Dzieci miasta. Nigdy przenigdy - Gostyński Mateusz - ebook + książka

Dzieci miasta. Nigdy przenigdy ebook

Gostyński Mateusz

3,0

Opis

Seks, narkotyki i życie w cieniu przestępczego świata Kamińscy żyją w mieście pełnym zła. Na ulice nie wychodzi już policja. Gangsterzy są panami życia i śmierci, a oni próbują się odnaleźć w tej rzeczywistości. Z pozoru są zwyczajnym rodzeństwem, które zostało skrzywdzone przez los. Próbują chronić się nawzajem, ale nie zawsze potrafią to zrobić.  Nikola wciąga rodzinę w sam środek nocnego życia, którym rządzą bezwzględni przestępcy, kradzieże i haracze. Max i Nela próbują ocalić brata przed konsekwencjami swoich działań, przez co sami zostają pochłonięci przez mroczne miasto.  

Mają tylko siebie i aż siebie, ale czy to wystarczy? Czy więzy krwi okażą się wystarczająco silne, aby przetrwać w brutalnym świecie, w którym dominują pożądanie i przemoc?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Autor: Mateusz Gostyński

Redakcja: Ewa Biernacka

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: Emilia Pryśko

eBook: Atelier Du Châteaux

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka

 

©2023 Copyright by Mateusz Gostyński

©2023 Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autora bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2023

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8317-227-9

Prolog

Po­czątek lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych w Pol­sce był naj­lep­szym okre­sem dla zor­ga­ni­zo­wa­nej prze­stęp­czo­ści. Nie ist­nia­ła wte­dy jesz­cze in­sty­tu­cja cen­tral­ne­go biu­ra śled­cze­go. Gang­ste­rzy, ina­czej biz­nes­me­ni (lu­bi­li, kie­dy ich tak na­zy­wa­no), mie­li wol­ną rękę na do­wol­nym polu dzia­ła­nia. Po­li­cja od­wra­ca­ła wzrok, w ko­ńcu wszy­scy i tak sie­dzie­li ma­fii w kie­sze­ni. Nie było pod­słu­chów ani in­nych dzia­łań in­wi­gi­la­cyj­nych, któ­re by uprzy­krza­ły ży­cie prze­stęp­com.

Nikt nie dzia­łał w pod­zie­miu. Wszyst­ko było jaw­ne. Spo­ty­ka­li się na wy­staw­nych ko­la­cjach, w naj­lep­szych re­stau­ra­cjach. Im­pre­zo­wa­li w naj­lep­szych klu­bach i ka­żdy, kto choć tro­chę wsi­ąk­nął w mia­sto­wy kli­mat, do­sko­na­le wie­dział, kim byli. Jed­ni się ich bali, pod­czas gdy in­nym im­po­no­wa­li bar­dziej, niż da się to ra­cjo­nal­nie wy­tłu­ma­czyć. Być może dla­te­go, że w na­szym kra­ju, za­rów­no dziś, jak i kie­dyś nie da się za­ro­bić nor­mal­nych pie­ni­ędzy le­gal­nie.

W Pol­sce hi­sto­ria Ojca Chrzest­ne­go opi­sa­na przez Ma­ria Puzo wy­gląda­ła o wie­le brzy­dziej. O wie­le bru­tal­niej, a przy tym bar­dziej ba­ła­ga­niar­sko. Or­ga­ni­za­cje nie wspó­łpra­co­wa­ły ze sobą rów­no­le­gle. Obo­wi­ązy­wa­ło je­dy­nie pra­wo sil­niej­sze­go i je­że­li Ni­koś rządził na pó­łno­cy kra­ju, to dla Per­shin­ga było to bez zna­cze­nia. Ale niech­by tyl­ko któ­ryś z nich po­czuł sła­bo­ść dru­giej stro­ny, za­pa­ko­wa­łby się ze swo­ją fe­raj­ną do kil­ku dłu­gich czar­nych se­da­nów nie­miec­kiej mar­ki i po­je­cha­łby prze­jąć te­ry­to­rium. Zło­dzie­je nie zna­ją ho­no­ru.

W tym świe­cie nie ist­nia­ła rów­nież przy­ja­źń. War­to­ść mia­ły je­dy­nie pie­ni­ądze i wpły­wy. Wy­da­wa­ło­by się, że na cze­le tych or­ga­ni­za­cji sta­ły oso­by o po­nad­prze­ci­ęt­nej in­te­li­gen­cji, ale nie za­wsze tak było, a na­wet po­wie­dzia­łbym – rzad­ko. Naj­częściej były to oso­by naj­bar­dziej bez­względ­ne i sil­ne, któ­re nie bały się śmier­ci albo uma­rły, nim zdąży­ły się na do­bre na­ro­dzić.

Rozdział 1.

Max

Swo­je dum­ne imię z dziw­ną jak na język pol­ski li­te­rą za­wdzi­ęczał upodo­ba­niom mat­ki, jed­nak nie do ame­ry­ka­ńskiej kul­tu­ry czy też umie­jęt­no­ści prze­wi­dy­wa­nia przy­szłych pro­duk­cji ki­ne­ma­to­gra­ficz­nych, w po­sta­ci Mad Maxa. Jego świ­ętej pa­mi­ęci lub też na szczęście na wie­ki wie­ków mar­twa mat­ka lu­bo­wa­ła się we wszel­kie­go ro­dza­ju pły­nach opa­trzo­nych fak­tu­rą w pro­cen­tach. Pod­czas ci­ąży nie prze­sta­wa­ła tan­ko­wać na­wet na chwi­lę i tym spo­so­bem w jej znisz­czo­nym od wód­ki umy­śle po­wstał po­my­sł na­zwa­nia syna imie­niem Max. Ni­jak się to mia­ło do jego pol­sko brzmi­ące­go na­zwi­ska Ka­mi­ński.

Hi­sto­ria jego rodu była ty­po­wa dla pol­skich do­mów w tam­tym okre­sie. Mat­ka piła, oj­ciec pił, wszy­scy pili, to ja też… Dla nie­go jed­nak był to stan chwi­lo­wy po­prze­dza­jący przed­wcze­sne awan­so­wa­nie na gło­wę tej „dum­nej” ro­dzi­ny. Oj­ciec wy­sze­dł któ­re­goś dnia po mle­ko i naj­wi­docz­niej za­po­mniał wró­cić, a mat­ka z żalu po nim za­pi­ła się na śmie­rć. Była to jed­no­cze­śnie naj­wi­ęk­sza krzyw­da wy­rządzo­na dzie­ciom i dar od losu z per­spek­ty­wą na lep­sze ży­cie.

Max mu­siał za­jąć się ro­dze­ństwem, młod­szą sio­strą Nelą i naj­młod­szym bra­tem Ni­ko­lą, któ­rzy byli nie­ja­ko prze­bły­ska­mi trze­źwo­ści mat­ki. Za­wsze mo­gli z tego po­wstać Nel­ly i Ni­co­la, ale jed­nak tak się nie sta­ło i chwa­ła Bogu za to albo cza­so­we­mu od­wy­ko­wi al­ko­ho­lo­we­mu. Mi­ędzy nim a Nel, bo tak ją na­zy­wał, na­wi­ązu­jąc do po­wie­ści Hen­ry­ka Sien­kie­wi­cza, było sie­dem lat ró­żni­cy, Ni­ko­la do­kła­dał ko­lej­ne dwa do ra­chun­ku.

Rze­czy­wi­sto­ść przy­gnio­tła ich ze zdwo­jo­ną siłą. Nie mie­li nic, a jed­no­cze­śnie po­sia­da­li wszyst­ko, co było im po­trzeb­ne, czy­li sie­bie. Pra­ca Mak­sa w za­kła­dach włó­kien­ni­czych po­zwa­la­ła im le­d­wie wi­ązać ko­niec z ko­ńcem. Ro­bo­ta sama pa­li­ła mu się w rękach. Cza­sa­mi aż za do­słow­nie.

***

Pra­ca wca­le nie na­le­ża­ła do przy­jem­nych. Nie lu­bi­łem tego miej­sca, ale mu­sia­łem coś ro­bić. Mo­głem pó­jść w śla­dy kum­pli, ale jed­nak nie w smak mi było ogląda­nie świa­ta zza krat. Dla­te­go wła­śnie po­sze­dłem inną dro­gą i za­trud­ni­łem się w fa­bry­ce włó­kien­ni­czej.

W kó­łko po­wta­rza­łem ten sam sche­mat dnia. Od­bi­ja­łem kar­tę w bra­mie i wcho­dzi­łem na te­ren fa­bry­ki. Spo­ty­ka­łem tych sa­mych lu­dzi. By­li­śmy do sie­bie przy­zwy­cza­je­ni. Ka­żdy z nas tkwił w tym sa­mym ba­gnie. Od ja­kie­goś cza­su za­częły do­cho­dzić do nas in­for­ma­cje o rze­ko­mo pla­no­wa­nym za­mkni­ęciu na­szych za­kła­dów. Ma­cha­li­śmy na to ręką, bo prze­cież nikt nie upier­do­li pa­ństwa.

Pra­co­wa­łem jako oczysz­czacz kon­struk­cji sta­lo­wych – ma­szyn ci­ężkich. Moim za­da­niem było do­pil­no­wa­nie, żeby żad­na z przy­dzie­lo­nych mi ma­szyn nie ule­gła awa­rii. Ogląda­łem je w po­szu­ki­wa­niu wy­cie­ków i w ra­zie pro­ble­mów zgła­sza­łem je maj­stro­wi. Wcze­śniej ob­słu­gi­wa­łem wil­ki AB5 FA­LU­BAZ i przędzar­ki. Na tym dzia­le było nud­niej, ale przy­naj­mniej nie mu­sia­łem wdy­chać tego pier­do­lo­ne­go pyłu. No i jesz­cze do tego do­cho­dzi­ła ona…

Cała twarz uma­za­na w sma­rze. Ubra­na w kom­bi­ne­zon za­pi­ęty pod szy­ję, któ­ry ide­al­nie od­da­wał jej kszta­łty. Szła po­mi­ędzy ma­szy­na­mi i od­ha­cza­ła ko­lej­ne punk­ty na li­ście do spraw­dze­nia.

– Nie masz co ro­bić, Ka­mi­ński? – rzu­ci­ła, wi­dząc, jak się na nią ga­pię.

– Wła­ści­wie to nie mam, pro­duk­cja stoi – od­pa­rłem, na­dal nie od­ry­wa­jąc od niej oczu.

Wska­za­ła mi wzro­kiem lukę po­mi­ędzy ma­szy­na­mi i ru­szy­ła w tam­tą stro­nę. Po­sze­dłem za nią. Kie­dy tyl­ko sta­nęli­śmy w ukry­ciu, wbi­ła się w moje usta i na­mi­ęt­nie mnie po­ca­ło­wa­ła.

– Le­piej, żeby sta­nęło coś in­ne­go niż li­nia – po­wie­dzia­ła, dy­sząc.

Ten układ trwał już od dłu­ższe­go cza­su. Była moją prze­ło­żo­ną, więc to nie mo­gło wy­jść na jaw, a ja nie chcia­łem, żeby roz­wi­nęło się to w coś po­wa­żne­go. W ten spo­sób było to opła­cal­ne dla obu stron.

– Tak? – za­py­ta­łem i za­cząłem roz­pi­nać gu­zi­ki w kom­bi­ne­zo­nie.

Nie da się opi­sać mo­je­go zdzi­wie­nia, kie­dy zo­ba­czy­łem, że nie ma nic pod nim. Uśmiech­nęła się do mnie. Chwy­ci­ła moją dłoń i za­częła je­chać nią po swo­im cie­le, moc­no ją do­ci­ska­jąc. Czu­łem cie­pło jej skó­ry, a kie­dy by­łem już na sa­mym dole…

– Wi­dzisz jak tu jest go­rąco? – za­py­ta­ła.

– Bar­dzo go­rąco – od­pa­rłem, po­wo­li wsu­wa­jąc w nią pal­ce.

Po­czu­łem wil­goć, ca­ło­wa­łem ją na­mi­ęt­nie i pie­ści­łem do­kład­nie jej cip­kę. Czu­łem, jak chwy­ta mnie za ku­ta­sa przez spodnie i za­czy­na go po­cie­rać. W ko­ńcu za­częła do­bie­rać się do roz­por­ka, aż go roz­pi­ęła i uklękła przede mną.

Wzi­ęła go w usta i ssa­ła, pa­trząc mi w oczy. Nie prze­sta­wa­ła, aż nie był w pe­łni twar­dy. Wte­dy do­pie­ro od­wró­ci­ła się do mnie i po­ło­ży­ła łok­cie na sta­lo­wym bla­cie. Wy­pi­ęła swo­je wdzi­ęki. Spoj­rza­łem w dół na jej krągło­ści i wy­mie­rzy­łem jej so­czy­ste­go klap­sa. Od­wró­ci­ła się do mnie, wy­pchnęła moc­no bio­dra w tył, sama się na mnie na­dzie­wa­jąc.

Chwy­ci­łem ją za po­ślad­ki i za­cząłem się po­ru­szać.

– Masz chwi­lę i wra­ca­my do pra­cy – za­ko­ńczy­ła to zda­nie jękiem.

Za­kry­łem jej usta dło­nią.

– Cii… – szep­nąłem.

Po­su­wa­łem ją bez opa­mi­ęta­nia. Szyb­ko i moc­no, tak moc­no, że aż za­częła przy­gry­zać moją dłoń. Chcia­łem usły­szeć te roz­kosz­ne jęki, ale wte­dy ktoś na pew­no by nas na­krył. By­łem już bli­sko. Za­czy­na­łem wy­ko­ny­wać pe­łne, ale wol­niej­sze ru­chy. Od­sko­czy­ła ode mnie.

– Chy­ba zwa­rio­wa­łeś! – ryk­nęła.

Sta­nęła obok mnie i ob­jęła dło­nią mo­je­go ku­ta­sa. Trze­pa­ła go, aż nie za­cząłem się spusz­czać na zie­mię. Ko­ńcząc, zli­za­ła po­zo­sta­ło­ści z dło­ni i wci­ągnęła na sie­bie kom­bi­ne­zon.

– No to wra­caj do pra­cy – po­wie­dzia­ła, po­pra­wia­jąc po­tar­ga­ne wło­sy.

– Tak jest, pani maj­ster! – od­pa­rłem i wró­ci­łem do hali przędzal­ni.

Trak­to­wa­ła mnie jak swo­ją za­baw­kę. Przy­cho­dzi­ła, kie­dy cze­goś po­trze­bo­wa­ła, a pó­źniej wra­ca­li­śmy do nor­mal­no­ści. Ona sta­wa­ła się sze­fo­wą, a ja pod­wład­nym. Czy mi to pa­so­wa­ło? A komu by nie pa­so­wa­ło?

Wró­ci­łem do ro­bo­ty, któ­rej aku­rat tego dnia nie było zbyt wie­le. Cała pro­duk­cja sta­ła. Plot­ki o za­mkni­ęciu fa­bry­ki za­czy­na­ły wy­da­wać się re­al­ne. Ba­łem się. Mia­łem dwój­kę ro­dze­ństwa na utrzy­ma­niu i nie wie­dzia­łem, co bym zro­bił, gdy­bym stra­cił pra­cę. Wie­dzia­łem, że prędzej czy pó­źniej będę mu­siał zna­le­źć al­ter­na­ty­wę. W ten spo­sób dłu­go nie po­ci­ągnie­my.

Wie­czo­rem wró­ci­łem do domu i pa­dłem na łó­żko. Za­snąłem jak za­bi­ty…

***

Otwo­rzy­łem oczy i prze­ta­rłem je le­ni­wie. Spoj­rza­łem na ze­ga­rek le­żący na roz­la­tu­jącej się ze sta­ro­ści szaf­ce noc­nej. Była za kwa­drans pi­ąta. Wie­dzia­łem, że je­śli te­raz nie obu­dzę Ni­ko­li, to po raz ko­lej­ny ze­rwie się z lek­cji. Dzie­ciak nie miał w so­bie za grosz dys­cy­pli­ny, ale wca­le mu się nie dzi­wi­łem. Taka wła­śnie była na­sza spu­ści­zna. Dzi­ęku­ję, oj­cze… gdzie­kol­wiek się po­dzie­wasz.

Wsta­wa­łem ka­żde­go dnia wcze­śnie, bo któ­reś z nas mu­sia­ło za­ro­bić na cały ten graj­doł. Ta rola nie przy­pa­dła mi w żad­nym lo­so­wa­niu czy ci­ągni­ęciu sło­mek. Ci­ężar od­po­wie­dzial­no­ści spa­dł na mnie z po­wo­du star­sze­ństwa. Do tego by­łem też chy­ba naj­bar­dziej za­rad­ny.

Wsta­wa­łem, bo mu­sia­łem za­ro­bić na ro­dzi­nę i nie wi­dzia­łem in­ne­go wy­jścia niż pra­ca. Nie chcia­łem być jak oj­ciec i ka­żde­go dnia, za­gląda­jąc do bu­tel­ki, mó­wić, że ja­koś to będzie. Nie urządza­ło mnie to. Chcia­łem do­jść do cze­goś, do cze­goś wiel­kie­go…

Tyl­ko jak ta­kie coś mia­łby osi­ągnąć pro­sty chło­pak z bied­ne­go śród­mie­ścia wiel­kie­go mia­sta. Oczy­wi­ście mo­głem, jak inni, stać pod pe­de­tem i han­dlo­wać wa­lu­tą. Cho­ciaż z han­dlem to za­jęcie nie mia­ło wie­le wspól­ne­go. To było ra­czej okra­da­nie na­iw­nych tu­ry­stów. Na­wia­sem mó­wi­ąc, nie wiem, co ta­kie­go ich ci­ągnęło do pa­nu­jącej u nas post­ko­mu­ni­stycz­nej at­mos­fe­ry.

W ka­żdym ra­zie, wra­ca­jąc do sed­na, mo­głem ro­bić wie­le. Zde­cy­do­wa­łem, że wzbo­ga­cę się ci­ężką pra­cą i tego się trzy­ma­łem, choć na ka­żdym kro­ku cza­iły się ró­żne po­ku­sy.

Ro­bi­łem to dla nich. Wie­dzia­łem, że je­śli mi się nie po­wie­dzie, to beze mnie so­bie nie po­ra­dzą. De­cy­do­wa­łem nie tyl­ko za sie­bie, ale i za tych dwo­je. Wkur­wia­li mnie ka­żde­go dnia nie­mi­ło­sier­nie, ale nie na­ru­sza­ło to wi­ęzów ro­dzin­nych. Od­mien­nie niż dla ojca, te dzie­cia­ki zna­czy­ły dla mnie wi­ęcej niż ży­cie.

Si­ęgnąłem po pacz­kę pa­pie­ro­sów le­żącą obok ze­gar­ka. Wy­ci­ągnąłem jed­ne­go i wło­ży­łem do ust. Od­pa­li­łem go i za­ci­ągnąłem się dy­mem. Le­ża­łem tak jesz­cze chwi­lę, upa­ja­jąc się ni­ko­ty­ną. To praw­do­po­dob­nie ostat­ni taki ci­chy mo­ment tego dnia.

Pod­nio­słem się i ru­szy­łem do po­ko­ju Ni­ko­li. Spał twar­do, jak za­wsze. Na­wet się nie ru­szył, gdy otwo­rzy­łem drzwi. Po­ło­ży­łem dłoń na jego ra­mie­niu i de­li­kat­nie nim po­ru­szy­łem.

– Wsta­waj – po­wie­dzia­łem po ci­chu, choć było to ca­łko­wi­cie wbrew po­żąda­ne­mu ce­lo­wi.

Nie za­re­ago­wał. Mo­głem się tego spo­dzie­wać. Na­chy­li­łem się nad nim i strze­li­łem go z otwar­tej dło­ni w papę.

– Wsta­waj, kur­wa! – pod­nio­słem głos.

Po­pa­trzył na mnie jak na wa­ria­ta i gło­śno ziew­nął. Chy­ba jego mózg o tej po­rze jesz­cze do­brze nie dzia­łał, bo do­pie­ro po chwi­li przy­ło­żył dłoń do czer­wo­ne­go śla­du na po­licz­ku. Spo­glądał to na mnie, to na ręce.

– Nie maż się, tyl­ko wsta­waj – rzu­ci­łem przez ra­mię, idąc do kuch­ni, i za­ci­ągnąłem się pa­pie­ro­sem.

Nie chcia­łem, żeby stał się mi­ęk­ki. Rze­czy­wi­sto­ść, któ­ra nas ota­cza­ła, była zbyt bru­tal­na dla sła­be­uszy. Usły­sza­łem, jak zbli­ża się do mnie po­wo­li. Rano jego ru­chy były spo­wol­nio­ne.

– Gdzie jest Nel? – za­py­ta­łem. Wi­dzia­łem, jak szu­ka w gło­wie ja­kie­jś wy­mów­ki, któ­rą mó­głby mnie na­kar­mić.

– Od­po­wia­daj…

– Po­szła… – prze­rwał, pró­bu­jąc zy­skać na cza­sie.

W tej chwi­li usły­sza­łem od­głos klu­cza ob­ra­ca­ne­go w zam­ku. Nim drzwi się otwo­rzy­ły, już by­łem przy we­jściu. Spoj­rza­łem na Nel – była w jed­nym ka­wa­łku i to było naj­wa­żniej­sze.

– Nie do­sta­nę wi­ązan­ki? – za­py­ta­ła, spo­gląda­jąc na mnie zdzi­wio­na.

– Nie wi­dzę po­wo­du… – za­wy­ro­ko­wa­łem. – Je­steś trze­źwa, nie wi­dać po to­bie, żeby ktoś ci zro­bił krzyw­dę…

Pró­bo­wa­ła prze­jść obok mnie, ale za­trzy­ma­łem ją, kła­dąc rękę na bo­aze­rii na ścia­nie i za­gra­dza­jąc jej prze­jście.

– Wie­dzia­łam, że jest ja­kieś „ale”… – Spoj­rza­ła na mnie. – Więc słu­cham.

– Mu­sisz po­szu­kać so­bie ja­kie­jś ro­bo­ty.

– Chy­ba so­bie żar­tu­jesz, prze­cież do­brze wiesz, że nie mam na to cza­su…

Nel wy­da­wa­ło się, że sko­ro stu­diu­je, to już nic wi­ęcej nie musi ro­bić. I tak by było, gdy­by nie to, że mar­no­wa­ła czas na pro­wa­dze­nie się z nie­od­po­wied­ni­mi lu­dźmi. Praw­dę mó­wi­ąc, le­d­wie wi­ąza­li­śmy ko­niec z ko­ńcem i po­trze­bo­wa­łem po­mo­cy.

– Sko­ro masz czas włó­czyć się po no­cach, to znaj­dziesz czas na pra­cę – wtrąci­łem po­god­nie, acz­kol­wiek sta­now­czo.

– Nie­na­wi­dzę cię! – krzyk­nęła i ucie­kła, for­su­jąc moją rękę.

Po tym mi­ło­snym wy­zna­niu usły­sza­łem trza­ska­jące drzwi. To mądra dziew­czy­na, więc prze­my­śli to, a zło­ść jej szyb­ko mi­nie. Nie była głu­pia, tyl­ko zbyt im­pul­syw­na, zresz­tą tak samo jak Ni­ko­la. Ja jako je­dy­ny sta­ra­łem się trak­to­wać wszyst­ko na chłod­no i z dy­stan­sem.

Wró­ci­łem do Ni­ko­li, któ­ry jadł ka­nap­kę i krzy­wił się przy tym. Na wy­schni­ętym na wiór chle­bie mo­żna było stra­cić zęby. Sta­ra­łem się jak mo­głem, jed­nak to nie wy­star­cza­ło. To tyl­ko ko­lej­ny do­wód na to, że Nel musi mi po­móc.

– Ja też mogę po­móc – po­wie­dział, od­ry­wa­jąc się na chwi­lę od je­dze­nia.

– Ty masz się uczyć. Jak na­pi­szesz ma­tu­rę i sko­ńczysz szko­łę, wte­dy po­my­śli­my – pod­sze­dłem do nie­go i roz­wi­chrzy­łem mu wło­sy.

Nie­na­wi­dził tego mo­je­go spo­so­bu na oka­zy­wa­nie uczuć. Ko­cha­łem ich obo­je po­nad wszyst­ko. Od­gar­nął wło­sy do tyłu, do­pro­wa­dza­jąc je do ładu. Spoj­rza­łem na ze­ga­rek.

– Kur­wa! – za­kląłem.

– Zno­wu się spó­źnisz? – za­py­tał brat.

Nie, nie zro­bię tego, po­my­śla­łem. Ubra­łem się bły­ska­wicz­nie i wy­bie­głem z domu. Co­dzien­nie to samo – mu­sia­łem za­jąć się nimi, nim bra­łem się za swo­je spra­wy.

Wy­sze­dłem z ka­mie­ni­cy od stro­ny po­dwór­ka. Zo­ba­czy­łem, jak na par­king wje­żdża wy­pa­sio­ny sa­mo­chód z logo na przo­dzie w kszta­łcie gwiaz­dy. Na nie­miec­kich bla­chach. Pew­nie kra­dzio­ny, po­my­śla­łem. Otwo­rzy­ły się drzwi i z mer­ce­de­sa wy­sia­dł mój daw­ny przy­ja­ciel z li­ceum. Na­sze dro­gi ro­ze­szły się tuż po za­ko­ńcze­niu tego eta­pu edu­ka­cji. On po­sze­dł w dra­gi i inne ciem­ne in­te­re­sy, a ja do pra­cy w fa­bry­ce.

Kiw­nął mi gło­wą bez sło­wa. Prze­sze­dł obok, jak­bym był du­chem. Od­kąd za­czął pro­wa­dzić się po mie­ście, gło­wę miał wy­so­ko, jak­by za­po­mniał, skąd po­cho­dził. Sa­mo­cho­dy zmie­niał jak skar­pet­ki. Par­ko­wał je za­wsze z tyłu, na po­dwór­ku, li­cząc na to, że ża­den z sąsia­dów nie zo­ba­czy, co jest gra­ne. Tyle że wy­star­czy­ło do­dać dwa do dwóch…

Ale to wła­ści­wie nie moja spra­wa, tym bar­dziej że by­łem już i tak spó­źnio­ny do pra­cy. Ru­szy­łem przez tu­nel i wpa­dłem pro­sto na uli­cę Jed­no­ści Na­ro­do­wej, prak­tycz­nie pod koła pędzące­go sa­mo­cho­du. Wi­dzia­łem jak kie­row­ca ma­łe­go fia­ta pu­ścił mi wi­ązan­kę. Prze­pro­si­łem go mach­ni­ęciem ręki i ru­szy­łem bie­giem w kie­run­ku przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go przy Po­mor­skiej.

Ulży­ło mi na wi­dok au­to­bu­su sto­jące­go na przy­stan­ku. Tym ra­zem się uda­ło. Wsko­czy­łem do środ­ka i wci­snąłem się mi­ędzy lu­dźmi. Cza­sy były ta­kie, że o tej go­dzi­nie ka­żdy au­to­bus wy­pe­łnio­ny był po brze­gi. Ja­ki­mś cu­dem uda­ło mi się zła­pać za uchwyt nad gło­wą.

Je­cha­łem do sa­mej pętli, jak wi­ęk­szo­ść pa­sa­że­rów. W trak­cie ta­kich prze­jaz­dów naj­le­piej było wi­dać, co się dzie­je w tym świe­cie. Nikt nic nie miał i wszy­scy byli szczęśli­wi. W przo­dzie au­to­bu­su wi­dzia­łem maj­strów z na­szej li­nii. Pierw­sza set­ka po­szła w gar­dła, choć nie za­częli na­wet zmia­ny. Nie ob­cho­dzi­ło ich, że do po­łud­nia bra­ku­je co naj­mniej kil­ku go­dzin. W ko­ńcu gdzieś na świe­cie sło­ńce już na pew­no sta­ło w ze­ni­cie. W su­mie to im się nie dzi­wi­łem. Ro­bo­ta była chu­jo­wa, a pła­ca jesz­cze chu­jow­sza. To cho­ciaż umi­li­li so­bie dzień na sa­mym po­cząt­ku i na pew­no ła­twiej im będzie prze­brnąć do wie­czo­ra.

Au­to­bus za­trzy­mał się na kra­ńco­wym przy­stan­ku. Wszy­scy wy­sia­da­jący kie­ro­wa­li się w pra­wo w stro­nę fa­bry­ki. Wsze­dłem przez bra­mę jak wszy­scy inni spie­szący dzi­siaj do pra­cy. Ka­żdy z nas wie­dział, do­kąd zmie­rza. By­li­śmy jak ro­bo­ty, nie­wie­le zmie­ni­ło się od ko­mu­ny. Pan każe – słu­ga musi.

Tłum za­trzy­mał się przed we­jściem dla pra­cow­ni­ków. Mi­nęła chwi­la i pod­nio­sły się gło­sy. Drzwi były za­mkni­ęte, a w środ­ku nie było ni­ko­go. Bry­ga­dzi­sta już daw­no po­wi­nien otwo­rzyć drzwi. Czy­li plot­ki o za­mkni­ęciu fa­bry­ki oka­za­ły się praw­dą…

Rozdział 2.

Nikola

Ten ga­ga­tek ca­łko­wi­cie ró­żnił się od swo­je­go star­sze­go bra­ta. Choć Max zwy­kle tra­cił cier­pli­wo­ść przed­wcze­śnie, to ko­niec ko­ńców znaj­do­wał olej w gło­wie. W przy­pad­ku Ni­ko­li nie było mowy o do­jściu do gło­su ro­zu­mu, gdy w grę wcho­dzi­ły emo­cje.

Kie­ro­wał się ra­czej ser­cem. Często po­pe­łniał głu­pie błędy i to wła­śnie Max zwy­kle sprzątał po nim ich skut­ki. Jak ka­żdy chło­pak w jego wie­ku, był cho­ler­nie pro­ble­ma­tycz­ny. Nie dało się nad nim za­pa­no­wać, szcze­gól­nie dla­te­go, że in­te­li­gent­nie ukry­wał swo­je co­dzien­ne wy­stęp­ki. Po­ka­zy­wał bra­tu i sio­strze tyl­ko to, co mie­li zo­ba­czyć.

***

Do­brze, że Max zo­sta­wił faj­ki. Moje zdąży­łem wy­pa­lić wczo­raj. Wy­ci­ągnąłem dwa pa­pie­ro­sy z jego pacz­ki i scho­wa­łem do kie­sze­ni spodni. Wie­dzia­łem, że tego nie za­uwa­ży. Ni­g­dy nie zwra­cał uwa­gi na ta­kie pier­do­ły.

Do­ko­ńczy­łem śnia­da­nie i był naj­wy­ższy czas, żeby ulot­nić się z na­sze­go apar­ta­men­tu. Do­brze, że ko­cha­ny brat mnie obu­dził, bo nie zdąży­łbym na ak­cję. Spoj­rza­łem przez okno i zo­ba­czy­łem, że kum­pel już na mnie cze­ka.

Ro­sła we mnie eks­cy­ta­cja. Pierw­szy raz za­bie­ra­ją mnie ze sobą. Do­sko­na­le zda­wa­łem so­bie spra­wę, że jak nie za­cznę po­ma­gać bra­tu, to nie po­ra­dzi so­bie z tym wszyst­kim. Ni­g­dy mu nie po­dzi­ęko­wa­łem za to, co dla nas ro­bił, a te­raz mia­łem szan­sę się od­wdzi­ęczyć.

Po­pra­wi­łem wło­sy, jak­by mój wy­gląd miał ukryć sko­ła­ta­ne ner­wy. Chuch­nąłem w dłoń i spraw­dzi­łem od­dech, jak przed rand­ką z dziew­czy­ną. Je­dy­ne, co czu­łem, to smród pa­pie­ro­sa, któ­re­go przed chwi­lą zga­si­łem.

Na klat­ce scho­do­wej jak za­wsze uno­sił się odór mo­czu. Z ca­łe­go ser­ca nie­na­wi­dzi­łem tego miej­sca. Chcia­łem, żeby kie­dyś było nam dane stąd się wy­rwać. Nie pa­so­wa­li­śmy tu­taj. Wy­star­cza­jąco źle nas ży­cie po­trak­to­wa­ło i te­raz po­win­no być już tyl­ko le­piej. Mu­sia­łem o to za­dbać.

Kie­dy opu­ści­łem ka­mie­ni­cę, sa­mo­chód cze­kał na mnie w tu­ne­lu. Wsia­dłem do nie­go bez żad­nych wąt­pli­wo­ści, że do­brze ro­bię. Choć wie­dzia­łem, że Max nie po­chwa­li­łby tego, co za­mie­rza­łem.

– Sie­ma mło­dy! – rzu­cił Kar­li­to, daw­ny przy­ja­ciel Mak­sa z cza­sów szko­ły śred­niej.

Wy­ci­ągnął do mnie rękę, a ja ją uści­snąłem. Ob­ró­cił się w moją stro­nę. Rzu­cił mi prze­szy­wa­jące spoj­rze­nie, jak­by pró­bo­wał od­czy­tać, czy je­stem go­to­wy. Obo­je wie­dzie­li­śmy, że to nie jest miej­sce dla mnie, ale obaj nie mie­li­śmy wy­bo­ru. Przy ostat­niej ak­cji od­pa­dł im je­den z kie­row­ców, a nikt inny nie chciał ry­zy­ko­wać wpad­ki.

Za­wsze naj­wi­ęk­sze ry­zy­ko ci­ąży­ło na tym, któ­ry wsia­da do sa­mo­cho­du, a ja nie mia­łem na­wet pra­wa jaz­dy, choć i tak to był naj­mniej­szy pro­blem. Po­tra­fi­łem pro­wa­dzić, jak ka­żdy na­sto­la­tek w moim wie­ku. W ko­ńcu mężczy­zna nie­po­sia­da­jący tej umie­jęt­no­ści był, de­li­kat­nie mó­wi­ąc, śmiesz­ny.

– Mam na­dzie­ję, że nie przy­pu­co­wa­łeś się bra­tu…

– Zwa­rio­wa­łeś? – od­pa­rłem.

– Ha­muj ba­je­rę, pa­mi­ętaj, z kim roz­ma­wiasz. – Zmro­ził mnie wzro­kiem. – Mi­nąłem się z Mak­sem i dla­te­go o to py­tam. – Uśmiech­nął się przez chwi­lę, choć nie do ko­ńca na­zwa­łbym to uśmie­chem. Ra­czej pod­nió­sł kąci­ki ust w górę. – Dziw­nie na mnie pa­trzył – do­dał – ale to ola­łem.

Przy­sze­dłem tu­taj do pra­cy i trak­to­wa­łem to bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie. Nie chcia­łem się za­przy­ja­źniać z tymi lu­dźmi. Wie­dzia­łem, że w tym świe­cie nie ist­nie­je coś ta­kie­go jak lo­jal­no­ść czy ho­nor i że w mo­men­cie, kie­dy wsia­dłem do sa­mo­cho­du Kar­li­ta, je­stem zda­ny sam na sie­bie.

– Je­śli pękasz, to jest to ostat­nia chwi­la…

– Ni­g­dy nie pękam, na­wet je­śli to mój pierw­szy raz.

– No to mo­że­my ru­szać. – Tym ra­zem uśmiech­nął się szcze­rze.

Nie wie­dzia­łem, czy po­znam dzi­siaj ko­goś no­we­go. Jed­ne­go by­łem pe­wien. Kar­li­to był dla mnie czy­mś w ro­dza­ju po­śred­nie­go ogni­wa. Oni byli zwy­kły­mi płot­ka­mi, a ja chcia­łem zdo­być kon­takt do ja­kie­jś gru­bej ryby. Ro­bił za przy­nętę. Może mój wiek na to nie wska­zu­je, ale by­łem cho­ler­nie skon­cen­tro­wa­ny na celu. Wie­dzia­łem, że je­stem w sta­nie do­jść da­lej niż oni. Pew­nie tyl­ko dla­te­go, że w moim słow­ni­ku nie ist­nia­ło wy­ra­że­nie „nie da się”.

– Faj­na fura – rzu­ci­łem, roz­gląda­jąc się po wnętrzu po­jaz­du.

– Przy­je­cha­ła do nas z Nie­miec…

Za­cie­ka­wi­ło mnie, co chce przez to po­wie­dzieć. Za­trzy­mał się w po­ło­wie zda­nia i za­sta­no­wił, czy po­wi­nien mi to w ogó­le mó­wić. Przez chwi­lę czu­łem na so­bie jego wzrok we wstecz­nym lu­ster­ku.

– Zresz­tą dzi­siaj i tak sam się do­wiesz, jak to wszyst­ko wy­gląda – do­ko­ńczył.

Ka­żdy z nas sły­szał o wy­czy­nach Ni­ko­sia na pó­łno­cy. Dla mnie i mo­ich ró­wie­śni­ków były to le­gen­dy, a dzi­siaj jed­na z nich mia­ła oka­zać się rze­czy­wi­sto­ścią. Mo­głem po­czuć, jak ten świat na­praw­dę wy­gląda. Chcia­łem po­czuć za­pach pa­lo­nej gumy. Nie ba­łem się kon­se­kwen­cji – po pro­stu nie by­łem świa­do­my ich ist­nie­nia.

Ru­szy­li­śmy do Gör­litz. Od­czu­wa­łem spo­kój tyl­ko dla­te­go, że wie­dzia­łem, ile mam jesz­cze cza­su, za­nim Max się zo­rien­tu­je, że coś jest nie tak. Miał dzi­siaj zmia­nę na dwu­dziest­kę czwór­kę, więc wró­ci do­pie­ro ju­tro. To ide­al­ny za­pas cza­su na dzia­ła­nie.

– Mło­dy… – za­czął Kar­li­to dość nie­chęt­nie. – Cho­ciaż chuj, je­bać to…

– Za­cząłeś, to mów – od­pa­rłem z na­ci­skiem.

– Po co to ro­bisz? – za­py­tał.

– A ty po co? – za­kpi­łem. – Pew­nie je­ste­śmy tu z tego sa­me­go po­wo­du, dla pie­ni­ędzy.

– Max so­bie nie ra­dzi?

– Pra­cu­je i sta­ra się jak może, żeby to wszyst­ko ogar­nąć, ale wiesz, jak jest…

– Wiem i dla­te­go pro­po­no­wa­łem mu ro­bo­tę…

– Co?! – zdzi­wi­łem się.

Bra­ci­szek za­wsze stro­nił od tego to­wa­rzy­stwa. Od­kąd uma­rła mat­ka, urwał wszyst­kie swo­je daw­ne kon­tak­ty. Upa­rł się, że zaj­mie się nami, i do dziś sta­ra się do­trzy­mać sło­wa.

– Kie­dy mu to za­pro­po­no­wa­łem, rzu­cił się na mnie z pi­ęścia­mi. – To nie było do nie­go po­dob­ne. – Po­wie­dział, że­bym trzy­mał się z da­le­ka od cie­bie i Neli…

– Ale się go nie po­słu­cha­łeś – za­śmia­łem się.

– W ta­kim ra­zie jest nas dwóch, sam dzi­siaj ła­miesz na pew­no kil­ka da­nych słów – prze­rwał na chwi­lę. – A co u two­jej sio­stry?

– Chy­ba nie chcesz do­ło­żyć do li­sty zła­ma­nych rze­czy swo­je­go ser­ca – rzu­ci­łem opry­skli­wie.

Wi­dzia­łem w lu­ster­ku jak cały po­czer­wie­niał. Nel nie była dla nie­go. Zresz­tą ka­żdy dla na­szej sio­stry nie był od­po­wied­ni. To chy­ba je­dy­ne, w czym zga­dza­li­śmy się z Mak­sem w stu pro­cen­tach.

Opa­rłem gło­wę o szy­bę…

***

Po­czu­łem, jak ktoś mnie szar­pie za ra­mię.

– Wsta­waj, mło­dy.

Ro­zej­rza­łem się wo­kół. Sta­li­śmy na ja­ki­mś par­kin­gu.

– Do­je­cha­li­śmy?

– Głu­pie py­ta­nie.

Wła­ści­wie to miał ra­cję. Wy­sia­dłem z sa­mo­cho­du, żeby za­czerp­nąć świe­że­go po­wie­trza. Zro­bi­ło mi się nie­do­brze. Chy­ba do­pie­ro te­raz do­ta­rło do mnie, że to nie jest za­ba­wa. Pierw­szy raz by­łem w Raj­chu.

– Czy­li kon­tro­la cel­na po­szła bez pro­ble­mu? – za­py­ta­łem Kar­li­ta, któ­ry wy­la­zł z auta.

– Kon­tro­la? – za­śmiał się.

– Co w tym śmiesz­ne­go?

– Nie je­ste­śmy po tej stro­nie muru, po któ­rej ci się wy­da­je – wy­ja­śnił. – Chy­ba nie my­śla­łeś, że za­bio­rę cię na ro­bo­tę za że­la­zną kur­ty­nę? – Spoj­rzał na mnie oce­nia­jąco z góry na dół. – Je­steś na to za krót­ki – do­dał.

To się jesz­cze oka­że, po­my­śla­łem w du­chu.

– Szu­ka­my aut na nie­miec­kich bla­chach. Nie ru­sza­my ni­cze­go, co pol­skie.

– Dla­cze­go? – za­py­ta­łem.

– Za­nim nie­miec­ka po­li­cja skon­tak­tu­je się z pol­ską, to nu­me­ry już daw­no będą prze­bi­te – za­pew­nił mnie. – Ja ło­wię…

Przez chwi­lę za­sta­na­wia­łem się, gdzie ma węd­kę. To mu­sia­ło ozna­czać jed­nak coś in­ne­go. Wró­ci­li­śmy do sa­mo­cho­du i za­częli­śmy po­wo­li prze­mie­rzać uli­ce przy­gra­nicz­ne­go mia­sta.

– A gdzie inni? – za­py­ta­łem w ko­ńcu, bo od po­cząt­ku mi ci­ąży­ło, że je­ste­śmy tyl­ko we dwóch.

– Inni? – rze­kł z sar­ka­zmem, jak­bym nie ła­pał rze­czy oczy­wi­stej. – Je­ździ­my we dwóch.

Nie tak to mia­ło wy­glądać. Miał mnie za­brać na wiel­ką ro­bo­tę. Oka­za­ło się, że je­ste­śmy pion­ka­mi w rękach ko­goś o wie­le wi­ęk­sze­go. Wła­ści­wie to ja na­dal by­łem ni­kim, to moja pierw­sza ro­bo­ta. Tak czy ina­czej, nie mo­głem tego spier­do­lić.

– Je­śli chcesz ode­jść, to masz ostat­nią szan­sę – do­dał, za­uwa­żyw­szy moje wa­ha­nie.

Od­po­wie­dzia­łem, kręcąc prze­cząco gło­wą. Nie mo­głem ode­jść w ta­kim mo­men­cie. Wie­ści bar­dzo szyb­ko by się ro­ze­szły po mie­ście, a moje ak­cje mo­gły­by spa­ść z pie­ca na łeb. To nie wcho­dzi­ło w grę.

– Jedź – po­wie­dzia­łem, wi­dząc, że mój gest go nie prze­ko­nał.

Ru­szył, je­ździ­li­śmy bocz­ny­mi ulicz­ka­mi Zgo­rzel­ca. Mi­ja­ły nas ko­lej­ne po­jaz­dy na nie­miec­kich bla­chach, ale Kar­li­to się nie za­trzy­my­wał. Do­ta­rło do mnie wte­dy, że mamy zle­ce­nie na kon­kret­ny sa­mo­chód.

Ten po­jazd zna­la­zł się prze­ra­ża­jąco szyb­ko. Kar­li­to je­chał, jak­by do­kład­nie wie­dział, gdzie jest za­par­ko­wa­ny. Nie po­do­ba­ło mi się to, my­śla­łem, że auto ma być zwi­ni­ęte z przy­pad­ku. To, co ro­bi­li­śmy tu­taj, naj­wi­docz­niej mia­ło ja­kieś dru­gie dno i za­czy­na­ło mnie to prze­ra­żać. Nie wie­dzia­łem, kto i w ja­kim celu po­ci­ągał za sznur­ki.

– No to za­czy­na­my po­łów – po­wie­dział, po czym za­trzy­mał sa­mo­chód przy kra­wężni­ku.

Nim wy­sie­dli­śmy, spoj­rzał na ze­ga­rek. Ewi­dent­nie cze­kał na kon­kret­ną go­dzi­nę. Kie­dy mi­nęła, ze­rwał się z sie­dze­nia i wy­sia­dł. Ru­szył przed sie­bie chod­ni­kiem, a ja za nim. Nic nie mó­wił, a ja o nic nie py­ta­łem.

Szli­śmy wzdłuż pło­tu. W pew­nym mo­men­cie Kar­li­to się za­trzy­mał. Sta­nąłem jak wry­ty i cze­ka­łem na in­struk­cje. Od­wró­cił się.

– Ru­szysz do­kład­nie za trzy­dzie­ści se­kund – po­wie­dział i znów po­sze­dł do przo­du.

To nie mógł być jego plan, był na to zbyt głu­pi. Zro­bi­łem, jak po­wie­dział, od­cze­ka­łem, a pó­źniej ru­szy­łem pędem przed sie­bie. Wi­dzia­łem jego ple­cy przed sobą. Sta­ra­łem się iść jego tem­pem, żeby nie ze­psuć ak­cji.

Kar­li­to wpa­dł na ko­bie­tę, któ­rej przez to wy­pa­dła z ręki to­reb­ka. Osioł… Po­mó­gł jej ze­brać rze­czy. Na­dal sze­dłem za nimi, aż w ko­ńcu się z nim zrów­na­łem.

– Prze­pra­szam, nie za­uwa­ży­łem pani – mó­wił, po­da­jąc jej ko­lej­ne roz­sy­pa­ne przed­mio­ty.

Kie­dy prze­cho­dzi­łem obok, wci­snął mi coś w ga­rść. Były to klu­czy­ki do sa­mo­cho­du. A więc na tym po­le­ga­ło ło­wie­nie…

Tyl­ko jak ja mam otwo­rzyć auto, sko­ro nie wiem, któ­re to, a przy uli­cy stoi ich kil­ka. Mu­sia­łem im­pro­wi­zo­wać. Okej, Kar­li­to być może tego nie wy­my­ślił, ale zro­bił to ktoś o wie­le mądrzej­szy od nie­go. Sta­nąłem kil­ka me­trów da­lej i ob­ser­wo­wa­łem, do­kąd idzie ko­bie­ta. Szła w moją stro­nę, aż w ko­ńcu mnie mi­nęła. Nie mo­głem jej zgu­bić. Po­sze­dłem za nią.

Czu­łem na swo­ich ple­cach wzrok. Od­wró­ci­łem się za sie­bie i zo­ba­czy­łem, że Kar­li­to podąża za mną trop w trop swo­im sa­mo­cho­dem. Uśmiech­nął się. Wie­dzia­łem, że o to wła­śnie cho­dzi­ło.

Ko­bie­ta w ko­ńcu po­de­szła do czar­nej li­mu­zy­ny, bar­dzo po­dob­nej do tej, któ­rą przy­je­chał mój to­wa­rzysz, jed­nak ta wy­da­wa­ła się o wie­le dro­ższa. To było coś po­wa­żne­go. To mu­sia­ła być ak­cja na zle­ce­nie. Nie po­do­ba­ło mi się to. Ta­ki­mi sa­mo­cho­da­mi je­żdżą wpły­wo­wi lu­dzie, a z nimi nie war­to za­dzie­rać.

Za­częła szu­kać klu­czy­ków w to­reb­ce, a kie­dy ich nie zna­la­zła, ru­szy­ła w kie­run­ku, z któ­re­go przy­szła. Prze­cho­dząc obok mnie, do­brze przyj­rza­ła się mo­jej twa­rzy. Wie­dzia­łem, że to zły znak, ale nie od­pu­ści­łem. Kie­dy stra­ci­łem ją z oczu, pod­bie­głem do sa­mo­cho­du.

Otwo­rzy­łem drzwi i wsia­dłem. Prze­kręci­łem klu­czyk w sta­cyj­ce. Usły­sza­łem ryk sil­ni­ka, tak gło­śny, że aż przy­jem­ny. Ni­g­dy cze­goś ta­kie­go nie czu­łem. Pod ma­ską auta mu­siał być sil­nik V8 o mocy przy­naj­mniej 300 KM. Kur­wa mać, wdep­nąłem w nie­złe gów­no!

Na­ci­snąłem pe­dał gazu i wsko­czy­łem przed ja­dące­go Kar­li­ta na uli­cę. Nie chcia­łem być za nim. Wie­dzia­łem, że mu­szę jak naj­szyb­ciej wy­si­ąść z tego auta i się go po­zbyć. In­stynk­tow­nie za­pier­da­la­łem, choć nie mia­łem wiel­kie­go do­świad­cze­nia za kó­łkiem. Nikt mnie nie ści­gał, ale i tak czu­łem się, jak­bym miał ogon.

Rozdział 3.

Nela

Ona mia­ła być spo­iwem po­mi­ędzy dwój­ką bra­ci, jed­nak naj­częściej była ko­ścią nie­zgo­dy. Po­zwa­la­ła Ni­ko­li na wie­le i na­wza­jem kry­li swo­je ty­łki przed naj­star­szym z ro­dze­ństwa.

Była mło­dą ko­bie­tą ob­da­rzo­ną po­nad­prze­ci­ęt­ną uro­dą. Pla­ty­no­we loki opa­da­jące na czo­ło były jej zna­kiem roz­po­znaw­czym. Mia­ła fi­gu­rę mo­del­ki, choć wca­le o to nie dba­ła. Być może ro­dzi­ce nie byli jed­nak zżar­ci przez al­ko­hol aż do ge­nów, jak wi­dać nie­złych, i zo­sta­wi­li je w spad­ku dzie­ciom.

W ka­żdym ra­zie mia­ła po­wo­dze­nie u mężczyzn i ko­rzy­sta­ła z tego na ka­żdym kro­ku. Mia­ła jed­nak pew­ne gra­ni­ce, któ­re wy­zna­cza­ła in­tym­no­ść. Ona była prze­zna­czo­na dla ko­goś wy­jąt­ko­we­go, a ta­kich na tym świe­cie nie było wie­lu. Zresz­tą Max obie­cał jej, że żad­ne­go fa­ce­ta przy niej nie za­ak­cep­tu­je, a był su­mien­ny w spe­łnia­niu swo­ich obiet­nic.

***

Max miał dla mnie ide­al­ny po­my­sł na po­czątek wa­ka­cji. Pra­ca była do­kład­nie tym, o czym ma­rzy­łam przez cały se­mestr na stu­diach. Cza­sa­mi wy­da­wa­ło mi się, że on po pro­stu po­tra­fi czy­tać w mo­ich my­ślach.

Wła­ści­wie od razu wie­dzia­łam, jak mu do­piec. Sko­ro chce ze mną po­gry­wać w ten spo­sób, to za­fun­du­ję mu za­wał ser­ca. Było ta­kie jed­no miej­sce w mie­ście, gdzie spo­ty­ka­li się wszy­scy, któ­rych Max z ca­łe­go ser­ca nie­na­wi­dził. Nie wie­dzia­łam, dla­cze­go. Prze­cież nikt mu nie ka­zał kra­ść, na­wet je­śli wszy­scy kra­dli, ale to nie po­wód, żeby gar­dzić tymi, któ­rzy to ro­bią. Za­wsze po­wta­rzał, że żad­na pra­ca nie ha­ńbi, ale sam tego nie ak­cep­to­wał. Pier­do­lo­ny hi­po­kry­ta…

Tym bar­dziej cie­szy­ło mnie, że dzi­siaj już się z nim ra­czej nie zo­ba­czę. By­łam umó­wio­na na wie­czór z Jol­ką. Tak czy siak, mia­łam się zna­le­źć w tym owia­nym złą sła­wą miej­scu, a przy oka­zji może po­łączę przy­jem­ne z po­ży­tecz­nym. Ko­rzy­sta­jąc ze swo­ich wdzi­ęków, któ­rych zwy­czaj­nie, jak ka­żda pi­ęk­na ko­bie­ta, je­stem świa­do­ma, wku­pię się w to to­wa­rzy­stwo. Wie­dzia­łam, ja­kie ry­zy­ko to z sobą nie­sie, ale mia­łam już do­syć prze­ci­ęt­no­ści. Choć częścio­wo zga­dzam się z my­śle­niem Mak­sa, to jed­nak sądzę, że ko­bie­cie nie wol­no ni­cze­go ka­zać.

Ni­ko­la nie był lep­szy ode mnie. Tyle że opa­no­wał kry­cie wła­snej dupy do per­fek­cji. Wy­cho­dząc, wi­dzia­łam do czy­je­go sa­mo­cho­du wsia­da, i jego wy­bór był o wie­le gor­szy od mo­je­go. Za­czął ob­ra­cać się w bar­dzo nie­bez­piecz­nym to­wa­rzy­stwie. Do­dat­ko­wym pro­ble­mem był sto­su­nek Mak­sa do Kar­li­ta. Le­piej dla mło­de­go, żeby ni­g­dy nie do­wie­dział się o ich spo­tka­niu i o tym, co ra­zem ro­bią.

Mia­łam wa­żniej­sze rze­czy do ro­bie­nia niż mar­twie­nie się o tych dwóch. Mój dzień mu­siał za­cząć się od dłu­giej i przy­jem­nej drzem­ki po wczo­raj­szej za­rwa­nej noc­ce. Trze­ba było ze­brać siły na ko­lej­ny wie­czór, dla­te­go od razu po­ło­ży­łam się do łó­żka. Trzy mi­nu­ty mi­nęły i już w swo­je ob­jęcia wzi­ął mnie Mor­fe­usz, cho­ciaż pew­nie wo­la­ła­bym, aby to był ja­kiś Ma­te­usz albo Pa­weł czy Krzy­siek…

Kie­dy się obu­dzi­łam, za oknem był już zmrok. W domu na­dal nie było ni­ko­go. Dziw­ne… Max był w pra­cy, okej to ro­zu­miem, ale mło­dy… On już daw­no po­wi­nien był wró­cić. Mar­twi­łam się, że zno­wu wpa­ko­wał się w ja­kieś ta­ra­pa­ty, ale nie chcia­łam pa­ni­ko­wać. Bo co mo­głam zro­bić? Mia­łam po­je­chać do Mak­sa do pra­cy i sprze­dać mu wie­ści o bra­cie? Co jak co, ale nie po­zwo­lę, aby ktoś kie­dy­kol­wiek mógł mnie na­zwać ka­pu­siem. To nie ja…

Usły­sza­łam pu­ka­nie do drzwi, któ­re od­pędzi­ło ode mnie złe my­śli. Tyl­ko dla­te­go, że wie­dzia­łam od razu, kto stoi po dru­giej stro­nie. Ta suka po­sia­da­ła coś w ro­dza­ju szó­ste­go zmy­słu. Za­wsze zja­wia­ła się w od­po­wied­nim miej­scu i cza­sie. Po­pędzi­łam do drzwi. Otwo­rzy­łam je i moim oczom uka­za­ła się Jol­ka w ca­łej swo­jej oka­za­ło­ści. Jak za­wsze usta mia­ła wy­pcha­ne ró­żo­wą gumą do żu­cia. Wło­sy spi­ęte w kok…

– Wy­glądasz jak dziw­ka – jęk­nęłam, mie­rząc ją wzro­kiem.

– O to cho­dzi­ło – po­wie­dzia­ła i we­szła do środ­ka. – Za to ty wy­glądasz na nie­go­to­wą.

Jol­ka była do­brą przy­ja­ció­łką. To ona na ka­żdej im­pre­zie gra­ła pierw­sze skrzyp­ce. Mężczy­źni je­dli jej z ręki, a ona nie prze­strze­ga­ła prak­tycz­nie żad­nych za­sad. Chcia­łam być taka jak ona, ale chwi­la­mi ha­mo­wa­ły mnie reszt­ki ro­zu­mu i strach. Ona nie mia­ła praw­do­po­dob­nie ani jed­ne­go, ani dru­gie­go, co nie zmie­nia­ło mo­je­go sto­sun­ku do niej.

– Już się ubie­ram – rzu­ci­łam i ru­szy­łam pędem do mo­je­go ma­lut­kie­go po­ko­iku.

Wy­grze­ba­łam z sza­fy coś, co mia­ło być prze­zna­czo­ne na spe­cjal­ną oka­zję. Nie wiem, czy szu­ka­nie pra­cy mo­żna było tak na­zwać. Gdy­by Max się do­wie­dział, że ku­pi­łam tak dro­gą su­kien­kę, pew­nie by mnie za­bił. Fa­cet nie mógł jed­nak zro­zu­mieć, ile taka kre­acja nie­sie ze sobą do­bre­go. Już na­wet nie pa­mi­ętam, kie­dy ostat­nio pła­ci­łam za drin­ka. Niby nie sza­ta zdo­bi czło­wie­ka, ale jesz­cze nie sły­sza­łam, żeby ktoś ubra­ny jak bez­dom­ny ba­wił się za dar­mo całą noc. To była do­bra in­we­sty­cja…

– Nel­ka! – Usły­sza­łam krzyk z przed­po­ko­ju i gło­śne sa­pa­nie. – Ile kur­wa mo­żna na cie­bie cze­kać – na­rze­ka­ła Jol­ka, jak za­wsze w go­rącej wo­dzie kąpa­na.

– Już idę – po­wie­dzia­łam, wci­ąga­jąc na sie­bie su­kien­kę. – Albo i nie… – Wzi­ęłam głębo­ki wdech. – Cho­dź tu! – krzyk­nęłam, a ona w se­kun­dę już była przy mnie. – Po­móż mi – po­wie­dzia­łam i ob­ró­ci­łam się do niej ple­ca­mi.

– I kto tu wy­gląda jak dziw­ka – po­wie­dzia­ła pod no­sem, za­ci­ąga­jąc mi za­mek bły­ska­wicz­ny na ple­cach.

– Sły­sza­łam! – Od­wró­ci­łam się do niej.

– Mia­łaś sły­szeć – za­re­cho­ta­ła. – No to chy­ba czas na nas – do­da­ła.

Kie­dy wy­szły­śmy z ka­mie­ni­cy, do­ta­rło do mnie, jak bar­dzo nie pa­su­je­my do tego miej­sca. Wy­gląda­ły­śmy obie jak mi­lion do­la­rów, a oko­li­ca nie za­słu­gi­wa­ła na­wet na pi­ęćdzie­si­ąt gro­szy. Nie mia­ło to jed­nak żad­ne­go zna­cze­nia. Li­czy­li się dla nas lu­dzie wo­kół. Szły­śmy spędzić wie­czór na „Na­sy­pie”, wy­stro­jo­ne jak na eks­klu­zyw­ny ban­kiet.

Miej­sce, któ­re nie pa­so­wa­ło do nas tak bar­dzo, jak my nie pa­so­wa­ły­śmy do swo­ich ró­wie­śni­ków. Nie było tam bez­piecz­nie, ale my nie szu­ka­ły­śmy bez­pie­cze­ństwa. Obie chcia­ły­śmy po­czuć ad­re­na­li­nę. Moje ży­cie było to­tal­nym wa­riac­twem. Prze­ży­łam wszyst­ko co naj­gor­sze, a sama na­dal pcha­łam ręce w ogień. Nie po­tra­fi­łam prze­stać pra­gnąć emo­cji. Sama nie wiem, dla­cze­go…

„Na­syp” to miej­sce, gdzie mo­żna się było na­pić wąt­pli­wej ja­ko­ści al­ko­ho­lu. To nie był nasz osta­tecz­ny cel wędrów­ki, a je­dy­nie etap. Za­wsze za­czy­na­ły­śmy wie­czo­ry od wi­zy­ty w tym miej­scu. Było tam ta­nio i spo­ty­ka­ły­śmy dużo stu­den­tów, któ­rych nie było stać na pó­jście do ka­sy­na czy do lep­szej dys­ko­te­ki.

Jol­ka za­wsze kręci­ła no­sem, idąc tam. Szu­ka­ła swo­je­go ksi­ęcia z baj­ki w czar­nym mer­ce­de­sie, a nie stu­den­ta w oku­la­rach z reszt­ką oznak wie­ku doj­rze­wa­nia. Nie wie­rzy­ła w mi­ło­ść, ale ja my­ślę, że była to tyl­ko za­sło­na dym­na dla jej bar­dzo war­to­ścio­wej du­szy, któ­rej póki co nie było dane mi zo­ba­czyć. Wie­rzy­łam w jej ser­ce jak re­li­gij­ny fa­na­tyk. A może rze­czy­wi­ście go nie po­sia­da­ła i jej cia­ło na­pędza­ła ja­kaś za­mon­to­wa­na za most­kiem pom­pa.

W tym miej­scu było jesz­cze coś, co mnie do nie­go ci­ągnęło, a ra­czej ktoś. Bar­man, któ­re­go uśmiech roz­świe­tlał cały lo­kal – po pro­stu ku­rew­sko przy­stoj­ny mężczy­zna. Miał coś ta­kie­go w oczach. Nie bał się spoj­rzeć i nie od­wra­cał ni­g­dy wzro­ku, kie­dy zer­ka­łam na nie­go ukrad­kiem. Był pew­ny sie­bie i to po­tęgo­wa­ło jego atrak­cyj­no­ść i moje nim za­in­te­re­so­wa­nie.

– Cie­ka­we… – za­częłam.

– Czy twój bar­man będzie stał dzi­siaj za ba­rem? – do­ko­ńczy­ła Jol­ka, prze­wra­ca­jąc przy tym ocza­mi. – To­bie już pew­nie ciek­nie po no­gach.

– Wła­ści­wie to za­sta­na­wia­łam się, czy Ni­ko­la wró­cił już do domu.

– Po­cze­kaj. – Za­trzy­ma­ła mnie na środ­ku chod­ni­ka. – Chcesz po­wie­dzieć, że twój brat nie wró­cił jesz­cze ze szko­ły?

– A to­bie co do tego? – za­py­ta­łam, zdzi­wio­na jej to­nem.

– Nic. – Wes­tchnęła. – Po pro­stu mar­twię się o nie­go…

– O tego smro­da? – rze­kłam lek­ce­wa­żąco, ale wi­dząc wy­raz jej twa­rzy, zro­zu­mia­łam, o co cho­dzi. – Jol­ka, to jesz­cze dziec­ko i przy­po­mi­nam ci… – rzu­ci­łam jej spoj­rze­nie ostre jak brzy­twa – że to mój brat.

– Wiem, wiem – po­wta­rza­ła, ale ja­koś to do mnie nie prze­ma­wia­ło. – A ty się o nie­go nie mar­twisz?

– A po­win­nam? Wy­sze­dł z Kar­li­tem, więc niech so­bie ra­dzi.

– Co? – Wy­wa­li­ła szczękę nie­mal do sa­mej zie­mi. – Je­ste­śmy ra­zem od prze­szło go­dzi­ny, a ty nic nie mó­wisz?

– Jol­ka, idzie­my – sta­ra­łam się przy­wo­łać ją do po­rząd­ku. – Ni­ko­la so­bie po­ra­dzi, a je­śli nie, to niech się mo­dli, żeby coś mu się sta­ło, nim Max go roz­szar­pie.

Przy­ja­ció­łka za­mil­kła. Ru­szy­ły­śmy pod­bi­jać „Na­syp” i bar, w któ­rym rze­czy­wi­ście li­czy­łam na „przy­pad­ko­we” spo­tka­nie. Miej­sce, któ­re nosi dum­ną na­zwę „Neo­ny”, przy­wi­ta­ło nas ja­skra­wym świa­tłem ba­ne­ru nad we­jściem.

Pchnęłam gru­be prze­szklo­ne drzwi i we­szły­śmy do środ­ka. Od razu do mo­ich uszu do­bie­gły gło­śne roc­ko­we dźwi­ęki z gło­śni­ków. Był taki ha­łas, że nie dało się roz­ma­wiać, ale ni­ko­mu nie psu­ło to za­ba­wy. Lu­dzie do ryt­mu przy­tu­py­wa­li na sto­jąco. Kil­ku od­strze­le­ńców ta­ńczy­ło pogo mi­ędzy sto­ła­mi. Ist­ny saj­gon. Jak okiem si­ęgnąć, nie było żad­ne­go wol­ne­go miej­sca.

– O, jak mi przy­kro, nie ma two­je­go ko­cha­sia! – krzyk­nęła mi do ucha Jol­ka.

– Co? – Uda­wa­łam, że jej nie sły­szę.

– Mó­wię…

– Co? – Nad­sta­wi­łam ucha.

– Nie­wa­żne.

Je­dy­ne miej­sce, gdzie mo­gły­śmy na chwi­lę przy­cup­nąć, znaj­do­wa­ło się przy ba­rze. Opa­rłam się o kle­jący się od roz­la­nych hek­to­li­trów piwa blat i cze­ka­łam, aż ktoś do mnie po­dej­dzie.

Spo­glądam w kie­run­ku prze­jścia dla ob­słu­gi i zo­ba­czy­łam go – sze­dł w ca­łej swo­jej męskiej oka­za­ło­ści. Zmie­rzał po­wo­li w moim kie­run­ku, a jego krok był tak per­fek­cyj­ny, jak jego moc­no za­ry­so­wa­na szczęka. Sta­nął przede mną…

– Po­pro­szę… – prze­rwa­łam, bo nie­ocze­ki­wa­nie prze­sze­dł obok mnie i pod­sze­dł do lu­dzi kil­ka me­trów da­lej. – Ku­tas! – wy­mknęło mi się gło­śniej, niż za­mie­rza­łam.

Za sobą usły­sza­łam gło­śny śmiech Jol­ki. Od­wró­ci­łam się i rzu­ci­łam jej mor­der­cze spoj­rze­nie.

– Idzie­my stąd – po­wie­dzia­łam i ze­rwa­łam się z miej­sca.

Jol­ka za­częła nie­na­tu­ral­nie ru­szać gło­wą, jak­by wła­śnie do­sta­wa­ła uda­ru. Wy­gi­na­ła usta, wy­gląda­ła, jak­by chcia­ła coś po­wie­dzieć, ale mil­cza­ła.

– Do­brze się czu­jesz? – za­py­ta­łam.

Od­czy­ta­łam z jej ust, że chce, abym się od­wró­ci­ła. Zro­bi­łam to i po­ża­ło­wa­łam. Mój wy­śnio­ny bar­man stał za mną i się na mnie ga­pił.

– Pierw­szy raz w ży­ciu wi­dzisz ko­bie­tę? – za­py­ta­łam i od­wró­ci­łam się w kie­run­ku przy­ja­ció­łki.

– Przy­glądam się, kto rzu­ca ku­ta­sa­mi o tak wczes­nej po­rze – po­wie­dział, a ja po­czu­łam, że się ru­mie­nię.

– Ale… – Od­wró­ci­łam się do nie­go z po­wro­tem.

– Wi­dzia­łem cię, ale ob­słu­gi­wa­łem już in­nych lu­dzi…

– Nie mu­sisz się tłu­ma­czyć – prze­rwa­łam mu. – Mój błąd.

– Zde­cy­do­wa­nie twój, to nie było tłu­ma­cze­nie, tyl­ko wy­ja­śnie­nie. – Przy­glądał mi się uwa­żnie.

– Cze­kasz na coś? – za­py­ta­łam, za­kła­da­jąc ręce na pier­siach.

– Jest ta­kie jed­no sło­wo, ale cie­bie pew­nie na nie nie stać.

Wie­dzia­łam do­kład­nie, o co mu cho­dzi­ło.

– Piwo i kom­plet­nie się my­lisz… stać mnie na nie.

– Nie o tym mó­wi­łem.

– Wiem, o czym mó­wi­łeś, ale je­śli li­czysz na to, że będę cię prze­pra­szać przy pierw­szym spo­tka­niu, to po­wi­nie­neś wró­cić do tych lu­dzi kil­ka me­trów da­lej.

– Nel, wy­lu­zuj. – Jol­ka we­szła mi­ędzy nas, czu­jąc, że gra­ni­ca ner­wów, po któ­rej wy­buch­nę, jest bli­sko.

– Nel… – Spoj­rza­łam na nie­go z cie­ka­wo­ścią, wy­cze­ku­jąc, co po­wie. Nie do­cze­ka­łam się jed­nak.

– Do­sta­nę to piwo?

– To za­le­ży…

– Nie prze­pro­szę cię, to już usta­li­li­śmy…

– Nie po­trze­bu­ję tego.

– To cze­go ja­śnie wiel­mo­żny pan ocze­ku­je za tę nie­bo­tycz­nie ci­ężką usłu­gę na­la­nia piwa z kija?

Opa­rł się o blat i zbli­żył do mnie. Chciał chy­ba, że­bym do­sko­na­le sły­sza­ła ka­żde sło­wo, któ­re miał mi do po­wie­dze­nia. Wpa­try­wał się we mnie tak, że skręca­ło mnie od środ­ka. Nie stchó­rzył i nie ucie­kł po pierw­szej nie­uprzej­mo­ści z mo­jej stro­ny. Co do mnie, tak na­praw­dę moje za­cho­wa­nie wy­ni­ka­ło wy­łącz­nie ze stre­su spo­wo­do­wa­ne­go obec­no­ścią ko­goś, kogo po­żąda­łam.

– Ocze­ku­ję to­wa­rzy­stwa…

– A nie, to mu­sisz o ta­kich rze­czach z Jol­ką roz­ma­wiać. – Prych­nęłam i mach­nęłam jed­no­cze­śnie dło­nią.

– Suka – syk­nęła na mnie Jol­ka.

– Do­bra, nie­wa­żne. – Chy­ba jed­nak tro­chę prze­sa­dzi­łam, bo zre­zy­gno­wał z roz­mo­wy i po pro­stu za­czął na­le­wać piwo.

– Mo­że­my się umó­wić… – Pa­trzy­łam na jego dło­nie za­ci­śni­ęte na ku­flu, a pó­źniej pod­nio­słam wzrok na jego twarz, na któ­rej ma­lo­wa­ło się po­god­ne po­bła­ża­nie dla na­ro­wi­stych ko­biet.

Tak to wła­śnie bywa. Naj­pierw się cze­goś chce, a jak mo­żna to już do­stać, to się tego nie chce. Tyl­ko po to, żeby za chwi­lę po­now­nie cho­ler­nie tego pra­gnąć…

– Fi­lip – po­wie­dział.

– Co? – Nie by­łam pew­na, czy do­brze usły­sza­łam.

– Nie­uczci­we by­ło­by, gdy­bym ja znał two­je imię, a ty mo­je­go nie.

– Masz ra­cję, więc tak dla ści­sło­ści na imię mam Nela i nie je­stem imien­nicz­ką ksi­ążko­wej po­sta­ci.

Ten wie­czór za­czął się o wie­le le­piej niż cały dzień. Nie mo­głam jed­nak za­po­mi­nać, że mam jesz­cze do utar­cia wiel­ki nos mo­je­go star­sze­go bra­ta.

Rozdział 4.

Nikola

Ma­ło­lat jesz­cze nie wie­dział, w jak wiel­kie gów­no wdep­nął. Cała ak­cja uda­ła się bez żad­nych pro­ble­mów na dro­dze. Ci­sza nie ozna­cza­ła wca­le spo­ko­ju. Mo­gła to być je­dy­nie pau­za przed bu­rzo­wym wie­czo­rem.

Gdy do­tar­li do dziu­pli, Ni­ko­la był już pew­ny, że Kar­li­to jest tyl­ko zwy­kłym szma­cia­rzem, ma­rio­net­ką w rękach ko­goś o wie­le wi­ęk­sze­go. Warsz­tat był dużo le­piej zor­ga­ni­zo­wa­ny niż jego wspó­łpra­cow­nik. To­też dzi­wił się, dla­cze­go w ogó­le mie­li mo­żli­wo­ść zo­ba­cze­nia tego miej­sca.

Od­po­wie­dź na to py­ta­nie była ba­nal­nie pro­sta. Ktoś…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej