Mężczyzna, którego kochalam - Gostyński Mateusz - ebook

Mężczyzna, którego kochalam ebook

Gostyński Mateusz

3,4

Opis



Mężczyzna, którego kochałam to prawdziwa historia o miłości, ale nie takiej, o jakiej marzymy. To opowieść o uczuciu tak silnym, że aż destrukcyjnym.

Ewa na pozór ma cudowne życie - mąż, dziecko, piękny dom, przyjaciele i dobre towarzystwo. Dzień, w którym jej mąż pokazuje swoje prawdziwe bezwzględne oblicze, jest ostatnim dniem jej spokojnego życia. Ewa jest gotowa zrobić wszystko, by odzyskać swój świat. Popełnia niestety wiele błędów, ale szczerze się do nich przyznaje!

Pokazuje wszystko tak jak było naprawdę.

Od miłości do nienawiści dzieli nas tylko krok

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (51 ocen)
20
8
6
7
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Magdalena2011

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam serdecznie 🌹
00
nenusia1989

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca historia.. Mnie totalnie zatkalo a czytałam z zapartym tchem ciekawa kolejnych stron powieści. polecam!
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

trochę dziwna
00
za_czy_ta_na

Dobrze spędzony czas

„Mężczyzna, którego kochałam „to prawdziwa historia o miłości, ale nie takiej, o jakiej marzymy. To opowieść o uczuciu tak silnym, że aż destrukcyjnym”. Te dwa zdania wystarczyły bym z zaciekawieniem sięgnęła po tę książkę. No dobra, skusiło mnie również nazwisko autora na okładce. 😏 Lubię książki Mateusza Gostyńskiego i zawsze z niecierpliwością czekam na każdą kolejną jego powieść. Tym razem mamy jednak do czynienia z duetem pisarskim – Mateusz Gostyński i Ewa Riser. Ewa nie miała dobrego dzieciństwa. Wychowywała się w patologicznej rodzinie, nieustannie narażona na agresywne zachowanie pijanego ojca, awantury i konieczność stawania w obronie matki. Zakładając własną rodzinę obiecała sobie, że zrobi wszystko by byli szczęśliwi i by jej dziecko miało wszystko to czego sama nie miała – miłość, wsparcie i akceptację. Niby tak niewiele, a jednak niesamowicie dużo. Wygląda na to, że jej marzenia właśnie się spełniają. Ewa ma kochającego męża i syna któremu świata by uchyliła, piękny...
00
Nikolusia

Nie polecam

Gniot
00

Popularność




Autor: Mateusz Gostyński, Ewa Reiser

Redakcja: Ewa Biernacka

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: Emilia Pryśko

eBook: Atelier Du Châteaux

Zdjęcie na okładce: Shutterstock/oneinchpunch

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Mateusz Gostyński, Ewa Reiser

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autora bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2023

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8317-190-6

Przy­czy­ną zła na tym świe­cie jest to, że lu­dzie nie po­tra­fią opo­wia­dać wła­snych hi­sto­rii.

Carl Jung w li­ście do Zyg­mun­ta Freu­da

Ży­cie jest wy­pad­ko­wą zmien­nych, na któ­re teo­re­tycz­nie mamy wpływ. W moim przy­pad­ku oka­za­ło się to nie do ko­ńca praw­dą. No­szę brze­mię daw­nych zda­rzeń i co­dzien­nie usi­łu­ję się z nim upo­rać.

Prolog

Chcia­ła­bym móc po­wie­dzieć, że ca­łko­wi­cie kie­ru­ję swo­imi ra­cjo­nal­ny­mi de­cy­zja­mi, i sko­ro tak, to w pe­łni od­po­wia­dam za ich na­stęp­stwa. Jed­nak praw­da jest taka, że, jak ka­żdy czło­wiek, je­stem ule­pio­na z tego, co prze­ży­łam, cze­go do­świad­czy­łam, i to na mnie wpły­wa nie­ustan­nie.

W moim przy­pad­ku źró­dło nie­wła­ści­wych wy­bo­rów i ich skut­ków było poza mną, gdy jesz­cze nie mia­łam w tym żad­ne­go udzia­łu, bo nie było mnie wte­dy na świe­cie. Prze­szło­ść za­wsze na mnie wpły­wa­ła i na­dal wpły­wa. Do­pa­da mnie nie­ustan­nie.

Za­częło się to w domu ro­dzin­nym. Mam do dziś w gło­wie jed­no ze wspo­mnień, któ­re, nie wie­dzieć cze­mu, szcze­gól­nie za­pa­dło mi w pa­mi­ęć. Jed­no jest pew­ne, to wy­da­rze­nie mia­ło wpływ na to, co zda­rzy­ło się pó­źniej.

By­łam wte­dy małą dziew­czyn­ką, je­de­na­sto-, może dwu­na­sto­let­nią. By­łam drob­na i ni­ska, co nie po­ma­ga­ło mi w przyj­mo­wa­niu cio­sów, w prze­no­śni i do­słow­nie.

***

Sie­dzę na łó­żku w swo­im po­ko­ju spo­koj­nie i ci­cho, jak­bym chcia­ła zo­stać nie­zau­wa­żo­na. Dla mnie ci­sza jest po­dwój­nie cen­na – ozna­cza, że nic się nie dzie­je, i w zwi­ąz­ku z tym nie mu­szę ra­to­wać mat­ki przed śmier­dzącym al­ko­ho­lem oj­cem. Ale może też kryć za­gro­że­nie, być ci­szą przed bu­rzą, ko­lej­ną bur­dą, wrza­ska­mi, awan­tu­rą. Okre­sy spo­ko­ju w moim domu są krót­kie.

Z mo­je­go do­świad­cze­nia wy­ni­ka, że to tyl­ko kwe­stia cza­su, kie­dy roz­pęta się pie­kło. Krzy­żu­ję nogi i za­ci­skam moc­no pi­ęści. Je­stem go­to­wa ko­lej­ny raz ko­goś przed kimś bro­nić. Tyl­ko jesz­cze nie wiem, czy mat­ki przed oj­cem, czy ojca przed sa­mym sobą.

Naj­gor­sze w tym wszyst­kim jest to, że cze­go bym nie zro­bi­ła, to i tak osta­tecz­nie je­stem wszyst­kie­mu win­na. Oni za ka­żdym ra­zem znaj­du­ją spo­sób, żeby prze­kie­ro­wać na mnie oska­rże­nie za ich re­la­cję i pa­to­lo­gię. Może to dziw­ne, ale sama też ob­wi­niam się za to, co dzie­je się w domu. To ja po­win­nam za­dbać o do­bry hu­mor ro­dzi­ców i ich wza­jem­ne sto­sun­ki, jed­nak nie za­wsze mi to wy­cho­dzi. Cza­sa­mi nie­świa­do­mie coś psu­ję…

Na­gle sły­szę, jak coś ude­rza o zie­mię w dru­gim po­ko­ju. Po chwi­li do­cho­dzi do mnie krzyk mat­ki. Za­częło się. Chcę za­re­ago­wać od razu, za­dzwo­nić po po­moc, ale je­stem spa­ra­li­żo­wa­na stra­chem. Po­trze­bu­ję chwi­li, żeby ze­brać się w so­bie i wy­ko­nać ten pierw­szy krok. Za­nim to ro­bię, sły­szę tłu­kące się szkło.

Wiem, że jest źle i że to ostat­ni mo­ment, żeby co­kol­wiek zro­bić. Wbie­gam do po­ko­ju dzien­ne­go. Oj­ciec trzy­ma za wło­sy mat­kę zgi­ętą wpół nad drew­nia­ną podło­gą po­kry­tą reszt­ka­mi roz­bi­tej bu­tel­ki i roz­la­ne­go al­ko­ho­lu. Bie­rze za­mach, by ją ude­rzyć. Chcę we­jść mi­ędzy nich, po­wstrzy­mać cios, ale dzia­łam na zwol­nio­nych ob­ro­tach.

To moja ko­lej­na po­ra­żka.

– Na­wet nie pró­buj! – wrzesz­czy na mnie, wy­do­by­wa­jąc z sie­bie nie krzyk, a be­łkot.

Spo­glądam na mat­kę, wi­dzę, że tra­ci przy­tom­no­ść. Mu­szę coś zro­bić, mu­szę. Nie czu­ję już żad­ne­go stra­chu i je­stem go­to­wa na karę za moje złe za­cho­wa­nie.

Oj­ciec bie­rze ko­lej­ny za­mach, a ja idę pro­sto na jego pi­ęść. Czu­ję ból, ale prze­sta­ję się czuć win­na. Robi się ciem­no, ci­cho i przy­jem­nie.

Rozdział 1

Bu­dzę się pod wpły­wem naj­przy­jem­niej­sze­go do­ty­ku, jaki może so­bie wy­obra­zić ko­bie­ta. Dłoń syn­ka lądu­je na mo­jej szyi, mały przy­tu­la się do mnie moc­no. Dzi­ęki ta­kim po­ran­kom wiem, że de­cy­zja o pra­cy z domu na wła­sny ra­chu­nek była jed­ną z naj­lep­szych w ży­ciu.

Mam wszyst­ko, cze­go mi po­trze­ba, ko­cha­jące­go męża i zdro­we­go syn­ka. Mi­nu­sem są je­dy­nie częste roz­łąki, ci­ągłe roz­jaz­dy Ada­ma, przez któ­re wci­ąż się mi­ja­my. Ale też dzi­ęki temu czas, któ­ry spędza­my ra­zem, jest szcze­gól­nie cen­ny.

Dzi­siaj je­stem w domu sama. Od rana wi­szę na te­le­fo­nie, co nie jest ła­twe przy roz­bry­ka­nym dwu­lat­ku. Cho­dzę mi­ędzy ogro­dem i kuch­nią, i sta­ram się, oprócz pra­cy, za­jąć się też do­mem. Od­kąd To­muś jest z nami, na­uczy­łam się być wie­lo­za­da­nio­wa: ple­wię chwa­sty i go­tu­ję śnia­da­nie, cały czas z ma­łym na bio­drze.

Tak wy­gląda­ją na­sze po­ran­ki. Sy­nek jest bar­dzo ab­sor­bu­jącym dziec­kiem, ale to do­brze. Dzi­ęki temu nie mam cza­su na przej­mo­wa­nie się przy­ziem­ny­mi spra­wa­mi. Dla mnie ist­nie­ją tyl­ko obo­wi­ąz­ki i przy­jem­no­ści, przy czym pierw­sze­ństwo daję tym pierw­szym.

W ko­ńcu mogę ode­tchnąć. Z dumą z po­wo­du pra­co­wi­cie spędzo­ne­go po­ran­ka sto­ję so­bie przy pło­cie i spo­glądam na dro­gę. Z da­le­ka wi­dzę nad­cho­dzącą sąsiad­kę Ba­się. Miesz­ka kil­ka do­mów da­lej. Mo­żna po­wie­dzieć, że je­ste­śmy ko­le­żan­ka­mi. Co ja­kiś czas spo­ty­ka­my się z nią i jej mężem.

Pa­trzy na mnie z da­le­ka. Na jej twa­rzy po­ja­wia się ja­kiś dziw­ny gry­mas. Gdy pod­cho­dzi bli­żej, ła­pię z nią kon­takt wzro­ko­wy i uśmie­cham się.

– Hej, Ba­sia! – mó­wię. Nie od­po­wia­da, jak­by nie usły­sza­ła. – Hej, Ba­sia! – po­wta­rzam gło­śniej, ale tym ra­zem też nie od­po­wia­da.

Do­strze­gam w jej twa­rzy jak­by po­gar­dę, ale to bez sen­su – nie zro­bi­łam nic złe­go! A może mi się wy­da­je ta jej po­gar­da, może jed­nak mnie nie sły­sza­ła, ma gor­szy dzień albo po pro­stu się za­my­śli­ła. Nie­dłu­go się to wy­ja­śni.

Spo­glądam na ze­ga­rek. Zbli­ża się po­łud­nie. Adam ma dzi­siaj wró­cić z de­le­ga­cji, po­wi­nien zje­ść po­rząd­ną ko­la­cję. Sta­ram się dbać o na­sze ma­łże­ństwo, więc jego po­wro­ty są dla mnie cza­sem wy­jąt­ko­wym i za ka­żdym ra­zem sta­ram się utwier­dzić go w prze­ko­na­niu, że ma do kogo i do cze­go wra­cać.

– Po­je­dzie­my na za­ku­py? – py­tam Tom­ka wi­szące­go na moim bio­drze.

– Zia­ku­pi! – od­po­wia­da z en­tu­zja­zmem.

Tak jak sto­imy, pa­ku­ję nas do auta. Wio­sna w tym roku przy­szła wcze­śnie. Mi­jam ko­lej­ne domy, aż w ko­ńcu do­je­żdża­my pod su­per­mar­ket. Wy­ci­ągam syn­ka z fo­te­li­ka, bio­rę skle­po­wy wó­zek i wsa­dzam do nie­go dzie­cia­ka. Pcham go przed sobą, au­to­ma­tycz­ne drzwi się otwie­ra­ją.

Te za­ku­py mia­ły być nor­mal­ne, ta­kie jak za­wsze, ale od po­cząt­ku coś mi w nich nie pa­su­je. Mam wra­że­nie, jak­by ka­żdy mi­ja­ny czło­wiek nam się przy­glądał. Czu­ję się osa­czo­na. Cho­ler­nie mi to prze­szka­dza. Co za pa­ra­no­ja? Dla­cze­go ci wszy­scy lu­dzie mie­li­by mi się przy­glądać? Prze­cież wi­ęk­szo­ści z nich nie znam!

W ko­ńcu wi­dzę zna­jo­mą twarz i mam na­dzie­ję, że po­pra­wi mi hu­mor. To Da­rek, sąsiad, je­den z naj­lep­szych ko­le­gów męża. Pod nie­obec­no­ść Ada­ma często mi po­ma­ga, gdy po­trze­bu­ję męskiej ręki w pra­cach przy domu. Te­raz mnie nie za­uwa­ża, po­chy­lo­ny nad skrzyn­ką wa­rzyw.

– A ty co, przy­ja­ciół nie po­zna­jesz? – rzu­cam, kle­pi­ąc go w ple­cy.

– Masz tu­pet – od­po­wia­da, kręcąc gło­wą, i od­cho­dzi.

Co jest gra­ne? Nic z tego nie ro­zu­miem! Tak samo jak tej sy­tu­acji z Ba­sią. Ale te­raz już wiem, że to nie jest przy­pa­dek. Tyl­ko na­dal nie mam po­jęcia, o co cho­dzi. Nie zro­bi­łam nic, żeby za­słu­żyć so­bie na ta­kie ich za­cho­wa­nie.

Po tym, co zo­ba­czy­łam i co po­czu­łam, trud­no jest mi się sku­pić na za­ku­pach. W mo­jej gło­wie pędzą my­śli, ogar­nia mnie po­czu­cie winy za­szcze­pio­ne przez ojca pi­ja­ka. I choć wiem, że nie zro­bi­łam nic złe­go, to i tak wsty­dzę się tego, za co mnie lu­dzie ob­wi­nia­ją.

Chcę jak naj­szyb­ciej stąd wy­jść. To­mu­sio­wi chy­ba udzie­la się mój na­strój, bo za­czy­na pła­kać. Do­pie­ro te­raz od­czu­wam brak Ada­ma. Po­trze­bu­ję go, a jego przy mnie nie ma. Wiem, że nie robi tego ce­lo­wo, ale zwy­czaj­nie po ludz­ku chcia­ła­bym go te­raz mieć obok.

Zmu­szam się do do­ko­ńcze­nia tych pie­przo­nych za­ku­pów. Uspo­ka­jam sie­bie i syn­ka. Źle się czu­ję, ale to bez zna­cze­nia. Mam za za­da­nie miło przy­wi­tać męża po jego po­wro­cie. Ja się nie li­czę. Li­czy się ro­dzi­na jako ca­ło­ść i moja w tym gło­wa, że­by­śmy nią po­zo­sta­li na za­wsze. Ko­ńczę za­ku­py w eks­pre­so­wym tem­pie, by­le­by wy­jść stąd jak naj­szyb­ciej.

Wy­pe­łniam wó­zek rze­cza­mi po brze­gi i w ko­ńcu zmie­rzam do kasy. Mój na­strój dia­me­tral­nie się ró­żni od po­god­ne­go na­stro­ju po­ran­ka. Nie uśmie­cham się już, sto­ję w ko­lej­ce do kasy ze wzro­kiem wbi­tym w podło­gę. W ułam­ku chwi­li tra­cę pew­no­ść sie­bie, wy­pra­co­wa­ną la­ta­mi. To się wpraw­dzie nie trzy­ma kupy, ale w tym mo­men­cie tak mam.

Ka­sjer­ka prze­su­wa ko­lej­ne pro­duk­ty za ta­śmę. Robi się tam z nich stos, aż w ko­ńcu za­czy­na bra­ko­wać miej­sca. My­śla­mi je­stem jed­nak gdzie in­dziej i na to nie re­agu­ję.

– Prze­pra­szam! – sły­szę pod­nie­sio­ny głos ka­sjer­ki.

Wy­ry­wa mnie z za­du­my. Wresz­cie pa­ku­ję za­ku­py w tor­by, aż w ko­ńcu lądu­ją w wóz­ku i od­cho­dzę.

– Wy­pa­da­ło­by jesz­cze za­pła­cić! – przy­wo­łu­je mnie.

Ro­bię się cała czer­wo­na. Jesz­cze ni­g­dy mi się to nie zda­rzy­ło.

– Kar­tą będzie – od­po­wia­dam po ci­chu.

– Słu­cham? – pyta, nie sły­sząc tego, co po­wie­dzia­łam.

– Kar­tą będzie – po­wta­rzam ciut gło­śniej.

Tym ra­zem mnie sły­szy. Po­da­je mi ter­mi­nal z kwo­tą na wy­świe­tla­czu. Przy­kła­dam kar­tę i od­cho­dzę. Nie spo­glądam za sie­bie, uni­kam kon­tak­tu wzro­ko­we­go z mi­ja­ny­mi lu­dźmi. Czu­ję się cho­ler­nie źle. Czu­ję się win­na…

***

Po po­wro­cie do domu za­jęłam się wszyst­kim, czym tyl­ko mo­głam, głów­nie po­rząd­ka­mi. Zro­bi­ło się tak czy­sto, jak daw­no nie było. Mu­sia­łam czy­mś za­jąć gło­wę, żeby w ko­ńcu prze­stać my­śleć i nie ob­wi­niać się o nie wia­do­mo co.

Z kuch­ni do­cho­dzi za­pach je­dze­nia. Znad garn­ków spo­glądam co ja­kiś czas w kie­run­ku syn­ka sie­dzące­go na krze­se­łku przy ku­chen­nym bla­cie. Jest dla mnie wszyst­kim, tak jak Adam. W ko­ńcu sły­szę, jak otwie­ra­ją się drzwi. Bu­dzi się we mnie eks­cy­ta­cja, pro­ble­my mo­men­tal­nie zni­ka­ją. Te­raz już wszyst­ko będzie do­brze.

Sły­szę, jak mąż ści­ąga buty w przed­po­ko­ju i idzie do kuch­ni. Nie od­ry­wam się od go­to­wa­nia. W ko­ńcu czu­ję, jak obej­mu­je mnie w ta­lii i de­li­kat­nie ca­łu­je w szy­ję. Sto­imy tak przez chwi­lę, nie mó­wi­ąc nic. Tak jak­by­śmy się sobą na­pa­wa­li.

– Na­resz­cie je­steś – szep­czę.

Pusz­cza mnie i do­pie­ro wte­dy pod­cho­dzi do Tom­ka. Ca­łu­je go w czo­ło. Sia­da obok nie­go na ho­ke­rze i za­czy­na mnie ob­ser­wo­wać. Wy­gląda, jak­by coś gry­zło go od środ­ka, jak­by chciał o coś za­py­tać, ale się po­wstrzy­mu­je. W ko­ńcu wzdy­cha gło­śno i mówi:

– Coś się sta­ło?

– Nie. – Pod­ska­ku­ję ze stra­chu, że zła­pie mnie na kłam­stwie. – Dla­cze­go py­tasz?

– Wy­da­wa­ło mi się, kie­dy roz­ma­wia­li­śmy wcześ­niej, że je­steś przy­bi­ta – tłu­ma­czy i bacz­nie ob­ser­wu­je moją re­ak­cję.

– By­łam zmęczo­na, wiesz, jak To­muś po­tra­fi dać się cza­sem we zna­ki – ser­wu­ję mu wy­my­ślo­ne na po­cze­ka­niu kłam­stwo.

– Aha.

Nie drąży da­lej. Za­sia­da­my do ko­la­cji. To chwi­la, na któ­rą cze­ka­łam. Je­ste­śmy ra­zem, aż do na­stęp­nej de­le­ga­cji Ada­ma. Nie mam za­mia­ru zmar­no­wać cho­ćby se­kun­dy na uża­la­nie się nad sobą.

– Wi­dzia­łaś może Dar­ka? – pyta, pod­no­sząc na mnie wzrok znad ta­le­rza.

– Spo­tka­łam go na za­ku­pach – od­po­wia­dam, a moje cia­ło za­czy­na dy­go­tać.

Pod­no­szę lamp­kę wina do góry i mo­men­tal­nie ją upusz­czam na zie­mię. Zo­sta­wia po so­bie małą czer­wo­ną ka­łu­żę. Je­stem ura­to­wa­na od wy­ja­śnień przez wła­sną nie­zdar­no­ść. Wy­cho­dzę do spi­żar­ni wzi­ąć mop i szyb­ko myję podło­gę. Kie­dy sia­dam z po­wro­tem, Adam nie wra­ca do swo­je­go py­ta­nia.

Ko­ńczy­my po­si­łek i prze­cho­dzi­my do co­dzien­nych za­jęć, pi­ęk­nych w swo­jej zwy­czaj­no­ści i pro­sto­cie. Kąpię Tom­ka i kła­dę go spać do łó­żecz­ka sto­jące­go obok na­sze­go łó­żka. Kie­dy za­sy­pia, mamy coś, cze­go pra­gnęłam przez cały czas, kie­dy nie było Ada­ma – na­szą wspól­ną chwi­lę.

Wcho­dzę po­wo­li na łó­żko. Na czwo­ra­ka zbli­żam się do męża. Po­wo­li sunę pier­sia­mi i brzu­chem po jego klat­ce pier­sio­wej. Spo­glądam mu przez chwi­lę w oczy. Czu­ję jego dłoń na twa­rzy, jak od­gar­nia mi wło­sy. Uśmie­cha się, a ja przy­gry­zam de­li­kat­nie dol­ną war­gę. W ko­ńcu ca­łu­ję go na­mi­ęt­nie w usta. Ko­cham go.

Rozdział 2

Adam zno­wu wy­je­chał, ale tym ra­zem ła­twiej mi będzie bez nie­go, bo nie zo­sta­nę z Tom­kiem sama. W ko­ńcu mój brat gno­jek zna­la­zł czas dla sio­stry, a nie tyl­ko na im­pre­zy i dziew­czy­ny. W su­mie ka­żdy wiek ma swo­je pra­wa. Ja cie­szę się z mo­jej ro­dzi­ny, a Łu­kasz z nowo po­zna­nych lu­dzi. Nie­wa­żne, że często o mnie nie pa­mi­ęta, wa­żne, że nie za­po­mniał.

Je­stem pod­eks­cy­to­wa­na jak małe dziec­ko. Daw­no się nie wi­dzie­li­śmy i od­li­czam czas do po­ja­wie­nia się bra­ta. Cho­dzę z Tom­kiem po po­ko­ju i ra­do­śnie nucę pod no­sem pio­sen­kę, le­cącą aku­rat w ra­diu. Na­wet nie wiem, kie­dy Łu­kasz sta­je za nami i za­czy­na się nam przy­glądać.

– Trzy razy tak – mówi, bi­jąc bra­wo i bez­czel­nie mnie prze­drze­źnia­jąc.

Pod­cho­dzę do nie­go, wie­szam mu się u szyi i przy­tu­lam go. Jest moim bra­tem, ale przez wi­ęk­szo­ść ży­cia mu mat­ko­wa­łam. Zaj­mo­wa­łam się nim od naj­młod­szych lat, a na­sza więź jest naj­sil­niej­sza na świe­cie. Od­da­ła­bym za nie­go ży­cie i on za mnie rów­nież.

Sia­da przy ku­chen­nej wy­spie i opie­ra się łok­cia­mi o blat. Na pew­no jest głod­ny, w ko­ńcu jaz­da po­ci­ągiem do War­sza­wy za­jęła mu do­brych kil­ka go­dzin. Szy­ku­ję mu śnia­da­nie.

– Opo­wia­daj, sio­stra, co u was sły­chać – mówi, je­dząc. – Adam zno­wu w tra­sie?

– Nie­ste­ty – od­po­wia­dam i spusz­czam smut­no gło­wę.

– Roz­ch­murz się – uśmie­cha się. Przy­naj­mniej ja te­raz je­stem – mówi.

Spo­glądam na ze­ga­rek.

– Jesz­cze przez całe pięć mi­nut –za­uwa­żam i po­pędzam wzro­kiem go, żeby za­czął się zbie­rać na za­jęcia.

– Do­bra, zro­zu­mia­łem – re­agu­je na moją minę. Nie je­stem tu mile wi­dzia­ny – żar­tu­je.

– Mogę cię za­wie­źć – pro­po­nu­ję.

– Ktoś już po mnie je­dzie – od­po­wia­da i uśmie­cha się do mnie.

Nie ko­ńczy śnia­da­nia, tyl­ko ubie­ra się i ru­sza do drzwi. Spo­glądam przez okno w kuch­ni na pod­jazd. W sa­mo­cho­dzie cze­ka na nie­go ja­kaś dziew­czy­na. Je­stem za­do­wo­lo­na, bo wi­dzę z da­le­ka jego sze­ro­ki uśmiech i to, jak się cie­szy na spo­tka­nie z tą mło­dą ko­bie­tą.

Wy­kła­dy na uczel­ni po­trwa­ją pew­nie do wie­czo­ra, więc mam czas przy­go­to­wać dla nas ogląda­nie fil­mu. Szy­ku­ję mały ta­lerz prze­kąsek. Kła­dę dwa koce na ka­na­pie. Przez resz­tę cza­su do jego po­wro­tu zaj­mu­ję się wy­my­śla­niem ko­lej­nych za­baw dla Tom­ka.

W ko­ńcu wra­ca – punk­tu­al­nie, o umó­wio­nej go­dzi­nie, bez mi­nu­ty spó­źnie­nia. Do­słow­nie je­stem w szo­ku. Nie za­po­mniał o sa­mot­nej sio­strze sie­dzącej w domu. Wcho­dzi i od razu zaj­mu­je miej­sce na ka­na­pie. Na­kry­wa się ko­cem i pa­trzy na mnie.

– Dłu­go ka­żesz na sie­bie cze­kać? – pyta uśmiech­ni­ęty.

Idę do nie­go, a po­mi­ędzy nami sa­dzam Tom­ka. Bio­rę w dłoń pi­lo­ta i wy­bie­ram film. Łu­kasz wy­ry­wa mi urządze­nie i sam za­czy­na szu­kać se­an­su dla nas. Je­ste­śmy jak ty­po­we ro­dze­ństwo, prze­ko­ma­rza­my się, ale ko­cha­my nad ży­cie.

W ko­ńcu znaj­du­je coś, co oboj­gu nam się po­do­ba, film ak­cji. Co do mnie, nie­wa­żne, co będzie­my oglądać, naj­wa­żniej­sze, że ja­kiś czas spędzi­my ra­zem. Łu­kasz na­ci­ska przy­cisk i włącza film.

– Po­cze­kaj! – mó­wię gło­śno.

– Na co? – pyta, za­trzy­mu­jąc trans­mi­sję.

– Świa­tło – wska­zu­ję na kon­takt.

Wy­łączam lam­pę i wra­cam do Łu­ka­sza. Za ka­na­pą nad ja­dal­nia­nym sto­łem wi­dzę ja­kieś czer­wo­ne świa­te­łko. De­li­kat­nie miga co kil­ka se­kund. Ni­g­dy wcze­śniej tego nie wi­dzia­łam. Idę kie­ro­wa­na nie­wi­dzial­ną siłą do sto­łu. Wcho­dzę na krze­sło i za­czy­nam przy­glądać się lam­pie.

– Co ty ro­bisz?! – pyta zdzi­wio­ny Łu­kasz.

– Coś tam jest – od­po­wia­dam.

Wi­dzę w jego oczach prze­ra­że­nie. Jak­by się bał, że po­stra­da­łam zmy­sły. Sio­stra wdra­pu­je się bez po­wo­du na krze­sło, a pó­źniej na stół. Po­mi­mo obaw pod­cho­dzi i mi po­ma­ga.

– Wi­dzisz? – wska­zu­ję na źró­dło czer­wo­ne­go świa­tła.

– Yyy – jąka się przez chwi­lę. Tak – przy­zna­je.

Nie wiem, co to, ale na pew­no nie po­win­no tego tu być.

– Po­pil­nuj Tom­ka – mó­wię do Łu­ka­sza.

Idę do ga­ra­żu zna­le­źć coś do od­kręce­nia tej pie­przo­nej lam­py. W skrzyn­ce z na­rzędzia­mi znaj­du­ję śru­bo­kręt i wra­cam do bra­ta. Zno­wu wcho­dzę na stół i za­czy­nam od­kręcać ko­lej­ne śrub­ki, aż w ko­ńcu zdej­mu­ję po­kry­wę lam­py.

Wy­pa­da z niej coś dziw­ne­go. W pierw­szej chwi­li nie wiem, co to jest. Pod su­fi­tem wisi ja­kieś urządze­nie podłączo­ne do prądu.

– Co to, kur­wa, jest?! – mó­wię do bra­ta, jed­no­cze­śnie wście­kła i prze­ra­żo­na.

Wi­dzę po nim, że tak jak ja, nie ma po­jęcia, do cze­go to coś słu­ży, ale ja już wiem, kto może mi coś o tym po­wie­dzieć. Ko­mór­ką ro­bię zdjęcie. Za­nim jed­nak wy­ślę tę wia­do­mo­ść, mu­szę się do­brze za­sta­no­wić, czy je­stem tego pew­na. Od tego może nie być już od­wro­tu.

W ko­ńcu de­cy­du­ję się i na­ci­skam ten pie­przo­ny przy­cisk. Wi­dzę jak sta­tus wia­do­mo­ści zmie­nia się na „do­star­czo­ny”, a pó­źniej na „od­czy­ta­no”. Po chwi­li po­ja­wia­ją się trzy krop­ki. Moje zdjęcie opa­trzo­ne pod­pi­sem: „Mo­żesz mi to, kur­wa, wy­ja­śnić?” wisi na gó­rze cza­tu. Trzy krop­ki zni­ka­ją, sły­szę dźwi­ęk i te­le­fon wi­bru­je mi w ręku.

Pew­nie będzie mi tłu­ma­czył, że to nic ta­kie­go. Nie po­win­nam się tym przej­mo­wać, albo że nie wie, co to jest. Od­czy­tu­ję ją w ko­ńcu i wi­dzę. „Ka­me­ra, po­roz­ma­wia­my, jak wró­cę”.

Bez­czel­ny gnój, na­wet nie pró­bo­wał wy­my­ślić ja­kie­goś sen­sow­ne­go kłam­stwa. Mówi o tym, jak­by to było nic, a tym­cza­sem on zwy­czaj­nie pod­glądał mnie bez mo­jej zgo­dy. Nie ma do mnie za grosz za­ufa­nia. W jed­nej chwi­li to ma­łże­ństwo oka­zu­je się inne, niż sądzi­łam. Czu­ję ogar­nia­jącą mnie zło­ść i nie po­tra­fię jej opa­no­wać.

– Co się sta­ło? – pyta Łu­kasz, wpa­tru­jąc się we mnie.

– To ka­me­ra, kur­wa, je­ba­na ka­me­ra! – od­po­wia­dam i czu­ję, jak łzy za­czy­na­ją mi pły­nąć po po­licz­kach.

– Kto ją za­mon­to­wał? – pyta brat.

– Jak to kto? – od­po­wia­dam – Adam.

– Po co mia­łby to ro­bić?

– Nie wiem – mó­wię, za­ła­mu­jąc ręce.

Po raz ko­lej­ny czu­ję, jak­bym tra­ci­ła kon­tro­lę nad wła­snym ży­ciem. My­śla­łam, że na­resz­cie je­stem pa­nią mo­je­go losu, ale naj­wi­docz­niej ni­g­dy tak nie było. Moje ma­łże­ństwo jest fa­łszem.

Ten gnój nie ma żad­ne­go ra­cjo­nal­ne­go po­wo­du na uspra­wie­dli­wie­nie tej sy­tu­acji. Nie wiem, w co po­gry­wa, ale na pew­no się do­wiem. Nie po­zwo­lę tej spra­wy za­mie­ść pod dy­wan. On so­bie sie­dzi spo­koj­nie w de­le­ga­cji i Bóg je­den wie, co robi, a ma czel­no­ść spraw­dzać mnie, pod­czas gdy ja zaj­mu­ję się do­mem i na­szym sy­nem.

Chcia­ła­bym, żeby te­raz był obok, ale by­naj­mniej nie po to, żeby się z nim ko­chać.

Rozdział 3

Mo­żna po­wie­dzieć, że w tam­tym mo­men­cie miał fart. Nie było go obok, dzi­ęki temu pierw­sza fala mo­jej wście­kło­ści na nie­go zdąży­ła opa­ść przed jego po­wro­tem. W gło­wie ukła­da­łam so­bie ró­żne sce­na­riu­sze, co zro­bię jego po­wro­cie, jed­nak wszyst­kie oka­za­ły się do bani. Cie­ka­we, czy na­sza hi­sto­ria da­lej po­to­czy­ła­by się tak samo, gdy­by wte­dy był przy mnie. Może spe­cjal­nie w od­da­le­niu prze­cze­kał mo­ment mo­je­go za­sko­cze­nia?

Od tam­te­go cza­su nie by­łam sobą. Naj­pierw te dziw­ne spoj­rze­nia, pó­źniej ka­me­ra. Co mnie jesz­cze cze­ka? Cho­dzi­łam przy­bi­ta, zdo­ło­wa­na emo­cja­mi. Czu­łam spa­dek ener­gii, ale mu­sia­łam być sil­na dla syn­ka i taka wła­śnie by­łam. W ko­ńcu nad­sze­dł dzień po­wro­tu męża z de­le­ga­cji.

Dzi­siaj Adam wra­ca do domu, ale to nie je­dy­na z mo­ich trosk. Oprócz tego mają nas od­wie­dzić te­ścio­wie. I o ile teść ni­g­dy nie stwa­rzał mi pro­ble­mów, to nie­ste­ty nie mogę po­wie­dzieć tego sa­me­go o mat­ce Ada­ma.

Da­nu­cie mo­żna po­zaz­dro­ścić fi­gu­ry. Jest wy­so­ka, ma wci­ęcie w ta­lii i nie­złe kszta­łty. No, ale nie­ste­ty nie mo­żna mieć wszyst­kie­go, więc pa­trząc na jej twarz, mo­żna moc­no się zdzi­wić, a na­wet prze­ra­zić.

Wy­ko­rzy­stu­je wszyst­kich, ale nikt nie po­tra­fi jej tego otwar­cie za­rzu­cić. Ci­ągle sta­ra się być w cen­trum uwa­gi. Wszyst­kich kon­tro­lu­je, a do tego jest cho­ler­nie za­zdro­sna. W mo­men­cie, gdy, jak mówi, ode­bra­łam jej Ada­ma, jej za­zdro­ść po­szy­bo­wa­ła w ko­smos. Krót­ko mó­wi­ąc, nie lu­bi­my się.

Cze­kam na nie­go od rana. Tak na­praw­dę nie dał zna­ku ży­cia i nie wiem, o któ­rej wró­ci. Już nie je­stem na nie­go tak zła jak wte­dy, kie­dy od­kry­łam ka­me­rę. Ale nie po­tra­fię się ni­czym za­jąć. Tyl­ko Tom­ka nie za­nie­dbu­ję.

Dzi­siaj nie jest tak jak po ka­żdej de­le­ga­cji męża. Nie cze­kam z ko­la­cją i uśmie­chem. Na­wet nie za bar­dzo chcę, żeby wra­cał. Wiem, że mat­ka we­źmie jego stro­nę i będę ska­za­na na ich zło­śli­wo­ści. Teść na pew­no oka­że się neu­tral­ny. Będę mu­sia­ła wy­ja­śnić spra­wę ka­me­ry, nim wszy­scy zwa­lą się nam na gło­wę. Zresz­tą uwa­żam, że to idio­tycz­ny po­my­sł, żeby w ta­kiej sy­tu­acji przy­je­żdża­li w od­wie­dzi­ny ra­zem z no­co­wa­niem.

Za oknem jest już ciem­no, kie­dy na pod­jazd wje­żdża sa­mo­chód. Zry­wam się mo­men­tal­nie, w pe­łnej go­to­wo­ści. Obej­mu­ję się ra­mio­na­mi i stu­kam nogą, zde­ner­wo­wa­na.

Sły­szę ko­lej­ne auto par­ku­jące przed do­mem. Czy­żby zga­da­li się i przy­je­cha­li ra­zem? Ten gno­jek praw­do­po­dob­nie ce­lo­wo to zro­bił. Wie, że mat­ka będzie mu wtó­ro­wać we wszyst­kim, co po­wie, i że za­wsze będzie prze­ciw­ko mnie. A jesz­cze nie­daw­no od niej ucie­kał. Pie­przo­ny hi­po­kry­ta…

Otwie­ra­ją się drzwi i wcho­dzą wszy­scy do domu. Wi­dzę z da­le­ka par­szy­wą minę Da­nu­ty, obok niej idzie Krzysz­tof i uśmie­cha się do mnie szcze­rze, a za nimi Adam. Pierw­szy raz wi­dzę na twa­rzy męża szy­der­czy uśmiech, tak jak­by był dum­ny z tego, co zro­bił.

Za­czy­nam się za­sta­na­wiać, co ja tu­taj w ogó­le ro­bię. To nie jest czło­wiek, za któ­re­go wy­szłam. Jest zu­pe­łnie inny niż kie­dyś, a może wła­śnie te­raz do­pie­ro po­ka­zu­je swo­ją praw­dzi­wą twarz.

– Cze­ść, Ewuś – mówi teść, przy­tu­la mnie i ca­łu­je w po­li­czek.

Te­ścio­wa ły­pie tyl­ko na mnie i prze­cho­dzi obok. Mój mąż, cho­ciaż już nie wiem, czy na­dal jest mój, za­cho­wu­je się, jak­by nie było mnie w po­ko­ju. Od razu sia­da przy ku­chen­nej wy­spie i przy­gląda mi się. Czu­ję na so­bie jego spoj­rze­nie, chłod­ne i pe­łne od­ra­zy.

– Gdzie je­dze­nie? – rzu­ca wkur­wio­ny.

– No wła­śnie, Ewa, chy­ba nie będziesz nas tu trzy­mać o gło­dzie – wtrąca się te­ścio­wa.

– A tam! Nie to jest naj­wa­żniej­sze – mówi teść i ma­cha ręką.

Naj­gor­sze w tym wszyst­kim jest to, że Adam za­cho­wu­je się, jak­by nic się nie sta­ło, jak­bym to ja była temu wszyst­kie­mu win­na. Nie wiem, jak mam się za­cho­wać. Spo­glądam na wi­szącą pod su­fi­tem ka­me­rę, a pó­źniej na Ada­ma.

Wi­dzę, jak wsta­je i idzie w moją stro­nę. Pod­cho­dzi bli­sko, bar­dzo bli­sko, ale nic nie mówi. Cze­ka, aż za­cznę roz­mo­wę.

– Co to jest? – py­tam go, choć już prze­cież mi na to od­po­wie­dział.

– Ka­me­ra, już mó­wi­łem – po­wta­rza, na­dal bez żad­nej skru­chy.

Wi­dzę, jak te­ścio­wa przy­gląda się nam i chło­nie ka­żde sło­wo. Pew­nie w du­chu na­pa­wa się kon­flik­tem.

– Dla­cze­go, co ja ci ta­kie­go zro­bi­łam? – py­tam roz­ża­lo­na.

– To dla two­je­go bez­pie­cze­ństwa…

– Bez­pie­cze­ństwa? Na­praw­dę? – dzi­wię się.

– Tak – wzdy­cha gło­śno. – Od ja­kie­goś cza­su do­cho­dzą mnie słu­chy, od sąsia­dów i zna­jo­mych, że dziw­nie się za­cho­wu­jesz…

– Ja się dziw­nie za­cho­wu­ję? – wy­bu­cham nie­kon­tro­lo­wa­nym śmie­chem. – To oni od ja­kie­goś cza­su trak­tu­ją mnie jak trędo­wa­tą. Na mój wi­dok od­wra­ca­ją wzrok, i za­cho­wu­ją się, jak­bym coś złe­go zro­bi­ła, coś, o czym nie mam po­jęcia – wy­ja­śniam i łzy lecą mi ciur­kiem.

– Wi­dzisz, wła­śnie o tym mó­wię. – Wy­pusz­cza gło­śno po­wie­trze. – Boję się, że mo­żesz so­bie coś zro­bić.

– Masz mnie za wa­riat­kę, tak? – ogar­nia mnie zło­ść. – Jak mo­głeś coś ta­kie­go wy­my­ślić?

– Zwy­czaj­nie się o cie­bie mar­twię – od­po­wia­da.

Nie mogę wy­trzy­mać na­po­ru emo­cji. Ru­szam do przed­po­ko­ju i wy­cho­dzę przed dom. Bez bu­tów. Na­wet nie czu­ję, że sto­ję boso na zim­nej ko­st­ce bru­ko­wej. Ogar­nia mnie po­czu­cie pust­ki, jak­by ktoś ode­brał mi całą ra­do­ść z ży­cia.

Na­wet nie wiem, kie­dy pod dom pod­je­żdża ko­lej­ne auto. Znam je. Na­le­ży do przy­ja­cie­la ojca Ada­ma, Prze­my­sła­wa. Nie wiem, co tu­taj robi, ale za­wsze był u nas mile wi­dzia­ny. Adam zna go od dziec­ka. Uwa­ża za przy­bra­ne­go wuj­ka.

Prze­mek wy­sia­da z auta i pod­cho­dzi do mnie. Ca­łu­je mnie w po­li­czek, śli­ni­ąc przy tym. Ogar­nia mnie dziw­na od­ra­za. Być może prze­sa­dzam, ale jego za­cho­wa­nie nie jest nor­mal­ne.

– Przy­je­cha­łem na gril­la – mówi do mnie.

– Ja­kie­go gril­la? – py­tam zdzi­wio­na.

– Za­pro­si­ła mnie Da­nu­ta – wy­ja­śnia.

Nie ro­zu­miem, dla­cze­go te­ścio­wa mia­ła­by go za­pro­sić, i to wła­śnie dziś. Nie mam jed­nak cza­su się nad tym za­sta­na­wiać. Wy­star­czą mi wła­sne pro­ble­my. Wpusz­czam go do domu, ale sama nie wcho­dzę. Mu­szę chwi­lę ochło­nąć.

Do­cie­ra do mnie, że nie mogę tak po pro­stu ode­jść. Nie tak zo­sta­łam wy­cho­wa­na. Mu­szę spró­bo­wać do­jść do po­ro­zu­mie­nia z Ada­mem, dla sie­bie i dla na­sze­go syn­ka. Wy­cie­ram łzy w rękaw i wcho­dzę do środ­ka.

Po­ka­zu­ję Ada­mo­wi wzro­kiem scho­dy. Wcho­dzę pierw­sza na górę. Mąż idzie za mną. Obo­je zmie­rza­my do sy­pial­ni. Nie chcę za­ła­twiać na­szych pro­ble­mów przy wszyst­kich. Wolę to zro­bić za za­mkni­ęty­mi drzwia­mi.

Sia­dam na łó­żku, Adam obok mnie.

– Nie mu­sia­łeś tego ro­bić, ze mną jest wszyst­ko w po­rząd­ku – mó­wię.

– Prze­pra­szam – od­po­wia­da, a ja czu­ję w nim wresz­cie skru­chę. – Da­łem się prze­ko­nać lu­dziom, że z Tobą coś jest nie tak, ale nie chcia­łem, że­byś so­bie coś zro­bi­ła – po­wta­rza to, co mó­wił wcze­śniej.

– To je­dy­na ka­me­ra w domu? – py­tam, pa­trząc mu pro­sto w oczy.

– Tak – za­pew­nia od razu.

– Ma jesz­cze dzi­siaj znik­nąć i to raz na za­wsze – mó­wię, a on kiwa gło­wą na znak zgo­dy. – Adam – wzdy­cham. – Ostat­ni raz ci od­pusz­czam. Nie mogę być z kimś, kto mi nie ufa – mó­wię i wsta­ję z łó­żka.

Wra­ca­my na dół do sa­lo­nu. Te­ścio­wie roz­ma­wia­ją z Prze­my­sła­wem. At­mos­fe­ra jest na­pi­ęta. Po­wie­trze wo­kół wy­da­je się ci­ężkie, czuć ko­lej­ną awan­tu­rę. Na nasz wi­dok za­czy­na­ją szep­tać.

Bio­rę Tom­ka na ręce, bo w tym wszyst­kim nikt na nie­go na­wet nie pa­trzy. Od­cho­dzę da­le­ko, żeby nie sły­szeć ich roz­mo­wy. Adam pod­cho­dzi do nas też nie­za­in­te­re­so­wa­ny dys­ku­sją.

Wiem, że coś jest nie tak. To wi­dać na pierw­szy rzut oka. Te­ścio­wa jest hi­po­kryt­ką. Za­rzu­ca mi wie­le rze­czy, a sama ma spo­ro za usza­mi. Nie pa­trzy­my na nich, aż do chwi­li, kie­dy sły­szę za­my­ka­jące się drzwi. W po­ko­ju zo­stał tyl­ko oj­ciec Ada­ma.

Pod­cho­dzi­my do nie­go. Cze­ka­my obo­je pod­mi­no­wa­ni, ocze­ku­jąc ko­lej­nej bom­by. Ale za­miast tego mówi:

– Mama po­szła z Prze­my­sła­wem na gril­la. – I znu­dzo­ny zie­wa.

– A ty? – pyta Adam.

– Ja je­stem zmęczo­ny – od­po­wia­da i idzie na górę do po­ko­ju go­ścin­ne­go.

Na­wet nie mamy szan­sy za­dać mu wi­ęcej py­tań. My też idzie­my do sy­pial­ni. Te­mat ka­mer za­mkni­ęty, a ja chcę, by wszyst­ko jak naj­szyb­ciej wró­ci­ło do nor­my.

Le­żąc w łó­żku, nie po­tra­fię za­trzy­mać pędzących w gło­wie my­śli. Nie wiem, czy Adam też to za­uwa­żył, ale sy­tu­acja jest dziw­na.

– Nie za­sta­na­wia cię to, że two­ja mama zo­sta­wi­ła ojca sa­me­go i po­szła na im­pre­zę z jego przy­ja­cie­lem? – py­tam.

– Nie, prze­cież to Prze­my­sław – od­po­wia­da.

Wbi­jam wzrok w su­fit. Na­dal nie za­sy­piam. Ma ra­cję, tak było za­wsze. Ale czy jest w po­rząd­ku? Nie sądzę.

***

Przy­po­mi­nam so­bie pew­ne lato. Nie by­li­śmy jesz­cze wte­dy ma­łże­ństwem. Do­pie­ro co po­zna­łam Ada­ma i mie­li­śmy spędzić week­end z jego ro­dzi­ca­mi i ich przy­ja­ció­łmi. Plan wy­jaz­du do dom­ku let­ni­sko­we­go mnie za­chwy­cił. Na­sza re­la­cja do­pie­ro się za­czy­na­ła, wszyst­ko było dla mnie nowe i cie­ka­we. Chcia­łam do­brze wy­pa­ść i uzy­skać ak­cep­ta­cję bli­skich Ada­ma.

W pi­ątek z sa­me­go rana pa­ku­je­my się do sa­mo­cho­du i ru­sza­my w tra­sę. Cze­ka nas do­bre kil­ka go­dzin jaz­dy do celu. Adam nie chce się spó­źnić i wca­le mu się nie dzi­wię. Też nie mam za­mia­ru ze­psuć pierw­sze­go wra­że­nia.

Po kil­ku go­dzi­nach do­je­żdża­my do drew­nia­ne­go dom­ku w le­sie. Mi­ja­my bra­mę wjaz­do­wą i pod­je­żdża­my na pod­jazd przed we­jściem. Na we­ran­dzie sie­dzą dwie ko­bie­ty i dwóch mężczyzn. Roz­po­zna­ję od razu Da­nu­tę i Krzysz­to­fa, ro­dzi­ców Ada­ma, bo wcze­śniej wi­dzia­łam ich na zdjęciach.

Pod­cho­dzi­my. Mat­ka Ada­ma nie prze­ry­wa roz­mo­wy, co wy­da­je mi się nie­uprzej­me. Nic nie mó­wię, nie re­agu­ję.

– Mamo, tato – mówi Adam i spo­gląda na ro­dzi­ców. – Po­znaj­cie Ewę.

Krzysz­tof pod­no­si się z krze­sła. Pod­cho­dzi i mnie przy­tu­la, a mnie robi się od razu cie­plej na ser­cu. Mat­ka Ada­ma się nie wita, od­wra­ca się na pi­ęcie i zni­ka w domu. Tak samo mało wy­lew­nie zo­sta­ję przy­wi­ta­na przez ich przy­ja­ciół. Za­cho­wa­nie mat­ki jest dla mnie od po­cząt­ku dzi­wacz­ne, cham­skie i nie­mi­łe. Żad­ne­go go­ścia bym tak nie po­trak­to­wa­ła.

Może tu­taj pa­nu­ją inne za­sa­dy i mu­szę się do­sto­so­wać? Da­nu­ta wra­ca do sto­łu, w roz­mo­wach prze­krzy­ku­je wszyst­kich i sta­ra się sku­pić na so­bie uwa­gę. Nie in­te­re­su­je jej, co mamy jej z Ada­mem do po­wie­dze­nia, a to prze­cież jej je­dy­ny syn!

W ko­ńcu nie tyl­ko ja mam jej do­syć, ta­kże Adam i jego oj­ciec. Prze­my­sław i jego żona roz­ma­wia­ją z nią na­dal, z aniel­ską cier­pli­wo­ścią. Ca­łkiem miło czu­ję się w to­wa­rzy­stwie Krzysz­to­fa. Obec­no­ść Da­nu­ty mnie do­łu­je.

Po wy­pi­ciu kawy do­łącza do nas żona Prze­my­sła­wa.

Oj­ciec Ada­ma częstu­je nas na­lew­ką do­mo­wej ro­bo­ty. Je­den kie­li­szek, dru­gi, trze­ci, ko­lej­ny, aż w ko­ńcu za­kręci­ło mi się w gło­wie. At­mos­fe­ra wo­kół nas się roz­lu­źni­ła, a stres przed po­zna­niem ro­dzi­ców Ada­ma w ko­ńcu zni­ka. Wszy­scy je­ste­śmy w do­brym hu­mo­rze. W ca­łym domu sły­chać śmiech i gło­śne roz­mo­wy.

– Mu­szę się prze­wie­trzyć – szep­czę Ada­mo­wi do ucha.

Idę do drzwi, zo­sta­wiam za sobą wszyst­kich ba­wi­ących się w naj­lep­sze. Na­ci­skam na klam­kę i już je­stem na dwo­rze. Idę po ta­ra­sie w kie­run­ku drew­nia­nej ba­rier­ki i opie­ram się o nią. Gdzie się po­dzia­li Da­nu­ta i Prze­my­sław? Sta­ram się ich wy­pa­trzeć.

Ni­g­dzie ich nie wi­dać. Po­sta­na­wiam się prze­jść. Scho­dzę po scho­dach i idę w lewo wzdłuż ścia­ny domu. Kie­dy wy­cho­dzę za róg, dębie­ję – Da­nu­ta obści­sku­je się z Prze­my­sła­wem. Co­fam się o krok i cho­wam. W skro­niach mi pul­su­je. Wkle­jo­na ple­ca­mi w ścia­nę domu pró­bu­ję się uspo­ko­ić. Adam nie może się o tym do­wie­dzieć.

Cze­kam jesz­cze kil­ka mi­nut, nim wró­cę do domu. Do­cie­ra do mnie, jak wy­gląda­ją ukła­dy w tej ro­dzi­nie. Same po­zo­ry, blef i oszu­stwo. Mam tyl­ko na­dzie­ję, że da­le­ko pada ja­błko od ja­bło­ni.

Rozdział 4

W tam­tym cza­sie przy­ja­źni­łam się z Ka­ro­li­ną. Z po­cząt­ku nie mia­ła do­bre­go ży­cia. Po­cho­dzi­ła z ro­dzi­ny, dla któ­rej na­wet przy­miot­nik „pa­to­lo­gicz­na” by­łby zde­cy­do­wa­nie za ła­god­ny. Nie od­wró­ci­ła się jed­nak od ro­dzi­ców i sta­ra­ła się ich wspie­rać, zwłasz­cza fi­nan­so­wo.

Mia­ła w ży­ciu szczęście, a może tyl­ko po­tra­fi­ła do­brze kal­ku­lo­wać. Wku­pi­ła się w za­mo­żną ro­dzi­nę i że­ro­wa­ła na niej. Pusz­cza­li pła­zem jej wy­bry­ki, a ja, głu­pia, przy ka­żdym ko­lej­nym in­cy­den­cie ją kry­łam. Nie zna­ła gra­nic. Zdra­dy, nar­ko­ty­ki, al­ko­hol, to tyl­ko nie­któ­re z jej wy­stęp­ków. Jej mąż nie wie­dział, że przed ślu­bem za­ra­bia­ła dupą.

Ka­ro­li­na była ni­ską, oty­łą bru­net­ką. Mie­rzy­ła metr sze­śćdzie­si­ąt, może mniej, przy wa­dze stu dzie­si­ęciu ki­lo­gra­mów. Kom­plek­sy za­le­wa­ła li­tra­mi al­ko­ho­lu. My­śla­łam, że mnie wspie­ra, słu­cha i ro­zu­mie, lecz przy pierw­szym moim po­tkni­ęciu w ży­ciu od­wró­ci­ła się jako pierw­sza.

Ka­żda im­pre­za z nią wy­gląda­ła do­kład­nie tak samo. Wy­pi­ja­ła czte­ry razy wi­ęcej ode mnie. Może to z po­wo­du nad­wa­gi mia­ła tak moc­ną gło­wę. To samo do­ty­czy­ło nar­ko­ty­ków. Jak sy­pa­ła pro­szek, to wiel­ko­ści kop­ca kre­ta, jak ćpa­ła, to kil­ka dni.

W pew­nym mo­men­cie za­częło mnie męczyć wiecz­ne jej kry­cie przed mężem. Mu­sia­łam szu­kać jej w trak­cie im­pre­zy, gdy tym­cza­sem ona po pro­stu ro­bi­ła la­skę nowo po­zna­ne­mu fa­ce­to­wi. Pew­nie kosz­to­wa­ło go to co naj­wy­żej jed­ną kre­skę. Lu­bi­ła ko­ńczyć im­pre­zy nie­przy­tom­na na podło­dze i trze­ba ją było z niej zbie­rać.

***

Bu­dzę się rano wy­spa­na, choć nie ca­łkiem spo­koj­na. Emo­cje we mnie zdąży­ły już opa­ść, ale nie czuj­no­ść. Wy­ja­śnie­nia Ada­ma to zde­cy­do­wa­nie za mało. Niech­by przy­naj­mniej do­trzy­mał sło­wa, że to był ostat­ni raz.

Scho­dzę na dół, nim Adam się obu­dzi. Po­mi­mo tej ca­łej at­mos­fe­ry, nie mam za­mia­ru zo­sta­wiać go­ści sa­mym so­bie. Jest jesz­cze bar­dzo wcze­śnie, więc na pew­no nie jesz­cze śpią. Nie mam za wie­le cza­su przed obu­dze­niem się To­mu­sia, któ­ry ze­rwie na rów­ne nogi jego tatę. Będę mu­sia­ła się nim za­jąć. Mu­szę się po­spie­szyć.

Za­czy­nam ro­bić śnia­da­nie, gdy na­gle otwie­ra­ją się drzwi. Kogo nie­sie o tej po­rze? Wy­cho­dzę zo­ba­czyć, co się dzie­je w przed­po­ko­ju, a tam te­ścio­wa uwie­szo­na na Prze­my­sła­wie. Do­brze, że Adam tego nie wi­dzi.

Są kom­plet­nie pi­ja­ni i za­cho­wu­ją się tak, jak­by nie prze­szka­dza­ła im cu­dza obec­no­ść. Coś tu­taj musi być na rze­czy, nie wci­sną mi kitu. Ale też nie mam za­mia­ru zni­żać się do po­zio­mu te­ścio­wej i wtrącać się w nie swo­je ży­cie.

Ab­sur­dom nie ma ko­ńca. Krzysz­tof scho­dzi na dół i za­cho­wu­je się jak­by ni­g­dy nic. Ist­ny dom wa­ria­tów. Trze­ba stąd wiać. Gdy sły­szę dźwi­ęk SMS-a w moim te­le­fo­nie, to może być rów­nie do­brze Opatrz­no­ść Boża, jak i dia­beł wo­ła­jący mnie z pie­kła. Po­trze­bu­ję chwi­li od­de­chu. To Ka­ro­li­na do mnie na­pi­sa­ła – chce mnie wy­ci­ągnąć na im­pre­zę. Nie pa­mi­ętam na­wet, kie­dy ostat­ni raz gdzie­kol­wiek wy­cho­dzi­łam sama, ale te­raz chęt­nie i bez na­my­słu się uma­wiam.

Gdy po­ja­wia się Adam z na­szym syn­kiem na rękach, te­ścio­wa ucie­ka na górę. Prze­my­sław bez­czel­nie wita się z moim te­ściem i mężem. Oni nie mają żad­nych skru­pu­łów, a ja czu­ję się, jak­bym zna­la­zła się w sit­co­mie.

Po­mi­mo tego wszyst­kie­go po­sta­na­wiam do­ko­ńczyć przy­go­to­wy­wa­nie śnia­da­nia, cho­ćby po to, żeby Krzysz­tof nie sie­dział głod­ny przy sto­le. Dzi­ęki temu będę mo­gła choć na chwi­lę uciec od tego fa­łszu.

Te­ścio­wa wra­ca, kie­dy śnia­da­nie jest już na sto­le. Od niej i od Prze­my­sła­wa czuć woń al­ko­ho­lu. Nie wiem, czy tyl­ko ja to za­uwa­żam, a inni od­wra­ca­ją wzrok, ale tak nie po­win­no być. Cała w emo­cjach wsta­ję od sto­łu i ogła­szam:

– Wy­cho­dzę dzi­siaj.

Wiem, że Adam po tym, co zro­bił, nie zgło­si sprze­ci­wu. Tak będzie przez kil­ka ko­lej­nych dni, a pó­źniej, kie­dy po­czu­cie winy wy­pa­ru­je, wszyst­ko wró­ci do nor­my.

– Ty się na to go­dzisz?! – pyta obu­rzo­na te­ścio­wa.

Adam nie od­po­wia­da. Ja nie mam za­mia­ru się z nią kłó­cić, ale kil­ka słów ci­śnie mi się na usta. Wolę jed­nak, żeby w mo­jej ro­dzi­nie była zgo­da, więc po­zo­sta­wię je dla sie­bie. Chcąc nie chcąc, będę mu­sia­ła zna­le­źć ja­kiś spo­sób po­ro­zu­mie­nia z Da­nu­tą. Co by się nie dzia­ło, to za­wsze jest mat­ka Ada­ma. Tego nie da się zmie­nić.

***

Wie­czo­rem wszy­scy sie­dzi­my na dole przy sto­le i na­dal za­cho­wu­je­my się, jak­by wszyst­ko było w po­rząd­ku. Te­ścio­wa na pew­no ko­men­tu­je moje wy­jście i sączy jad Ada­mo­wi do ucha, cho­ciaż ona jako ostat­nia po­win­na za­bie­rać głos w mo­jej spra­wie. Nie ro­bię nic złe­go, to zwy­kłe wy­jście z ko­le­żan­ka­mi. Tak na­praw­dę wma­wiam to so­bie, bo mimo wszyst­ko czu­ję się win­na. Może to głu­pie, ale nie chcę zo­sta­wiać Tom­ka i Ada­ma sa­mych.

Mój mąż jest na mnie wście­kły, ale robi do­brą minę do złej gry. Od za­wsze umiał po­wści­ągać emo­cje. Jest też mało roz­mow­ny, wszyst­ko trze­ba z nie­go wy­ci­ągać. Może gdy­by oka­zał wi­ęcej za­in­te­re­so­wa­nia i się ode­zwał, to bym zo­sta­ła. Na­wet je­śli wo­la­ła­bym od­po­cząć od tego wszyst­kie­go.

Mam przy­go­to­wa­ny per­fek­cyj­ny ma­ki­jaż i wy­bra­ną kiec­kę na wie­czór. I przy­po­mi­na mi się, ja­kie to za­je­bi­ste uczu­cie do­brze wy­glądać. Kie­dy scho­dzę po scho­dach, w ca­łym domu sły­chać stuk mo­ich szpi­lek o drew­nia­ne stop­ni­ce.

Czu­ję, jak na mnie pa­trzą. Pod­cho­dzę do męża i ca­łu­ję go w po­li­czek. Resz­tę go­ści igno­ru­ję.

– Nie cze­kaj­cie na mnie, wró­cę pó­źno – mó­wię i ru­szam do drzwi.

Za ple­ca­mi sły­szę zrzędze­nie te­ścio­wej i sło­wa te­ścia w mo­jej obro­nie. Nie pa­trzę na nich, choć mnie to kor­ci. Po­wie­dzia­łam „a”, mu­szę po­wie­dzieć „b”. Zro­bić, co za­pla­no­wa­łam.

Pod do­mem wsia­dam do cze­ka­jącej na mnie ta­ry­fy i jadę do klu­bu. Ka­ro­li­na za­pro­si­ła mnie do lo­ka­lu w cen­trum War­sza­wy, jej ulu­bio­ne­go, nie­da­le­ko Sta­dio­nu Na­ro­do­we­go. Jej im­pre­za na pew­no po­trwa, aż do gra­ne­go o czwar­tej nad ra­nem „Snu o War­sza­wie”. Ja nie mam za­mia­ru za­ba­wić tam tak dłu­go.

Tak­sów­ka pod­je­żdża na po­stój. Otwie­ram drzwi i wy­sia­dam. Wcho­dzę po scho­dach – ko­le­żan­ki cze­ka­ją w środ­ku. Po prze­jściu przez se­lek­cję i ochro­nę tra­fiam do win­dy. Jadę nią na dru­gie pi­ętro i lądu­ję w środ­ku pie­kła.

Nie uro­dzi­łam się wczo­raj. Wiem, że nar­ko­ty­ki w war­szaw­skich klu­bach to nor­ma, ale nie prze­szka­dza mi to. Wiem też, że Ka­ro­li­nie się to po­do­ba. Szu­kam ich wzro­kiem na pierw­szej. Tam ich nie ma, albo nie umiem ich zna­le­źć.

Znaj­du­ję je w naj­dal­szym za­ka­mar­ku ko­lej­nej sali. Tak jak my­śla­łam, Ka­ro­li­na z resz­tą dziew­czyn sie­dzi scho­wa­na gdzieś w cie­niu. Jak­by wsty­dzi­ła się tego, co robi. Idę do nich, od­zy­sku­jąc przy tym pew­no­ść sie­bie, nad­wy­rężo­ną ostat­nio przez męża.

Pod­cho­dzę i sia­dam po­mi­ędzy nimi. Nie znam wszyst­kich, ale od razu włączam się do roz­mo­wy.

Rozdział 5

Wi­ęk­szo­ść ko­biet sie­dzących z nami, w tym Ka­ro­li­na, to mężat­ki. Nie jest to dla nich prze­szko­dą w do­brej za­ba­wie. Nie czu­ję się win­na, będąc tu­taj. W ko­ńcu nie ro­bię ni­cze­go złe­go. Mam swo­je za­sa­dy i nie za­mie­rzam ich ła­mać, by wku­pić się w to­wa­rzy­stwo.

Ka­ro­li­na pró­bu­je zła­pać ze mną kon­takt wzro­ko­wy. Do­sko­na­le wiem, o co jej cho­dzi, więc sta­ram się nie pa­trzeć jej w oczy. W ko­ńcu jed­nak mi się nie uda­je. Wska­zu­je gło­wą w kie­run­ku to­a­le­ty.

– Idziesz? – pyta.

Wzru­szam ra­mio­na­mi. W ko­ńcu mogę im po­to­wa­rzy­szyć. Oprócz nas idą jesz­cze dwie dziew­czy­ny. Do to­a­let pro­wa­dzi kręty ko­ry­tarz, któ­re­go pil­nu­je ochro­niarz. Kie­dy prze­cho­dzi­my obok nie­go, uśmie­cha­my się, a Ka­ro­li­na rzu­ca mu za­lot­ne spoj­rze­nie. Nie wiem, czy mężczy­zna się jej od­wza­jem­nia, czy się z niej śmie­je, jest zbyt ciem­no.

Wcho­dzi­my do ostat­niej ka­bi­ny we czte­ry. Je­ste­śmy ści­śni­ęte jak sar­dyn­ki w pusz­ce. Ja­koś uda­je się nam za­mknąć drzwi na za­mek.

Ka­ro­li­na wyj­mu­je te­le­fon i kar­tę z kie­sze­ni. Za­czy­na cze­goś szu­kać w to­reb­ce, do­sko­na­le wiem, cze­go. W ko­ńcu ra­do­śnie wy­ci­ąga wo­re­czek fo­lio­wy z bia­łą za­war­to­ścią. Wy­sy­pu­je na ekran te­le­fo­nu je­den duży ka­wa­łek ko­ka­iny. Za­czy­na go roz­drab­niać, a pó­źniej dzie­lić. Co ja­kiś czas ktoś ła­pie za klam­kę, ale nie na­chal­nie. Za­cho­wu­je­my się spo­koj­nie.

Są czte­ry gru­be na pa­lec kre­ski.

Po­dzie­li­ła na nas wszyst­kie, ale ja nie chcę. Spo­glądam na nią kar­cącym wzro­kiem, a ona się kre­ty­ńsko uśmie­cha. De­ner­wu­ję się. Ka­ro­li­na do­sko­na­le wie, że nie chcę, ale i tak za ka­żdym ra­zem mnie kusi.

– Ktoś ma zwij­kę? – pyta.

Jed­na z dziew­czyn po­da­je jej stu­zło­to­wy bank­not. Ka­ro­li­na skręca go w cia­sny ru­lo­nik i wkła­da so­bie do nosa. Na­chy­la się nad ko­mór­ką i gło­śno wci­ąga pro­szek. Pod­no­si gło­wę do góry i za­ty­ka dziur­kę, żeby nie wy­pa­dł z niej nar­ko­tyk. Po­da­je bank­not da­lej. Ko­lej­na z dziew­czyn robi to samo i sy­tu­acja się po­wta­rza, aż w ko­ńcu zo­sta­je jed­na tyl­ko kre­ska i zwij­ka tra­fia do mnie.

– Nie chcę, prze­cież wiesz – mó­wię do Ka­ro­li­ny.

– To po co tu z nami przy­la­złaś? – pyta obu­rzo­na.

– Dla to­wa­rzy­stwa? – od­po­wia­dam py­ta­niem na py­ta­nie, prze­wra­ca­jąc ocza­mi i gło­śno wzdy­cha­jąc.

– Nie bądź cipą – od­zy­wa się aro­ganc­ko, jak­by to mia­ło mnie zła­mać.

Sły­szę gło­śne wa­le­nie do drzwi, tak gło­śne, że o mało bank­not nie wy­pa­da mi z ręki.

– No, da­waj! – krzy­czy.

– Wy­ła­zić, nie ma tu ćpa­nia – wrzesz­czy ochro­niarz za drzwia­mi.

Wi­dzę, jak Ka­ro­li­na za­czy­na się go­to­wać. Pa­trzy na mnie z na­ga­ną, jak­bym zro­bi­ła jej nie wiem jaką krzyw­dę.

– Da­waj! – po­wta­rza.

– Nie! – od­po­wia­dam sta­now­czo.

Wy­ry­wa mi z dło­ni bank­not i sama na­chy­la się nad ko­lej­ną por­cją nar­ko­ty­ków, a po­tem wci­ąga je jak do­brej ja­ko­ści od­ku­rzacz. Wy­cie­ra nos, ukry­wa­jąc do­wo­dy zbrod­ni. Strząsa reszt­kę prosz­ku z te­le­fo­nu na zie­mię i cho­wa go do kie­sze­ni ra­zem z bank­no­tem i kar­tą. Otwie­ra­my w ko­ńcu drzwi. Stoi tam ki­pi­ący ze zło­ści ochro­niarz.

– Wie­cie, że nie ma tu­taj ćpa­nia? – pyta.

– Ale my tu­taj wca­le nie ćpa­ły­śmy – od­po­wia­da Ka­ro­li­na.

Za­czy­na ro­bić do nie­go ma­śla­ne oczy. On spo­gląda na nią i kręci gło­wą. Chwi­lę się za­sta­na­wia. Praw­do­po­dob­nie nad tym, czy nas wy­rzu­cić, czy nie.

– Si­ka­ły­ście tam we czte­ry?

– Tak, same się bo­imy. – Ka­ro­li­na chi­cho­cze. – Wie pan, ile tu jest nie­bez­piecz­nych typ­ków, któ­rzy tyl­ko cze­ka­ją na taką oka­zję? – do­da­je, gła­dząc go po ra­mie­niu.

Wi­dzę, jak spo­gląda w dół na jej pal­ce. Jego spoj­rze­nie bar­dzo wy­mow­nie mówi, „za­bierz tę rękę, albo ci ją zła­mię”. Ona jed­nak so­bie z tego nic nie robi. Ochro­niarz się cofa.

– Jak was jesz­cze raz tu zo­ba­czę z tym skła­dzie, wy­la­tu­je­cie – mówi, gro­żąc nam pal­cem.

Od­cho­dzi­my, a cała sy­tu­acja jest dla mnie sy­gna­łem, że naj­le­piej będzie, je­śli nie zo­sta­nę z nimi do rana. Czu­ję się dziw­nie bez dziec­ka i Ada­ma. W ko­ńcu je­stem z lu­dźmi, ale czu­ję się sa­mot­na. Tęsk­no­ta za ro­dzi­ną jest sil­niej­sza ode mnie, choć pró­bu­ję ją zdu­sić.

Wra­ca­my do loży, a dziew­czy­nom wca­le nie jest wstyd. Ja zaś od­czu­wam za­że­no­wa­nie i nie je­stem z sie­bie dum­na z tego, co się przed chwi­lą wy­da­rzy­ło, choć by­łam je­dy­ną „nie­prak­ty­ku­jącą”. One cie­szą się, opo­wia­da­jąc resz­cie zna­jo­mych na­szą przy­go­dę z ochro­nia­rzem.

Al­ko­hol leje się stru­mie­nia­mi. Wy­pi­łam dwa drin­ki i nie czu­ję się pi­ja­na. Dziew­czy­ny cho­dzą na par­kiet i ko­kie­tu­ją ko­lej­nych fa­ce­tów. Tęsk­no­ta za do­mem sta­je się nie do wy­trzy­ma­nia. Co chwi­lę spraw­dzam te­le­fon. Mam na­dzie­ję, że zo­ba­czę tam nie­ode­bra­ne po­łącze­nie albo wia­do­mo­ść od Ada­ma.

Nie wiem, czy o mnie my­śli, czy mar­twi się, jak de­kla­ro­wał, uspra­wie­dli­wia­jąc obec­no­ść ka­me­ry w na­szym domu. Może to tyl­ko taka jego poza i ma mnie po pro­stu głębo­ko w czte­rech li­te­rach, a gra do­bre­go, ukry­wa­jąc swo­ją praw­dzi­wą twarz.

Źle się czu­ję. Mój do­bry na­strój sta­cza się po rów­ni po­chy­łej, aż w ko­ńcu wali o zie­mię i roz­trza­sku­je się. Ser­ce mi ło­mo­cze ze stre­su. Ob­le­wa mnie zim­ny pot. Za chwi­lę zwy­mio­tu­ję albo ze­mdle­ję. Wsta­ję z loży, na któ­rej już prak­tycz­nie nikt nie sie­dzi, i idę w kie­run­ku to­a­le­ty.

Mi­jam ko­lej­ny raz ochro­nia­rza. Czu­ję na so­bie jego wzrok. Prze­cho­dzę obok i od razu tra­fiam pod zlew. Opie­ram się o nie­go i spo­glądam w lu­stro. Je­stem upior­nie bla­da. Sto­ję tak chwi­lę, aż uda­je mi się uspo­ko­ić. Gło­śno od­dy­cham.

W lu­strze wi­dzę, jak otwie­ra­ją się drzwi to­a­le­ty, a z ka­bi­ny wy­cho­dzi moja przy­ja­ció­łka. Pew­nie po­trze­bo­wa­ła ko­lej­nej daw­ki ko­ka­iny… Pod­no­si dłoń do twa­rzy. Sądzę, że wy­trze nos, ale ona wy­cie­ra kąci­ki ust. W ogó­le mnie nie za­uwa­ża, prze­cho­dzi obok. Chwi­lę po niej wy­cho­dzi z ka­bi­ny ja­kiś fa­cet i bez że­na­dy za­pi­na spodnie. Już wszyst­ko ja­sne. To w zu­pe­łno­ści wy­star­czy na ten wie­czór.

Wra­cam i ko­lej­nym gwo­ździem do im­pre­zo­wej trum­ny jest obec­no­ść fa­ce­tów w loży. Chcę po­de­jść i się po­że­gnać, kie­dy czu­ję w kie­sze­ni wi­bra­cję te­le­fo­nu. Wy­ci­ągam go i czu­ję ulgę – dzwo­ni Adam. Chce, że­bym wró­ci­ła do domu, do nie­go i dziec­ka. Może wresz­cie po­sze­dł po ro­zum do gło­wy i pra­gnie, żeby mi­ędzy nami się uło­ży­ło. Nie że­gnam się więc z nimi i od razu idę do wy­jścia. Przed klu­bem ła­pię pierw­szą lep­szą tak­sów­kę i ru­szam w dro­gę po­wrot­ną do domu.

Sia­dam wy­god­nie na tyl­nej ka­na­pie sa­mo­cho­du. Je­stem spo­koj­na. Po złym sa­mo­po­czu­ciu, ja­kie do­pa­dło mnie w klu­bie, nie ma śla­du. Od cza­su do cza­su war­to jest się na­ocz­nie prze­ko­nać, dla­cze­go od­pu­ści­ło się ta­kie eska­pa­dy, żeby za nimi nie tęsk­nić.

Rozdział 6

Tak jak wspo­mnia­łam, na po­cząt­ku nie tyl­ko Adam za­ra­biał na dom, ja rów­nież mia­łam do­cho­dy. Pro­wa­dzi­łam fir­mę. Tyle że moja pra­ca w dzie­wi­ęćdzie­si­ęciu pro­cen­tach po­le­ga­ła na sie­dze­niu z te­le­fo­nem w dło­ni. Cie­szy­ło mnie to, bo dzi­ęki temu mo­głam spędzić wi­ęcej cza­su z syn­kiem i zaj­mo­wać się do­mem.

Dzie­si­ęć pro­cent mo­je­go ży­cia przed­si­ębior­cy zaj­mo­wa­ły tar­gi, kon­fe­ren­cje i szko­le­nia. W tym cza­sie to Adam pil­no­wał na­sze­go do­byt­ku i ma­łej ro­dzi­ny. Ja dzi­ęki ta­kie­mu ukła­do­wi mo­głam spo­koj­nie sku­pić się na roz­wo­ju, nie mar­twi­ąc o to, co za­sta­nę po po­wro­cie do domu.

***

Z nie­szczęsnej im­pre­zy z Ka­ro­li­ną wró­ci­łam dość pó­źno i za­sta­łam mo­ich chło­pa­ków śpi­ących. Po ci­chu przy­go­to­wa­łam się do spa­nia, po­ło­ży­łam obok i też za­snęłam. Nie wiem cze­mu, ale od po­wro­tu czu­łam całą sobą, że wszyst­ko mi­ędzy nami się uło­ży i będzie jak daw­niej. Chcę dać nam szan­sę.

Bu­dzę się rano i wi­dzę naj­pi­ęk­niej­szą rzecz na świe­cie, czy­li syn­ka spo­koj­nie śpi­ące­go w swo­im łó­żecz­ku. Śpi głębo­ko i pew­nie jesz­cze so­bie po­śpi. Od­wra­cam się na łó­żku i spo­glądam na Ada­ma. Do­pie­ro wte­dy do­strze­gam, że on też nie śpi i mi się przy­gląda.

De­li­kat­nie za­czy­na prze­su­wać dło­nią po moim po­licz­ku. Jego do­tyk na­dal na mnie dzia­ła, a reszt­ki żalu zni­ka­ją. Czu­ję jak przez moje cia­ło prze­cho­dzi przy­jem­ny prąd i na chwi­lę mnie pa­ra­li­żu­je. Wszyst­ko za­sty­ga w cza­sie.

Zbli­ża się do mnie po­wo­li, nie­zgrab­nie. Za­my­kam oczy, a on ca­łu­je mnie na­mi­ęt­nie w usta. Nie prze­sta­je, jest za­chłan­ny, jak­by cały wie­czór cze­kał, aż w ko­ńcu wró­cę do domu. Chy­ba też dała mu się we zna­ki at­mos­fe­ra mi­ędzy nami.

Jego dłoń za­czy­na wędro­wać ni­żej i ni­żej. W ko­ńcu znaj­du­je się pod de­li­kat­ną ko­ron­ko­wą tka­ni­ną pi­ża­my. Su­nie nią po moim brzu­chu, a ja spi­nam się co­raz bar­dziej, aż w ko­ńcu chwy­ta pew­nie za pie­rś i ści­ska. Mój od­dech za­czy­na przy­spie­szać. Czu­ję, jak po­wo­li ro­śnie we mnie po­żąda­nie.

Nie prze­sta­jąc mnie ca­ło­wać, wcho­dzi na mnie. Od­ry­wam się od jego ust na chwi­lę i zer­kam, czy sy­nek śpi. Ca­łu­je moją szy­ję. Po­zo­sta­wia na niej ślad swo­ich zębów i śli­ny.

– Spo­koj­nie, nie obu­dzi się – szep­cze.

Jego po­ca­łun­ki scho­dzą co­raz ni­żej i ni­żej. Jest już w oko­li­cach brzu­cha, kie­dy gwa­łtow­nie roz­chy­la moje nogi, by zna­le­źć się mi­ędzy nimi. Przy­ci­ąga mnie do sie­bie moc­no. Przy­gry­zam war­gę, ocze­ku­jąc na to, co ma na­de­jść.

Od­chy­la dół mo­jej bie­li­zny, a po chwi­li czu­ję, jak de­li­kat­nie mu­ska mnie języ­kiem. Ro­bię się co­raz bar­dziej mo­kra i chęt­na na nie­go. Kła­dę dłoń na czub­ku jego gło­wy i przy­ci­skam do sie­bie. Za­czy­na mnie do­ty­kać. Po­wo­li wsu­wa we mnie pal­ce, jest de­li­kat­ny, ale przy tym pew­ny tego, co robi.

To zde­cy­do­wa­nie za mało. Je­stem na­pa­lo­na i do tego oba­wiam się, że ktoś może nam prze­rwać, a chcę go w so­bie po­czuć. Jest zdzi­wio­ny, kie­dy go od­py­cham. A ja ob­ra­cam się do nie­go ple­ca­mi.

Po­tra­fię so­bie wy­obra­zić jego wy­raz twa­rzy, jak opusz­czam majt­ki do ko­lan. Po­chy­lam się i opie­ram łok­cia­mi o łó­żko. Wy­gi­nam ple­cy w łuk i cze­kam. Na szczęście nie każe mi dłu­go tego ro­bić. Jest już za mną. Prze­je­żdża pe­ni­sem w górę i w dół, aż w ko­ńcu wsu­wa go we mnie pew­nie i moc­no.

Przy­gry­zam po­ściel, żeby nie za­cząć jęczeć. Jest per­fek­cyj­nie, nie chcę, żeby prze­sta­wał. Łó­żko za­czy­na prze­su­wać się po podło­dze, aż w ko­ńcu ude­rza o ścia­nę, co pew­nie sły­chać we wszyst­kich po­miesz­cze­niach w domu. Nie mamy zbyt dużo cza­su. Od­wra­cam się do nie­go.

– Szyb­ciej – dy­szę.

Za­czy­na przy­spie­szać. Dźwi­ęk obi­ja­nych o sie­bie ciał robi się co­raz gło­śniej­szy. Za­czy­nam się cała na­pi­nać i tra­cę kon­tro­lę nad cia­łem i umy­słem. Od­pły­wam w pe­łnię roz­ko­szy, a on w ko­ńcu opa­da, ko­ńcząc we mnie.

Ucie­kam do ła­zien­ki. Nie mamy zbyt wie­le cza­su, nim wszy­scy się obu­dzą. Chcę do­pro­wa­dzić roz­trze­pa­ne wło­sy do ładu i samą sie­bie do po­rząd­ku w sen­sie fi­zycz­nym i emo­cjo­nal­nym. Wcho­dzę pod prysz­nic, a on już jest za mną.

Za­cho­dzi mnie od tyłu i za­sy­pu­je moje cia­ło ko­lej­ny­mi po­ca­łun­ka­mi. Czu­ję, że zno­wu robi się twar­dy. Od­wra­cam się do nie­go i ca­łu­ję go w usta. Pa­trzę mu pro­sto w oczy. Wi­dzę to, co wi­dzia­łam w nim wcze­śniej. Wró­cił mój Adam.

– Pó­źniej – mó­wię, ma­jąc na my­śli jego erek­cję.

Nie jest za­do­wo­lo­ny, ale się go­dzi. Bie­rze­my prysz­nic i je­ste­śmy go­to­wi do ze­jścia na dół. Za­sta­na­wiam się, co przy­nie­sie ten dzień. Wcho­dzi­my do sa­lo­nu. Wi­dać po mnie, że je­stem za­do­wo­lo­na, Adam wy­gląda po­dob­nie.

Wszy­scy już na nas cze­ka­ją na dole, więc wła­ści­wie ob­ser­wu­ją nas od pierw­sze­go kro­ku na scho­dach. Te­ścio­wa mu­sia­ła zo­ba­czyć, że się po­go­dzi­li­śmy, bo jej mina jest nie­tęga, a pew­nie już się cie­szy­ła, że się mnie po­zbędzie.

Pod­cho­dzę i sia­dam przy sto­le ze wszyst­ki­mi. Dzień za­czy­na­my od kawy. Wszyst­ko wy­gląda tak, jak­by wresz­cie mia­ło wy­jść na pro­stą. Na­wet mama Ada­ma jest dla mnie mil­sza. Może jed­nak znaj­dzie się ja­kaś rada na tok­sycz­ną re­la­cję z te­ścio­wą. Praw­dę mó­wi­ąc, męczy mnie to, że nie mo­że­my mieć nor­mal­ne­go kon­tak­tu. Je­stem dla niej wro­giem z sa­me­go roz­da­nia, bo prze­cież nie zro­bi­łam jej w ży­ciu nic złe­go.

Mam wra­że­nie, że gdy oczy­ści się at­mos­fe­ra mi­ędzy nami, to wszyst­ko wró­ci do po­rząd­ku. Naj­gor­szym do­rad­cą jest wkur­wio­na te­ścio­wa szep­cząca sy­no­wi na ucho same złe rze­czy. Za wszel­ką cenę chcę, żeby było nor­mal­nie, dla sie­bie, dziec­ka i Ada­ma.

Po śnia­da­niu wy­cho­dzi­my wszy­scy do ogro­du. Choć jest po­czątek wio­sny, ter­mo­metr wska­zu­je już lato. Sło­ńce przy­grze­wa. Na chwi­lę opusz­czam ta­ras. Chcę spraw­dzić, jak mają się moje kwia­ty. Mam na­dzie­ję, że kwit­ną, w prze­ci­wie­ństwie do mo­je­go ma­łże­ństwa.

Cho­dzę od grząd­ki do grząd­ki. W pew­nym mo­men­cie czu­ję czy­jąś obec­no­ść za ple­ca­mi. Od­wra­cam się…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej