Martwe na zawsze. Zepsute miasto - Gostyński Mateusz - ebook

Martwe na zawsze. Zepsute miasto ebook

Gostyński Mateusz

4,7

Opis

Pasja, oddanie i namiętny seks z męskiej perspektywy!

Tomasz zmaga się z demonami przeszłości. Choć przyjaciele zaczynają wątpić w jego intencje, to lojalność nadal jest dla niego najwyższą wartością. Wiele razy życie stawia go przed ciężkimi wyborami, których w końcu będzie musiał dokonać.

Tym razem walczy nie tylko z wrogiem, ale też z czasem, którego ma coraz mniej. Zaczyna dostrzegać w życiu coś więcej niż tylko seks.

Czy przed śmiercią dowie się, czym jest prawdziwe uczucie?

I najważniejsze, czy uda mu się uratować bliskich, którzy stali się dla niego tak ważni?

Oficjalnie - to jest powieść! Nieoficjalnie - to najlepsze zakończenie trylogii erotycznej, jaką kiedykolwiek czytałaś!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (48 ocen)
38
6
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Izabela_kierzko27

Nie polecam

Jedna z gorszych książek. Niby ma być intryga, ale jej nie ma, książka nie buduje żadnego napięcia, brakuje ciągu przyczynowo-skutkowego. Jeżeli przeczytaliście, ze jest to dobra powieść erotyczna to tez nie! Sceny niczym napisane przez nastolatka, bardziej żenujące niż podniecające. Okropna.
10
ania83sosnowiec

Nie oderwiesz się od lektury

"Miałem rodzinę, najważniejszą i najlepszą, bo stworzoną z niczego. Grupę przyjaciół, których nie łączyły więzy krwi, a mimo to oddaliby za siebie życie. Lojalność, kurwa, lojalność ponad wszystko." "Martwi na zawsze. Zepsute miasto" czyli trzecia, ostatnia część świetnej serii @mateusz.gostynski @wydawnictwo_pascal_books @lovebook_stronymilosci @gangsterskapisownia. Powiem szczerze, bałam się tej części. Myślałam, że autor nie będzie mnie w stanie niczym zaskoczyć, a jednak udało mu się wprowadzić zamęt w mojej głowie. Po drugim tomie, gdzie rzuciłam książką, z niecierpliwością czekałam na ciąg dalszy. I nie rozczarowałam się. Po pierwsze na plus zasługuje fabuła. Majstersztyk. Czytasz z wypiekami na twarzy i zastanawiasz się, co tu się odstawia. Nie wiesz, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Intryga goni intrygę. Trzeba się mocno skupić, żeby nadarzyć za akcją. Po drugie bohaterowie. Główną rolę odgrywa Tomasz - Jubiler. To wokół niego toczy się cała akcja. To on jest planistą i wy...
10
Anna19711

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
EdytaRuda0606

Nie oderwiesz się od lektury

Trzymająca w napięciu książka w nietypowym mega zaskakującym zakończeniem. Polecam 👍
00
Kamila8823

Dobrze spędzony czas

W tej części naprawdę sporo się dzieje. Wszystkie te zagadki,układy, powiązania sprawiały że nie mogłam odłożyć książki na bok. Choć przeczuwałam, że Jubiler wcale nie zginął, to i tak zakończenie mi się podobało. Erotyk przepleciony z kryminałem, czyli coś co lubię najbardziej.
00

Popularność




Prolog

Zło­tó­wa, obec­nie

Ni­g­dy nie my­śla­łem, że znaj­dę się w tym po­ło­że­niu. Pa­mi­ętam, jak ka­żde­go dnia wo­zi­łem Pre­ze­sa w to pier­do­lo­ne miej­sce. Chcia­łbym, żeby to wszyst­ko oka­za­ło się snem, z któ­re­go ktoś mnie za­raz wy­bu­dzi. Ale nie­ste­ty. Trwa­ło to już od kil­ku lat i wie­dzia­łem, że to rze­czy­wi­sto­ść, z któ­rą na­le­ży się w ko­ńcu po­go­dzić.

Wsze­dłem przez cmen­tar­ną bra­mę. Nio­słem bu­tel­kę jego uko­cha­ne­go bur­bo­na. Przy­sze­dłem do­kład­nie zdać ra­port, jak za daw­nych lat. Nie wie­dzia­łem na­wet, dla­cze­go to ro­bię.

Usia­dłem przy gro­bie i roz­la­łem tro­chę al­ko­ho­lu na zie­mię przed po­mni­kiem.

– Zdro­wie Pre­ze­sa – rzu­ci­łem i po­ci­ągnąłem z bu­tel­ki.

Wci­ąż dzi­wi­ła mnie ci­sza, któ­ra pa­no­wa­ła w tym miej­scu. Była wręcz nie do znie­sie­nia. Za ka­żdym ra­zem li­czy­łem, że ktoś mi od­po­wie, ale to prze­cież było nie­mo­żli­we. Pi­li­śmy so­bie ra­zem, ja i mój mar­twy to­wa­rzysz, w spo­ko­ju.

Usły­sza­łem za ple­ca­mi kro­ki, co­raz gło­śniej­sze. Ktoś się zbli­żał. Chwy­ci­łem za­cho­waw­czo klam­kę i ob­ró­ci­łem się po­wo­li.

– Nie po­win­naś tu przy­cho­dzić – po­wie­dzia­łem sta­now­czo do Niny.

– Mi­chał, idź się przy­wi­tać z wuj­kiem – po­wie­dzia­ła, a zza jej ple­ców wy­ło­ni­ło się kil­ku­let­nie dziec­ko.

Mały za­czął biec nie­zgrab­nie w moim kie­run­ku. Wzi­ąłem go na ręce, a on moc­no mnie przy­tu­lił.

– Cze­ść wu­jek! – rzu­cił śmia­ło i się za­śmiał.

– To jego? – za­py­ta­łem zdzi­wio­ny.

– Prze­cież nie two­je – od­pa­rła za­czep­nie.

– Tym bar­dziej nie po­win­naś tu być – po­wie­dzia­łem i od­sta­wi­łem dzie­cia­ka na zie­mię. – Gdy­by nie ty, wszyst­ko by­ło­by jak daw­niej. – Po­ci­ągnąłem łyka z bu­tel­ki i po­pa­trzy­łem na grób.

Nina ob­ró­ci­ła się na pi­ęcie i po­szła w kie­run­ku sa­mo­cho­du wi­docz­ne­go za pło­tem, któ­rym pew­nie przy­je­cha­ła. Była skraj­nie nie­od­po­wie­dzial­na. Co mar­twe, po­win­no po­zo­stać mar­twe na za­wsze.

Rozdział 1

Ju­bi­ler, kil­ka lat wcze­śniej

Zna­cie to uczu­cie, kie­dy jed­no­cze­śnie chce­cie po­de­rżnąć ko­muś gar­dło i ze­rwać z nie­go całe ubra­nie, nie ma­jąc żad­nych za­ha­mo­wań? Ja je po­zna­łem tam­tej nocy.

Po­ra­nek wca­le nie był lep­szy. Sama myśl o wspó­łpra­cy z nią przy­pra­wia­ła mnie o mdło­ści. O wie­le ła­twiej by­ło­by mi wy­pu­ścić z jej nic nie­war­te­go cia­ła ży­cie, niż uwie­rzyć w to, że kie­ru­je się do­bry­mi in­ten­cja­mi. Czu­łem, że je­dy­ne, co jest dla niej wa­żne, to ona sama i nikt inny.

Od nie­na­wi­ści do mi­ło­ści jest tyl­ko je­den krok. Do­ta­rło wte­dy do mnie, jak bar­dzo praw­dzi­wy jest sens tego zda­nia. W ułam­ku se­kun­dy wszyst­ko wy­wró­ci­ło się do góry no­ga­mi.

Nie wie­dzia­łem, ja­kie są jej praw­dzi­we in­ten­cje, ale by­łem pew­ny, że tym ra­zem nie dam się wy­ro­lo­wać. Od sa­me­go rana śle­dzi­łem ka­żdy jej krok, ka­żdy ruch ręką i ka­żdą zmia­nę w mi­mi­ce twa­rzy.

Je­dy­nym spo­so­bem, żeby do­brać się do Le­sju­ko­wa, był pod­stęp. Sko­ro praw­do­po­dob­nie wy­słał za mną swo­ich lu­dzi, naj­bar­dziej nie­roz­wa­żnym, ale też zde­cy­do­wa­nie naj­lep­szym wy­jściem było to, żeby go zna­le­źć. W ko­ńcu kie­dy my­śli­wy sta­je się zwie­rzy­ną, po­pe­łnia naj­wi­ęcej błędów.

Mu­sia­łem to prze­my­śleć. Nie mo­głem so­bie po­zwo­lić na cho­ćby naj­mniej­szy błąd. Ceną by­ło­by ży­cie moje i mo­ich bli­skich, a to je­dy­ny koszt, któ­re­go nie mo­głem po­nie­ść. Pa­ra­dok­sal­nie w ob­li­czu tak ci­ężkiej sy­tu­acji wresz­cie czu­łem się sobą.

Wsta­łem z ka­na­py. Zo­ba­czy­łem, że Zło­tó­wa prze­cie­ra oczy.

– Co ty ro­bisz? – za­py­tał, zie­wa­jąc.

– Przy­pil­nuj jej. – Kiw­nąłem gło­wą w kie­run­ku Niny.

– Jej?! – wark­nęła. – Chy­ba mam imię.

– Nie ma to naj­mniej­sze­go zna­cze­nia. – par­sk­nąłem.

Ka­rol wstał z łó­żka i pod­sze­dł do mnie.

– Co ty, kur­wa, pla­nu­jesz? – szep­nął mi do ucha.

– Spo­koj­nie – od­pa­rłem. – Sko­ro mamy od­je­bać naj­wi­ęk­szy nu­mer w na­szej ka­rie­rze, to wy­pa­da­ło­by to prze­my­śleć.

Chy­ba zga­dzał się ze mną, bo nie pro­te­sto­wał. Od­pro­wa­dził mnie wzro­kiem do drzwi, a sam zo­stał w to­wa­rzy­stwie, któ­re­go mu nie za­zdro­ści­łem.

Cie­ka­wi­ło mnie, czy w dziu­rze ta­kiej jak ta mo­żna się cze­goś na­pić. Fakt, że nie­daw­no wsta­ło sło­ńce, nie był istot­ny. Bur­bon był dla mnie re­me­dium na wszyst­ko. Mu­sia­łem się na­pić, żeby moje my­śli sta­ły się bar­dziej kla­row­ne.

Pra­cow­nik re­cep­cji skie­ro­wał mnie do baru, miej­sca, któ­re w ża­den spo­sób nie przy­po­mi­na­ło mo­ich stan­dar­do­wych wy­bo­rów. Nie mo­głem jed­nak wy­brzy­dzać.

Gdy do­cho­dzi­łem do baru, ja­kiś fa­cet gwa­łtow­nie na mnie wpa­dł.

– Oj, prze­pra­szam – rzu­cił.

– Nie, to moja wina – od­pa­rłem, bo nie chcia­łem wzbu­dzać po­dej­rzeń.

Mężczy­zna za­czął mi się przy­glądać. Wi­dzia­łem w jego oczach coś, co mnie za­nie­po­ko­iło, więc si­ęgnąłem po klam­kę.

– Pa­nie Za­biel­ski, tak z sa­me­go rana? – syk­nął, wi­dząc moją re­ak­cję. – Usi­ądźmy, na­pij­my się i po­roz­ma­wiaj­my. Nie ma sen­su roz­le­wać krwi te­raz, sko­ro i tak ma zo­stać pó­źniej prze­la­na.

Nie mia­łem po­jęcia, o co mu cho­dzi. Otak­so­wa­łem go wzro­kiem. Wy­glądał ca­łko­wi­cie zwy­czaj­nie, ale coś mi nie pa­so­wa­ło. Wi­dać było po jego po­sta­wie, że jest nad­mier­nie pew­ny sie­bie. Nie zwa­żał na ni­ko­go ani na nic. Zu­pe­łnie jak­by uwa­żał się za pana ży­cia i śmier­ci.

– Dla­cze­go mia­łbym z tobą roz­ma­wiać?

– Po­wiedz­my, że nie masz wy­bo­ru – od­pa­rł.

– Chcesz mnie spraw­dzić?! – za­py­ta­łem, za­ci­ska­jąc dłoń na bro­ni.

– Po co te ner­wy? – Za­śmiał się. – Ro­zej­rzyj się! Za­nim na­ci­śniesz spust, ktoś na pew­no cię zdej­mie. – Po­kle­pał mnie po ple­cach. – A te­raz cho­dźmy. – Mach­nął ręką w kie­run­ku ba­ro­wej lady.

No cóż, chcia­łem się do­wie­dzieć, cze­go ten czło­wiek ode mnie chce. Po­trze­bo­wa­łem ad­re­na­li­ny jak ognia, któ­ry po­wo­li pod­sy­cał moje ży­cie. Opa­rłem się o ladę i za­mó­wi­łem szklan­kę bur­bo­na wy­pe­łnio­ną po sam brzeg. Bar­man po­dał mi tru­nek, a ja od razu wy­chy­li­łem po­ło­wę.

– Kim je­steś i cze­go chcesz? – po­no­wi­łem py­ta­nie.

– Od­po­wiem naj­pierw, cze­go nie chcę. – Wy­jął z kie­sze­ni zdjęcia i za­czął je ukła­dać na bla­cie. To były fo­to­gra­fie mo­ich przy­ja­ciół w ró­żnych sy­tu­acjach. – Nie chcia­łbym, żeby pa­ńscy bli­scy spędzi­li resz­tę swo­ich dni w od­osob­nie­niu.

– Nie je­ste­śmy w Pol­sce, więc za­kła­dam, że pra­cu­jesz dla In­ter­po­lu, a ja nie mam w zwy­cza­ju wspó­łpra­co­wać z psa­mi.

Wsta­łem i za­cząłem od­cho­dzić, ale zła­pał mnie za ra­mię i moc­no ści­snął. Spoj­rza­łem wy­mow­nie na jego dłoń, a on od razu mnie pu­ścił.

– Prze­pra­szam. – Wy­ci­ągnął w moim kie­run­ku otwar­te dło­nie. – Cho­dzi o to, że moi lu­dzie cze­ka­ją na roz­kaz za­trzy­ma­nia osób wi­docz­nych na zdjęciach i tyl­ko ode mnie za­le­ży, czy zo­sta­nie wy­da­ny.

– Czy­li albo będę wspó­łpra­co­wał, albo nas wszyst­kich za­mknie­cie? – za­py­ta­łem.

– Wszyst­kich nie, nie mamy nic na pana i cór­kę Le­sju­ko­wa, więc wy po­zo­sta­nie­cie wol­ni, je­śli mo­żna tak to na­zwać.

– Te­raz pew­nie po­wiesz, cze­go ode mnie chce­cie.

– Prze­cież to oczy­wi­ste. – Uśmiech­nął się. – Le­sju­ko­wa...

– Po­cze­kaj – wtrąci­łem. – Chy­ba masz mało ak­tu­al­ne in­for­ma­cje. – Za­śmia­łem się. – Le­sju­kow wy­dał na mnie wy­rok śmier­ci, więc będę dla was mało uży­tecz­ny.

– To nie­praw­da – Po­ka­zał zęby, dziw­nie się szcze­rząc. – Nie ma dla mnie naj­mniej­sze­go zna­cze­nia, jak to zro­bisz. Alek­siej ma znik­nąć, a czy będziesz wspó­łpra­co­wać, czy sta­niesz się na­szym na­jem­ni­kiem, to mnie nie ob­cho­dzi…

– I tak nikt się o tym nie do­wie i całe za­słu­gi spły­ną na was. Pier­do­lo­na po­li­ty­ka – par­sk­nąłem śmie­chem.

– Do­kład­nie tak. – Na­gle spo­wa­żniał. – Dru­ga opcja jest nie­ste­ty gor­sza, przy­naj­mniej dla cie­bie…

– Dla­cze­go tak sądzisz?

– Bo je­stem prak­tycz­nie pe­wien, że Le­sju­kow nie odej­dzie z tego świa­ta sam. On po­ci­ągnie cię za sobą. Ma zbyt dużą ochro­nę i jest zbyt ostro­żny, żeby za­li­czyć wpad­kę, więc dla cie­bie to będzie ostat­ni rajd.

Wró­ci­łem do baru po szklan­kę i po­now­nie ru­szy­łem w kie­run­ku wy­jścia. Idąc, pod­nio­słem ją na chwi­lę.

– Za ostat­nią prze­ja­żdżkę! – krzyk­nąłem, wy­pi­łem i roz­bi­łem szkło o podło­gę. – Nikt oprócz nas nie może o tym wie­dzieć – rzu­ci­łem na od­chod­ne.

Nie ba­łem się śmier­ci. Od dłu­gie­go cza­su by­łem z nią po­go­dzo­ny, a chwi­la­mi sam chcia­łem jej spoj­rzeć w oczy. In­ter­pol po­sta­wił spra­wę ja­sno: albo ja, albo moja ro­dzi­na, więc wy­bór był oczy­wi­sty. Oni ni­g­dy nie spi­sa­li mnie na stra­ty, więc ja też nie mo­głem się od nich od­wró­cić. Mia­łem za­sa­dy, któ­rych nie za­mie­rza­łem ła­mać. To było coś, dla cze­go war­to było umrzeć.

Za­nim wró­ci­łem do po­ko­ju, po­skła­da­łem wszyst­ko w gło­wie do kupy. Nie chcia­łem zrzu­cać na ni­ko­go od­po­wie­dzial­no­ści, jaką była de­cy­zja w tej spra­wie. Wie­dzia­łem, że ka­żda bli­ska mi oso­ba by­ła­by skłon­na się po­świ­ęcić dla do­bra ogó­łu. Na szczęście ta rola tym ra­zem przy­pa­dła mnie i to ja mia­łem ich ura­to­wać, tak jak oni ka­żde­go dnia ra­to­wa­li mnie przed sa­mym sobą.

Z uśmie­chem wsze­dłem do na­sze­go tym­cza­so­we­go lo­kum.

– A co ty się tak szcze­rzysz? – rzu­ci­ła Nina, prze­wra­ca­jąc ocza­mi.

– Na pew­no nie na twój wi­dok – od­pa­rłem i pod­sze­dłem do Zło­tó­wy.

– Mu­szę zna­le­źć Alek­sie­ja… – po­wie­dzia­łem.

– I żeby do tego do­jść, po­trze­bo­wa­łeś wódy i prze­strze­ni? – za­py­ta­ła Nina.

– Milcz! – Rzu­ci­łem jej mor­der­cze spoj­rze­nie.

– Pa­mi­ętaj, że moje ży­cie też jest na sza­li.

– Ale jest naj­mniej war­te – Spoj­rza­łem na nią i od­wró­ci­łem się do Zło­tó­wy. – Mu­si­my do­wie­dzieć się o nim wszyst­kie­go, do­słow­nie wszyst­kie­go, na­wet o któ­rej go­dzi­nie pra­wą ręką si­ęga po trze­ci li­stek pa­pie­ru to­a­le­to­we­go. Chcę go spo­tkać w miej­scu pu­blicz­nym, naj­le­piej neu­tral­nym, gdzie nie wszy­scy obec­ni będą na jego li­ście płac ro­zu­miesz? – wy­ja­śni­łem.

– Ro­zu­miem. – Ski­nął gło­wą. – Tyl­ko czy to nie jest zbyt nie­bez­piecz­ne?

– Nie­bez­piecz­ne jest to, że tu­taj przy­je­cha­li­śmy, bo to nie jest nasz te­ren – od­pa­rłem. – Ale mu­si­my się za­cho­wy­wać, jak­by był. Chcę wzbu­dzić w nim strach i zna­le­źć go szyb­ciej, niż on znaj­dzie mnie.

– Chy­ba nie je­steś aż tak głu­pi, żeby za­bi­jać go przy świad­kach? – wtrąci­ła się zno­wu Nina.

– Wy­star­czy, że je­stem na tyle głu­pi, żeby sie­dzieć z tobą w jed­nym po­ko­ju – od­pa­rłem.

Z dru­giej stro­ny to ona i jej mat­ka były w tej sy­tu­acji nie­zwy­kle wa­żnym za­so­bem. Prze­cież mu­sia­ły coś wie­dzieć na te­mat Alek­sie­ja, a ka­żdy strzępek in­for­ma­cji był w tej chwi­li na wagę zło­ta.

Rozdział 2

Chcia­łbym mieć czas na po­że­gna­nie się ze wszyst­ki­mi. Mieć choć cień szan­sy na wy­na­gro­dze­nie wszyst­kich krzywd, któ­re wy­rządzi­łem po dro­dze. Być może moim obec­nym dzia­ła­niem od­ku­pię wresz­cie grze­chy, któ­re po­pe­łni­łem wo­bec bli­skich? Może i ja mia­łem szan­sę na od­ku­pie­nie win.

– Wsta­waj! – rzu­ci­łem do Niny pod­nie­sio­nym gło­sem.

– Nie będziesz mi mó­wił, co mam ro­bić!

Pod­sze­dłem do niej, zła­pa­łem ją pod ra­mię i pod­nio­słem z łó­żka, na któ­rym sie­dzia­ła.

– Puść mnie! – wrza­snęła i za­częła mnie okła­dać po klat­ce pier­sio­wej.

– Uspo­kój się, idzie­my tyl­ko po­roz­ma­wiać z te­ścio­wą. – Za­śmia­łem się.

Pu­ści­łem ją przo­dem i wszy­scy prze­szli­śmy do dru­gie­go po­ko­ju.

– Na­ta­sza – za­cząłem. – Alek­siej wie, że się od nie­go od­wró­ci­ły­ście? – za­py­ta­łem.

– Nie wie o mnie – wy­sko­czy­ła Nina.

– Sie­dź ci­cho! – wrza­snęła Na­ta­sza.

– Niech mówi – po­wie­dzia­łem i sta­nąłem bar­dzo bli­sko Niny. – Mia­łem wra­że­nie, że się go wy­rze­kłaś.

– Tak było, tyl­ko Le­sju­kow praw­do­po­dob­nie na­dal nie ma po­jęcia, że na­wi­ąza­łam z tobą kon­takt, więc mamy nie­wiel­ką szan­sę, ale… – Prze­rwa­ła na chwi­lę. – Na­sza re­la­cja nie jest ty­po­wą re­la­cją ojca i cór­ki. Je­stem dla nie­go tyl­ko pion­kiem w grze, ni­kim wa­żnym. Za­bi­łby mnie przy pierw­szej lep­szej oka­zji, gdy­by tyl­ko wy­czuł zdra­dę…

– Dla­te­go nie mów nic wi­ęcej – wtrąci­ła Na­ta­sza.

– Nie! – po­wie­dzia­ła gło­śno Nina. – Tak na­le­ży zro­bić. Ten cały ba­ła­gan po­wstał prze­ze mnie i je­śli mam mo­żli­wo­ść, to po­mo­gę go po­sprzątać.

– Świet­nie, więc mamy ochot­ni­ka – par­sk­nął Zło­tó­wa. – Ale co da­lej?

– Nina po­ka­za­ła nam, jak do­brą jest ak­tor­ką, więc dla niej będzie to tyl­ko ko­lej­na rola. – Po­kle­pa­łem Zło­tó­wę po ple­cach. – A ja wtar­gnę na sce­nę w trak­cie spek­ta­klu i zro­bię nie­ma­łe za­mie­sza­nie. – Uśmiech­nąłem się. – Nina, je­steś w sta­nie umó­wić spo­tka­nie z ta­tu­siem?

– To nie będzie pro­ste – od­pa­rła.

– Ale mo­żli­we? – Nie od­po­wie­dzia­ła, tyl­ko ski­nęła gło­wą. – A ma­mu­sia niech się nie mar­twi, wszyst­ko będzie do­brze – rzu­ci­łem do Na­ta­szy.

Nie ufa­łem Ni­nie, ale czy za­ufa­nie było po­trzeb­ne, kie­dy wie­dzia­łem, że i tak na ko­ńcu cze­ka mnie śmie­rć? Mia­łem ten przy­wi­lej, że nie mu­sia­łem zwa­żać na kon­se­kwen­cje, do­pó­ki do­ty­ka­ły tyl­ko i wy­łącz­nie mnie.

Spo­tka­nie z Alek­sie­jem było szczy­tem bra­ku roz­wa­gi, ale z dru­giej stro­ny dzi­ęki temu mo­głem się prze­ko­nać na wła­snej skó­rze, czy lo­jal­no­ść Niny to tyl­ko ułu­da, czy może rze­czy­wi­ście ża­łu­je tego, co zro­bi­ła.

– Po­trze­bu­ję te­le­fo­nu – po­wie­dzia­ła Nina.

– Da się to zor­ga­ni­zo­wać – włączył się Gniew­ko.

– Po­trze­bu­ję swo­je­go te­le­fo­nu – do­pre­cy­zo­wa­ła. – A on zo­stał we Lwo­wie.

– Pa­kuj się! – od­pa­rłem. – Resz­ta zo­sta­nie na miej­scu. Gdy­by coś po­szło nie tak, do­ko­ńczy­cie spra­wę sami – do­da­łem, żeby uci­ąć wszel­ki sprze­ciw.

Chcia­łem wszyst­kie­go do­pil­no­wać. To była moja od­po­wie­dzial­no­ść i nikt poza mną nie po­wi­nien po­no­sić ry­zy­ka. Wi­zja sa­mot­nej pod­ró­ży z Niną nie na­pa­wa­ła opty­mi­zmem, ale dla do­bra spra­wy by­łem w sta­nie ja­koś to prze­bo­leć.

Wsie­dli­śmy do busa i ru­szy­li­śmy w kie­run­ku Lwo­wa.

– Dłu­go to będzie trwa­ło? – ode­zwa­ła się po kil­ku mi­nu­tach ci­szy.

– Nie wiem, o czym mó­wisz – Spoj­rza­łem na nią z po­gar­dą.

– O two­im na­sta­wie­niu. – Prze­wró­ci­ła ocza­mi. – Czy ty na­praw­dę nie wi­dzisz, że to była dla mnie sy­tu­acja bez wy­jścia?

Zje­cha­łem na po­bo­cze i wdu­si­łem ha­mu­lec. Wy­sia­dłem z auta i pod­sze­dłem do drzwi od jej stro­ny. Za­cząłem je otwie­rać i za­my­kać raz po raz, trza­ska­jąc. Do­dat­ko­wo gło­śno krzy­cza­łem. Wi­dzia­łem w jej oczach strach.

– Prze­ra­żasz mnie – po­wie­dzia­ła, jak tyl­ko prze­sta­łem.

– Mó­wisz, że nie mia­łaś wy­bo­ru? – Uśmiech­nąłem się, przy­po­mi­na­jąc so­bie roz­mo­wę w ba­rze. – Nie ma sy­tu­acji bez wy­jścia. Mo­głaś przy­jść z tym do mnie, je­że­li tak bar­dzo ci na mnie za­le­ża­ło…

– Tak my­ślisz? – par­sk­nęła. – By­łam bez prze­rwy pod­słu­chi­wa­na, a dla bez­pie­cze­ństwa – oczy­wi­ście nie mo­je­go, tyl­ko ta­tu­sia – ci­ągle to­wa­rzy­szył mi jego czło­wiek i gdy­bym tyl­ko coś po­wie­dzia­ła, nie za­wa­ha­łby się po­ci­ągnąć za spust. Wo­la­łam mieć pew­no­ść, że prze­ży­jesz niż ry­zy­ko­wać i sta­wiać two­je ży­cie na sza­li. –Od­wró­ci­ła gło­wę.

Wró­ci­łem za kie­row­ni­cę. Nie chcia­łem tego przy­znać, ale w tym, co mó­wi­ła, był ja­kiś sens. Tak samo jak ona wte­dy, ja te­raz no­si­łem ta­jem­ni­cę, któ­rą mu­sia­łem ukry­wać przed wszyst­ki­mi dla ich do­bra.

– To ni­cze­go nie zmie­nia – rzu­ci­łem.

Dal­szą pod­róż od­by­li­śmy w ci­szy.

Gdy do­je­cha­li­śmy pod ka­mie­ni­cę w cen­trum Lwo­wa, wie­dzia­łem, że może być ob­ser­wo­wa­na.

– Spo­koj­nie, nie zna tego miej­sca – po­wie­dzia­ła.

We­szli­śmy po dłu­gich scho­dach na ostat­nie pi­ętro. Drzwi jej miesz­ka­nia były po pra­wej stro­nie. Otwo­rzy­ła je i we­szła do środ­ka, da­jąc mi podświa­do­mie po­czu­cie po­zor­ne­go bez­pie­cze­ństwa. Za­częła szu­kać te­le­fo­nu, ale nie mo­gła lub nie chcia­ła go zna­le­źć.

– Mó­wi­łaś, że je­steś z po­cho­dze­nia Po­lką… – za­cząłem.

– Lu­dzie, któ­rzy mnie wy­cho­wa­li, byli Po­la­ka­mi. Wy­cho­wa­łam się w Pol­sce – od­pa­rła, nie pa­trząc w moim kie­run­ku.

– A to miej­sce, w któ­re mnie za­bra­łaś?

– La­bi­rynt? – Od­wró­ci­ła się na chwi­lę. – Tam spa­dłam na dno i wy­ci­ągnął mnie Cze­czen.

– To skąd w tym wszyst­kim Alek­siej i Na­ta­sza? – za­py­ta­łem.

– Ta­tuś skon­tak­to­wał się ze mną, gdy zo­ba­czył, że je­stem bli­sko Uma­ra. Nie pa­mi­ętał o mnie, do­pó­ki nie wy­czuł in­te­re­su i oka­zji do zma­ni­pu­lo­wa­nia albo cie­bie, albo Cze­cze­na. Mat­ka przez całe ży­cie czu­wa­ła nade mną, choć na­wet o tym nie wie­dzia­łam, tak samo jak ja nad tobą…

– Nie ko­ńcz – prze­rwa­łem.

– Bo­isz się praw­dy? – za­py­ta­ła.

– I tak ni­g­dy ci nie za­ufam.

– Mam! – krzyk­nęła, po­ka­zu­jąc te­le­fon. – Ko­niec prze­słu­cha­nia, mo­że­my wra­cać – do­da­ła i ru­szy­ła w kie­run­ku drzwi.

Gdy tyl­ko prze­kro­czy­li­śmy próg, usły­sza­łem na scho­dach kro­ki. Uci­szy­łem Ninę, kła­dąc dłoń na jej ustach. Cof­nęli­śmy się ra­zem do miesz­ka­nia i za­mknęli­śmy po ci­chu drzwi. Po chwi­li ktoś za­czął w nie wa­lić. Od­su­nęli­śmy się.

– Nie wie o tym miej­scu? – szep­nąłem.

– Alek­siej chce cię wi­dzieć! – usły­sza­łem do­no­śny głos zza drzwi.

– Ci­sza. – Po­ło­ży­łem pa­lec na ustach Niny i ją pu­ści­łem, po czym si­ęgnąłem po klam­kę.

– Wie­my, że je­steś w środ­ku. Twój oj­ciec pro­si cię o spo­tka­nie.

– Oj­ciec? – Par­sk­nęła śmie­chem. – Skon­tak­tu­ję się z nim, jak znaj­dę czas.

Usły­sza­łem, jak kręcą ga­łką.

– Jesz­cze raz spró­bu­jesz we­jść do mo­je­go miesz­ka­nia, to od­strze­lę ci pal­ce! – krzyk­nęła Nina.

– Do­bra, uspo­kój się – od­pa­rł fa­cet. – Skon­tak­tuj się z ko­men­dan­tem, ja już wi­ęcej tu­taj nie przyj­dę.

Po chwi­li usły­sze­li­śmy od­da­la­jące się kro­ki. Ode­tchnąłem z ulgą, ale Nina wy­gląda­ła na roz­trzęsio­ną.

– Ten skur­wiel chce się ze mną zo­ba­czyć? – za­py­ta­ła, ale nie ocze­ki­wa­ła od­po­wie­dzi. – Jesz­cze ma czel­no­ść na­zy­wać sie­bie oj­cem! Praw­do­po­dob­nie boi się, że mo­głam zmie­nić stro­ny, ale to do­brze…

– Do­brze?

– Tak, bo to ozna­cza, że nie wie o na­szym spo­tka­niu.

– Albo wie i chce po pro­stu wszyst­ko przy­spie­szyć.

– Gdy­by tak było, czło­wiek po dru­giej stro­nie wsze­dłby tu ra­zem z drzwia­mi…

– I pew­nie by uma­rł.

– A ty ra­zem z nim, bo za­pew­ne nie był sam. Ci lu­dzie są go­to­wi zgi­nąć dla Alek­sie­ja, naj­gor­si z naj­gor­szych: byli woj­sko­wi, agen­ci wy­wia­du i na­jem­ni­cy. Ale nie to jest w nich naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące. Oni są du­cha­mi, nie mają ni­ko­go ani ni­cze­go. Alek­siej dał im cel i żyją tyl­ko dla nie­go.

– Idzie­my! – Zła­pa­łem ją pod rękę.

– Chy­ba żar­tu­jesz? – Za­śmia­ła się, po czym po­de­szła do okna. Wy­sta­wi­ła środ­ko­wy pa­lec do szy­by, a ja już wie­dzia­łem, że je­ste­śmy tu­taj uwi­ęzie­ni.

– Oni stąd nie od­ja­dą, a my nie wyj­dzie­my nie­zau­wa­że­ni. – Uśmiech­nęła się. – Zno­wu je­ste­śmy na sie­bie ska­za­ni – do­da­ła.

Wie­dzia­łem, że ma ra­cję. W ka­żdym ra­zie ja bym tak po­stąpił. Ob­ser­wo­wa­łbym po­ten­cjal­ne­go zdraj­cę, chcąc mieć pew­no­ść jego zdra­dy. Alek­siej był mi­strzem in­try­gi, więc na pew­no nie po­zwo­li­łby ła­two wbić so­bie noża w ple­cy.

Nina za­częła się po­wo­li roz­bie­rać. Sta­ra­łem się od­wró­cić wzrok, ale i tak zer­ka­łem.

– Spo­koj­nie, zro­zu­mia­łam za pierw­szym ra­zem – rzu­ci­ła. – Chcę wzi­ąć prysz­nic i prze­brać się w świe­że ciu­chy.

Pod­sze­dłem ostro­żnie do okna, by spraw­dzić, czy mó­wi­ła praw­dę. Zo­ba­czy­łem kil­ku po­staw­nych mężczyzn sto­jących przy wy­ró­żnia­jącym się sa­mo­cho­dzie. Wy­gląda­li do­kład­nie tak jak ich opi­sy­wa­ła, naj­gor­si z naj­gor­szych. Praw­do­po­dob­nie więc nie kła­ma­ła.

Po­ło­ży­łem się na ka­na­pie ze świa­do­mo­ścią, że mar­nu­ję czas. Nie wie­dzia­łem na­wet dla­cze­go po­dej­mu­ję z nią ja­kąkol­wiek roz­mo­wę, dla­cze­go zno­wu wplątu­ję się w tę re­la­cję. Mo­głem ją po pro­stu za­bić i sam do­ko­nać ze­msty, ale wte­dy nie by­łbym sobą. Moje ży­cie chy­ba po pro­stu mia­ło być po­pier­do­lo­ne od po­cząt­ku do ko­ńca.

Rozdział 3

Ani ja ani Nina nie mie­li­śmy pew­no­ści, czy lu­dzie Alek­sie­ja w ko­ńcu od­ja­dą. Le­d­wie za­częła się moja dro­ga po ze­mstę, a już tkwi­łem po uszy w gów­nie. Pod­cho­dzi­łem co rusz do drzwi i spraw­dza­łem, czy ko­goś za nimi nie ma. Nie mia­łem pew­no­ści, czy jak zej­dzie­my na dół, nie przy­wi­ta­ją nas wy­strza­ły. Nie mo­głem umrzeć, jesz­cze nie te­raz.

Nina wy­szła z ła­zien­ki kom­plet­nie naga, owi­nęła tyl­ko wło­sy ręcz­ni­kiem ni­czym tur­ba­nem. Wy­gląda­ła, jak­by kom­plet­nie się ni­czym nie przej­mo­wa­ła. Prze­sta­łem zwra­cać uwa­gę na jej uro­dę, a za­cząłem sku­piać się na za­cho­wa­niu. We­szła do kuch­ni i wy­jęła z jed­nej z sza­fek bu­tel­kę al­ko­ho­lu.

– Może być? – za­py­ta­ła, po­ka­zu­jąc mi bur­bon.

– To chy­ba nasz naj­mniej­szy pro­blem. Je­steś na­praw­dę aż taką igno­rant­ką?

Sły­sząc to, mach­nęła ręką.

– Ode­zwał się… – Spoj­rza­ła na mnie prze­szy­wa­jąco, roz­le­wa­jąc al­ko­hol. – Pan i wład­ca, któ­ry po­zja­dał wszyst­kie ro­zu­my. – Za­śmia­ła się. – Co mam zro­bić? Przyj­mo­wa­łam ży­cie ta­kim, ja­kie jest. Na nie­któ­re spra­wy nie mamy wpły­wu i po­zo­sta­je nam tyl­ko cze­kać, aż same się roz­wi­ążą.

Czy­żby czy­ta­ła mi w my­ślach? Wła­śnie to so­bie po­wta­rza­łem w od­nie­sie­niu do mo­jej dro­gi na spo­tka­nie ze śmier­cią. Nie mia­łem na to wpły­wu. Zo­sta­łem po­sta­wio­ny przed nie­mo­żli­wym wy­bo­rem mi­ędzy za­sa­da­mi i ro­dzi­ną. Ła­twiej mi było po­świ­ęcić sie­bie i po­zo­stać sobą na ko­ńcu tej pod­ró­ży.

Chcia­łbym wró­cić do cza­sów sprzed po­zna­nia Niny. Ta zna­jo­mo­ść po­ka­za­ła mi praw­dzi­we szczęście, ale rze­czy­wi­sto­ść była na tyle bru­tal­na, że szyb­ko mi je ode­bra­ła. Po­zo­sta­ło mi tyl­ko pa­mi­ętać, jak gorz­ki jest smak stra­ty, zdra­dy i smut­ku. Do­wie­dzia­łem się też, jak to jest mieć krew na rękach, ale nie to było naj­gor­sze.

W tym wszyst­kim naj­gor­sze było to, że mi ulży­ło, kie­dy zo­ba­czy­łem ją po raz ko­lej­ny. Po­wi­nie­nem czuć zło­ść i tak było, ale tyl­ko przez chwi­lę. Po niej przy­sze­dł czas na ulgę i wy­pusz­cze­nie po­wie­trza, któ­re chy­ba la­ta­mi tkwi­ło w mo­ich płu­cach.

Nie mo­głem dłu­żej o tym my­śleć. Zo­sta­ło mi je­dy­nie dzia­ła­nie. W ko­ńcu nie mia­łem już nic do stra­ce­nia. To był mój naj­wi­ęk­szy atut i nikt o nim nie wie­dział.

Wsta­łem w ko­ńcu z ka­na­py i pod­sze­dłem do niej. Prak­tycz­nie wy­rwa­łem jej szklan­kę z ręki i wy­chy­li­łem jej za­war­to­ść dusz­kiem. Spoj­rza­ła na mnie i prze­wró­ci­ła ocza­mi. Chwy­ci­łem bu­tel­kę, któ­ra sta­ła na sto­le i na­la­łem so­bie zno­wu.

– Po­wiedz mi coś wi­ęcej… – Sam nie ro­zu­mia­łem, dla­cze­go to po­wie­dzia­łem.

– O czym? – za­py­ta­ła.

– Ła­two było mnie sprze­dać?

– Kur­wa! – krzyk­nęła i po­pchnęła mnie. – Ty pier­do­lo­ny hi­po­kry­to, po­staw się w mo­jej sy­tu­acji! Po­zwo­li­łbyś zgi­nąć oso­bie, któ­ra ro­zu­mia­ła cię od pierw­szej se­kun­dy, pierw­sze­go zda­nia i pierw­sze­go spoj­rze­nia? Pod­jąłbyś to ry­zy­ko, czy wo­la­łbyś po­świ­ęcić wła­sne szczęście i mieć pew­no­ść…

Spu­ści­łem gło­wę. Co mia­łem po­wie­dzieć? Skła­mać?

Wła­śnie tak Nina zro­bi­ła wte­dy i ja ro­bi­łem te­raz. Za­pro­wa­dzi­ło nas to do miej­sca, w któ­rym by­li­śmy. Zro­zu­mia­łem, że ona też mu­sia­ła no­sić ci­ężar swo­jej de­cy­zji. Na moje szczęście nie do­cze­kam cza­su wy­rzu­tów su­mie­nia.

– I te­raz, kur­wa, mil­czysz?! – Po­pchnęła mnie po raz ko­lej­ny. – Ja to wszyst­ko wi­dzia­łam, jak upa­dasz na dno, ro­zu­miesz? Wiesz, jaka była moja hi­sto­ria i chcesz mi wmó­wić, że to wszyst­ko było dla mnie ła­twe?

Za­częła krzy­czeć w amo­ku. Ude­rza­ła pi­ęścia­mi w ścia­nę, a ja chcia­łem, żeby prze­sta­ła. Wi­dzia­łem, że te emo­cje są praw­dzi­we. Tego nie dało się uda­wać. Na­wet naj­lep­sza ak­tor­ka świa­ta po­le­gła­by na tym za­da­niu.

Na­gle po­czu­łem prze­szy­wa­jący ból w oko­li­cy ser­ca, do­kład­nie taki jak przy na­pa­dach pa­ni­ki. Za­bra­kło mi tchu, ale nie da­łem tego po so­bie po­znać.

By­ło­by mi o wie­le ła­twiej, gdy­bym jej na­dal nie­na­wi­dził, ale naj­wi­docz­niej nie po­tra­fi­łem. By­li­śmy jak dwie zgni­łe po­łów­ki ja­błka, któ­re nie­ste­ty ide­al­nie do sie­bie pa­so­wa­ły. Ze­psu­cie pły­nęło w na­szych ży­łach od za­wsze. Nic nie było w sta­nie tego zmie­nić, więc chy­ba by­li­śmy po pro­stu na sie­bie ska­za­ni.

Zbli­ży­ła się do mnie i chcia­ła mnie ude­rzyć w twarz, ale w porę zła­pa­łem ją za rękę.

– Wy­star­czy – po­wie­dzia­łem spo­koj­nie, pa­trząc jej pro­sto w oczy.

– Ty swo­je po­wie­dzia­łeś, a ja mam mil­czeć?! – wrza­snęła.

Pu­ści­łem ją i od­sze­dłem na kil­ka kro­ków.

– Dla­cze­go to wszyst­ko kom­pli­ku­jesz? Dla­cze­go, kur­wa! – krzyk­nąłem.

Znów sta­nęli­śmy twa­rzą w twarz. Spoj­rza­łem jej w oczy i zo­ba­czy­łem ten sam ogień, któ­ry ża­rzył się w nich kie­dyś. Prze­je­cha­łem dło­nią po jej po­licz­ku. Jej źre­ni­ce roz­sze­rzy­ły się mo­men­tal­nie. Czu­łem, że ser­ce za­czy­na bić mi co­raz szyb­ciej. Nie po­wi­nie­nem tego ro­bić, ale to było sil­niej­sze ode mnie.

Po­ca­ło­wa­łem ją tak jak po pa­mi­ęt­nym ogni­sku. By­łem głod­ny jej ust, spra­gnio­ny jej cia­ła, ale men­tal­nie po­trze­bo­wa­łem jej emo­cjo­nal­nej obec­no­ści. Moje uczu­cia ni­g­dy nie wy­ga­sły, po pro­stu od­dzie­li­łem je gru­bą ścia­ną w cze­lu­ściach mo­jej podświa­do­mo­ści. W tam­tej chwi­li prze­sta­ło się li­czyć dla nas to, że jej miesz­ka­nie jest ob­ser­wo­wa­ne, a my tym sa­mym igra­my ze śmier­cią. Ostro­żno­ść nie była prio­ry­te­tem.

Zła­pa­łem ją moc­no za ten ide­al­ny ty­łek i pod­nio­słem, a ona oplo­tła mnie no­ga­mi. Po­sze­dłem do sa­lo­nu i usia­dłem na ka­na­pie. Za­częła ści­ągać ze mnie ubra­nie. Była tak samo spra­gnio­na jak ja.

Wsu­nąłem dłoń mi­ędzy jej nogi i po­czu­łem przy­jem­ną wil­goć. Jęk­nęła gło­śno, czu­jąc moje pal­ce w swo­im wnętrzu. Na­gle prze­sta­ła mnie ca­ło­wać, od­gi­ęła się w tył i opa­rła jed­ną ręką o moje ko­la­no. Dru­gą dło­nią za­częła dra­żnić swo­je ster­czące sut­ki.

Wi­dzia­łem, jak przy­gry­za dol­ną war­gę i wpra­wia­ło mnie to w eks­ta­zę. Czu­łem, że ro­bię się co­raz bar­dziej twar­dy. Spoj­rza­łem na kro­cze, a ona zro­zu­mia­ła to bez słów. Ze­szła z mo­ich ko­lan i prak­tycz­nie ze­rwa­ła ze mnie spodnie ra­zem z bie­li­zną.

Na­chy­li­ła się nad moim fiu­tem i pew­nie zła­pa­ła go w dłoń. Była wy­pi­ęta, a ja wszyst­ko do­sko­na­le wi­dzia­łem w lu­strze, któ­re mia­ła za ple­ca­mi. Pi­ęk­ny wi­dok. Chcia­łem za­jść ją od tyłu, ale to nie był jesz­cze wła­ści­wy mo­ment.

Uklękła przede mną, a ja od razu zła­pa­łem ją za wło­sy i przy­ci­ągnąłem do sie­bie. Wzi­ęła go do ust i za­częła ob­ci­ągać. Nie mo­głem ode­rwać od niej wzro­ku i ona też go nie od­ry­wa­ła od mo­ich oczu. Wie­dzia­łem, że źle ro­bię, ale prze­cież i tak nie zo­sta­ło mi wie­le cza­su.

– Wstań! – po­wie­dzia­łem gło­śno.

Spoj­rza­ła na mnie, jak­bym chciał, żeby prze­sta­ła, ale nie o to mi cho­dzi­ło. Zła­pa­łem ją za rękę i wci­ągnąłem na sie­bie. Przy­tu­li­ła się do mnie moc­no, a mój język wy­lądo­wał na jej sut­kach. Uje­żdża­ła mnie, jęcząc tak gło­śno i tak przy­jem­nie… W obu dło­niach trzy­ma­łem jej okrągłe po­ślad­ki. Ści­ska­łem je moc­no.

Na­gle ze­szła ze mnie i po­de­szła do lu­stra. Opa­rła się o nie i wy­pi­ęła w moją stro­nę. Po­pa­trzy­ła na mnie i zwi­lży­ła sek­sow­nie war­gi.

– Chcę pa­trzeć – po­wie­dzia­ła.

Pod­sze­dłem do niej i jed­nym pew­nym pchni­ęciem wsze­dłem w nią po­now­nie. Zła­pa­łem ją za gar­dło i moc­no ści­snąłem. Wie­dzia­łem, że to lubi. Sły­sza­łem po­głos obi­ja­jących się o sie­bie ciał. Czu­łem na fiu­cie jej lep­kie soki. W noz­drza ude­rzał mnie przy­jem­ny za­pach sek­su.

Jęki sta­wa­ły się co­raz gło­śniej­sze. Moje ru­chy były co­raz szyb­sze. Obo­je by­li­śmy już bar­dzo bli­sko. Oplo­tłem wo­kół dło­ni jej wło­sy i moc­no po­ci­ągnąłem. Od­wró­ci­ła się i rzu­ci­ła mi spoj­rze­nie, któ­re mó­wi­ło wi­ęcej niż ja­kie­kol­wiek sło­wa. Nie prze­sta­wa­łem, nie mo­głem i nie chcia­łem.

Czu­łem, jak zbli­ża i od­da­la ode mnie po­ślad­ki. Jej mi­ęśnie za­ci­ska­ły się wo­kół mo­je­go ku­ta­sa, a cia­ło za­częło drżeć z eks­ta­zy. Gło­śno przy tym dy­sza­ła. Wi­dzia­łem, jak nie­świa­do­mie błądzi ręką po swo­ich pi­ęk­nych cyc­kach. Wie­dzia­łem, że wła­śnie do­cho­dzi.

Chcia­łem być ra­zem z nią. Wcho­dzi­łem w nią ryt­micz­nie, aż wy­pe­łni­łem jej cip­kę cie­płym na­sie­niem.

Rozdział 4

To się nie po­win­no wy­da­rzyć, ale żad­ne z nas nie mo­gło cof­nąć cza­su. Nie ża­łu­ję tego, choć wiem, ile ta re­la­cja spra­wi­ła mi do tej pory bólu. Nie wiem dla­cze­go, ale po wszyst­kim po­ło­ży­li­śmy się ra­zem na so­fie. Ra­zem to duże sło­wo, bo ka­żde po in­nej stro­nie. By­li­śmy bli­sko, ale dzie­lił nas dy­stans. Do­kład­nie tak jak w przy­pad­ku emo­cji, któ­re temu wszyst­kie­mu to­wa­rzy­szy­ły.

Tkwi­li­śmy tak, aż za­stał nas zmrok.

– Wiesz, że to nic nie zmie­nia – wy­pa­li­łem w ko­ńcu, a ona prze­wró­ci­ła ocza­mi i wsta­ła.

Po­de­szła do mnie i na­chy­li­ła się nad moim na­gim cia­łem.

– Dłu­go się będziesz oszu­ki­wał? – za­py­ta­ła, pa­trząc mi pro­sto w oczy.

Nie po­tra­fi­łem jej od­po­wie­dzieć. Wsta­łem i za­cząłem się ubie­rać.

– Czas na nas – rzu­ci­łem.

Po­de­szła do okna i wyj­rza­ła przez nie. Za­śmia­ła się i po­pa­trzy­ła na mnie.

– Nie ma na to naj­mniej­szej szan­sy. Nie od­je­cha­li i sto­ją bli­sko na­sze­go busa – wy­ja­śni­ła.

– Nie mamy wy­bo­ru. Je­śli zbyt dłu­go nas nie będzie, resz­ta może za­cząć nas szu­kać – po­wie­dzia­łem, wpa­tru­jąc się w nią.

– Nie pój­dzie­my na pie­cho­tę – od­pa­rła.

W tam­tej chwi­li przy­da­łby nam się Bram­karz, ale nie­ste­ty mu­sie­li­śmy ra­dzić so­bie sami. Nie mo­gli­śmy od­je­chać bu­sem, cho­ciaż…

– Wiem, co zro­bi­my – rzu­ci­łem. – Ale tym ra­zem to ty po­nie­siesz ry­zy­ko.

– Co? – za­py­ta­ła, pod­cho­dząc do mnie.

– Będziesz ro­bi­ła za przy­nętę…

– Zgo­da – wtrąci­ła w po­ło­wie zda­nia.

– Nie po­wie­dzia­łem jesz­cze o co cho­dzi.

– To nie­istot­ne. Wiem, że mu­szę to zro­bić. – Uśmiech­nęła się sze­ro­ko. – Chcia­ła­bym, że­byś mi w ko­ńcu za­ufał.

Mu­sia­ło upły­nąć dużo wody, żeby tak się sta­ło.

– Wyj­dziesz tak, żeby cię wi­dzie­li i upew­nisz się, że za tobą jadą. Tyl­ko pa­mi­ętaj, nie mo­żesz dać nic po so­bie po­znać. Ja chwi­lę po to­bie zej­dę na dół, wsi­ądę do busa i będę na cie­bie cze­kał. Naj­gor­sze jest to, że będziesz mu­sia­ła ich zgu­bić i wró­cić tu­taj bez ogo­na – wy­ja­śni­łem.

– Okej – od­pa­rła, jak­by to było pro­ste.

Ubra­li­śmy się. Nina spoj­rza­ła jesz­cze raz przez okno i wzi­ęła głębo­ki od­dech. Na­gle ru­szy­ła w kie­run­ku drzwi. Zła­pa­łem ją za dłoń i przy­ci­ągnąłem do sie­bie. Po­ca­ło­wa­łem ją po raz ko­lej­ny.

– To na szczęście – po­wie­dzia­łem, po czym od­pro­wa­dzi­łem ją wzro­kiem do wy­jścia. Sta­nąłem przy oknie scho­wa­ny za za­sło­ną i ukrad­kiem ob­ser­wo­wa­łem sy­tu­ację. Wi­dzia­łem, jak wy­cho­dzi z ka­mie­ni­cy. Szła w na­tu­ral­ny spo­sób, nie ogląda­ła się. Sa­mo­chód z lu­dźmi Le­sju­ko­wa ru­szył za nią od razu.

To był mój mo­ment. Wy­sze­dłem z miesz­ka­nia, za­trza­snąłem za sobą drzwi i ru­szy­łem bie­giem po scho­dach. Wsia­dłem do sa­mo­cho­du i od razu od­pa­li­łem sil­nik. Zer­ka­łem przez cały czas w lu­ster­ka, li­cząc, że za chwi­lę się po­ja­wi.

Mi­ja­ło co­raz wi­ęcej cza­su. Chcia­łem od­je­chać, ale nie mo­głem, coś mnie trzy­ma­ło w tym miej­scu. Zga­si­łem sil­nik i wy­sia­dłem z sa­mo­cho­du. Po­sze­dłem w kie­run­ku, w któ­rym się uda­ła. W ko­ńcu ją zo­ba­czy­łem – szła szyb­ko w moją stro­nę. Ra­zem ru­szy­li­śmy do busa i wsie­dli­śmy do środ­ka. W ka­bi­nie było sły­chać na­sze ci­ężkie od­de­chy. Nina od­gar­nęła wło­sy i spoj­rza­ła na mnie pew­nym wzro­kiem.

– My­śla­łeś, że mi się nie uda? – za­py­ta­ła.

– Mia­łem taką ci­chą na­dzie­ję – burk­nąłem.

– Prze­stań! – par­sk­nęła. – Ba­łeś się o mnie, ina­czej od­je­cha­łbyś stąd już daw­no temu – do­da­ła, uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha.

Spoj­rza­łem na nią, ale nie od­po­wie­dzia­łem. Mia­ła ra­cję, więc nie było sen­su pro­te­sto­wać i kła­mać. Roz­sia­dła się wy­god­nie w fo­te­lu. Pa­trzy­łem, jak co rusz opa­da jej gło­wa, a ona się wzdry­ga, pró­bu­jąc nie za­snąć. W ko­ńcu prze­gra­ła.

Je­cha­łem w spo­ko­ju, ale spo­kój, któ­re­go dłu­go pra­gnąłem, te­raz był dla mnie nie do znie­sie­nia. Sku­pio­ny na dro­dze, co ja­kiś czas zer­ka­łem w lu­ster­ka, chcąc się upew­nić, czy przy­pad­kiem nie mamy ogo­na.

W ko­ńcu by­łem na ce­low­ni­ku Le­sju­ko­wa. Nie do ko­ńca wie­dzia­łem, jak da­le­ko si­ęga­ją jego wpły­wy. Póki co mu­sia­łem po­zo­stać ostro­żny. Chcia­łem już spo­tkać tego skur­wy­sy­na i wresz­cie spoj­rzeć mu w oczy, po­czuć ogar­nia­jący go strach i po­zba­wić po­zor­ne­go po­czu­cia kon­tro­li nad sy­tu­acją. Pra­gnąłem spro­wa­dzić go na zie­mię i zdep­tać jak ka­ra­lu­cha, któ­rym był.

Do­je­cha­li­śmy do mo­te­lu w środ­ku nocy. Gdy obu­dzi­łem Ninę, prze­ci­ągnęła się na fo­te­lu i spoj­rza­ła na mnie.

– Do­je­cha­li­śmy? – za­py­ta­ła.

– Wy­sia­da­my – rzu­ci­łem chłod­no.

Wy­szli­śmy z sa­mo­cho­du. W na­szym po­ko­ju pa­li­ło się świa­tło. Wie­dzia­łem, że nasi przy­ja­cie­le nie zmru­ży­li oka. Na­ci­snąłem klam­kę, ale drzwi były za­mkni­ęte. Zo­ba­czy­łem, że za­sło­na po­wo­li się od­sła­nia, a zza niej ukrad­kiem wy­gląda Zło­tó­wa. Otwo­rzył nam drzwi, w dło­ni trzy­ma­jąc pi­sto­let.

– Na szczęście to wy – po­wie­dział na przy­wi­ta­nie.

We­szli­śmy do środ­ka. Na­ta­sza rzu­ci­ła się Ni­nie na szy­ję, a po­zo­sta­li po­de­szli do mnie.

– Mie­li­śmy małą awa­rię – za­cząłem. – Alek­siej wy­słał swo­ich lu­dzi do miesz­ka­nia Niny…

Zo­ba­czy­łem na ich twa­rzach na­pi­ęcie.

– Cze­kaj – prze­rwał mi Gniew­ko. – Ja­kim, kur­wa, cu­dem na­dal ży­je­cie?

– To moja za­słu­ga – od­pa­rła Nina. – Spła­wi­łam ich, a pó­źniej od­ci­ągnęłam, żeby wasz ksi­ążę mógł w spo­ko­ju wró­cić do busa – do­da­ła, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko.

– To praw­da? – za­py­tał Zło­tó­wa.

– Tak, to praw­da – od­pa­rłem. – Czas wra­cać do łó­żek, ju­tro cze­ka nas wie­le pra­cy. – Od­wró­ci­łem się twa­rzą do Niny. – Umó­wisz z sa­me­go rana spo­tka­nie z oj­cem, tyl­ko tak, że­by­śmy mie­li czas na przy­go­to­wa­nia.

Ski­nęła gło­wą i na tym za­ko­ńczy­ła się na­sza roz­mo­wa. Nina po­ło­ży­ła się od razu w swo­im łó­żku, a ja ze Zło­tó­wą od­pro­wa­dzi­li­śmy resz­tę do po­ko­ju. Za­nim jed­nak wró­ci­li­śmy, za­trzy­ma­li­śmy się na pa­pie­ro­sa przed drzwia­mi.

– Wi­dzę, co się dzie­je – wy­pa­lił, po­da­jąc mi pacz­kę.

– Przed tobą nic się nie ukry­je?

– Taki mój urok, Pre­ze­sie – od­pa­rł, uśmie­cha­jąc się do mnie. – Ale trze­ba przy­znać, że ta dziew­czy­na ma jaja – do­dał po chwi­li.

– Na­wet nie wiesz, jak wiel­kie. – Wy­buch­nęli­śmy śmie­chem. – Do­bra, a te­raz czas na two­je mo­ra­li­zo­wa­nie. – Spoj­rza­łem mu w oczy.

– A kto po­wie­dział, że ja mam coś do po­wie­dze­nia? – od­pa­rł, ga­sząc pa­pie­ro­sa.

Nie wie­dzia­łem, jak mam to ro­zu­mieć. Zło­tó­wa za­wsze miał zda­nie na te­mat mo­ich dzia­łań i nie wie­rzy­łem w to, że na­gle chciał sie­dzieć ci­cho. Na pew­no miał ja­kąś opi­nię o moim błędzie, a może po pro­stu się ze mną zga­dzał?

Rozdział 5

Wsta­łem bar­dzo wcze­śnie, ale nie na tyle, żeby być pierw­szą przy­tom­ną oso­bą. Prze­szy­wa­ło mnie spoj­rze­nie Niny, któ­ra mu­sia­ła obu­dzić się już ja­kiś czas temu. Czu­łem, że bolą mnie wszyst­kie ko­ści od tej ja­kże nie­wy­god­nej mo­te­lo­wej ka­na­py.

– Nie mo­głam spać – po­wie­dzia­ła, wsta­jąc z łó­żka. – Wyj­dźmy na ze­wnątrz – do­da­ła.

Wsta­łem ze swo­je­go pro­wi­zo­rycz­ne­go po­sła­nia i za­ło­ży­łem spodnie oraz ko­szul­kę. Idąc do drzwi, za­bra­łem ze sto­łu pa­pie­ro­sy Zło­tó­wy i za­pal­nicz­kę. Wy­su­nąłem faj­kę z pacz­ki i wsu­nąłem so­bie do ust. Przy­pa­li­łem ją i wci­ągnąłem w płu­ca ni­ko­ty­no­wy dym.

– Chcesz o czy­mś po­roz­ma­wiać? – za­py­ta­łem, wy­pusz­cza­jąc z płuc gęstą chmu­rę.

– Nie mo­żesz od­pu­ścić? – za­py­ta­ła nie­chęt­nie. – Sam mó­wi­łeś, że Alek­siej nie jest w sta­nie ci za­gro­zić na te­re­nie Pol­ski…

– Nie mogę – wtrąci­łem. – Ten czło­wiek musi od­po­wie­dzieć za to, co zro­bił.

Po­wód kon­ty­nu­owa­nia tej sa­mo­bój­czej mi­sji był zu­pe­łnie inny, ale prze­cież nie mo­głem jej o tym po­wie­dzieć.

– My­ślisz, że to coś zmie­ni? Że po­czu­jesz się le­piej?

– Już po­czu­łem się le­piej. Sama myśl o tym, jak bła­ga mnie o li­to­ść, wpra­wia mnie w do­bry na­strój – od­pa­rłem, a ona za­częła kręcić gło­wą. – Za­dzwoń do nie­go.

Spoj­rza­łem przed sie­bie, po­dzi­wia­jąc wscho­dzące nad ho­ry­zont sło­ńce. Na­stał nowy dzień, mo­żna by po­my­śleć o no­wym po­cząt­ku, ale na mnie cze­kał już tyl­ko ko­niec. Nina ode­szła na kil­ka kro­ków i za­częła roz­ma­wiać przez te­le­fon. Krzy­cza­ła co chwi­lę i ma­cha­ła ręka­mi. Nie wy­gląda­ło to do­brze.

W ko­ńcu roz­łączy­ła się i wró­ci­ła do mnie.

– Za­ła­twio­ne – po­wie­dzia­ła.

– Szcze­gó­ły? – za­py­ta­łem.

– Ko­la­cja o dwu­dzie­stej w re­stau­ra­cji przy ryn­ku, na­prze­ciw po­mni­ka Dia­ny – od­po­wie­dzia­ła. – Jest tyl­ko je­den pro­blem. Je­że­li masz się do nie­go do­stać, będziesz mu­siał we­jść do środ­ka…

– Re­stau­ra­cja musi mieć we­jście dla ob­słu­gi, to nie pro­blem – wtrąci­łem.

– Jego ochro­na prze­szu­ka cały lo­kal – kon­ty­nu­owa­ła. – Praw­do­po­dob­nie ob­sta­wią we­jście słu­żbo­we.

– Ilu lu­dzi z nim cho­dzi? – za­py­ta­łem.

– Nor­mal­nie czte­rech, ale sko­ro już wie o two­im przy­by­ciu, będzie ich co naj­mniej ośmiu i dru­gie tyle w po­go­to­wiu.

– To nie tak wie­le – od­pa­rłem, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko.

– Nie tak wie­le?! Czy ty się ni­cze­go nie bo­isz?

– Boję się, ale nie o sie­bie…

– Po­wi­nie­neś za­cząć, bo wszyst­kim tu obec­nym za­le­ży na to­bie – wtrąci­ła.

Rzu­ci­łem pa­pie­ro­sa i od­wró­ci­łem się w kie­run­ku drzwi. Zło­tó­wa stał w pro­gu i prze­cie­rał oczy. Nie wie­dzia­łem, ile sły­szał.

– Mu­si­cie się tak drzeć? – za­py­tał, zie­wa­jąc.

– Już sko­ńczy­li­śmy. – Po­kle­pa­łem go po ple­cach. Wsze­dłem do środ­ka, zła­pa­łem klu­czy­ki do sa­mo­cho­du i wy­sze­dłem z po­wro­tem na dwór.

– A ty gdzie? – wark­nęła.

– Mu­szę coś za­ła­twić – od­po­wie­dzia­łem spo­koj­nie.

– Po­ja­dę z tobą – włączył się Ka­rol.

– Nie – rzu­ci­łem. – Wy mu­si­cie usta­lić z Niną, jak za­bez­pie­czyć mnie w re­stau­ra­cji wie­czo­rem. Wró­cę za kil­ka go­dzin.

Po­sze­dłem na par­king po auto. Ru­szy­łem z pi­skiem opon i po­je­cha­łem przed sie­bie. Alek­siej praw­do­po­dob­nie my­ślał, że już nikt nie jest lo­jal­ny wo­bec mnie po tej stro­nie gra­ni­cy, ale się my­lił. Pod jego no­sem na­dal mia­łem dług do ode­bra­nia.

Wró­ci­łem do Lwo­wa, do jego pier­do­lo­ne­go cen­trum. Czu­łem się tro­chę tak, jak­bym ku­sił los. W ko­ńcu sko­ro wy­dał na mnie wy­rok, to w ka­żdej chwi­li ktoś mógł go wy­ko­nać. Mu­sia­łem cho­dzić ze spusz­czo­ną gło­wą, a to nie było w moim zwy­cza­ju. Par­ku­jąc sa­mo­chód, za­uwa­ży­łem, że mam ogon. In­ter­pol ob­ser­wo­wał moje ru­chy. Pod­sze­dłem do ich sa­mo­cho­du i za­pu­ka­łem w szy­bę.

– Nie po­tra­fi­cie być mniej… oczy­wi­ści? – za­py­ta­łem.

– Za­wsze pil­nu­je­my swo­ich za­so­bów – rzu­cił kie­row­ca.

– Po­słu­chaj mnie, śmie­ciu! – krzyk­nąłem znie­cier­pli­wio­ny. – To, że wy­ko­nu­ję wa­szą brud­ną ro­bo­tę, nie ozna­cza, że będziesz za mną je­ździł, jak­bym na­le­żał do cie­bie. Dru­ga spra­wa jest taka, że je­że­li mam do­pro­wa­dzić to do ko­ńca, po­trze­bu­ję za­pew­nie­nia, że moi lu­dzie wyj­dą z tego cało, ro­zu­miesz?

Ski­nął gło­wą.

– Chy­ba nie bar­dzo, sko­ro ta­kie­go za­pew­nie­nia nie do­sta­łem.

– Za­pew­niam, że wyj­dą z tego cało – wy­re­cy­to­wał.

– Nie, kur­wa, to mi nie wy­star­czy. Two­je sło­wo nic dla mnie nie zna­czy. – Za­śmia­łem się. – Czy wy na­praw­dę ma­cie mnie za idio­tę? Do­sko­na­le wiem, że w ja­kiś spo­sób je­ste­ście po­wi­ąza­ni z ko­men­dan­tem i dla­te­go za­le­ży wam na jego znik­ni­ęciu. – Od­po­wie­dzia­ła mi ci­sza, więc kon­ty­nu­owa­łem: – Je­że­li tak bar­dzo ci na tym za­le­ży, to dasz mi coś na­ma­cal­ne­go, a nie sło­wo, któ­re jest dla mnie gów­no war­te.

– Jaką mam pew­no­ść, że ty do­trzy­masz swo­je­go? – za­py­tał.

– Żad­ną, ale do­sko­na­le wiem, że po­dej­miesz to ry­zy­ko. Nie masz wy­bo­ru.

– Coś wy­my­ślę.

– Mu­sisz się po­spie­szyć. Wi­dzi­my się w tym sa­mym miej­scu za dwie go­dzi­ny i kur­wa, je­że­li zo­ba­czę za ple­ca­mi któ­re­goś z two­ich lu­dzi, to go od­je­bię, na­wet przy świad­kach.

– Nie zro­bisz tego – od­po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się sztucz­nie.

– Ja już i tak nie żyję.

Wi­dzia­łem, że zrze­dła mu mina.

Od­sze­dłem od sa­mo­cho­du, zo­sta­wia­jąc im pod­jęcie de­cy­zji. Pla­no­wa­łem do­trzy­mać sło­wa, ale tyl­ko i wy­łącz­nie na mo­ich wa­run­kach.

Po­sze­dłem na plac Ka­te­dral­ny, wsze­dłem do ka­te­dry i uda­łem się do kon­fe­sjo­na­łu. Wy­kle­pa­łem wy­uczo­ną w dzie­ci­ństwie for­mu­łkę i za­cząłem się śmiać.

– Nie­mo­żli­we! – usły­sza­łem po dru­giej stro­nie.

– A jed­nak – od­pa­rłem.

– Wiesz, że zo­stał na cie­bie wy­da­ny wy­rok śmier­ci? – za­py­tał mój daw­ny przy­ja­ciel.

– I mimo to na­dal je­stem żywy. – Za­śmia­łem się.

– A sko­ro je­steś tu­taj, to ozna­cza tyl­ko jed­no…

– Do­kład­nie, nie przy­sze­dłem po roz­grze­sze­nie.

– Cze­go do­kład­nie po­trze­bu­jesz? – za­py­tał Ar­tur.

– Po­mo­cy, przy­ja­cie­lu, po­mo­cy – od­pa­rłem, uś­mie­cha­jąc się sam do sie­bie. – Mu­sisz mi po­wie­dzieć, gdzie znaj­du­ją się naj­wa­żniej­sze ma­ga­zy­ny Le­sju­ko­wa i gdzie prze­trzy­mu­je po­rwa­ne ko­bie­ty.

– Skąd niby mia­łbym to wie­dzieć? – Uda­wał zdzi­wie­nie.

– Nie roz­śmie­szaj mnie, wy wie­cie wszyst­ko – par­sk­nąłem. – Nie mu­szę ci chy­ba przy­po­mi­nać o…

– Nie mu­sisz – prze­rwał mi. – Wiesz, że to mi­sja sa­mo­bój­cza?

– Jak sam wspo­mnia­łeś, ja i tak już je­stem tru­pem.

– Nie po­tra­fisz od­pu­ścić, praw­da? – za­py­tał.

– Gdy­by tak było, nie tyl­ko ja by­łbym tru­pem.

– Już mó­wi­łem, nie mu­sisz mi o tym przy­po­mi­nać. – Wes­tchnął. – Spła­cę swój dług.

Rozdział 6

Nie za­wsze by­łem naj­wi­ęk­szym ban­dzio­rem w mie­ście. Po­ko­na­łem dro­gę na szczyt oku­pio­ną bó­lem i stre­sem, po­pe­łnia­jąc w trak­cie sta­wia­nia ko­lej­nych kro­ków wie­le błędów. Jed­nym z nich było to, że da­wa­łem się wci­ągać w dur­ne po­my­sły Ka­ro­la.

Za ka­żdym ra­zem, kie­dy coś wy­my­ślił, wy­da­wa­ło mu się, że to ge­nial­ny po­my­sł. W dzie­wi­ęćdzie­si­ęciu dzie­wi­ęciu pro­cen­tach od­sy­ła­łem go z kwit­kiem, a je­den pro­cent miał szan­sę na po­wo­dze­nie, ale też dużą szan­sę na to­tal­ną kla­pę. Sam nie wiem, dla­cze­go go­dzi­łem się na co­kol­wiek, co wy­szło z cze­lu­ści umy­słu Zło­tó­wy.

Pa­mi­ętam to, jak­by zda­rzy­ło się wczo­raj.

Kil­ka lat wcze­śniej

Sie­dzia­łem w wy­na­jętym miesz­ka­niu, gdy na­gle drzwi się otwo­rzy­ły i wpa­dł Ka­rol z pa­pie­ro­sem w gębie i uśmie­chem od ucha do ucha. Nie ra­czył na­wet za­pu­kać.

– Mam po­my­sł! – rzu­cił i usia­dł w fo­te­lu na­prze­ciw mnie.

Po­cząt­ko­wo uda­wa­łem, że go nie sły­szę, ale nie da­wał za wy­gra­ną.

– Mu­sisz ko­goś po­znać – kon­ty­nu­ował, mimo mo­jej obo­jęt­no­ści.

– Wiesz do­brze, że nic nie mu­szę – od­pa­rłem.

– Tego nie po­ża­łu­jesz, za­ro­bi­my kro­cie. Mo­że­my prze­jąć duży trans­port.

Sam nie wiem, cze­mu po pro­stu tego nie ola­łem.

– Jak duży? – za­py­ta­łem.

Ka­rol wstał i pod­sze­dł do drzwi. Otwo­rzył je i do po­ko­ju wpa­dł ktoś, kogo jesz­cze nie zna­łem. Mężczy­zna wy­ci­ągnął w moim kie­run­ku dłoń.

– Ar­tur – po­wie­dział.

Nie przy­wi­ta­łem się. Pod­sze­dłem do Zło­tó­wy, zła­pa­łem go za ko­szul­kę i wy­tar­ga­łem z miesz­ka­nia.

– Czy cie­bie do resz­ty po­pier­do­li­ło?! – krzyk­nąłem. – Przy­pro­wa­dzasz tu, kur­wa, obcą oso­bę. Może na­stęp­nym ra­zem za­bie­rzesz ze sobą psy?

– Spo­koj­nie, on sztyw­ny jest…

– A po­zna­łeś go gdzie?

– W bur­de­lu wczo­raj w nocy, a wła­ści­wie też dzi­siaj nad ra­nem – od­pa­rł. – Ale spo­koj­nie, jest ksi­ędzem, a wła­ści­wie uczy się na ksi­ędza – do­dał, jak­by to mia­ło mnie uspo­ko­ić.

– Po­cze­kaj, po­wo­li. – Aż prze­ta­rłem oczy ze zdu­mie­nia. – Po­zna­łeś wczo­raj w bur­de­lu ksi­ędza, dzi­siaj przy­pro­wa­dzasz go do mnie do miesz­ka­nia. – Wzi­ąłem głębo­ki wdech. – I, kur­wa, chcesz te­raz z nim ubić in­te­res?

Nie cze­ka­łem na od­po­wie­dź, tyl­ko zła­pa­łem go za ko­szul­kę i wci­ągnąłem z po­wro­tem do środ­ka. Pod­sze­dłem do szaf­ki przy ścia­nie i otwo­rzy­łem szu­fla­dę. Wy­jąłem z niej broń i wy­ce­lo­wa­łem w nie­zna­jo­me­go.

– Pięć – za­cząłem od­li­czać. – Czte­ry…

– To­mek…

– Le­piej niech za­cznie mó­wić, nie zo­sta­ło mu dużo cza­su. Trzy…

– Ju­tro dwu­na­sta trans­port na te­re­nie opusz­czo­ne­go bro­wa­ru – za­czął re­cy­to­wać przy­szły ksi­ądz.

– Dwa… – Nie prze­sta­wa­łem od­li­czać. – Je­den…

– Wart ja­kieś czte­ry­sta, może pi­ęćset ty­si­ęcy.

Opu­ści­łem broń.

Ro­bi­li­śmy drob­ni­cę, więc ta­kich pie­ni­ędzy i ta­kiej ilo­ści to­wa­ru w ży­ciu na oczy nie wi­dzie­li­śmy. Przy­kuł tym moją uwa­gę, cho­ciaż nie zna­jąc szcze­gó­łów ope­ra­cji, i tak wie­dzia­łem, że to nie będzie pro­ste.

– Ku­pi­łeś so­bie tro­chę cza­su – po­wie­dzia­łem, po czym pod­sze­dłem do nie­go i po­kle­pa­łem go po ple­cach. – A te­raz za­mie­niam się w słuch.

Wi­dzia­łem, że z ulgą wy­pusz­cza po­wie­trze.

– Do­kład­nie raz w mie­si­ącu do Wro­cła­wia są trans­por­to­wa­ne nar­ko­ty­ki z War­sza­wy w ilo­ści, o któ­rej wspo­mnia­łem wcze­śniej – za­czął. – Gru­pa od­po­wia­da­jąca za to zmie­nia lo­ka­li­za­cję. Są trzy miej­sca. Ju­tro wy­pa­da ko­lej sta­re­go bro­wa­ru.

– Ile osób na miej­scu? – za­py­ta­łem.

– Dwie, od­bior­ca i do­staw­ca.

– Uzbro­jo­ne?

– Naj­praw­do­po­dob­niej tyl­ko stra­sza­ki – od­pa­rł.

– Naj­praw­do­po­dob­niej to za mało, po­trze­bu­ję stu­pro­cen­to­wej pew­no­ści.

– Nas to nie musi in­te­re­so­wać, nie okrad­nie­my ich na miej­scu wy­mia­ny, tyl­ko po­cze­ka­my w dziu­pli, aż do­sta­wa sama do nas przy­je­dzie.

– Po­cze­kaj… Cze­goś tu nie ro­zu­miem. Skąd masz ta­kie in­for­ma­cje?

– Oso­ba, któ­ra od­bie­ra to we Wro­cła­wiu, to mój do­staw­ca. Fa­cet jest tak głu­pi, że dał so­bie podło­żyć na­daj­nik pod busa, któ­rym za­wsze je­ździ po to­war. – Za­śmiał się. – Od kil­ku mie­si­ęcy sie­dzę i ob­ser­wu­ję jego tra­sy.

– Nie ła­twiej ob­ro­bić jego dziu­plę? – za­py­ta­łem.

– To­war, któ­ry od­bie­ra, roz­cho­dzi się jak cie­płe bu­łecz­ki. Bus będzie stał ja­kąś go­dzi­nę w dziu­pli, a pó­źniej wy­ru­szy w dal­szą pod­róż. W tym cza­sie nikt go nie będzie pil­no­wał.

Wszyst­ko wy­da­wa­ło się sen­sow­ne: spo­ro in­for­ma­cji, ni­skie ry­zy­ko i duża kasa do wy­jęcia. Pro­blem był tyl­ko je­den – w tym świe­cie nie ist­nia­ło coś ta­kie­go jak ni­skie ry­zy­ko i duża kasa, przy­naj­mniej ni­g­dy nie szło to ze sobą w pa­rze. Wie­dzia­łem, że coś mu­sia­ło mu umknąć i że ist­nie­je ry­zy­ko, że coś pój­dzie nie tak.

– Jak chcesz to po­dzie­lić? – za­py­ta­łem.

– Po rów­no – od­pa­rł z ka­mien­nym wy­ra­zem twa­rzy. – Mój plan, two­je wy­ko­na­nie – do­dał po chwi­li.

– Sie­dem­dzie­si­ąt do trzy­dzie­stu i idziesz z nami – od­pa­rłem.

– Ale…

– To nie są ne­go­cja­cje – prze­rwa­łem mu.

– Zgo­da. – Po­dał mi rękę, po czym wstał i za­czął iść w kie­run­ku drzwi.

– A ty gdzie? Ni­g­dzie nie idziesz! – Pod­nio­słem głos. – Do­pó­ki nie zre­ali­zu­je­my tej ro­bo­ty, zo­sta­niesz z nami.

Nie wy­glądał na za­do­wo­lo­ne­go, ale nic nie mógł z tym zro­bić. Nie chcia­łem po­dej­mo­wać ry­zy­ka wpad­ni­ęcia w za­sadz­kę, a gdy­bym go pu­ścił, mó­głby sprze­dać nas psom albo rze­czo­nym uczest­ni­kom wy­mia­ny.

Łak­nąłem pie­ni­ędzy, któ­re da­wa­ły nie­ogra­ni­czo­ne mo­żli­wo­ści. Wie­dzia­łem, że dzi­ęki tej ro­bo­cie będzie­my mo­gli zmie­nić cha­rak­ter biz­ne­su, któ­ry pro­wa­dzi­li­śmy. Nie pa­so­wa­ła mi prze­ci­ęt­no­ść, więc by­łem go­tów pod­jąć ry­zy­ko zwi­ąza­ne z tą ope­ra­cją.

Cze­ka­li­śmy do zmro­ku, żeby po­ło­żyć się do łó­żek. Na zmia­nę z Ka­ro­lem pil­no­wa­li­śmy na­sze­go go­ścia, a za­ra­zem no­we­go part­ne­ra biz­ne­so­we­go.

Obu­dzi­łem się jako pierw­szy.

– Wsta­wać! – krzyk­nąłem.

Zo­ba­czy­łem, że obaj za­częli prze­ci­ągać się na ka­na­pie, na któ­rej spa­li.

– Co się tak drzesz? – za­py­tał Ka­rol, zie­wa­jąc.

– Mu­si­my przy­go­to­wać auta – od­pa­rłem.

Ze­szli­śmy pod blok. Je­den z sa­mo­cho­dów był Zło­tó­wy, dru­gi mój. Zmie­ni­li­śmy ta­bli­ce re­je­stra­cyj­ne na fa­łszyw­ki. W ra­zie gdy­by ktoś nas zo­ba­czył, by­li­by­śmy spo­koj­ni o dal­szy roz­wój zda­rzeń.

Mi­nęła dzie­si­ąta.

– We­źmie­cie auto Zło­tó­wy i będzie­cie je­chać przed od­bior­cą, a ja będę go śle­dził – za­cząłem. – Je­śli się zo­rien­tu­je i je­den od­pad­nie, dru­gi musi go do­pro­wa­dzić do dziu­pli.

Słu­cha­li z za­cie­ka­wie­niem. Tak na­praw­dę tę ro­bo­tę Ar­tur mógł zro­bić sam, ale wi­docz­nie nie miał jaj. Albo chciał nas wpier­do­lić na minę.

W ko­ńcu wsie­dli­śmy do sa­mo­cho­dów i ru­szy­li­śmy pod sta­ry bro­war. Za­par­ko­wa­li­śmy na wy­je­ździe po prze­ciw­nych stro­nach uli­cy i ob­ser­wo­wa­li­śmy oko­li­cę. Chwi­lę po dwu­na­stej zo­ba­czy­łem, jak auto Zło­tó­wy za­czy­na po­wo­li od­je­żdżać, a chwi­lę po nim z bro­wa­ru wy­je­chał bia­ły bus.

Je­cha­łem za nimi w od­po­wied­niej od­le­gło­ści, na tyle bli­sko, żeby go nie zgu­bić i na tyle da­le­ko, żeby się nie zo­rien­to­wał, że ma ogon. Wszyst­ko szło ła­two, zbyt ła­two, co mnie za­czy­na­ło nie­po­ko­ić.

W ko­ńcu sa­mo­chód wje­chał na te­ren prze­my­sło­wy w oko­li­cach uli­cy Ro­bot­ni­czej. Kie­row­ca za­par­ko­wał w środ­ku jed­ne­go z ma­ga­zy­nów, a po chwi­li wy­sze­dł na ze­wnątrz i gdzieś po­sze­dł.

Ro­zej­rza­łem się, spraw­dza­jąc, czy te­ren nie jest mo­ni­to­ro­wa­ny. Na szczęście nie był, co wła­ści­wie było wia­do­me od po­cząt­ku. Za­cząłem za­kła­dać ko­mi­niar­kę, kie­dy do­strze­głem ruch w sa­mo­cho­dzie obok.

Wy­jąłem te­le­fon i na­pi­sa­łem wia­do­mo­ść do Ka­ro­la: „Te­mat spa­lo­ny, to pu­łap­ka”. Wi­docz­nie jej nie od­czy­tał, bo wraz z Ar­tu­rem za­czął iść w kie­run­ku ma­ga­zy­nu. Dwóch mężczyzn wy­sia­dło z sa­mo­cho­du obok mnie i ob­ser­wo­wa­ło ich ru­chy. Za­cze­ka­li, aż wej­dą do środ­ka i ru­szy­li za nimi.

Chcia­łem wy­jść i ich ostrzec, ale to mo­gło gro­zić krwa­wą jat­ką w środ­ku mia­sta. Nie wie­dzia­łem, kim są ci fa­ce­ci. Nie wy­gląda­li na po­li­cjan­tów, więc praw­do­po­dob­nie mie­li taki sam plan jak my.

We­szli do ma­ga­zy­nu za Zło­tó­wą i Ar­tu­rem. Po­wi­nie­nem był w tam­tej chwi­li spier­do­lić i za­dbać o sie­bie, ale nie po­tra­fi­łem. Wy­sia­dłem z auta i po­sze­dłem za nimi. Pchnąłem de­li­kat­nie drzwi ma­ga­zy­nu i zaj­rza­łem do środ­ka. Zdąży­li wy­jąć broń i ce­lo­wa­li do klęczących Zło­tó­wy i Ar­tu­ra. To na pew­no nie była po­li­cja.

Po­czu­łem ad­re­na­li­nę. Zła­pa­łem klam­kę i nie­wie­le my­śląc o kon­se­kwen­cjach, wsze­dłem do środ­ka. Wy­ce­lo­wa­łem w ko­la­no mężczy­zny, któ­ry miał na musz­ce Zło­tó­wę i po­ci­ągnąłem za spust. Po ma­ga­zy­nie roz­nió­sł się huk wy­strza­łu.

Mia­łem uła­mek se­kun­dy, żeby spoj­rzeć Zło­tó­wie w oczy i upew­nić się, czy to Ar­tur nas wy­sta­wił. Kiw­nął prze­cząco gło­wą, a ja od­da­łem ko­lej­ny strzał w nogi dru­gie­go ban­dzio­ra, po czym pod­sze­dłem do Zło­tó­wy i po­mo­głem mu wstać. Nic so­bie nie ro­bi­łem z mężczyzn le­żących we krwi na zie­mi. Były rze­czy istot­niej­sze. Mu­sie­li­śmy się stąd jak naj­szyb­ciej za­wi­jać. Huk wy­strza­łu na pew­no było sły­chać.

Wsia­dłem do busa i za­cząłem wy­je­żdżać. Zło­tó­wa i Ar­tur za­bra­li na­sze sa­mo­cho­dy spod ma­ga­zy­nu i ru­szy­li za mną. Po­pro­wa­dzi­łem ich za mia­sto, do opusz­czo­ne­go bu­dyn­ku nie­da­le­ko na­szej dziu­pli. Na miej­scu wy­sia­dłem i ru­szy­łem w kie­run­ku Ar­tu­ra. Wy­ci­ągnąłem go z auta i wy­krzy­cza­łem mu w twarz:

– Pro­sta ro­bo­ta, tak kur­wa?!

– Przy­si­ęgam, że nic o tym nie wie­dzia­łem.

Czu­łem, że mówi praw­dę.

– Będziesz mi za to dłu­żny do ko­ńca ży­cia. Po­wi­nie­nem was dwóch, idio­tów, zo­sta­wić tam na pew­ną śmie­rć! – wrzesz­cza­łem.

– Ni­g­dy nie po­tra­fisz od­pu­ścić – wtrącił Zło­tó­wa ze śmie­chem.

– Je­stem two­im dłu­żni­kiem – po­wie­dział Ar­tur.

Nie po­tra­fi­łem od­pu­ścić, to praw­da. Po­dzie­li­łem to­war z busa mi­ędzy nas i Ar­tu­ra, a po­tem roz­sta­li­śmy się. Tego dnia zy­ska­łem spo­ro pie­ni­ędzy, ale co wa­żniej­sze, dłu­żni­ka, któ­ry wie­dział, jak dużo mi za­wdzi­ęcza. Nie mia­łem jesz­cze po­jęcia, kie­dy od­bio­rę dług, ale by­łem pew­ny, że w ko­ńcu na­dej­dzie pora.

Rozdział 7

Ar­tur, cho­ciaż w ko­ńcu fak­tycz­nie zo­stał ksi­ędzem, to na­dal zaj­mo­wał się szem­ra­ny­mi in­te­re­sa­mi. Nie prze­stał ro­bić tego, co wy­cho­dzi­ło mu naj­le­piej: sprze­da­wa­nia cen­nych in­for­ma­cji. Nie raz ko­rzy­sta­łem z jego usług, ale te­raz moja pro­śba była dużo wi­ęcej war­ta niż pie­ni­ądze, dla­te­go po­sta­no­wi­łem ode­brać wresz­cie swój dług.

Mój dłu­żnik pro­wa­dził dzien­nik, w któ­rym za­pi­sy­wał ka­żdą in­for­ma­cję, jaka mo­gła mieć ja­kąś war­to­ść. Nie­któ­re mo­żna było wy­ce­nić, a inne były cen­niej­sze niż ży­cie. Tak było w przy­pad­ku lo­ka­li­za­cji ma­ga­zy­nów Le­sju­ko­wa.

Wy­szli­śmy z kon­fe­sjo­na­łu i po­szli­śmy do piw­ni­cy ka­te­dry. W po­miesz­cze­niu przy­po­mi­na­jącym bi­blio­te­kę na jed­nym z re­ga­łów sta­ło wi­ęcej ksi­ążek, niż wi­dzia­łem przez całe ży­cie. Wy­jął jed­ną z nich, gru­bą ni­czym Bi­blia, i za­czął prze­glądać stro­na po stro­nie, aż w ko­ńcu się za­trzy­mał. Wy­rwał jed­ną z kar­tek i mi po­dał.

– Masz tu­taj wszyst­ko – wy­szep­tał, jak­by się bał, że ktoś nas słu­cha. – Miej­sce, licz­ba ochro­ny i cha­rak­ter prze­cho­wy­wa­ne­go to­wa­ru.

– Dzi­ęku­ję – po­wie­dzia­łem, pa­trząc mu pro­sto w oczy. Zo­ba­czy­łem w nich żal, jak­by to mia­ło być na­sze ostat­nie spo­tka­nie, jak­by czuł, że sam pcham się w ra­mio­na śmier­ci. Zda­wał so­bie spra­wę, że ni­ko­mu nie uda się mnie od tego od­wie­ść.

– Po­wo­dze­nia. – Pod­sze­dł do mnie i mnie przy­tu­lił. – Pa­mi­ętaj, że…

– Wiem, ni­g­dy mnie tu nie było – do­ko­ńczy­łem.

– Nie my­śla­łeś o tym, żeby na­praw­dę się wy­spo­wia­dać? – za­py­tał.

– Na mnie i tak cze­ka tyl­ko pie­kło.

– Ka­żdy ma szan­sę na od­ku­pie­nie.

Nie od­po­wie­dzia­łem, nie chcia­łem da­lej dys­ku­to­wać. Nie było żad­ne­go od­ku­pie­nia, na pew­no nie dla mnie. Zbyt wie­le zła wy­rządzi­łem, żeby te­raz przy­cho­dzić do Boga i bła­gać go na ko­la­nach o wy­ba­cze­nie.

– Uwa­żaj na sie­bie – rzu­cił, gdy wy­cho­dzi­łem.

– Mar­twi nie mu­szą uwa­żać – od­pa­rłem, nie od­wra­ca­jąc się.

Opu­ści­łem ka­te­drę i…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Autor: Mateusz Gostyński

Redakcja: Magdalena Binkowska

Korekta: MJ / Rudy Kot

Projekt graficzny okładki: Emilia Pryśko

eBook: Atelier Du Châteaux

Zdjęcie na okładce: Depositphotos/VitalikRadko

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Mateusz Gostyński

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2022

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8103-997-0