Bossowie kartelu - Mateusz Gostyński - ebook

Bossowie kartelu ebook

Gostyński Mateusz

4,4

Opis



Martnez zostawił po sobie wiele niewiadomych. Pewne były jedynie współrzędne - punkt na mapie Meksyku, w którym czekają kolejne niebezpieczeństwa. Jorge wraz z przyjaciółmi wyrusza w podróż, by odkryć, kto tak naprawdę jest jego wrogiem. Nawiązuje bliską relację ze zmysłową Patricią, ale obawia się, że tak jak jego poprzednia kochanka, Carmen, oszuka go i wykorzysta do własnych gierek.

Dawni i obecni wrogowie, kartele narkotykowe i ostry, namiętny seks w blasku księżyca, na masce samochodu i w hotelowych pokojach. Czy mieszanie przyjemności z interesami wyjdzie Jorgemu na dobre? Czy odkryta tajemnica pozwoli mu się wyzwolić?

Zwierzęcy instynkt czy prawdziwe uczucia - co wygra w grze zwanej życiem?

Niebezpieczeństwo, manipulacje i spisek. Poznaj dalszą historię "Nie?słusznie skazanego"!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 295

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (9 ocen)
6
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna19711

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobała. Nie lubię tylko, jak przeszłość jest wplatana w teraźniejszość.
00
mbmamba

Dobrze spędzony czas

Autor fajne odnajduje się w seriach mafijnych .
00
Bunia21

Nie oderwiesz się od lektury

Angiel Martinez zostawił po sobie wiele śladów, które w żaden sposób były niepewne. Jedynie, czego Jorge w stu procentach mógł być pewny, to współrzędnych - punktu na mapie Meksyku, w którym czekają na niego kolejne niebezpieczeństwa. Jorge wraz z przyjaciółmi wyrusza w podróż, by odkryć, kto tak naprawdę jest jego wrogiem. Czy odkrycie tajemnicy pozwoli mu się wyzwolić? "Bossowie kartelu" jest kontynuacją "Nie?słusznie skazany". Tą część również czytałam z zapartym tchem. W pierwszym tomie ta historia zakończyła się tak, że potem długo po przeczytaniu jej zastanawiałam się, jak to się wszystko dalej potoczy. Jednego, czego byłam pewna, to to, że będzie tu moje wielkie zaskoczenie. Było 🤭, oczywiście w pozytywnym znaczeniu. To jest seria, którą koniecznie musicie przeczytać. Nie zabraknie tu świetnie napisanych opisów emocji, miejsc oraz bohaterów. Autor po raz kolejny pokazuje, że potrafi poprowadzić tak fabułę, żeby każdy czytelnik był zaskoczony. Zdecydowanie polecam przeczytać...
00
zaczytAnka1985

Całkiem niezła

Dzięki "Bossom kartelu autorstwa @mateuszgostynski i współpracy reklamowej recenzenckiej z wydawnictwem @lovebooks miałam możliwość ponownego spotkania ze znanymi mi już bohaterami książki "(Nie) słusznie skazanego. W Bossach akcja nie spowalnia, wręcz nabiera tempa i miałam wrażenie że czasem po prostu nie nadążam za tym co się dzieje na kartkach książki. Tutaj dzieje się tak dużo i tak intensywnie że czytelnik odnoszę wrażenie nie ma czasu nabrać oddechu a już tym bardziej się nudzić. Jeśli (Nie) słusznie skazanego czytało mi się naprawdę świetnie to z takim samym nastawieniem sięgnęłam po Bossów. Fabuła jest podzielona na teraźniejszość i wydarzenia z przeszłości dzięki temu można się choć trochę zorientować kto i dlaczego w taki a nie inny sposób postępuje. Brakujące puzzle w całej układance wreszcie trafiły na swoje miejsce. Pozostające dotąd bez odpowiedzi pytania zyskały sens.Ale czy napewno? Meksykańskie kartele handlujące wszystkim co się da a po środku tego wszystkiego on ...
00
Aniuffa

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00

Popularność




Autor: Mateusz Gostyński

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: Emilia Pryśko

eBook: Atelier Du Châteaux

 

Redaktor prowadząca: Natalia Ostapkowicz

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

 

©2023 Copyright by Mateusz Gostyński

©2023 Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autora bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2023

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8317-109-8

Prolog

Mar­tínez zo­sta­wił wie­le nie­wia­do­mych. Przez dłu­gi czas nie mia­łem po­jęcia, od cze­go za­cząć. Kim są czte­ry oso­by, o któ­rych zdążył wspo­mnieć przed przy­by­ciem Ca­sta­na? Sądzę, że Án­gel i Mi­gu­el na­le­żą do nich. Ale kim jest dwo­je po­zo­sta­łych i czy ma to w ogó­le ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie dla spra­wy?

Pew­ne były je­dy­nie wspó­łrzęd­ne po­zo­sta­wio­ne przez Mar­tíne­za, choć nie zna­łem ich do­słow­ne­go zna­cze­nia. Sta­no­wi­ły dla mnie punkt na ma­pie Mek­sy­ku, ozna­cza­jący miej­sce, w któ­rym na pew­no cze­ka ko­lej­ne nie­bez­pie­cze­ństwo. Zdąży­łem się już przy­zwy­cza­ić do tego, że wła­śnie tak wy­gląda moje ży­cie. Nie­wa­żne, czy na wol­no­ści, czy za krat­ka­mi.

Pod­czas ostat­niej roz­mo­wy z Án­ge­lem wi­dzia­łem w jego oczach coś, co mia­ło dla mnie wiel­ką war­to­ść. Nie bał się o sa­me­go sie­bie, od­czu­wał oba­wę wy­łącz­nie o Car­men, tyl­ko o nią się trosz­czył. Nie mia­ło dla nie­go zna­cze­nia, że nie jest jego bio­lo­gicz­ną cór­ką, li­czy­ło się je­dy­nie to, że to on ją wy­cho­wał, a nie Mi­gu­el.

Przed śmier­cią na­dal wi­dział szan­sę na ura­to­wa­nie jej przed praw­dzi­wym po­two­rem.

Na początku było nas czterech…

Martínez, trzydzieści parę lat wcześniej

Oprócz wy­pi­cia te­qu­ili w południe pewne było tylko jedno: że spotkam dzisiaj mojego przyjaciela. Byliśmy nierozłączni, od kiedy sięgam pamięcią. On chronił mnie, a ja jego. Obaj wychowaliśmy się w biedzie i tak jak każdy po tej stronie granicy chcieliśmy się z niej wyrwać. Od innych ludzi różniło nas jedynie to, że naprawdę wierzyliśmy, że nam się uda.

Miesz­ka­li­śmy na jed­nym z naj­ubo­ższych osie­dli w Oaxa­ce. Ka­żdy tu­taj ma­rzył o tym, żeby wy­je­chać za pó­łnoc­ną gra­ni­cę, do Sta­nów. Tam po­dob­no cze­ka­ło nas lep­sze ży­cie. Nie mia­łem po­jęcia, czy to praw­da, bo dra­pa­cze chmur wi­dzia­łem je­dy­nie w fil­mach. Sły­sza­łem też o ame­ry­ka­ńskim śnie. W to­wa­rzy­stwie Mi­gu­ela wszyst­ko wy­da­wa­ło się osi­ągal­ne – choć nie mie­li­śmy wie­le, wca­le nie czu­łem się bied­ny.

Ru­szy­łem wresz­cie do baru, w któ­rym spędza­li­śmy czas na snu­ciu pla­nów o prze­jęciu świa­ta. Wie­dzia­łem, że będzie tam na mnie cze­kał. Od miej­sca spo­tka­nia dzie­li­ło mnie kil­ka prze­cznic. Sze­dłem przez nie z uśmie­chem na twa­rzy. Mia­łem prze­czu­cie, że ten dzień będzie inny niż wszyst­kie inne.

Mi­gu­el cze­kał na mnie przed we­jściem. Wy­glądał ina­czej niż zwy­kle. Miał na so­bie dro­gi gar­ni­tur – ale nie o to cho­dzi­ło. Za­cho­wy­wał się jak inna oso­ba, jak­by na­sze ma­rze­nia wła­śnie się spe­łnia­ły, jak­by co naj­mniej wy­grał los na lo­te­rii. Zbli­ża­jąc się do nie­go, czu­łem, jak na­ra­sta we mnie eks­cy­ta­cja. Całe moje cia­ło za­częło drżeć, a my­śli w gło­wie pędzi­ły jak osza­la­łe. Za­sta­na­wia­łem się, co ten drań wy­my­ślił.

– Mi­gu­eli­to – przy­wi­ta­łem się z nim, po­da­jąc mu rękę. – Gdzieś ty się tak wy­stro­ił? – spy­ta­łem.

– Mu­si­my je­chać – od­pa­rł, igno­ru­jąc moje py­ta­nie. – Prze­bie­rzesz się w au­cie – do­dał i ru­szył w kie­run­ku sa­mo­cho­du za­par­ko­wa­ne­go przy chod­ni­ku.

– Gdzie…

– Wy­ja­śnię ci po dro­dze – prze­rwał mi.

Pod­sze­dłem do auta, któ­re na pew­no nie na­le­ża­ło do Ca­sta­na. Ani jego, ani mnie nie było stać na po­jazd tej kla­sy. Na­ci­snąłem na klam­kę od stro­ny pa­sa­że­ra.

– Z tyłu – po­wie­dział. – Ła­twiej będzie ci się prze­brać – wy­ja­śnił, wi­dząc moją zdzi­wio­ną minę.

Otwo­rzy­łem drzwi i usia­dłem na tyl­nej ka­na­pie. Obok mnie le­żał gar­ni­tur po­dob­ny do tego, któ­ry Mi­gu­el miał na so­bie. Sy­tu­acja ro­bi­ła się co­raz dziw­niej­sza. Mój przy­ja­ciel od razu ru­szył w dro­gę. Prze­bie­ra­jąc się, wi­dzia­łem oczy skie­ro­wa­ne na mnie we wstecz­nym lu­ster­ku.

– Pew­nie się za­sta­na­wiasz, po co to wszyst­ko. – Mi­gu­el się uśmie­chał.

– Nie, wła­ści­wie to nie…

– Prze­stań pier­do­lić. – Par­sk­nął śmie­chem. – Zbyt do­brze cię znam – do­dał.

– To pew­nie twój ko­lej­ny po­my­sł, żeby nas stąd wy­rwać – od­po­wie­dzia­łem, wzdy­cha­jąc.

– Wi­ęcej en­tu­zja­zmu! – krzyk­nął. – Tym ra­zem na pew­no się uda.

Ci­ągle to samo: wiel­ka na­dzie­ja, a po niej jesz­cze wi­ęk­sze roz­cza­ro­wa­nie. Mi­gu­el miał w so­bie jed­nak coś, co po­wo­do­wa­ło, że za­wsze mu wie­rzy­łem. Pew­nie dla­te­go, że wszyst­ko, co mó­wił, dzia­ło się w jego gło­wie na­praw­dę, i był w tym ku­rew­sko au­ten­tycz­ny.

– Je­dzie­my na spo­tka­nie z wa­żny­mi lu­dźmi…

– Tak jak ostat­nim ra­zem? – par­sk­nąłem, przy­po­mi­na­jąc so­bie po­przed­nie ta­kie spo­tka­nie.

– Te­raz będzie ina­czej – stwier­dził jak za­wsze.

Do­je­cha­li­śmy pod we­jście do jed­ne­go z naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych ho­te­li w mie­ście. Nor­mal­nie nie by­ło­by nas stać na­wet na to, żeby zaj­rzeć do środ­ka, ale wi­dzia­łem po wy­ra­zie twa­rzy mo­je­go przy­ja­cie­la, że jest pew­ny tego, co robi.

Kie­dy wy­sie­dli­śmy, Mi­gu­el rzu­cił klu­czy­ki par­kin­go­we­mu i na­wet się nie od­wró­cił, żeby spoj­rzeć na po­jazd. W ogó­le go nie ob­cho­dził. W moim przy­ja­cie­lu coś się zmie­ni­ło – już wte­dy to wi­dzia­łem.

Jego za­cho­wa­nie wpły­wa­ło też na mnie. Za­pi­ąłem gór­ny gu­zik ma­ry­nar­ki i ru­szy­li­śmy ra­zem do środ­ka – ra­mię w ra­mię, z pew­no­ścią, któ­rej często nam bra­ko­wa­ło. Mi­nęli­śmy ladę re­cep­cyj­ną, za któ­rą było we­jście do klu­bu. Ochro­na wpu­ści­ła nas bez zbęd­nych py­tań, jak­by­śmy byli kimś na­praw­dę wa­żnym.

– Po­do­ba ci się, praw­da? – szep­nął Mi­gu­el, za­nim za­głu­szy­ła go mu­zy­ka do­bie­ga­jąca z wnętrza lo­ka­lu.

– Co? – za­py­ta­łem zdzi­wio­ny.

– Nie uda­waj, mu­sia­łeś to po­czuć. – Uśmiech­nął się pod no­sem.

Miał ra­cję, do­sko­na­le wie­dzia­łem, o co mu cho­dzi. To pier­do­lo­ne po­czu­cie wła­dzy ogar­nęło mnie w mo­men­cie, kie­dy prze­kro­czy­li­śmy próg ho­te­lu. Tak na­praw­dę nie­wie­le się zmie­ni­ło, ale jed­no­cze­śnie wszyst­ko było inne. Taki wła­śnie pa­ra­doks prze­ży­wa­li­śmy tam­te­go wie­czo­ru.

Wów­czas zro­zu­mia­łem, że na­praw­dę mo­że­my wszyst­ko. W ułam­ku se­kun­dy zmie­ni­li­śmy się nie do po­zna­nia, a na­wet nie wie­dzia­łem, o co cho­dzi. Wy­wo­ły­wa­ło to we mnie wi­ęk­szą eks­cy­ta­cję. By­łem cie­kaw, co się wy­da­rzy.

Po­mi­mo że nie na­de­szło jesz­cze po­łud­nie, lo­kal był pe­łny. Nie zda­wa­łem so­bie spra­wy, że w na­szym mie­ście jest tylu bo­ga­czy. Zwy­kle gar­dzi­li­śmy nimi, a te­raz szli­śmy po­mi­ędzy nimi jak rów­ni. W tam­tym mo­men­cie by­li­śmy je­dy­nie prze­bie­ra­ńca­mi, ale coś mi mó­wi­ło, że nie­dłu­go to się sko­ńczy.

Do­tar­li­śmy do od­dziel­nej sali, gdzie cze­ka­ło na nas dwóch mężczyzn i mnó­stwo ko­biet – trud­no było je zli­czyć. Wi­dząc nas w pro­gu, je­den z mężczyzn wy­pro­sił je ge­stem ręki.

Ka­żda wy­gląda­ła jak su­per­mo­del­ka z okład­ki ma­ga­zy­nu dla do­ro­słych. O ta­kich dziew­czy­nach ma­rzy­li­śmy. Sta­ra­łem się opa­no­wać, w ko­ńcu nie chcia­łem, żeby ci lu­dzie wi­dzie­li, jak ogar­nia mnie po­żąda­nie. Nie przy­sta­wa­ło to przy­szłym wspól­ni­kom, jak sądzi­łem.

Sie­dzie­li na usta­wio­nej przy ścia­nie ka­na­pie w kszta­łcie li­te­ry „U”, przed któ­rą był sto­lik. W po­miesz­cze­niu znaj­do­wa­ły się jesz­cze krze­sła. Na bla­cie sta­ły prze­ró­żne al­ko­ho­le, ale nie wi­dzia­łem te­qu­ili.

Mi­gu­el chwy­cił za krze­sła i prze­ci­ągnął je po zie­mi w te­atral­ny spo­sób. Za­cho­wy­wał się tak, jak­by do­sko­na­le wie­dział, co robi. Chy­ba tyl­ko ja zda­wa­łem so­bie spra­wę z tego, że ble­fu­je. Obaj zna­le­źli­śmy się w środ­ku cze­goś, cze­go nie mie­li­śmy oka­zji w ży­ciu za­znać. Nie prze­szka­dza­ło mu to jed­nak, żeby być per­fek­cyj­nym w swo­jej no­wej roli.

Po­sta­wił krze­sła tak bli­sko sto­li­ka, jak to tyl­ko było mo­żli­we. Usia­dłem na jed­nym z nich i pod­nio­słem po­wo­li wzrok na mężczyzn. Byli od nas kil­ka, może kil­ka­na­ście lat star­si, ale nie to ich od­ró­żnia­ło. Ema­no­wa­ła od nich wła­dza i pie­ni­ądze. Oni wca­le nie uda­wa­li, że to ich miej­sce.

– To mój wspól­nik, o któ­rym wam tyle opo­wia­da­łem – roz­po­czął roz­mo­wę Ca­sta­no.

Wspól­nik! O mało nie par­sk­nąłem, sły­sząc jego sło­wa. Nie by­li­śmy nimi. In­te­re­sy łączy­ły nas je­dy­nie w sfe­rze ma­rzeń. Je­dy­ne, co było dla nas spo­iwem, to praw­dzi­wa przy­ja­źń.

Mężczy­źni bacz­nie mi się przy­gląda­li. Od­nio­słem wra­że­nie, że mnie oce­nia­ją. Nie wie­dzia­łem, po co, bo nie mia­łem po­jęcia, co po­wie­dział im Mi­gu­el.

– Pa­nie Mar­tínez – ode­zwał się do mnie je­den z nich. – Miło nam będzie z pa­na­mi wspó­łpra­co­wać. – Po­dał mi dłoń, a pó­źniej dru­gi z mężczyzn zro­bił to samo.

Pó­źniej się do­wie­dzia­łem, że ten, któ­ry to po­wie­dział, ma na imię Pe­dro, a dru­gi Ma­teo, jak pod­kre­ślał – po swo­im dziad­ku. Mu­sia­ło to mieć dla nie­go ogrom­ne zna­cze­nie, bo w roz­mo­wie ta kwe­stia pa­dła co naj­mniej kil­ka razy.

Plan Mi­gu­ela był sza­lo­ny. Kon­szach­ty z tymi lu­dźmi wy­da­wa­ły mi się bar­dzo nie­roz­sąd­ne. Wie­dzia­łem, że to nie był do­bry po­my­sł, ale mimo to zgo­dzi­łem się na to, co usta­li­li­śmy. Tyl­ko dla­te­go, że chcia­łem uciec od bie­dy…

Odpowiedzialność

Jorge, obecnie

Praw­da mia­ła mnie wy­zwo­lić. Na­wet nie wie­dzia­łem, jak bar­dzo to zda­nie oka­że się myl­ne. Spra­wie­dli­wo­ści nie sta­ło się za­do­ść, a do­dat­ko­wo wpa­dłem w pu­łap­kę ko­lej­nych ta­jem­nic.

Czu­łem, jak po po­rwa­niu Án­ge­la na­ra­sta we mnie strach. Da­łem się zła­pać w jego si­dła i po­zwo­li­łem, aby ogar­nęła mnie bez­sil­no­ść. Mia­łem być pa­nem wła­sne­go losu, a po­now­nie sta­łem się wi­ęźniem. Bez zna­cze­nia był fakt, że je­stem na wol­no­ści. Wła­ści­wie wszyst­ko prze­sta­ło mieć ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Po raz ko­lej­ny da­łem się ko­muś oszu­kać, ko­muś, kogo uwa­ża­łem za przy­ja­cie­la.

Prze­sta­łem wie­rzyć w emo­cje, bo tak ła­two nimi ma­ni­pu­lo­wać. To, co wi­dzia­łem i czu­łem, nie było praw­dą. Po raz ko­lej­ny mnie zra­nio­no. I tej dziu­ry nie da się już za­ła­tać. Za­wsze będę no­sił w so­bie pust­kę i nikt nie będzie w sta­nie jej wy­pełnić.

Nie mo­głem zo­stać w apar­ta­men­cie. Byłoby to pierwsze miejsce, w którym szukałby mnie Castano. Leo, Patricia i Javier też znaleźli się w niebezpieczeństwie. Nikt z nas nie wiedział, jak daleko sięgają macki pierdolonego Miguela.

Nie mie­li­śmy pla­nu ani żad­ne­go wspar­cia. Je­dy­ne, co nam zo­sta­ło, to kart­ka ze wspó­łrzęd­ny­mi, któ­rą wcis­nął mi Án­gel. Nie wie­dzie­li­śmy, co znaj­du­je się w tej lo­ka­li­za­cji. Na ma­pach nic tam nie było. Przy­naj­mniej tak się nam wy­da­wa­ło na pierw­szy rzut oka. Ka­pli­ca wzno­sząca się nie­opo­dal Oaxa­ki. Miej­sce dla mnie i mo­ich przy­ja­ciół kom­plet­nie bez zna­cze­nia.

Mo­gli­śmy po­je­chać tam od razu i szu­kać wia­tru w polu, ale na­wet to nie było ta­kie pro­ste. Gdy­by wpły­wy Ca­sta­na si­ęga­ły rów­nież do gra­ni­cy z Mek­sy­kiem, ta pod­róż mo­gła stać się na­szą ostat­nią. Po­gu­bi­łem się i stra­ci­łem kon­tro­lę nad wła­snym ży­ciem. Po raz ko­lej­ny.

Ukry­li­śmy się w przy­dro­żnym mo­te­lu. Dzie­li­łem po­kój z Pa­tri­cią. Ka­żdy po­ra­nek spędza­łem na roz­wa­ża­niu mo­żli­wych opcji. Od kil­ku dni nie by­łem w sta­nie pod­jąć żad­nej de­cy­zji. Na­wet nie wiem, kie­dy sta­łem się li­de­rem tej na­szej ma­łej gru­py. Nie zna­czy­li­śmy nic względem ar­mii Ca­sta­na.

Po­czu­łem, jak Pa­tri­cia prze­ci­ąga się na łó­żku. Dzie­li­li­śmy je, choć nie było w tym nic ro­man­tycz­ne­go. Nie chcia­łem trak­to­wać jej jako te­ma­tu za­stęp­cze­go, a tym nie­ste­ty by się sta­ła. Była dla mnie kimś wa­żnym, więc nie mo­głem od­dzie­lić uczuć od zwy­kłej nic nie­zna­czącej przy­jem­no­ści. Dba­ła o mnie jak nikt inny i choć nie zna­li­śmy się zbyt dłu­go, to od sa­me­go po­cząt­ku za­wsze trzy­ma­ła moją stro­nę.

Od­wró­ci­ła się do mnie i po­pa­trzy­ła mi w oczy. Przy mnie była taka nie­win­na, choć przy in­nych po­ka­zy­wa­ła swo­ją od­mien­ną stro­nę. Zmie­nia­ła się w pew­ną sie­bie, sil­ną i zde­ter­mi­no­wa­ną ko­bie­tę.

– Zde­cy­do­wa­łeś już? – za­py­ta­ła spo­koj­nie, jak­by nie chcia­ła mnie na­ci­skać.

Od­po­wie­dzia­łem, kręcąc prze­cząco gło­wą.

– Wiem, że w ko­ńcu mu­szę to zro­bić. – Wes­tchnąłem.

– Zro­bisz to, jak będziesz go­to­wy – od­pa­rła, uśmie­cha­jąc się.

No tak, ale o czym tu de­cy­do­wać. Praw­da była prze­ra­ża­jąca, bo nie mie­li­śmy wy­bo­ru. Mu­sie­li­śmy po­ko­nać Ca­sta­na, żeby od­zy­skać wol­no­ść. Ja tyl­ko pró­bo­wa­łem od­wlec to w cza­sie. Czu­łem się od­po­wie­dzial­ny nie tyl­ko za sie­bie, ale i za przy­ja­ciół.

Mu­sia­łem od­sap­nąć, na­brać po­wie­trza w płu­ca i za­cząć trze­źwo my­śleć. Mi­gu­el w swo­jej in­try­dze nie prze­wi­dział tyl­ko jed­ne­go, że lek­cje, któ­rych mi kie­dyś udzie­lił, mogą w przy­szło­ści ob­ró­cić się prze­ciw­ko nie­mu. Na­uczył mnie, że nie ist­nie­ją sy­tu­acje bez wy­jścia. Nie po­zo­sta­ło mi nic in­ne­go, jak tyl­ko się tego trzy­mać.

Ubra­łem się i wy­sze­dłem. Opa­rłem się o ba­rier­kę. Znaj­do­wa­li­śmy się nie­da­le­ko gra­ni­cy z Mek­sy­kiem. Spo­gląda­jąc w pra­wo, zo­ba­czy­łem Leo. Spo­ty­ka­li­śmy się w tym sa­mym miej­scu ka­żde­go ran­ka. Kie­dy do mnie pod­sze­dł, ode­zwał się:

– Mu­si­my je­chać. Im dłu­żej tu­taj je­ste­śmy…

– Tym wi­ęk­sze ry­zy­ko, że Ca­sta­no nas znaj­dzie – do­ko­ńczy­łem za nie­go. – Wiem o tym… – Spoj­rza­łem mu w oczy i przez chwi­lę po pro­stu w nie pa­trzy­łem, jak­bym li­czył na to, że on po­dej­mie de­cy­zję. – Je­dzie­my do Oaxa­ki – stwier­dzi­łem.

– Na­praw­dę chcesz spraw­dzać to pust­ko­wie? – za­py­tał.

– Nie chcę, ale czy uwa­żasz, że ktoś taki jak Mar­tínez zo­sta­wi­łby nam nic nie­zna­czące wspó­łrzęd­ne? – za­py­ta­łem.

– Chy­ba nie chcesz po­wie­dzieć, że na­gle za­cząłeś mu ufać – par­sk­nął i lek­ko się przy tym zi­ry­to­wał.

– Nie – za­prze­czy­łem z po­wa­gą w gło­sie. – Jemu ni­g­dy nie za­ufam, ale wie­rzę w to, że chciał ura­to­wać Car­men. – Uśmiech­nąłem się. – A poza tym mógł sprze­dać mnie Mi­gu­elo­wi, a tego nie zro­bił.

– To ozna­cza tyl­ko jed­no: że je­steś mu po­trzeb­ny.

– Wiem o tym…

– I na­dal chcesz być pion­kiem w tej grze? – za­py­tał, kręcąc gło­wą.

– A gdy­by­śmy zmie­ni­li za­sa­dy? – od­pa­rłem, uśmie­cha­jąc się jesz­cze sze­rzej.

– Co masz na my­śli?

– Mi­gu­el się spo­dzie­wa, że będzie­my pró­bo­wa­li go za­ata­ko­wać, znisz­czyć lub za­bić – za­cząłem, a moja eks­cy­ta­cja ro­sła z ka­żdym sło­wem. – Spo­dzie­wa się, że będzie­my dzia­łać cha­otycz­nie, a my za­cho­wa­my się do­kład­nie od­wrot­nie. Uśpi­my jego czuj­no­ść i nie za­ata­ku­je­my, tyl­ko od­zy­ska­my sprzy­mie­rze­ńca…

– Chy­ba nie chcesz po­wie­dzieć…

– Tak, Car­men.

– Kur­wa! – krzyk­nął i ude­rzył dło­ńmi o ba­rier­kę. – Jor­ge…

Usły­sza­łem, jak otwie­ra­ją się drzwi. Leo mo­men­tal­nie za­mil­kł. Pa­tri­cia do­łączy­ła do nas.

– Mu­si­cie się tak wy­dzie­rać od bla­de­go świ­tu? – za­py­ta­ła, prze­ci­ąga­jąc się.

– Tyl­ko roz­ma­wia­my – od­pa­rł Leo.

– Wiem, zdra­dzi­ła nas, ale nie o to cho­dzi – kon­ty­nu­owa­łem po­mi­mo obec­no­ści Pa­tri­cii. – To je­dy­ny sła­by punkt Ca­sta­na.

– My­ślisz, że jemu na kim­kol­wiek za­le­ży? – za­py­tał Leo.

– Nie – za­prze­czy­łem. – Ale jest dla nie­go za­so­bem, do­pły­wem pie­ni­ędzy. – Wes­tchnąłem. – Zresz­tą na­zy­waj to, jak chcesz.

– To żmi­ja – wtrąci­ła się Pa­tri­cia.

– Nie do ko­ńca. Jest tak samo zma­ni­pu­lo­wa­na, jak ja by­łem. – Uśmiech­nąłem się. – Uświa­do­mił mi to Án­gel chwi­lę po tym, jak Mi­gu­el sprze­dał mu kosę – do­da­łem.

Wi­dzia­łem, że Pa­tri­cia nie jest za­do­wo­lo­na z mo­ich słów. Zresz­tą wy­raz twa­rzy Leo mó­wił do­kład­nie to samo. Bra­ko­wa­ło tyl­ko…

– Co wy tu ro­bi­cie tak wcze­śnie? – Ja­vier do­łączył do nas.

O wil­ku mowa.

– Jor­ge, to ty mu­sisz zde­cy­do­wać – za­częła Pa­tri­cia. – My je­ste­śmy tu­taj, aby ci po­móc. – Spoj­rza­ła na mnie, pó­źniej na Leo i w ko­ńcu na Ja­vie­ra. – Je­ste­śmy ro­dzi­ną, może tro­chę po­pie­przo­ną, ale ro­dzi­ną.

To zda­nie naj­le­piej od­da­wa­ło na­szą na­tu­rę. By­li­śmy zlep­kiem dys­funk­cyj­nych osob­ni­ków z du­żym ba­ga­żem do­świad­czeń. Nie zna­łem co praw­da hi­sto­rii żad­ne­go z nich. Za­kła­da­łem jed­nak, że nie bez po­wo­du zna­le­źli się w świe­cie Ca­sta­na.

– Nie będę tego przedłu­żał. Na­le­ży spraw­dzić trop, któ­ry zo­sta­wił nam Mar­tínez – po­wie­dzia­łem to w ko­ńcu i te­raz nie było już od­wro­tu.

Mu­sie­li­śmy to zro­bić, bo może to po­zwo­li nam zro­zu­mieć, kim jest Ca­sta­no. Tyl­ko Án­gel znał go na­praw­dę. Z pew­no­ścią od wie­lu lat. I ka­żdy z nich bez wąt­pie­nia miał ja­kieś tru­py w sza­fie.

Kierunek południe

Jorge

Wresz­cie mie­li­śmy ob­ra­ny ja­sny cel. Nie wie­dzia­łem, co spo­tka­my na swo­jej dro­dze, ale nie wy­wo­ły­wa­ło to we mnie ne­ga­tyw­nych emo­cji. Wręcz prze­ciw­nie: od­zy­ska­łem chęci do dal­szej wal­ki.

Kie­ro­wa­li­śmy się na po­łud­nie. Do gra­ni­cy zo­sta­ło nam ja­kieś trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów. Ko­lej­ki do prze­jścia na mek­sy­ka­ńską stro­nę nie są tak dłu­gie jak na stro­nę ame­ry­ka­ńską. Nie zmie­nia to fak­tu, że cel­ni­cy sta­ra­ją się być cho­ler­nie do­kład­ni w swo­jej ro­bo­cie.

Po­ru­sza­li­śmy się dwo­ma sa­mo­cho­da­mi. Na wy­pa­dek wpad­ki przy­naj­mniej jed­na gru­pa będzie mia­ła szan­sę do­ko­ńczyć za­da­nie. Dzie­li­łem sa­mo­chód z Pa­tri­cią. Wi­dzia­łem na swo­jej dro­dze za­czy­na­jący się sznu­rek po­jaz­dów. Po­czu­łem, jak puls mi przy­spie­szył.

– De­ner­wu­jesz się? – spy­ta­ła Pa­tri­cia, jed­no­cze­śnie ła­pi­ąc mnie za rękę.

Spoj­rza­łem w dół na na­sze dło­nie i się uśmiech­nąłem. Nie prze­szka­dza­ła mi jej bli­sko­ść, wręcz prze­ciw­nie. Chy­ba wresz­cie za­czy­na­łem się na nią otwie­rać. Być może zbyt kur­czo­wo trzy­ma­łem się my­śli o Car­men, a to, cze­go po­trze­bo­wa­łem, od po­cząt­ku mia­łem w za­si­ęgu ręki.

– Już nie – od­po­wie­dzia­łem, czu­jąc we­wnętrz­ny spo­kój.

Pa­tri­cia uśmiech­nęła się i od­wró­ci­ła w kie­run­ku jaz­dy. Po­mi­mo że by­łem spo­koj­ny, zwra­ca­łem uwa­gę na naj­mniej­sze de­ta­le. Zo­ba­czy­łem, jak cel­ni­cy lo­so­wo za­trzy­mu­ją ko­lej­ne sa­mo­cho­dy do kon­tro­li, i w du­chu za­cząłem się mo­dlić, żeby nie tra­fi­ło na nas.

Spoj­rza­łem we wstecz­ne lu­ster­ko, by się upew­nić, że Ja­vier i Leo nas nie zgu­bi­li. Na szczęście byli za nami. Je­cha­li­śmy ni­czym nie­wy­ró­żnia­jący­mi się sa­mo­cho­da­mi. W na­szej sy­tu­acji nikt nie chciał wy­cho­dzić przed sze­reg i świe­cić jak sztab­ka złota. Blask nie był nam potrzebny. O wiele lepiej czuliśmy się w cieniu.

Na­de­szła na­sza ko­lej. Opu­ści­łem szy­bę i pod­sze­dł do nas je­den z cel­ni­ków. Dru­gi za­czął cho­dzić wo­kół auta i spraw­dzać pod­wo­zie lu­ster­kiem na dłu­gim wy­si­ęgni­ku. Po­da­łem wcze­śniej przy­go­to­wa­ne pasz­por­ty. Za­wsze ist­nie­je mo­żli­wo­ść wpad­ki z pod­ro­bio­ny­mi do­ku­men­ta­mi. Na­wet je­śli Ja­vier wła­mał się do sys­te­mu rządo­we­go i pod­mie­nił na­sze to­żsa­mo­ści.

– Cel pod­ró­ży? – spy­tał mężczy­zna przy oknie.

– Can­cun – po­wie­dzia­łem i spoj­rzaw­szy na Pa­tri­cię, do­da­łem: – Żona chcia­ła­by zno­wu po­czuć się jak za cza­sów stu­diów.

– Cel pod­ró­ży – po­wtó­rzył urzęd­nik z ka­mien­nym wy­ra­zem twa­rzy.

– Od­po­czy­nek – od­pa­rłem, tym ra­zem bar­dziej kon­kret­nie.

Za­brał na­sze do­ku­men­ty i po­sze­dł do bu­dyn­ku, w któ­rym mie­ści­ło się biu­ro stra­żni­ków gra­nicz­nych. Do sa­mo­cho­du zbli­ży­li się ko­lej­ni cel­ni­cy. Przez chwi­lę za­ma­rłem w fo­te­lu. Pot za­czął mi spły­wać po czo­le, ale wie­dzia­łem, że mu­szę się opa­no­wać.

Za­mknąłem oczy – na chwi­lę, do­słow­nie na uła­mek se­kun­dy. Otwo­rzy­łem je i wy­pu­ści­łem po­wie­trze. Ob­ser­wo­wa­łem dys­kret­nie w lu­ster­kach, co ro­bią. Ba­łem się tyl­ko tego, że we­zmą nas na bok i spraw­dzą do­kład­nie, a zwy­kle przy ta­kich kon­tro­lach coś wy­cho­dzi.

Spoj­rza­łem w kie­run­ku stra­żni­cy. Na szczęście mężczy­zna, któ­ry wzi­ął na­sze pasz­por­ty, już wra­cał i nió­sł je w dło­niach. Po­my­śla­łem, że to do­bry znak. Prze­ło­żył do­ku­men­ty do jed­nej ręki, a dru­gą opa­rł na chwy­cie bro­ni.

Raz…

Dwa…

Trzy…

Wy­dech.

Ru­szył bie­giem w na­szym kie­run­ku.

– Stój, bo strze­lam! – krzyk­nął, będąc na wy­so­ko­ści na­sze­go sa­mo­cho­du.

Spoj­rza­łem w lu­ster­ko: z po­jaz­du za nami ktoś za­czął ucie­kać. Po­czu­łem prze­pły­wa­jącą przez cia­ło ulgę. Kie­dy cel­ni­cy za­trzy­ma­li mężczy­znę, stra­żnik sto­jący przy nas od­wró­cił się w na­szą stro­nę i rzu­cił, kręcąc gło­wą:

– Co­dzien­nie to samo. Mi­łe­go po­by­tu, pa­nie Mar­tin – po­wie­dział i spoj­rzał raz jesz­cze na Pa­tri­cię.

Nie cze­ka­łem na dal­sze in­struk­cje. Po pro­stu ru­szy­łem w kie­run­ku szla­ba­nu. Otwo­rzy­li go przed nami i prze­do­sta­li­śmy się na te­ren Mek­sy­ku. Zje­cha­łem od razu na bok, żeby za­cze­kać na Leo i Ja­vie­ra.

– Jedź – wy­ce­dzi­ła Pa­tri­cia przez zęby.

– Co? – za­py­ta­łem zdzi­wio­ny.

– Roz­po­znał nas.

– Wy­da­je ci się…

– Nie wy­da­je, cie­bie nie po­znał – za­częła, po­głębia­jąc mój szok. – Ale jak tyl­ko spoj­rzał na mnie, od razu wie­dział, kim je­stem.

– Leo i…

– Wie­dzą, co ro­bić w ra­zie wpad­ki. – Za­częła pod­no­sić głos. – Jedź, kur­wa!

Ru­szy­łem po­wo­li. Nie chcia­łem bu­dzić wi­ęk­szych po­dej­rzeń. Jak tyl­ko prze­sta­łem wi­dzieć w tyl­nym lu­ster­ku gra­ni­cę, do­da­łem gazu. Pa­tri­cia była strasz­nie prze­jęta tym, co się sta­ło, ale to prze­cież mnie naj­bar­dziej chciał do­rwać Ca­sta­no, a nie ją.

– O co cho­dzi? – za­py­ta­łem.

Była nie­obec­na, jak­by tyl­ko jej cia­ło po­zo­sta­ło przy mnie, a umy­sł gdzieś od­pły­nął.

– Co się dzie­je? – po­wtó­rzy­łem, tym ra­zem głoś­niej.

– Nic, mam tyl­ko ta­kie prze­czu­cie.

By­łem pew­ny, że kła­mie.

Wci­snąłem gaz do de­chy. Na chwi­lę stra­ci­łem nad sobą pa­no­wa­nie. Po­czu­łem, jak tłu­mio­ne przez ostat­nie dni emo­cje ude­rza­ją we mnie ze zdwo­jo­ną siłą. Nie wiem, ile prze­je­cha­li­śmy, ale na pew­no kil­ka­na­ście mil. Do­pie­ro wte­dy się otrząsnąłem. Zje­cha­łem z dro­gi na po­bo­cze po­środ­ku ni­cze­go.

– Jedź! – krzy­cza­ła do mnie Pa­tri­cia z prze­ra­że­niem w gło­sie.

Już nic so­bie nie ro­bi­łem z jej wrza­sków. Wy­sia­dłem z sa­mo­cho­du i za­cząłem go ob­cho­dzić. Czu­łem, jak wzra­sta we mnie zło­ść. Szarp­nąłem za klam­kę po jej stro­nie. Zła­pa­łem ją za bar­ki i wy­wlo­kłem na ze­wnątrz. Przy­ci­snąłem do ka­ro­se­rii i spoj­rza­łem jej głębo­ko w oczy.

– Mów praw­dę – ce­dząc to, za­ci­ska­łem zęby ze zło­ści.

– Prze­cież…

– Na­wet nie waż się po raz ko­lej­ny skła­mać – prze­rwa­łem jej już spo­koj­nie.

– Prze­ra­żasz mnie. – Nie po­tra­fi­ła spoj­rzeć mi w oczy, wci­ąż od­wra­ca­ła wzrok.

– Ja cie­bie prze­ra­żam? – par­sk­nąłem. – Po tym wszyst­kim, co ra­zem prze­szli­śmy, to ja cie­bie prze­ra­żam? – Za­śmia­łem się gło­śno. – Do­sko­na­le wiesz, jak ostat­nia ko­bie­ta w moim ży­ciu mnie oszu­ka­ła, a ty wła­śnie po­wta­rzasz jej błąd…

– To nie tak… – Wes­tchnęła gło­śno.

– A jak? Coś po­mi­nąłem? – py­ta­łem.

– Nie o to cho­dzi…

– Kur­wa, Pat! – Ude­rzy­łem pi­ęścią w dach sa­mo­cho­du. – Po­wiesz mi za chwi­lę, że to nie ta­kie pro­ste. – Zbli­ży­łem się twa­rzą do niej, tak że na­sze nosy nie­mal się ze sobą sty­ka­ły. – Nic w na­szym ży­ciu nie jest pro­ste…

Od­sze­dłem od niej. Nie cze­ka­łem, aż będzie pró­bo­wa­ła wci­snąć mi ko­lej­ny kit. Po pro­stu wró­ci­łem za kie­row­ni­cę. Ona też wsia­dła. Je­cha­łem przed sie­bie, choć nie wie­dzia­łem na­wet gdzie. Czu­łem, że co chwi­lę na mnie pa­trzy i zbie­ra się w so­bie, żeby coś po­wie­dzieć.

– Do­je­dzie­my w ja­kieś bez­piecz­ne miej­sce i na­sze dro­gi się ro­zej­dą – oznaj­mi­łem, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od dro­gi.

Zła­pa­ła mnie za rękę.

– To nic nie da – po­wie­dzia­łem, spo­gląda­jąc na jej dłoń.

Rósł we mnie żal, któ­ry w ko­ńcu mu­siał zna­le­źć ujście. Ob­wi­nia­łem o to Pa­tri­cię, bo była mi bli­ska. Wy­ko­rzy­sta­ła moje za­ufa­nie, do­kład­nie tak jak Car­men. Nie była ze mną szcze­ra, a wła­śnie ta ce­cha mia­ła dla mnie naj­wi­ęk­sze zna­cze­nie. Po tylu roz­cza­ro­wa­niach li­czy­łem w du­chu, że ona oka­że się inna.

– Ni­g­dy nie prze­sta­łaś wspó­łpra­co­wać z Ca­sta­nem, praw­da? – za­py­ta­łem, a moją twarz po­kry­ła krwi­sta czer­wień.

– To nie tak…

– W kó­łko będziesz po­wta­rzać jed­no zda­nie?

– Jor­ge.

Po­czu­łem, jak za­ci­ska pal­ce wo­kół mo­jej ręki. Ob­ró­ci­łem się i na­sze spoj­rze­nie się spo­tka­ły. Wci­snąłem pe­dał gazu do podło­gi. Nie pa­trzy­łem na dro­gę. Było mi wszyst­ko jed­no. Czu­łem, jak sa­mo­chód na­bie­ra pręd­ko­ści.

– Co ty ro­bisz? – za­py­ta­ła, a jej cia­ło za­częło drżeć.

– Zmie­niam zda­nie, nie roz­dzie­li­my się, po pro­stu za­ko­ńczy­my pod­róż. – Uśmiech­nąłem się. – Sko­ro nie stać cię na­wet na to, żeby wy­znać mi praw­dę.

– Za­trzy­maj się! – krzyk­nęła, ale ja na­dal przy­spie­sza­łem. – Za­trzy­maj się, po­wiem wszyst­ko! – za­wo­ła­ła.

Znów skie­ro­wa­łem wzrok na dro­gę. By­li­śmy już tak bli­sko sa­mo­cho­du przed nami, że mu­sia­łem go wy­prze­dzić i o mało nie do­pro­wa­dzi­łem do zde­rze­nia czo­ło­we­go. Na szczęście wy­szli­śmy z tego cało. Skręci­łem na pierw­szym zje­ździe w po­lną dro­gę i za­trzy­ma­łem się na jej środ­ku.

Cie­ka­we, ja­kie tru­py wy­sy­pu­ją się z sza­fy Pa­tri­cii.

Reakcja na stres

Martínez, trzydzieści parę lat wcześniej

W co my się wpa­ko­wa­li­śmy? Nie da­wa­ło mi to spo­ko­ju dłu­go po tym spo­tka­niu. Mi­gu­el był naj­wi­docz­niej bar­dziej zde­ter­mi­no­wa­ny ode mnie. Za­cho­wy­wał się, jak­by nie miał cza­su dłu­żej cze­kać. Był go­to­wy pod­jąć ogromne ryzyko i wcale się nie obawiał konsekwencji.

W ra­zie wpad­ki gro­zi­ło nam wi­ęzie­nie, a w przy­pad­ku wy­da­nia wspól­ni­ków kula mi­ędzy oczy. Gdy­by nam się po­wio­dło, mo­gli­śmy li­czyć na to, że nas nie wy­dy­ma­ją i do­sta­nie­my dzia­łkę z tego in­te­re­su. Nie po­do­ba­ło mi się to. W prze­ci­wie­ństwie do mo­je­go przy­ja­cie­la, któ­ry od sa­me­go wy­jścia sze­ro­ko się uśmie­chał. Wy­glądał tak, jak­by wła­śnie jego ma­rze­nia się spe­łnia­ły.

– To pierw­szy dzień na­sze­go no­we­go ży­cia. – Spoj­rzał na mnie. – Nie cie­szysz się? – za­py­tał, wi­dząc moją minę.

– Je­steś tego pe­wien? – od­pa­rłem, świ­dru­jąc go wzro­kiem.

– Ni­cze­go nie by­łem w ży­ciu bar­dziej pe­wien – od­po­wie­dział bez mru­gni­ęcia. – To na­sza je­dy­na praw­dzi­wa szan­sa.

– Szan­sa, z któ­rej sko­rzy­sta­nie może się wi­ązać ze śmier­cią…

– Wolę piach niż ta­kie ży­cie jak to – prze­rwał mi. – Nie chcę dłu­żej cze­kać i wiem, że ty też nie.

Mó­wił praw­dę. Ja rów­nież by­łem zmęczo­ny ocze­ki­wa­niem na coś, co mo­gło ni­g­dy nie na­de­jść. Wi­zja na­sze­go przy­szłe­go ży­cia była tyl­ko ułu­dą, któ­ra po­wsta­ła przy bu­tel­ce te­qu­ili. Nie mie­li­śmy pla­nu, któ­ry po­zwo­li­łby nam ją zre­ali­zo­wać.

On jed­nak wpa­dł na coś, co choć było cho­ler­nie ry­zy­kow­ne, to mo­gło nas przy­bli­żyć do osi­ągni­ęcia celu. Ale czy cel na­praw­dę uświ­ęca środ­ki? Na­sza ak­cja mia­ła być pro­sta, ale czy taka się oka­że?

Wie­dzia­łem, że na dro­dze na­po­tka­my pro­ble­my, któ­re będzie trze­ba roz­wi­ązać. Ża­den z nas nie był przy­go­to­wa­ny na kon­se­kwen­cje. Czy ufa­łem Mi­gu­elo­wi? Zde­cy­do­wa­nie tak, ale nie ufa­łem temu, co może przy­nie­ść prze­sad­na żądza wła­dzy.

– Je­steś ze mną, bra­cie? – za­py­tał i wy­su­nął do mnie rękę.

– Za­wsze. – Uści­snąłem jego dłoń, pod­pi­su­jąc tym sa­mym pakt z dia­błem. – Mo­głeś tyl­ko na po­czątek wy­my­ślić coś prost­sze­go– do­da­łem, dra­pi­ąc się po gło­wie.

– Pó­źniej będzie już z gór­ki – od­pa­rł, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko.

W jego uśmie­chu było coś prze­ra­ża­jące­go. Jak­by się nie oba­wiał żad­ne­go ry­zy­ka. Tacy lu­dzie są naj­bar­dziej nie­bez­piecz­ni. Nie miał nic do stra­ce­nia i był go­tów zro­bić wszyst­ko, żeby osi­ągnąć swój cel. Tym wła­śnie się od sie­bie ró­żni­li­śmy, su­mie­niem.

Ta ro­bo­ta na pew­no prze­kra­cza­ła na­sze kom­pe­ten­cje i do­świad­cze­nie. Zwy­kle zaj­mo­wa­li­śmy się drob­ny­mi wła­ma­nia­mi, cza­sa­mi han­dlo­wa­li­śmy nie­le­gal­ny­mi sub­stan­cja­mi albo kra­dli­śmy ja­kiś sa­mo­chód i sprze­da­wa­li­śmy na części. Nic poza tym nie po­tra­fi­li­śmy, a on wpa­dł na po­my­sł…

– Nie mu­sisz się oba­wiać, Ma­teo i Pe­dro do­sko­na­le zna­ją plan prze­wo­zu… – Wtrącał mi się na­wet w my­śli.

Na­szym za­da­niem było prze­jęcie trans­por­tu nar­ko­ty­ków. Nie byle ja­kie­go, jed­ne­go z wi­ęk­szych. Ma­teo i Pe­dro pra­co­wa­li dla jed­nej z ma­fii nar­ko­ty­ko­wych w Oaxa­ce. Byli po­dob­ni do nas. Chcie­li się wy­bić i stwo­rzyć swo­ją wła­sną gru­pę.

Oni da­wa­li nam plan i wszel­kie po­trzeb­ne środ­ki, a my bra­li­śmy na sie­bie wy­ko­na­nie i ry­zy­ko zwi­ąza­ne z po­ra­żką. Gdy­by nam się nie po­wio­dło, nikt na­wet nie usły­sza­łby o na­szych wspól­ni­kach.

Nie byli kimś wa­żnym w struk­tu­rze, ale po­tra­fi­li słu­chać. Nie­któ­rzy z człon­ków ta­kich grup mó­wi­li zde­cy­do­wa­nie za dużo, stąd mie­li in­for­ma­cję o trans­por­cie, o któ­rym ża­den z nich nie po­wi­nien wie­dzieć. Plan był wie­lo­eta­po­wy – ra­bu­nek był tyl­ko jed­ną z jego części.

Co mo­gło pó­jść nie tak?

Wła­ści­wie wszyst­ko.

Po­je­cha­li­śmy z Mi­gu­elem w miej­sce, z któ­re­go mie­li­śmy ode­brać broń. By­li­śmy zbyt krót­cy, żeby so­bie ją za­ła­twić. Od­po­wia­da­li za to nasi nowi przy­ja­cie­le. Nie zna­li­śmy do­staw­cy i tym sa­mym wy­sta­wi­li­śmy się na jesz­cze wi­ęk­sze ry­zy­ko. W ra­zie gdy­by kar­tel wpa­dł tam i za­czął za­da­wać py­ta­nia, on sprze­da­łby nas bez mru­gni­ęcia okiem. Na szczęście Ma­teo i Pe­dro mie­li za­dbać o to, by jego usta nie otwo­rzy­ły się ni­g­dy wi­ęcej.

Pierw­szy błąd po­pe­łni­li­śmy już w mo­men­cie przy­jaz­du. Nasz sa­mo­chód było wi­dać z okien bu­dyn­ku, a tak nie po­win­no być. Trud­niej roz­po­znać oso­bę i za­pa­mi­ętać do­ty­czące jej szcze­gó­ły niż nu­mer za­pi­sa­ny na ta­bli­cy re­je­stra­cyj­nej. Wie­dzia­łem o tym, a mimo to śle­po wie­rzy­łem w plan, a wła­ści­wie w Mi­gu­ela.

Wspi­ęli­śmy się po sta­lo­wych scho­dach na pi­ętro i sta­nęli­śmy pod drzwia­mi miesz­ka­nia, w któ­rym miał na nas cze­kać czło­wiek Ma­tea. Za­pu­ka­li­śmy i otwo­rzył nam wy­chu­dzo­ny, młod­szy od nas chło­pak. Na do­miar złe­go był kom­plet­nie na­ćpa­ny – a może to było dla nas ko­rzyst­ne?

We­szli­śmy do środ­ka. W miesz­ka­niu pa­no­wał brud i ba­ła­gan. Po­roz­wa­la­ne me­ble, ubra­nia le­żące na zie­mi i ten smród na­tych­miast ude­rza­jący w noz­drza. Chcia­łem wy­jść stam­tąd jak naj­szyb­ciej.

– To­war? – za­py­tał Mi­gu­el.

– Pie­ni­ądze? – od­po­wie­dział py­ta­niem chło­pak.

Mi­gu­el od razu ude­rzył go­ścia otwar­tą dło­nią w twarz. Ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łem go tak po­ryw­cze­go. Te­raz wy­star­czy­ło jed­no sło­wo, żeby wy­bu­chł. Zła­pał ćpu­na za ko­szul­kę i przy­ci­snął do ścia­ny.

– Pie­ni­ądze już do­sta­łeś – po­wie­dział, pod­no­sząc go do góry. – A te­raz to­war.

Zo­ba­czy­łem, jak chło­pak kie­ru­je wzrok na jed­ną z sza­fek. Pod­sze­dłem do niej in­stynk­tow­nie i ją otwo­rzy­łem. Było w niej ja­kieś za­wi­ni­ąt­ko. Pod­nio­słem ba­we­łnia­ny ręcz­nik i wy­czu­łem pod nim dwa pi­sto­le­ty. Kuc­nąłem i spoj­rza­łem w głąb szaf­ki. Oprócz bro­ni do­strze­głem ta­kże amu­ni­cję. Za­bra­łem ją i scho­wa­łem do pa­pie­ro­wej tor­by le­żącej na zie­mi. Mi­gu­el od­wró­cił się do mnie.

– Masz wszyst­ko? – za­py­tał, a ja ski­nąłem gło­wą.

Opu­ścił chło­pa­ka na zie­mię i wy­gła­dził jego ubra­nie dło­nią. Już miał ode­jść, ale jesz­cze wzi­ął za­mach i ude­rzył go pi­ęścią pro­sto w brzuch. Wło­żył w ten cios całą swo­ją siłę. Obiad mło­dzie­ńca wy­lądo­wał na podło­dze i bu­tach Mi­gu­ela.

– Skur­wy­syn! – krzyk­nął Mi­gu­el i kop­nął chło­pa­ka pro­sto w twarz.

Ten ze­mdlał. Mi­gu­el, jak­by nic się nie sta­ło, po­sze­dł do kuch­ni. Wy­ta­rł wy­mio­ci­ny ręcz­ni­kiem i wró­cił do mnie. Nie po­zna­wa­łem go. Nie wie­dzia­łem, czy to praw­dzi­wy on, czy tyl­ko sta­ra się wczuć w to, co będzie mu­siał zro­bić. A może to tyl­ko re­ak­cja na stres? Prze­ra­żał mnie.

Wy­szli­śmy stam­tąd. Co chwi­lę pa­trzy­łem na Mi­gue­la, aż w ko­ńcu to do­strze­gł.

– Był na­ćpa­ny, miesz­ka­nie było brud­ne, a poza tym niech wie, że z nami się nie za­dzie­ra – wy­ja­śnił, choć na­wet o to nie py­ta­łem.

Nie sko­men­to­wa­łem tego. Nie było ta­kiej po­trze­by. Zresz­tą już było za pó­źno, żeby się z tego wy­co­fać. Wie­czo­rem mie­li­śmy prze­pro­wa­dzić ak­cję. Wy­da­wa­ło mi się, że to za wcze­śnie, ale Ma­teo i Pe­dro byli w sta­nie wy­ci­ągnąć in­for­ma­cję tyl­ko w dzień do­sta­wy. Tak wy­gląda­ło to wszędzie – do­my­śla­łem się, że cho­dzi­ło o względy bez­pie­cze­ństwa. W tym wy­pad­ku kar­te­lo­wi nie uda­ło się tego do­pil­no­wać.

Mia­łem je­dy­nie na­dzie­ję, że nie będzie­my ba­ra­na­mi wy­sła­ny­mi na rzeź.

Nie wszyscy

Jorge, obecnie

Wy­sia­dła z sa­mo­cho­du i prze­szła kil­ka kro­ków, sła­nia­jąc się na no­gach. Mu­sia­ło ją to wszyst­ko przy­tło­czyć. Rów­nież opu­ści­łem po­jazd i po­sze­dłem w jej kie­run­ku.

– Kur­wa! – krzyk­nęła. Wpa­dła w szał.

Od­wró­ci­ła się i za­częła na mnie na­pie­rać. Wbi­ła mi wska­zu­jący pa­lec w klat­kę pier­sio­wą.

– My­ślisz, że tyl­ko ty mia­łeś ci­ężkie ży­cie?! – wy­krzy­cza­ła mi pro­sto w twarz. – Mój oj­ciec był jed­nym z naj­bar­dziej sza­no­wa­nych lu­dzi w Mek­sy­ku…

– Jaki to ma zwi­ązek z Ca­sta­nem i z tym, co się sta­ło na gra­ni­cy? – za­py­ta­łem.

– Wi­ęk­szy, niż ci się wy­da­je – od­pa­rła. – Mój oj­ciec praw­do­po­dob­nie nie żyje…

– Jak to praw­do­po­dob­nie? – za­py­ta­łem zdzi­wio­ny.

– Cia­ła ni­g­dy nie od­na­le­zio­no, a ja od daw­na za­po­mnia­łam o prze­szło­ści, z któ­rej wy­ci­ągnął mnie Ca­sta­no. – Na jej twa­rzy po­ja­wił się gry­mas. – Byli wspól­ni­ka­mi. Mor­der­cy ojca ni­g­dy nie od­na­le­zio­no, więc Ca­sta­no wy­wió­zł mnie z Mek­sy­ku, za­jął się mną, a pó­źniej…

– Sam znik­nął – do­ko­ńczy­łem za nią.

– Do­kład­nie tak, mia­łam prze­jąć in­te­res po ojcu, ale minęło zbyt wiele czasu, żebym mogła wrócić do domu. Nie byłabym w stanie odróżnić przyjaciół od wrogów.

– Cze­mu nie po­wie­dzia­łaś tego od razu? – za­py­ta­łem.

– Bo nikt oprócz cie­bie, mnie i Ca­sta­na o tym nie wie. – Uśmiech­nęła się. – Na­wet Leo…

– I po tym wszyst­kim, co zro­bił dla cie­bie Mi­gu­el, chcesz się od nie­go od­wró­cić? – Sta­ra­łem się od­czy­tać jej za­mia­ry.

– A co on dla mnie zro­bił? – par­sk­nęła. – Od­ci­ągnął mnie od ro­dzi­ny i mo­je­go dzie­dzic­twa. Skrzęt­nie pil­no­wał, że­bym prze­nig­dy nie prze­kro­czy­ła gra­ni­cy z Mek­sy­kiem.

– Dla­cze­go? – za­py­ta­łem.

– Nie wiem, tak samo jak ty, nie wiem – od­pa­rła. – Jed­no jest pew­ne, nie tyl­ko ty masz ra­chun­ki do wy­rów­na­nia z Ca­sta­nem.

– Kim był mężczy­zna na gra­ni­cy?

– Człon­kiem kar­te­lu – od­pa­rła. – Kie­dy Mi­gu­el sie­dział w wi­ęzie­niu, ktoś mu­siał pe­łnić jego obo­wi­ąz­ki. Spo­tka­łam go raz i sko­ro mnie uda­ło się go roz­po­znać, to jemu też na pew­no przy­szło bez pro­ble­mu roz­po­zna­nie mnie – wy­ja­śni­ła. – Nie ucie­ka­my przed Ca­sta­nem, tyl­ko przed kar­te­lem – do­da­ła.

– Nie ro­zu­miem. – Spoj­rza­łem jej głębo­ko w oczy. – Dla­cze­go kar­tel mia­łby cię ści­gać?

– Uwa­ża­ją, że wiem, kto za­bił ojca. W Sta­nach by­łam dla nich nie­ty­kal­na za spra­wą Ca­sta­na, ale po tej stro­nie gra­ni­cy nie obo­wi­ązu­je to samo pra­wo. – Za­śmia­ła się. – Iro­nia, w two­im przy­pad­ku było bar­dzo po­dob­nie. I wiesz co?

Wstrzy­ma­łem po­wie­trze.

– Mam wra­że­nie, że te spra­wy się ze sobą ja­koś łączą – do­da­ła.

– Nie tyl­ko ty – po­wie­dzia­łem i wresz­cie ode­tchnąłem.

– Mo­że­my je­chać da­lej? – za­py­ta­ła i wró­ci­ła do sa­mo­cho­du.

Wie­rzy­łem jej. To, co po­wie­dzia­ła, wca­le aż tak mnie nie zszo­ko­wa­ło. Nie mia­łem po­jęcia, że jej zna­jo­mo­ść z Ca­sta­nem si­ęga aż tak da­le­ko, ale to nie sta­no­wi­ło dla mnie pro­ble­mu. Wie­dzia­łem, że je­śli mia­ła­by sta­nąć po jego stro­nie, już daw­no by to zro­bi­ła. Poza tym była moją dłu­żnicz­ką. Ura­to­wa­łem ją wła­śnie przed Ca­sta­nem.

Do­łączy­łem do niej i ru­szy­li­śmy w dal­szą dro­gę. Pa­tri­cia wy­jęła te­le­fon i wy­bra­ła nu­mer Leo.

– Po­je­dzie­my osob­no, tak będzie bez­piecz­niej. Spo­tka­my się za trzy doby w po­łud­nie na pla­cu Kon­sty­tu­cji – po­wie­dzia­ła i się roz­łączy­ła. – Je­śli ich tam nie będzie, mu­si­my dzia­łać sami – do­da­ła tym ra­zem do mnie, po czym otwo­rzy­ła szy­bę i wy­rzu­ci­ła ko­mór­kę.

Od gra­ni­cy do Oaxa­ki dzie­li­ło nas oko­ło dwóch ty­si­ęcy mil. Cze­ka­ły nas trzy dni jaz­dy, wli­cza­jąc prze­rwy. Mia­łem tyl­ko na­dzie­ję, że nie do­pad­ną nas żad­ne kło­po­ty. Wró­ci­li­śmy na tra­sę. Przez cały czas spo­gląda­łem we wstecz­ne lu­ster­ko, aby się upew­nić, czy sa­mo­cho­dy ja­dące za nami się zmie­nia­ją. Do­pie­ro po kil­ku­dzie­si­ęciu mi­lach od­czu­łem ulgę. Nikt nas nie śle­dził.

Ni­g­dy nie za­sta­na­wia­łem się nad hi­sto­rią Pa­tri­cii. Chy­ba z góry za­ło­ży­łem, że po­cho­dzi z Los An­ge­les. Przez myśl na­wet mi nie prze­szło, że może być cór­ką za­gi­nio­ne­go sze­fa kar­te­lu. Ca­sta­no stwo­rzył ko­lej­ną ilu­zję.

Zda­wa­łem so­bie spra­wę z tego, że Pat może kła­mać. Ist­nia­ło praw­do­po­do­bie­ństwo, że jest tyl­ko szpie­giem Mi­gu­ela, któ­ry ma się do­wie­dzieć, ile prze­ka­zał mi Án­gel. Pa­tri­cia jed­nak ró­żni­ła się od Car­men, dla­te­go nie sądzi­łem, by mia­ła wo­bec mnie złe za­mia­ry. W ko­ńcu sama pra­gnęła po­znać praw­dę. Rów­nie do­brze jed­nak mo­głem się my­lić.

Prze­jazd przez tę pie­przo­ną gra­ni­cę przy­ci­ągnął do nas ko­lej­ne pro­ble­my. Nie dość, że by­li­śmy po­szu­ki­wa­ni przez Ca­sta­na, to jesz­cze kar­tel chciał wy­ja­śnić kil­ka spraw z Pa­tri­cią. To było nie po na­szej my­śli. Mie­li­śmy do­trzeć nie­zau­wa­że­ni, a le­d­wo po­sta­wi­li­śmy nogę na mek­sy­ka­ńskiej zie­mi i już za­alar­mo­wa­li­śmy wro­gów.

– Co się dzie­je? – za­py­ta­ła, wi­dząc moją minę.

– Sta­ram się zna­le­źć ja­kieś wy­jście, przez któ­re żad­ne z nas nie sko­ńczy pod zie­mią – od­pa­rłem opry­skli­wie, tak jak­by to była tyl­ko jej wina.

– Je­że­li kar­tel nas do­pad­nie, mo­żesz być spo­koj­ny, im cho­dzi tyl­ko o mnie.

– A nas pusz­czą wol­no? – Par­sk­nąłem.

– Wy nie je­ste­ście im po­trzeb­ni. – Sta­ra­ła się ukryć swo­je kłam­stwo pod sztucz­nym uśmie­chem.

Na­wet gdy­by to była praw­da, nie zna­czy­ło to, że pu­ści­li­by nas wol­no. W ko­ńcu co oczy zo­ba­czą, tego umy­sł ni­g­dy nie za­po­mni. Sta­li­by­śmy się dla nich za­gro­że­niem, na któ­re nie mo­gli­by so­bie po­zwo­lić. Ła­twiej by­ło­by nas za­bić.

Nie sko­men­to­wa­łem tego, bo wie­dzia­łem, dla­cze­go to mówi. Chcia­ła mnie uspo­ko­ić, ale sama na pew­no czu­ła strach. Przej­mo­wa­ła na sie­bie część stre­su zwi­ąza­ne­go z tym wszyst­kim. By­łem jej cho­ler­nie wdzi­ęcz­ny, bo nie wie­dzia­łem, ile jesz­cze je­stem w sta­nie sam udźwi­gnąć.

Je­cha­li­śmy do mo­men­tu, kie­dy za­częło nam się ko­ńczyć pa­li­wo. Wte­dy do­pie­ro za­trzy­ma­łem się na sta­cji. Za­sta­na­wia­łem się, jak prze­bie­ga dro­ga Leo i Ja­vie­ra. Nie spo­tka­li­śmy się na tra­sie i choć ta­kie były usta­le­nia, to i tak mnie to mar­twi­ło.

Sta­nąłem przy dys­try­bu­to­rze pa­li­wa i wy­sia­dłem. Pa­tri­cia do­łączy­ła do mnie. Po­sze­dłem za­pła­cić za ben­zy­nę, a ona sko­rzy­stać z to­a­le­ty.

– Czwór­ka za osiem­dzie­si­ąt do­la­rów – po­wie­dzia­łem do ka­sjer­ki i po­da­łem jej pie­ni­ądze.

Mia­łem wra­że­nie, że mi się przy­gląda. Nie po­do­ba­ło mi się to, jej wzrok nie był prze­pe­łnio­ny ani mi­ło­ścią, ani fa­scy­na­cją. Czy­żby też pra­co­wa­ła dla Ca­sta­na.

– Coś nie tak? – za­py­ta­łem.

– Nie, nie – od­pa­rła i spu­ści­ła wzrok.

Pa­tri­cia do­łączy­ła do mnie. Wi­dząc moją minę, zła­pa­ła mnie za rękę i ści­snęła.

– Co jest? – po­wie­dzia­ła mi do ucha.

– Chy­ba mnie roz­po­zna­ła – od­pa­rłem.

– Masz pa­ra­no­ję – szep­nęła. – Ca­sta­no nie ma w kie­sze­ni wszyst­kich lu­dzi na świe­cie, to nie­mo­żli­we.

– Dla­cze­go tak mi się przy­gląda­łaś? – za­py­ta­łem ka­sjer­ki wprost.

– Prze­pra­szam – od­pa­rła ze skru­chą. – Nie po­win­nam, ale wiem, kim pan jest…

– Wi­dzisz? – zwró­ci­łem się do Pa­tri­cii.

– Co z nią zro­bi­my? – szep­nęła po­now­nie.

– To pan jest tym nie­słusz­nie ska­za­nym – do­ko­ńczy­ła. – Cała Ame­ry­ka trąbi­ła o tym, że przy­ja­ciel ro­dzi­ny Mar­tíne­zów za­bił ich dziec­ko. – Wes­tchnęła. – Spo­koj­nie, nie prze­pa­da­my tu­taj za nimi, a zresz­tą nikt o zdro­wych zmy­słach nie uwie­rzy­łby w tę hi­sto­rię. Zbyt wie­le się w niej nie zga­dza­ło – do­da­ła.

– Dzi­ęku­ję – od­pa­rłem z ulgą.

– Nie ma za co – po­wie­dzia­ła i po­da­ła mi ra­chu­nek.

Wzi­ąłem go i ode­szli­śmy do auta. Prze­szło­ść na­dal się za mną ci­ągnęła. Jak na iro­nię lu­dzie pa­mi­ęta­li mnie za coś, cze­go nie zro­bi­łem. Pa­tri­cia szła obok mnie. Była wy­ra­źnie zde­ner­wo­wa­na. Cho­ciaż bar­dziej od­po­wied­nim sło­wem było w tym przy­pad­ku za­wie­dzio­na.

Już mia­łem od­je­chać, kie­dy po­czu­łem jej wzrok na so­bie, osądza­jący i cho­ler­nie ci­ężki.

– Nie mo­że­my po­pa­dać w pa­ra­no­ję – prze­rwa­ła w ko­ńcu nie­zręcz­ną ci­szę.

– I kto to mówi – od­pa­rłem i się od­wró­ci­łem.

– Nie waż się tego ro­bić – syk­nęła.

– Cze­go? – od­po­wie­dzia­łem, pod­no­sząc głos.

– Uspra­wie­dli­wiać swo­je­go za­cho­wa­nia tym, że ja wcze­śniej zo­ba­czy­łam coś praw­dzi­we­go.

– Aha, prze­pra­szam. – Par­sk­nąłem. – Czy­li prze­ni­kli­wo­ść jest za­re­zer­wo­wa­na tyl­ko dla jed­nej oso­by w tym au­cie. – Na usta ci­snęło mi się sło­wo kłam­ca, ale się po­wstrzy­ma­łem.

– Do­brze wiesz, że nie o to cho­dzi…

– A o co? – Za­śmia­łem się. – Wszy­scy bli­scy byli w sta­nie mnie zdra­dzić, więc dla­cze­go mia­łbym za­ufać ob­cej oso­bie? – za­py­ta­łem.

– Nie wszy­scy. – Wes­tchnęła i spoj­rza­ła na mnie ze smut­kiem w oczach.

Na­wet nie za­uwa­ży­łem, kie­dy za­cząłem wy­ła­do­wy­wać na niej fru­stra­cję. Nie chcia­łem spra­wić jej przy­kro­ści, ale i tak to zro­bi­łem. Po jej sło­wach uświa­do­mi­łem so­bie, że prze­sta­łem my­śleć o Car­men. Nie mi­nęło jesz­cze wy­star­cza­jąco dużo cza­su, żeby ból znik­nął, ale to był pierw­szy krok do tego.

Trak­to­wa­łem cór­kę Mar­tíne­za jak ko­goś, kto mi po­ma­ga, zro­zu­mia­łem jed­nak, że uczu­cie mi­ędzy nami ni­g­dy tak na­praw­dę nie ist­nia­ło. Sta­ła się dla mnie dłu­giem, któ­ry za­mie­rzam spła­cić Án­ge­lo­wi. W głębi du­szy mia­łem na­dzie­ję, że żyje. Nie był złym czło­wie­kiem, po pro­stu chro­nił swo­ją ro­dzi­nę, a przy­naj­mniej sta­rał się to ro­bić. Na jego miej­scu praw­do­po­dob­nie po­stąpi­łbym po­dob­nie.

Przydrożny motel

Ru­szy­li­śmy da­lej. W jed­nej chwi­li zmie­ni­łem swo­je na­sta­wie­nie do Pa­tri­cii. By­li­śmy zda­ni na sie­bie, a poza tym nie za­słu­gi­wa­ła na ta­kie trak­to­wa­nie. Je­cha­li­śmy tak dłu­go, że w ko­ńcu zro­bi­ło się ciem­no.

Skręci­łem do przy­dro­żne­go mo­te­lu i za­par­ko­wa­łem sa­mo­chód na ty­łach. Po­szli­śmy ra­zem do re­cep­cji. Przy la­dzie sie­dzia­ła star­sza ko­bie­ta. Spo­gląda­ła na nas znad oku­la­rów. Nie przy­wi­ta­ła nas, wła­ści­wie to nie wy­da­ła z sie­bie żad­ne­go dźwi­ęku.

– Po­kój na jed­ną noc z wi­do­kiem na uli­cę – po­wie­dzia­łem.

Ko­bie­ta mo­men­tal­nie spoj­rza­ła na Pa­tri­cię. Za­kry­ła usta i za­częła chi­cho­tać.

– Chcesz coś po­wie­dzieć?! – Pa­tri­cia po­de­szła do lady nie­bez­piecz­nie bli­sko.

– Nie, nie – za­prze­cza­ła, ale mimo to wci­ąż się śmia­ła.

– Przy­je­cha­li­śmy z żoną…

Kie­dy mó­wi­łem te sło­wa, coś mnie tknęło. Nie wiem dla­cze­go, ale pod­sze­dłem do mo­jej to­wa­rzysz­ki bar­dzo bli­sko. Zła­pa­łem ją za ta­lię i przy­ci­ągnąłem do sie­bie. Na­sze spoj­rze­nia na chwi­lę się spo­tka­ły. Była we mnie wpa­trzo­na, nic poza nami w tej chwi­li nie ist­nia­ło, na­wet ta zrzędli­wa, pa­skud­na baba za re­cep­cyj­ną ladą.

Zbie­ra­łem się chwi­lę w so­bie. Ode­tchnąłem i za­mknąłem oczy. Wie­dzia­łem, że ona też się do mnie zbli­ża, aż w ko­ńcu na­sze usta się spo­tka­ły. Ten po­ca­łu­nek nie był na­mi­ęt­ny, mo­kry i prze­pe­łnio­ny po­żąda­niem. Nie zmie­nia­ło to jed­nak fak­tu, że był cho­ler­nie wa­żny, praw­dzi­wy.

Do wcze­śniej­sze­go zbli­że­nia po­pchnął nas tyl­ko zwie­rzęcy in­stynkt, tym ra­zem było ina­czej. Ni­cze­go od niej nie wy­ma­ga­łem i ona ode mnie też nie. Czu­li­śmy się ze sobą bez­piecz­nie i tyl­ko to się li­czy­ło.

Car­men od po­cząt­ku była ze mną tyl­ko dla osi­ągni­ęcia wła­snych ce­lów. Na­wet jej po­szu­ki­wa­nia praw­dy na te­mat śmier­ci bra­ta opie­ra­ły się na tym, że cze­goś chcia­ła. Bra­ła i nic nie da­wa­ła.

– Klu­cze! – Usły­sza­łem pod­nie­sio­ny głos re­cep­cjo­nist­ki, któ­ry spro­wa­dził mnie na zie­mię i ode­rwał od ust Pa­tri­cii.

Za­nim się ob­ró­ci­łem i znów na nią spoj­rza­łem, od­gar­nąłem wło­sy i się uśmiech­nąłem. Zo­ba­czy­łem, jak po­licz­ki Pa­tri­cii po­kry­wa­ją się ru­mie­ńcem. Nie zna­łem jej z tej stro­ny.

Wzi­ąłem klu­cze z rąk recepcjonistki i zacząłem odchodzić.

– A kasa?! – przy­wo­ła­ła mnie z po­wro­tem. – Osiem­dzie­si­ąt do­la­rów – rzu­ci­ła z uśmie­chem na ustach.

– Za tę norę? – za­py­ta­łem.

– Śmia­ło mo­że­cie szu­kać cze­goś in­ne­go, na­stęp­ny mo­tel jest za ja­kieś sie­dem­dzie­si­ąt mil – od­pa­rła.

Rzu­ci­łem na ladę bank­no­ty i ode­szli­śmy. Kątem oka wi­dzia­łem, jak ta ro­pu­cha re­cho­cze. Nie mie­li­śmy wy­bo­ru. Mu­sie­li­śmy się wy­spać, żeby zdążyć na spo­tka­nie z Leo i Ja­vie­rem. To nie pod­le­ga­ło dys­ku­sji.

Spoj­rza­łem na bre­lok przy klu­czach, żeby się do­wie­dzieć, do ja­kie­go po­ko­ju mamy się kie­ro­wać. Nu­mer sto dwa­dzie­ścia czte­ry był na­szym ce­lem. Szli­śmy wzdłuż ba­rier­ki od­dzie­la­jącej ma­lut­ki ta­ras od szu­tro­we­go par­kin­gu.

Po­czu­łem, jak Pa­tri­cia ła­pie mnie za dłoń. Zro­bi­ło mi się go­rąco…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej