdy tak ska­ka­ła na mnie, do­szła przy­naj­mniej jesz­cze dwa razy.

– Ko­ńczysz? – do­py­ty­wa­ła.

– Chcesz tego?

– Chcę, sko­ńcz w ustach.

– Mu­sisz o to po­pro­sić. – Dro­czy­łem się z nią, wie­dząc, że jest pod­nie­co­na do sa­mej gra­ni­cy.

– Pro­szę, ko­ńcz – wy­sa­pa­ła po­mi­ędzy jęka­mi.

Czu­łem, że to i tak były dla mnie ostat­nie ru­chy. Zdjąłem ją z sie­bie, a ona szyb­ko ści­ągnęła pre­zer­wa­ty­wę i za­częła ro­bić mi zno­wu loda. Przy­ci­ska­łem jej gło­wę tak moc­no do sie­bie, aż w ko­ńcu wy­pe­łni­łem jej gar­dło swo­im na­sie­niem.

Po wszyst­kim nie było cza­su na uprzej­mo­ści. Stra­ci­li­śmy po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści i nie­zna­jo­ma mu­sia­ła jak naj­szyb­ciej wy­jść, żeby zdążyć na lot­ni­sko. Było mi to bar­dzo na rękę. Za­spo­ko­iłem swo­je po­trze­by i nie mu­sia­łem w ża­den spo­sób grać pó­źniej­szych emo­cji. Przed wy­jściem zde­po­no­wa­łem tyl­ko broń w sza­fie pan­cer­nej w moim ga­bi­ne­cie, po czym od­pro­wa­dzi­łem ją i po­że­gna­łem.

W re­stau­ra­cji cze­ka­li już na mnie ko­le­dzy. Ich wi­dok przy­po­mniał mi o pro­ble­mie, któ­ry po­zo­stał nie­roz­wi­ąza­ny. Za­nim zdąży­łem się do nich do­si­ąść, moją uwa­gę zwró­cił dzwo­ni­ący te­le­fon.

– Przy­je­dźcie. – Usły­sza­łem głos sze­fa ochro­ny z klu­bu i wie­dzia­łem, że nie ozna­cza to nic do­bre­go.

Za­wo­ła­łem chło­pa­ków, a po­nie­waż pi­łem, da­łem Zło­tó­wie pro­wa­dzić mój sa­mo­chód.

Było już pó­źne po­po­łud­nie, lu­dzie prze­mie­rza­li uli­ce ze spusz­czo­ny­mi gło­wa­mi. Za­pła­ci­li sys­te­mo­wi swo­ją da­ni­nę w po­sta­ci cen­ne­go cza­su, za któ­rą otrzy­ma­li mar­ne ochła­py na­zy­wa­ne pen­sją. Wi­ęk­szo­ść, któ­ra pod­da­ła się ru­ty­nie, wy­gląda­ła jak­by eg­zy­sto­wa­ła, a nie żyła. Czu­łem się lep­szy od nich, czu­łem, że moje dzia­ła­nia zdej­mu­ją ze mnie pi­ęt­no by­cia kimś zwy­czaj­nym.

Do­je­cha­li­śmy do klu­bu i cho­ciaż da­le­ko było jesz­cze do naj­bar­dziej tłocz­nych go­dzin, to w środ­ku pa­no­wał strasz­ny cha­os. Pod­bie­gł do nas szef ochro­ny i sta­rał się wpro­wa­dzić w sy­tu­ację.

– Kur­wa, przy ba­rze stoi gość i awan­tu­ru­je się, że chce cię wi­dzieć – po­wie­dział roz­trzęsio­ny Ma­riusz.

– Kur­wa, to po to po mnie dzwo­nisz? Ten te­le­fon ma słu­żyć tyl­ko w na­głych wy­pad­kach, a ja mam przy­je­żdżać do ka­żde­go awan­tu­ru­jące­go się pi­ja­ka?! – wy­krzy­cza­łem do sze­fa ochro­ny.

– Ale on ma ze sobą ko­py­to – wy­ja­śnił Ma­riusz, a ja po­czu­łem skok ad­re­na­li­ny.

Pod­sze­dłem bli­żej i w awan­tur­ni­ku roz­po­zna­łem Gniew­ka, któ­ry stał za wcze­śniej­szą kra­dzie­żą to­wa­ru. Pod­sze­dłem do nie­go.

– Szu­ka­łeś mnie – za­cząłem.

– Prze­strze­li­łeś mo­je­mu czło­wie­ko­wi ko­la­no, wpier­da­lasz się w biz­nes, któ­ry od lat pro­wa­dzę. – Roz­po­czął roz­mo­wę w zde­cy­do­wa­nie złym to­nie.

– Po pierw­sze, kur­wa, za­miast po­roz­ma­wiać, chcia­łeś mnie okra­ść, po dru­gie, kto po­wie­dział, że masz mo­no­pol na bur­de­le? – Nie mia­łem za­mia­ru ustąpić.

– Po­patrz. – Po­ka­zał mi swo­ją broń.

– Czło­wie­ku, może chcesz jesz­cze zmie­rzyć, kto ma dłu­ższe­go ku­ta­sa? Pra­cow­ni­cy chy­ba cię po­in­for­mo­wa­li, jak się sko­ńczy­ła roz­mo­wa? – Czu­łem ogar­nia­jące mnie wkur­wie­nie. – Przy­je­cha­łeś do mo­je­go klu­bu, gro­zisz ochro­nie, wy­ma­chu­jesz klam­ką. To nie jest Dzi­ki Za­chód.

– Będziesz od­da­wał mi pro­cent z ka­żdej kur­wy, któ­rą masz. – Pró­bo­wał po­sta­wić żąda­nia.

– Cze­kaj, ja cze­goś chy­ba nie ro­zu­miem. Ty jesz­cze masz żąda­nia? – Nie mia­łem za­mia­ru od­pu­ścić.

Wie­dzia­łem, że je­śli za­pła­cę mu cho­ćby je­den grosz ze swo­je­go in­te­re­su, przyj­dzie po wi­ęcej. Nie mo­głem so­bie po­zwo­lić na ule­gło­ść, ale nie chcia­łem też roz­po­cząć wal­ki z kon­ku­ren­cją. Sy­tu­acja była pa­to­wa.

Na­szą roz­mo­wę prze­rwał dźwi­ęk sy­gna­łu po­li­cyj­ne­go z ze­wnątrz. Wi­docz­nie ktoś z klien­tów za­dzwo­nił po psy. Gniew­ko nie­udol­nie pró­bo­wał uciec, wie­dząc co ozna­cza la­ta­nie w bia­ły dzień z klam­ką. Pierw­szy raz w ży­ciu czu­łem się wdzi­ęcz­ny za dzia­ła­nia po­li­cji.

Roz­dział 6

NIE MU­SIE­LI­ŚMY DŁU­GO CZE­KAĆ, AŻ CAŁY LO­KAL WY­PE­ŁNIŁ SIĘ CZAR­NY­MI. Zgło­sze­nie na te­mat wa­ria­ta wy­ma­chu­jące­go bro­nią w klu­bie bar­dzo szyb­ko przy­nio­sło skut­ki. Sta­liś­my na­dal przy ba­rze, a w na­szą stro­nę wy­ce­lo­wa­nych było kil­ka­na­ście luf.

– Rzuć broń w na­szym kie­run­ku, a wy, kur­wa, na gle­bę i rącz­ki za ple­cy – krzyk­nął do­wo­dzący ak­cją.

Pod­bie­gli do nas, sku­li w kaj­dan­ki i pró­bo­wa­li wy­tar­gać z klu­bu. Prze­cho­dząc obok Bram­ka­rza i Zło­tó­wy, po­wie­dzia­łem im, żeby za­wia­do­mi­li na­sze­go pa­pu­gę. Całą dro­gę na ze­wnątrz sze­dłem z uśmie­chem na twa­rzy, wie­dząc, że Gniew­ko zo­sta­nie wy­łączo­ny na chwi­lę z miej­skie­go ży­cia.

Za­pa­ko­wa­li nas do busa i po­sa­dzi­li na­prze­ciw sie­bie. W dro­dze na ko­mi­sa­riat od­czu­wa­łem sil­ną po­trze­bę wy­pro­wa­dze­nia mo­je­go kon­ku­ren­ta z rów­no­wa­gi.

– Nie­le­gal­na broń, zdar­te nu­me­ry, Gniew­ko, ile to będzie, chy­ba do ośmiu, co? – Śmia­łem się gło­śno, wi­dząc, jak z wkur­wie­nia mało co nie pa­ro­wa­ła mu gło­wa. – Do tego w miej­scu pe­łnym lu­dzi, chy­ba tego nie prze­my­śla­łeś?

– Śmie­jesz się, a je­dzie­my na tym sa­mym wóz­ku. – Nie­udol­nie pró­bo­wał od­bić pi­łecz­kę.

– Ró­żni­ca mi­ędzy nami jest taka, że ja wyj­dę mak­sy­mal­nie do czter­dzie­stu ośmiu go­dzin. Ty za to sko­ńczysz na san­kach. – Prze­rwa­łem na chwi­lę, żeby mógł to prze­tra­wić. – My­ślisz, że jak po­ra­dzą so­bie twoi lu­dzie bez cie­bie i ile mi zaj­mie prze­jęcie reszt­ki two­je­go biz­ne­su?

Nie od­po­wie­dział, za­czął się szar­pać i drzeć mor­dę tak gło­śno, jak­by ob­dzie­ra­li go ze skó­ry. W tym ha­ła­sie prze­je­cha­li­śmy resz­tę dro­gi na ko­men­dę. Po usta­le­niu na­szych per­so­na­liów, dy­żur­ny roz­dy­spo­no­wał nas po po­ko­jach prze­słu­chań. Le­d­wie usia­dłem na krze­śle, a do po­ko­ju wsze­dł łysy po­staw­ny mężczy­zna, w któ­rym roz­po­zna­łem do­wód­cę ak­cji z klu­bu.

– Pa­nie Za­biel­ski, niech mi pan z ła­ski swo­jej po­wie, co pan tu robi? – Za­czął wy­jąt­ko­wo grzecz­nie, zwa­żyw­szy na to, jaki ba­ła­gan zro­bi­li mi w klu­bie.

– Pro­si­łbym jed­nak o pro­wa­dze­nie czyn­no­ści słu­żbo­wych zgod­nie z prze­pi­sa­mi. – Gra­łem na zwło­kę.

– Czy­li ko­ńczy­my z miłą roz­mo­wą. Ty będziesz te­raz rzu­cał prze­pi­sa­mi, a ja będę się do­pier­da­lał o wszyst­ko. Niech będzie, In­spek­tor Bar­tło­miej Li­chwa.

– Li­chwa to na­zwi­sko, czy tym się zaj­mu­jesz? – Chcia­łem wy­pro­wa­dzić go z rów­no­wa­gi.

– Pa­nie To­ma­szu, czy pseu­do­nim „Ju­bi­ler” mówi coś panu? – Nie prze­jął się moją za­czep­ką i wró­cił do mnie z kontrą.

– Pa­nie in­spek­to­rze, jaka jest pod­sta­wa praw­na i fak­tycz­na za­trzy­ma­nia?

– Kto po­wie­dział, że jest pan za­trzy­ma­ny? Przy­wie­źli­śmy tu pana w cha­rak­te­rze świad­ka.

– Do­brze, więc przej­dźmy do kon­kre­tów, zdej­mij­cie mi bran­so­let­ki, a ja od­ma­wiam skła­da­nia ze­znań.

– Co pan ro­bił w klu­bie „Can­dy”? – Po tych py­ta­niach wie­dzia­łem, że to mnie chcą uje­bać, a Gniew­ko wpa­dł im w ręce przy­pad­kiem.

– Lu­bię bur­bon i pi­ęk­ne cyc­ki, ale nie­ste­ty prze­rwa­li­ście po­kaz.

– Czy przy­pad­kiem nie jest pan wła­ści­cie­lem tego lo­ka­lu? – do­py­ty­wał.

– Pa­nie Li­chwa, po­le­cam nie za­da­wać głu­pich py­tań, tyl­ko spraw­dzić wła­ści­cie­la w kra­jo­wym re­je­strze sądo­wym. Na­praw­dę na ta­kie rze­czy idą moje po­dat­ki?

– Po­sia­da pan po­zwo­le­nie na broń i ma za­re­je­stro­wa­ny na sie­bie Smith&We­sson MP9 M2.0 Com­pact?

– Mam, jest zde­po­no­wa­ny w zgod­nej z prze­pi­sa­mi sza­fie pan­cer­nej, ta­kże je­śli chce­cie mnie zła­pać na to samo, co Gniew­ka, to się nie uda. Zgod­nie z usta­wą, nie no­szę bro­ni po spo­ży­ciu al­ko­ho­lu.

– W dniu dzi­siej­szym do szpi­ta­la przy uli­cy Ko­sza­ro­wej zgło­sił się mężczy­zna z raną po­strza­ło­wą. We­dle eks­per­ty­zy do zda­rze­nia pa­su­je ka­li­ber pa­ńskiej bro­ni.

– Gdy­by tak było, wie­źli­by­ście mnie już na areszt, a póki co tyl­ko roz­ma­wia­my. Niech zgad­nę, mężczy­zna od­mó­wił skła­da­nia wy­ja­śnień.

Na­gle ktoś za­pu­kał do po­ko­ju, po czym in­spek­tor wstał i wy­sze­dł. Sły­sza­łem za drzwia­mi zna­jo­my głos ad­wo­ka­ta. Mó­wił wy­ra­źnie pod­nie­sio­nym to­nem. Kłó­ci­li się tak chwi­lę, aż pan Li­chwa wró­cił do po­ko­ju, po czym roz­kuł mnie z kaj­da­nek.

– To wszyst­ko, pa­nie Za­biel­ski. – Wy­sze­dłem ze zdzi­wie­niem wy­pi­sa­nym na twa­rzy.

Od sa­me­go pro­gu zła­pał mnie mój pa­pu­ga i po­pro­wa­dził do wy­jścia.

– Na­pi­sze­my na was skar­gę do wo­je­wódz­kiej – po­wta­rzał ka­żde­mu na­po­tka­ne­mu na dro­dze po­li­cjan­to­wi.

Przed we­jściem do ko­mi­sa­ria­tu cze­ka­li na mnie Bram­karz ze Zło­tó­wą. Za­nim jed­nak do nich do­sze­dłem, za­mie­ni­łem jesz­cze sło­wo z me­ce­na­sem.

– Mają coś na nas?

– Gdy­by tak było, nie pu­ści­li­by cię po go­dzi­nie. Po­dej­rze­wam, że je­ste­ście pod dzia­ła­nia­mi ope­ra­cyj­ny­mi, więc bądź ostro­żny.

– Co z tym czło­wie­kiem, któ­re­go rze­ko­mo po­strze­li­łem? – Ufa­łem ad­wo­ka­to­wi, ale nie na tyle, żeby mó­wić o wszyst­kim otwar­cie.

– Nie mają nic, ze­znał, że po­strze­lił się sam, a broń wy­rzu­cił do Odry. – Uspo­ko­ił moje oba­wy.

– Dzi­ęku­ję i oby nie do na­stęp­ne­go. – Po­że­gna­łem się i szyb­ko ru­szy­łem w stro­nę ko­le­gów.

Do­sze­dłem do auta, a oni za­cho­wy­wa­li się, jak­bym co naj­mniej spędził ostat­nie pięć lat w wi­ęzie­niu. Rzu­ci­li się na mnie, przy­bi­ja­li pi­ąt­ki i gło­śno się śmia­li. Czu­łem się, jak­bym miał do czy­nie­nia z lu­dźmi co naj­mniej lek­ko cof­ni­ęty­mi w roz­wo­ju.

– Wra­ca­my do klu­bu – oznaj­mi­łem.

Wsie­dli­śmy i z pi­skiem opon ru­szy­li­śmy spod ko­men­dy. Na uli­cach roz­no­si­ła się już wie­czo­ro­wa sza­ru­ga. Po ta­kich atrak­cjach zwra­ca­łem uwa­gę na inne rze­czy niż zwy­kle. Do­strze­ga­łem po­mi­ędzy ca­łym tym sy­fem iskier­kę na­dziei – spa­ce­ru­jące ro­dzi­ny. Uśmiech­ni­ętych oj­ców nio­sących dzie­ci na rękach, mat­ki pa­trzące na ka­żdy krok swo­ich po­ciech.

W klu­bie po po­li­cyj­nej na­gon­ce pa­no­wał strasz­ny ba­ła­gan. Mu­sie­li­śmy po­sprzątać znisz­cze­nia przed wie­czor­ną zmia­ną. Za­jęło to nam kil­ka na­stęp­nych go­dzin. Po sko­ńcze­niu za­pro­si­łem chło­pa­ków do roz­mo­wy przy sto­le.

– Gniew­ko będzie wy­łączo­ny na co naj­mniej trzy mie­si­ące aresz­tu – po­wie­dzia­łem.

– Chy­ba o to nam cho­dzi­ło – wtrącił się Bram­karz.

– To nie wszyst­ko. Wiem, jak na jego za­cho­wa­niu mo­że­my jesz­cze wi­ęcej zy­skać – kon­ty­nu­owa­łem wcze­śniej­szą myśl. – Ale o tym do­wie­cie się ju­tro, wi­dzi­my się w po­łud­nie w „Otto”. Na dzi­siaj je­ste­ście wol­ni.

Zo­sta­wi­łem ko­le­gów przy sto­le, a sam uda­łem się do wy­jścia. Tak się zło­ży­ło, że Czar­na aku­rat ko­ńczy­ła swo­ją zmia­nę i spo­tka­łem ją przy wy­jściu.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – za­py­ta­ła, a po chwi­li do­da­ła: – sły­sza­łam, co się dzi­siaj sta­ło, aku­rat całą zmia­nę spędzi­łam na in­wen­ta­ry­za­cji i tak na­praw­dę do­wie­dzia­łam się do­pie­ro po tym, jak po­li­cjant zbie­rał ze­zna­nia od osób w klu­bie.

– Wiesz, jak dzia­ła po­li­cja w tym kra­ju, ła­pią nie tych, co trze­ba. Chcia­łem uspo­ko­ić sy­tu­ację przy ba­rze, a sko­ńczy­łem jak zwy­kły zbir. – Nie wiem cze­mu, ale chcia­łem utrzy­mać Mo­ni­kę w myl­nym prze­ko­na­niu o mnie.

– Mogę ci ja­koś po­móc? – za­py­ta­ła.

– Wiesz co, praw­dę mó­wi­ąc, je­stem po paru drin­kach, może od­wie­ziesz mnie moim au­tem do domu? – Wie­dzia­łem, że za­le­żnie od tego, co od­po­wie, może mi się jesz­cze dzi­siaj po­szczęścić.

Roz­dział 7

W JEJ CZAR­NYCH JAK WĘGIEL OCZACH PO­JA­WIŁ SIĘ BLASK. Nie mu­sia­ła od­po­wia­dać, wy­ci­ągnęła rękę po klu­czy­ki i wsia­dła na fo­tel kie­row­cy. Pi­lo­to­wa­łem ją w kie­run­ku mo­je­go miej­sca za­miesz­ka­nia. Pod­czas jaz­dy od­da­łem się chwi­li za­po­mnie­nia. Wła­ści­wie tak na­praw­dę przy­po­mnie­nia, po­nie­waż ob­ra­zy, któ­re wi­dzia­łem, prze­mie­rza­jąc uli­ce, były dla mnie nie­ja­sne. Wie­dzia­łem jed­no, że do tego ca­łe­go ba­ła­ga­nu do­kła­dam co­dzien­nie ce­gie­łkę w po­sta­ci han­dlu roz­pu­stą. Bied­ni, nie­świa­do­mi ni­cze­go miesz­ka­ńcy, wpa­da­li w si­dła kon­sump­cjo­ni­zmu i ka­żde swo­je do­bro do­cze­sne byli w sta­nie za­mie­nić na to­war ser­wo­wa­ny z mo­ich rąk.

Do­je­cha­li­śmy do mo­je­go domu i za­pa­dła chwi­la nie­zręcz­nej ci­szy. Wie­dzia­łem, że Mo­ni­ka cze­ka na za­pro­sze­nie do środ­ka, ale ja chcia­łem spraw­dzić jej opa­no­wa­nie.

.

.

.

...(fragment)...

Całość dostępna w wersji pełnej.

Spis treści

Pro­log

Roz­dział 1

Roz­dział 2

Roz­dział 3

Roz­dział 4

Roz­dział 5

Roz­dział 6

Roz­dział 7

Roz­dział 8

Roz­dział 9

Roz­dział 10

Roz­dział 11

Roz­dział 12

Roz­dział 13

Roz­dział 14

Roz­dział 15

Roz­dział 16

Roz­dział 17

Roz­dział 18

Roz­dział 19

Roz­dział 20

Roz­dział 21

Roz­dział 22

Roz­dział 23

Roz­dział 24

Roz­dział 25

Roz­dział 26

Roz­dział 27

Roz­dział 28

Roz­dział 29

Roz­dział 30

Roz­dział 31

Roz­dział 32

Roz­dział 33

Roz­dział 34

Roz­dział 35

Roz­dział 36

Roz­dział 37

Roz­dział 38

Roz­dział 39

Roz­dział 40

Roz­dział 41

Roz­dział 42

Roz­dział 43

Roz­dział 44

Roz­dział 45

Roz­dział 46

Roz­dział 47

Epi­log