Niepodległość. Terra Alta II - Javier Cercas - ebook

Niepodległość. Terra Alta II ebook

Javier Cercas

3,7

Opis

To druga część historii Melchiora Marína, który po czterech latach od rozwiązania sprawy Adellów pracuje w Centralnym Biurze do Spraw Porwań i Wymuszeń. Mimo że sława bohatera z Cambrils oraz opinia nieustępliwego śledczego ugruntowały jego pozycję zawodową, przeżywa kryzys egzystencjalny. Chce zmienić swoje życie, osiąść na stałe w Terra Alta, zostać bibliotekarzem i cieszyć się urokami ojcostwa. Godzi się jednak odłożyć swoje plany do czasu rozwiązania sprawy szantażu burmistrzyni Barcelony, której ktoś grozi ujawnieniem sekstaśmy z jej udziałem. Czy Melchiorowi uda się przeniknąć do świata polityki i rozszyfrować zawiłe intrygi stronnictw walczących o władzę? Czy zakończy karierę w policji jako obrońca lokalnej demokracji i niepodległości katalońskiej stolicy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 453

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: In­de­pen­den­cia. Terra Alta II
Opieka re­dak­cyjna: MO­NIKA SZEW­CZYK
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: TO­MASZ ŁA­BO­NAR­SKI
Ko­rekta: BE­ATA WY­RZY­KOW­SKA, EL­WIRA WY­SZYŃ­SKA
Pro­jekt okładki: WI­TOLD SIE­MASZ­KIE­WICZ
Co­py­ri­ght © Ja­vier Cer­cas, 2021 For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2023, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-835-0
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ra­ülowi Cer­ca­sowi i Mercè Mas, mo­jej Terra Alta

Mel­chior wszedł do środka i prze­py­cha­jąc się mię­dzy klien­tami, skie­ro­wał się do baru, usiadł na stołku i po­pro­sił o whi­sky. Bar­man spoj­rzał na niego, jakby zo­ba­czył przed sobą istotę po­za­ziem­ską.

– Co tu ro­bisz? – za­py­tał.

– Wy­lu­zuj – od­po­wie­dział Mel­chior. – Przy­cho­dzę w po­ko­jo­wych za­mia­rach.

– W po­ko­jo­wych za­mia­rach?

– Wła­śnie. Dasz mi whi­sky czy nie?

Bar­man za­sta­na­wiał się przez chwilę.

– Z lo­dem czy bez?

– Bez.

Mimo go­dziny trze­ciej nad ra­nem w ba­rze wciąż było sporo lu­dzi. Na oświe­tlo­nym wy­biegu po­środku głów­nej sali kilka dziew­czyn, pod ostrza­łem re­flek­to­rów stro­bo­sko­po­wych, tań­czyło nago albo pół­nago, paru męż­czyzn ob­ser­wo­wało je wy­głod­nia­łym wzro­kiem, tu i ów­dzie inne dziew­czyny, sa­motne, w pa­rach albo w gru­pie, ocze­ki­wały na ostat­nich klien­tów. Albo na kres nocy. Z gło­śni­ków do­bie­gał stary prze­bój Ma­donny Like a Vir­gin.

– Gdy­bym nie zo­ba­czył, nie uwie­rzył­bym – usły­szał za ple­cami Mel­chior. W chwili, gdy bar­man ser­wo­wał mu whi­sky, męż­czy­zna, który wy­po­wie­dział te słowa, usiadł na stołku obok po­li­cjanta. Był to co naj­mniej dwu­me­trowy Mu­lat, ubrany na czarno, łysy i mocno zbu­do­wany. Mel­chior wy­pił duży łyk, a Mu­lat wska­zał szklankę pal­cem.

– Od­pu­ści­łeś so­bie coca-colę?

– Tak – od­po­wie­dział Mel­chior. – Świę­tuję.

Mu­lat od­sło­nił po­dwójny gar­ni­tur olśnie­wa­jąco bia­łych zę­bów.

– Coś ta­kiego – stwier­dził. – A co świę­tu­jesz? To, że sę­dzia przy­znał nam ra­cję i wy­sta­wił cię do wia­tru?

– Sę­dzia nie przy­znał wam ra­cji, ku­ta­sie – spro­sto­wał Mel­chior. – Po­wie­dział tylko, że nie było prze­ciwko wam do­wo­dów. Ale nie martw się, znajdę do­wody. Daj mi jesz­cze jedną whi­sky.

Bar­man, który wciąż stał przy nich z bu­telką w ręce, na­lał do szklanki ko­lejną por­cję. Mu­lat, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać, ob­ró­cił się na stołku i wsparł­szy łok­cie na kon­tu­arze, przy­pa­try­wał się tań­czą­cym dziew­czy­nom. Mel­chior upił ko­lejny łyk.

– Wiesz, dla­czego lu­bię to miej­sce? – za­py­tał.

Mu­lat mil­czał. Mel­chior znów pod­niósł szklankę do ust.

– Bo przy­po­mina mi dzie­ciń­stwo – po­wie­dział po ko­lej­nym łyku. – Wiesz, że moja matka była kurwą? Wy­cho­wa­łem się w ta­kich miej­scach jak to, w oto­cze­niu ku­rew jak te i al­fon­sów jak ty. To wła­śnie świę­tuję: po­wrót do domu.

Prze­bój Ma­donny się skoń­czył i pa­nu­jącą w bur­delu ci­szę roz­darł wy­buch śmie­chu Mu­lata. W gło­śni­kach Ro­sa­lía za­stą­piła Ma­donnę, dwie albo trzy dziew­czyny po­fa­ty­go­wały się, by za­tań­czyć przy klien­tach i swo­ich ko­le­żan­kach. Mu­lat po­ło­żył swoje łap­sko na ra­mie­niu Mel­chiora.

– To lu­bię, glino – po­wie­dział. – Trzeba umieć prze­gry­wać. – Wstał, pu­ścił oko do bar­mana i wska­zu­jąc pal­cem Mel­chiora, do­dał: – Na koszt firmy.

Mel­chior, nie od­wra­ca­jąc wzroku od szklanki, po­pi­jał whi­sky i cho­ciaż wszyst­kie dziew­czyny go znały, żadna nie po­de­szła. Kiedy jed­nak po­pro­sił o trze­cią whi­sky, jedna z nich usia­dła obok Mel­chiora. Była to Hisz­panka, bru­netka, nie­młoda, przy ko­ści, spod czar­nego sta­nika wy­sta­wały jej piersi. Po­gła­dziła go po szyi i po­pro­siła bar­mana o kie­li­szek cava. Ten prze­strzegł Mel­chiora:

– Drinki dla dziew­czyn nie na koszt firmy.

Mel­chior przy­tak­nął i bar­man na­lał kie­li­szek. Oby­dwoje po­pi­jali swoje drinki, cze­ka­jąc, aż bar­man odej­dzie na drugi ko­niec baru. Wtedy Mel­chior za­py­tał:

– Idziemy?

– Ja­sne – od­po­wie­działa.

– Na pewno? – na­le­gał Mel­chior. – Je­śli nas zła­pią, bę­dziesz miała kło­poty.

Ko­bieta lek­ce­wa­żąco wy­dęła wargi.

– Ja tam się nie cy­kam, dzie­cinko.

Mel­chior, nie pa­trząc na nią, po­ki­wał głową.

– W po­rządku – rzekł. – Za­cze­kajmy chwilę. Kiedy zo­ba­czysz, że idę na górę, po­dejdź do nich. Zo­staw otwarte drzwi i po­wiedz im, że za­raz przyjdę.

– Są prze­ra­żone. Mam z nimi zo­stać do two­jego po­wrotu?

– Nie. Po­sta­raj się je uspo­koić. Po­wiedz im, że wszystko bę­dzie do­brze. Po­wiedz, że za­raz przyjdę. Po­tem otwórz po­zo­stałe dwoje drzwi, te od bal­konu, i idź do domu albo wróć tu. Nie, le­piej idź do domu. – Prze­rwał na mo­ment. – Zro­zu­mia­łaś?

– Tak.

Mel­chior znów po­ki­wał głową, ale tym ra­zem spoj­rzał na ko­bietę.

– Uwa­żaj na sie­bie – po­wie­działa.

– Ty też – od­rzekł Mel­chior.

Pod­nio­sła się ze stołka, od­sta­wiła pełny do po­łowy kie­li­szek i ode­szła.

Mel­chior po­pi­jał whi­sky, z ni­kim nie roz­ma­wia­jąc, z wy­jąt­kiem bar­mana, i wsta­wał tylko po to, żeby pójść do to­a­lety. Kiedy bar nie­mal opu­sto­szał, po­ja­wił się Mu­lat, który na wi­dok Mel­chiora uśmiech­nął się zgryź­li­wie.

– Wciąż tu je­steś? – za­py­tał.

– Wy­pił już sześć whi­sky – do­po­wie­dział za niego bar­man. – Szkoda, że to nie była coca-cola, padłby tru­pem.

– Mu­szę spo­tkać się z twoim sze­fem – oświad­czył Mel­chior.

Mu­lat zmarsz­czył brwi; z jego twa­rzy na­gle znik­nął uśmiech, zga­szony przez nie­chętny gry­mas.

– Nie ma go.

Mel­chior cmok­nął.

– Bie­rzesz mnie za idiotę? Pew­nie, że jest. Nie wyj­dzie do za­mknię­cia baru: pil­nuje in­te­resu.

– Po co chcesz się wi­dzieć z sze­fem?

– Gówno cię to ob­cho­dzi.

– Oczy­wi­ście, że mnie ob­cho­dzi.

– Twier­dzi, że przy­szedł w po­ko­jo­wych za­mia­rach – wtrą­cił się bar­man.

Spoj­rze­nie Mu­lata wę­dro­wało od bar­mana do Mel­chiora i od Mel­chiora do bar­mana, który w końcu wzru­szył ra­mio­nami.

– Chcę pro­sić go o wy­ba­cze­nie – po­wie­dział Mel­chior. – Za pro­ces. Za nie­przy­jem­no­ści. No wiesz.

Mu­lat jakby się od­prę­żył.

– Słusz­nie. Ale do tego nie mu­sisz się z nim wi­dzieć. Po­wtó­rzę mu: czuj się roz­grze­szony.

– Chcę też zło­żyć mu pro­po­zy­cję.

Mu­lat po­now­nie zro­bił się nie­ufny.

– Jaką pro­po­zy­cję?

– A tego na pewno ci nie po­wiem.

– No więc za­po­mnij o roz­mo­wie z sze­fem.

– Jak uwa­żasz. Ale to do­bra pro­po­zy­cja, byłby nią za­in­te­re­so­wany. – Spoj­rzał na bar­mana i do­dał: – Nie bę­dzie za­chwy­cony, jak się do­wie, że nie po­zwo­li­łeś mi jej przed­sta­wić.

Te­raz Mu­lat jakby się za­wa­hał; spoj­rzał na bar­mana, zer­k­nął na Mel­chiora i po kilku chwi­lach od­szedł na bok, na tyle da­leko, żeby nikt nie sły­szał, co mówi przez ko­mórkę. Kiedy skoń­czył roz­ma­wiać, nie­chęt­nym ge­stem ka­zał po­li­cjan­towi pójść za sobą.

Prze­mie­rzyli pu­sty wy­bieg, we­szli wą­skimi scho­dami na dru­gie pię­tro i gdy do­tarli do po­de­stu, Mu­lat otwo­rzył jedne z drzwi i za­pro­sił Mel­chiora do środka. Był to ga­bi­net szefa, który na wi­dok po­li­cjanta na­wet nie ru­szył się z miej­sca. Ani nie wy­cią­gnął do niego dłoni. Sie­dział przy chy­bo­tli­wym stole, z rę­koma na bla­cie i szy­der­czym bły­skiem w oku.

– Czemu nie po­wie­dzia­łeś, że tu je­steś? – za­py­tał, wska­zu­jąc fo­tel sto­jący przed nim. – Zszedł­bym, żeby się przy­wi­tać.

Mel­chior nie usiadł. Szef był ele­ganc­kim męż­czy­zną koło pięć­dzie­siątki, miał włosy po­kryte bry­lan­tyną, sta­ran­nie przy­strzy­żoną brodę z pa­sem­kami si­wi­zny, palce ja­rzące się od pier­ścieni; no­sił ko­szulę z krót­kimi rę­ka­wami i szelki, na szyi srebrny wi­sior z wiel­kim po­zła­ca­nym me­da­lio­nem. Na­zy­wał się Eu­ge­nio Fer­nán­dez, ale z przy­czyn nie­zna­nych Mel­chio­rowi wszy­scy mó­wili na niego Papá Moon.

– Po­wie­dziano mi, że chcesz pro­sić o wy­ba­cze­nie – stwier­dził. – Po­wie­dziano mi też, że to­pisz smutki w whi­sky. Słusz­nie. W każ­dym ra­zie już cię uprze­dzi­łem, że pa­ku­jesz się w kło­poty. Ta­kie są ko­rzy­ści z ży­cia w de­mo­kra­cji, chłop­cze: tu wszy­scy je­ste­śmy nie­winni, do­póki nie udo­wodni się nam, że jest ina­czej. Na­wet ja, który nie czy­tam ksią­żek jak ty. To tyle. Czemu nie sia­dasz?

Mel­chior nie od­po­wie­dział. Papá Moon spoj­rzał na sto­ją­cego za po­li­cjan­tem Mu­lata, który tylko wzru­szył ra­mio­nami. Za sze­fem znaj­do­wała się za­pa­lona lampa, a przed nim, na stole, lampka biu­rowa; obie rzu­cały na po­kój dys­kretne świa­tło. Wi­szący na ścia­nie pla­zmowy te­le­wi­zor trans­mi­to­wał bez­gło­śnie mecz ko­szy­kówki ligi ame­ry­kań­skiej.

– Nic nie po­wiesz? – za­py­tał po­now­nie Papá Moon.

– Mam dla cie­bie pro­po­zy­cję – ode­zwał się w końcu Mel­chior.

– To już mi prze­ka­zał Sa­muel – po­wie­dział Papá Moon. Zro­bił pół ob­rotu na krze­śle i roz­ło­żył ra­miona w za­chę­ca­ją­cym ge­ście. – Za­mie­niam się w słuch.

Mel­chior od­wró­cił się w stronę Mu­lata, a po­tem znów spoj­rzał na szefa.

– Bez obaw – pró­bo­wał uspo­koić go Papá Moon. – Mo­żesz mó­wić bez opo­rów: mam pełne za­ufa­nie do Sa­mu­ela.

Mel­chior wciąż wpa­try­wał się w Papę Mo­ona, który po chwili wes­tchnął i nie­znacz­nym ru­chem głowy na­ka­zał, by Mu­lat wy­szedł. Ten za­wa­hał się, ob­ma­cał Mel­chiora, który nie sta­wiał oporu: nie miał broni, w kie­szeni trzy­mał je­dy­nie kaj­danki.

– Jest pan pe­wien, sze­fie? – za­py­tał Mu­lat.

Papá Moon przy­tak­nął.

– Idź już – roz­ka­zał. – Za­raz zejdę.

Gang­ster wy­szedł nie­chęt­nie, za­my­ka­jąc za sobą drzwi.

– No do­bra. – Szef roz­parł się na krze­śle. – Mów.

Mel­chior pod­szedł dwa kroki w jego stronę, oparł palce na bla­cie stołu, na­chy­lił się nad Papą Mo­onem, jakby za­mie­rzał szep­nąć mu coś na ucho.

– Cho­dzi o dziew­czynki – po­wie­dział.

Szef zro­bił znu­dzoną minę.

– A ty wciąż o tym.

Mel­chior wpa­try­wał się w niego. Papá Moon za­py­tał:

– Co z dziew­czyn­kami? – Za­pa­dła ci­sza, po czym na twa­rzy szefa po­ja­wił się po­ro­zu­mie­waw­czy uśmiech. – Mó­wiąc wprost, też ci się po­do­bają, no nie?

Chciał coś do­dać, ale nie zdą­żył. Mel­chior na­tarł na niego głową i nim tam­ten zdo­łał za­re­ago­wać, chwy­cił go za kark i ude­rzył o blat stołu, który za­trzesz­czał, jakby za­raz miał się roz­paść. Mel­chior ob­szedł stół, uniósł szefa i za­czął bić, naj­pierw za­dał cios w brzuch, a po­tem kop­nął go w kro­cze. Papá Moon z ję­kiem upadł na pod­łogę.

– Nie wrzeszcz – prze­strzegł go Mel­chior: chwy­cił pal­cami srebrny łań­cu­szek i za­ci­snął go na grdyce szefa, jakby za­mie­rzał go udu­sić. – Je­śli bę­dziesz krzy­czał, roz­walę ci łeb.

Papá Moon klę­czał na pod­ło­dze, z tru­dem ła­piąc od­dech.

– Od­biło ci? – wy­stę­kał. Twarz miał pur­pu­rową ni­czym po­mi­dor.

Mel­chior po­now­nie ude­rzył jego głową, tym ra­zem o kant stołu, wy­mie­rzył kilka po­licz­ków, tą samą dło­nią, którą trzy­mał łań­cu­szek, chwy­cił go za ra­miona i wy­krę­cił je na plecy, a drugą dło­nią prze­szu­kał jego kie­sze­nie. Wy­cią­gnął ko­mórkę i roz­dep­tał bu­tem.

– Gdzie masz pi­sto­let? – za­py­tał.

– Zła­miesz mi rękę.

– Py­tam, gdzie masz pi­sto­let?

– Jaki znów pi­sto­let?

Te­raz przy­ci­snął twarz Papy Mo­ona do pod­łogi. Kiedy Mel­chior uniósł nieco głowę szefa, z jego nosa cie­kła krew, spły­wa­jąc po bro­dzie. Mel­chior za­py­tał po­now­nie. Tam­ten od­po­wie­dział, a Mel­chior, nie wy­pusz­cza­jąc go z uści­sku, otwo­rzył szu­fladę, wy­cią­gnął pi­sto­let i prze­ko­nał się, że ma­ga­zy­nek jest pełny. Zmu­sił Papę Mo­ona do wsta­nia.

– Tym ra­zem prze­ho­lo­wa­łeś, glino – wy­stę­kał szef. – Masz prze­srane.

Mel­chior z ca­łej siły wy­krę­cił mu ra­mię i przy­ło­żył lufę do pod­bródka.

– Po­tem o tym po­ga­damy, sze­fie – po­wie­dział. – Te­raz stąd wyj­dziemy, a ty bę­dziesz grzeczny. – Przy­ci­snął moc­niej lufę pi­sto­letu: – Je­żeli krzyk­niesz, to coś wy­strzeli. Je­żeli zro­bisz ja­kieś głup­stwo, to też wy­strzeli. Ja­sne? – Papá Moon mil­czał. Mel­chior jesz­cze bar­dziej wy­krę­cił mu ra­mię, aż tam­ten przy­tak­nął. – W po­rządku – stwier­dził Mel­chior. – Idziemy.

Obaj, w moc­nym uści­sku, opu­ścili ga­bi­net Papy Mo­ona, ze­szli po scho­dach – tych sa­mych, które wcze­śniej prze­mie­rzył Mel­chior – i na pierw­szym po­de­ście po­li­cjant uchy­lił ja­kieś drzwi i zaj­rzał do środka. Było tam coś w ro­dzaju bal­konu, a w rze­czy­wi­sto­ści ze­wnętrzna ga­le­ria prze­ci­na­jąca fa­sadę bur­delu, z któ­rej wi­dać było wej­ście i par­king, gdzie stało jesz­cze kilka sa­mo­cho­dów. Szybko prze­bie­gli ga­le­rię, zo­sta­wiw­szy za sobą schody do­cho­dzące do par­kingu, a po­tem Mel­chior uchy­lił ko­lejne drzwi i spraw­dził, czy ni­kogo tam nie ma. Wtedy otwo­rzył je sze­roko, obaj we­szli do we­wnętrz­nego, oświe­tlo­nego bla­dym świa­tłem ko­ry­ta­rza, z któ­rego od­cho­dziły drzwi, a zza nie­któ­rych do­bie­gały głosy, ha­łasy, ja­kieś śmie­chy. Mel­chior otwo­rzył ostat­nie drzwi. We­wnątrz znaj­do­wały się trzy młode ko­biety: dwie sie­działy sku­lone na łóżku, a trze­cia stała po­środku po­koju; wszyst­kie trzy, czarne jak wę­giel, wpa­try­wały się w przy­by­szów z wy­ra­zem peł­nego na­pię­cia ocze­ki­wa­nia i pa­niki w oczach. Mel­chior za­mknął za sobą drzwi, ob­rzu­cił całą trójkę wzro­kiem i za­py­tał, czy są go­towe.

Po­twier­dziła je­dy­nie dziew­czyna, która stała, ale po­zo­stałe dwie ze­rwały się z łóżka. Mel­chior znał je wszyst­kie. Uro­dziły się w La­gos, w Ni­ge­rii, i ich losy z grub­sza były po­dobne. Przy­je­chały do Ma­drytu kilka lat wcze­śniej, by uciec od nę­dzy, sku­szone obiet­nicą, że będą mo­gły stu­dio­wać w Hisz­pa­nii. Tu za­brano im pasz­porty i ko­mórki, za­bro­niono kon­tak­to­wa­nia się z ro­dzi­nami i wy­cho­dze­nia na ulicę, za­żą­dano od nich sześć­dzie­się­ciu ty­sięcy euro w ra­mach kosz­tów po­dróży i aby je za­stra­szyć, pod­dano ry­tu­ałowi po­le­ga­ją­cemu na ob­cię­ciu im pa­znokci i wło­sów, wy­go­le­nia sromu i pach oraz zmu­sze­niu do wy­pi­cia wy­waru ha­lu­cy­no­gen­nego. Od­tąd mu­siały się pro­sty­tu­ować. Tak za­częła się ich ge­henna po noc­nych klu­bach po­łowy Hisz­pa­nii, gdzie pra­co­wały od pią­tej po po­łu­dniu do czwar­tej rano, aby spła­cić dług, w teo­rii, za­cią­gnięty u or­ga­ni­za­cji, która w prak­tyce do­ko­nała ich po­rwa­nia. Tu wła­śnie, tej nocy, Mel­chior po­sta­no­wił po­ło­żyć kres tej ge­hen­nie.

Ka­zał Pa­pie Mo­onowi usiąść na pod­ło­dze przy łóżku, wy­cią­gnął kaj­danki, prawą dłoń szefa przy­mo­co­wał do nogi łóżka i to samo zro­bił z lewą dło­nią.

– Kom­plet­nie ci od­biło, glino. – Papá Moon mó­wił z głu­chą wście­kło­ścią. – Za­pła­cisz za to.

To były jego ostat­nie słowa: Mel­chior za­tkał mu usta chustką, wpy­cha­jąc ją aż do gar­dła. Trzy młode ko­biety, dy­go­cząc ze stra­chu, ob­ser­wo­wały tę scenę, sto­jąc w drzwiach.

– A te­raz po­słu­chaj mnie uważ­nie, gnoju. – Mel­chior przy­kuc­nął przy Pa­pie Mo­onie. – Po do­broci nie dało rady, więc sta­nęło na prze­mocy. Za­bie­ram te dziew­czyny ze sobą. Nie waż się ścią­gać na­stęp­nych ani zło­żyć na mnie do­nosu. Wiesz, co się sta­nie, jak to zro­bisz? Słu­chaj mnie uważ­nie, bo nie będę się po­wta­rzać. Je­żeli na mnie do­nie­siesz, spalę tę budę. Za­biję twoje dzieci i żonę. Wy­tłukę całą twoją ro­dzinę. A po­tem za­biję cie­bie. To się sta­nie. Zro­zu­miano? – W oczach Papy Mo­ona wście­kłość ustą­piła zwie­rzę­cemu, nie­kon­tro­lo­wa­nemu lę­kowi. Mel­chior przy­su­nął się jesz­cze bli­żej do jego twa­rzy: – Po­wiedz, że zro­zu­mia­łeś. Tak czy nie? – Papá Moon kiw­nął głową. Mel­chior po­kle­pał go po po­liczku i po­wie­dział: – Świet­nie.

Pod­niósł się i od­wró­cił w stronę dziew­czyn. Mi­nęło już odu­rze­nie whi­sky, miał ja­sny umysł, czuł się roz­luź­niony i za­do­wo­lony.

– Go­towe? – za­py­tał.

Wszyst­kie trzy przy­tak­nęły. Miały na imię Alika, Joy i Do­ris. Alika i Joy były sie­dem­na­sto­lat­kami, a Do­ris osiem­na­sto­latką. Ubrane jed­na­kowo, jakby szy­ko­wały się na ja­kieś za­wody bie­gowe albo ma­ni­fe­sta­cję po­li­tyczną: ciemny T-shirt, ta­nie dżinsy, sne­akersy. Ich ogromne, bła­ga­jące i prze­ra­żone oczy wpa­try­wały się w niego, jakby w ocze­ki­wa­niu, że za chwilę spadną na bur­del me­te­oryty i tylko on mógłby je oca­lić. Mel­chior uchy­lił drzwi, prze­ko­nał się, że ni­kogo nie ma na ko­ry­ta­rzu, wło­żył pi­sto­let za pa­sek i wziął za ręce dwie młod­sze – Alikę i Joy.

– Spo­koj­nie – po­wie­dział. – Trzy­maj­cie się mnie, to nic złego wam się nie sta­nie. – Sze­rzej otwo­rzył drzwi i do­dał: – Chodźmy stąd.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Na­kła­dem wy­daw­nic­twa Noir sur Blanc uka­zały sięna­stę­pu­jące książki Ja­viera Cer­casa:

ANA­TO­MIA CHWILI2015

OSZUST2016

WŁADCA CIENI2019

ŻOŁ­NIE­RZE SPOD SA­LA­MINY2021

TERRA ALTA2022