Nieostatnie pożegnanie - Kowal Melka - ebook

Nieostatnie pożegnanie ebook

Kowal Melka

0,0

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Niesamowita historia dwóch przyjaciółek mierzących się z życiem zarówno tym zwyczajnym, jak i tym pozagrobowym.

Wyobraź sobie, że nagle jednego dnia, Twoje życie wywraca się do góry nogami. W rezultacie dziwnego zrządzenie losu tracisz najbliższą Ci osobę i obawiasz się, że zostaniesz na świecie sama jak palec. Sytuacja wydaje się beznadziejna, aż do momentu, gdy duch bliskiej Ci osoby powraca, by odkryć prawdziwą przyczynę swojej śmierci.

Oliwia ma 25 lat, ale z jednej strony utknęła w miejscu, po to by z drugiej strony utrata bratniej duszy usunęła jej grunt spod nóg. Nigdy by nie pomyślała, że wypadek który spotkał jej przyjaciółkę, w rzeczywistości nim nie był.  Jednocześnie dziewczyna dowiaduje się, że nic nie jest takim jak się wydaje. A gdyby tego było mało, dodatkowo za sprawą dobrych chęci, zostaje wplątana w niezłą kabałę, a wokół niej jak grzyby po deszczu zaczynają wyrastać intrygujący mężczyźni. Nudne życie dziewczyny jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmienia się w szaloną jazdę emocjonalnym rollercoasterem.

Czy Oliwii uda się pomóc przyjaciółce, rozwikłać tajemnice jej śmierci? Jakie przygody czekają na obie kobiety w drodze do ujawnienia prawdy? Kto im zagraża, a kto zdecyduje się podać im pomocną dłoń?

Dowiedz się czytając "Nieostatnie pożegnanie", nietuzinkowa i pełną zwrotów akcji oraz ostrych dialogów powieść komediowa o przyjaźni silniejszej niż śmierć i życiu po stracie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Rok wydania: 2022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Melka Kowal-Głuc

Tekst: Melka Kowal-GłucRedakcja, korekta: Magdalena Wołoszyn-Cępa | @obledniebezblednieSkład: Tomasz Chojecki | odslowado.plProjekt okładki: Karolina Pawłowska | @cup.of.laynaGrafiki: © zzayko – adobe.stock.com

ISBN: 978-83-965515-0-4

Dystrybucja: soymel.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, fonograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Instagram: instagram.com/s0ymel/Tik tok: tiktok.com/@s0ymel

Moim drogim przyjaciółkom.

Nie zawsze umiem to okazać, ale zawsze a maksa was kocham <3!

Prolog

Kwietniowe słońce wypala mi gałki oczne, jakby chciało mi powiedzieć: „Cierp ciało, jak żeś chciało!”. Problem w tym, że ja nie chciałam tyle pić! To znaczy chciałam pić, ale mniej, niż ostatecznie wyszło. Jednak to nie jasne światło sprawiło, że się obudziłam. To uporczywy, świdrujący dźwięk, który wwierca mi się w obolałą od kaca głowę.

Szukam dłońmi dookoła siebie, próbując namierzyć telefon, który, jak mi się udaje nie bez wysiłku ustalić, jest źródłem tego wściekłego wycia. Biorąc pod uwagę mój stan upojenia, jestem w szoku, że tak szybko go znajduję. Przysięgam, jeśli znów ktoś chce mi wcisnąć fotowoltaikę, to wyjdę z siebie i stanę obok.

Jeszcze dobrze nie zdążę przyłożyć aparatu do ucha, a już słyszę głośne:

– Oli, domyślam się, że jesteś już wyspana i gotowa do akcji! – Wypowiedź kończy się cichym chichotem.

To Marlena, moja najlepsza przyjaciółka i absolutny wrzód na dupie. Dzisiaj najwyraźniej jest pranksterką. Patrzcie ją, jaka jajcara. Jak możecie się domyślać, Marlena doskonale wie, że jedyna akcja, do jakiej jestem gotowa, to ta ratunkowa, gdzie ja jestem osobą ratowaną.

– Czy jest jakiś konkretny… ekhm… powód, dla którego dzwonisz o takiej porze? – Gardło mam wysuszone na wiór, w dodatku mój oddech, a raczej odór, zapewne powaliłby każdego w najbliższej okolicy. W głowie mi pulsuje w rytm muzyki z wczorajszego wieczoru.

– Jak to: czy jest jakiś powód? Podnoś dupę, bo jestem u ciebie z kawą za dziesięć minut. Chyba nie myślisz, że w trakcie naszego maratonu będziesz się wylegiwać do południa.

Dokładnie tak myślałam, ale nawet nie zaczynam jej o tym mówić.

– Boże, nie sądzisz, że jesteśmy już na to za stare? – pytam, chociaż wiem, jaka będzie odpowiedź.

– Stare-srare. Ogarnij się, bo zaraz będę.

Rozłącza się, nie dając mi szansy na dalsze marudzenie. Kocham ją jak siostrę, ale jej zdolności regeneracyjne i zamiłowanie do wczesnego wstawania doprowadzają mnie do nerwicy. To ja jestem tą bardziej energiczną z nas, jestem głośna, charakterna i na bank mam ADHD, tylko szkoda mi hajsu, żeby je zdiagnozować. Marlena zaś jest tą niepozorną. Niby cichsza ode mnie, nieco spokojniejsza, ale raźno dotrzymuje mi kroku, kiedy realizujemy moje coraz to głupsze pomysły. Ba! Ona sama wpada na jeszcze gorsze, a mi w to graj. Tym sposobem najczęściej lądujemy po uszy w gównie, ale grunt, że razem.

Marla jest w nieco lepszej sytuacji niż ja, bo los postanowił obdarzyć ją bonusem w postaci narodzin w dzianej rodzinie. Tym sposobem na co dzień pracuje w firmie swoich rodziców, a wieczorami marnuje swój żywot albo ze mną, albo z jakimś nowym fagasem, który służy jej jako plaster po niedawno zakończonym związku. Rodzice przymykają oko na to, że czasem przychodzi do pracy nieco wczorajsza, dopóki robota jest zrobiona. A że Marlena to demon dokładności, to nawet na grubym rauszu potrafi ogarnąć, co do niej należy.

Zwlekam się z łóżka, żeby wziąć prysznic; mam chociaż tyle litości, by nie serwować jej porcji Oliwki w sosie własnym z dnia poprzedniego. Nie muszę sprawdzać w lustrze, żeby wiedzieć, że wyglądam jak ta kanapka, którą człowiek znajdował za dziec­iaka w tornistrze tuż po wakacjach – czyli lekko zielonkawa na twarzy, z owłosieniem w dziwnych miejscach, do tego śmierdząca.

Moja łazienka nie należy do największych, ale za to do najlepiej rozplanowanych już tak. Wykręcało się w młodości levele w Tetrisa i to widać. Kafle w kolorze szarym ­podkreś­la fuga z delikatnymi brokatowymi drobinkami. Zapewne mogłoby to wyglądać tandetnie, ale to jedyny błyszczący akcent, który daje jasny komunikat, że to babska łazienka. Sufit oklejają panele, które odbijają światło, w związku z czym mimo dość małego okna nadal jest jasno. Całość wieńczy szeroka umywalka, a obok niej toaleta, po drugiej stronie natomiast mieści się prysznic. Dzięki mojemu zmysłowi przestrzennemu udało się upchnąć jeszcze pralkę, a na niej suszarkę, obie za ścianką prysznica. Mogłabym przez miesiąc jeść suchy chleb dla konia, byle nie musieć rozkładać prania na zwykłej suszarce i ponownie go ściągać i składać. Na pranie przeznaczałam do tej pory czternaście dni roboczych, a suszarka bębnowa skróciła ten czas do pięciu. Dzięki temu moja nienawiść do tego procesu jest nieco mniejsza. Chociaż nadal jestem #teamjebaćpranie.

Otwieram kabinę prysznicową, a na posadzkę rozsypuje pachnące sole – czuję potrzebę rozpieszczenia się po tym, jak wczoraj zdewastowałam swój organizm. Woda przyjemnie rozgrzewa moje ciało. Nie sądziłam, że będę aż tak obolała po wieczorze tańców, ale chyba faktycznie się starzeję. Cytując Chylińską: „Boli mnie każdy krok”. Zmywam z siebie pot i łzy zeszłego wieczoru, ale mimo wielkiej pokusy nie decyduję się na zbyt długie stanie pod strumieniem gorącej wody. Wiem, że ta świruska zmyje mi głowę, jeśli będzie musiała na mnie czekać. W dodatku na bank przywiezie coś do żarcia, a mój żołądek wydaje się wyschnięty i przyklejony do kręgosłupa.

Ledwo udaje mi się wciągnąć na tyłek beżowe legginsy w delikatne prążki i oversize’owy biały podkoszulek zakrywający mi tyłek (czyli mój kacowy uniform), gdy słyszę chrzęst zamka. Idealne wyczucie czasu. Drzwi się otwierają i wchodzi ona! Moje ride or die. Ciemne włosy przystrzyżone na boba delikatnie połyskują, jakby dopiero co zostały ułożone przez fryzjera. Obcisłe jeansy podkreślają jej zgrabną figurę, a bluzka na cienkich ramiączkach zwraca uwagę na jej śliczne obojczyki. Jeśli ktoś miałby na swój poimprezowy strój wybrać taką stylizację, to zdecydowanie byłaby to Marlena. Na niewielkim zadartym nosie ma okulary przeciwsłoneczne, które są chyba jedyną oznaką tego, że wczoraj zabalowała. Pełne usta pociągnęła różowym błyszczykiem, do całości dodała chyba nawet rozświetlacz, a ja się zastanawiam, skąd miała na to moc. Doskonale wiem, co zobaczę, ale dla kontrastu zerkam w lusterko i mimowolnie porównuję moją szarą ze zmęczenia twarz z jej promiennym obliczem.

Marlena jest niższa ode mnie o ponad głowę, ale tak wytrzymałego zawodnika ze świecą szukać! Uśmiecha się złośliwie i mówi:

– Oli… Co ty wczoraj odjebałaś… – Rechocze z głupim wyrazem twarzy.

Chciałabym się bronić, ale rzecz w tym, że nie pamiętam co najmniej jednej trzeciej wieczoru. Oczywiście ta harpia doskonale o tym wie, dlatego nieśpiesznie podaje mi kawę z mlekiem oraz jagodziankę, a potem taki sam zestaw przygotowuje sobie. Stuka mój kubek swoim ze zwyczajowym toastem:

– Smacznej kawusi.

– Jebać kapusi – odpowiadam. – I ciebie też, jeśli zaraz mi nie uzupełnisz luk w pamięci – dodaję skrzekliwym głosem.

Brzmię, jakbym do śniadania paliła ramę fajek. Jej śmiech wybucha tak głośną salwą, że mimowolnie się krzywię. Tabun ułanów na koniach przetacza się przez moją głowę w odpowiedzi na ten dźwięk.

– Aleś ty gderliwa! Zaraz ci wszystko opowiem. Powiedz mi tylko, co pamiętasz jako ostatnie. – Lituje się nade mną i mówi już nieco ciszej, za co jestem jej niezmiernie wdzięczna.

Zmuszam otumaniony mózg do współpracy i z jego odmętów wyławiam scenę, gdy załatwiałyśmy byłego Marleny na cacy. Zaraz po tym pojawia się scena, gdy raz po raz opróżniamy kieliszki z szotami. Ale co było później?

Poprzedniego wieczoru…

Muzyka dudni jak oszalała. Kolorowe światła przesuwają się po białych ścianach, by zaraz utonąć w tłumie. Podłogę podświetlają raz niebieskie, raz różowe neony, co w połączeniu z resztą oświetlenia, głośnym basem i alkoholem wprowadza nas w swego rodzaju trans. To popularna krakowska miejscówka, więc na sali aż się roi od spoconych ciał, które tak jak my dają się ponieść rytmowi. Ktoś się całuje w ciemnym kącie, ktoś rozlał drinka, a jeszcze kogoś innego wyprowadza ochrona. Za to my, ubrane w czarne krótkie sukienki, zajmujemy się tylko tym, by wymazać z pamięci ten okropny tydzień.

Marlena dowiedziała się, że jej były się żeni. Po tym, jak przez pięć lat nie dał jej pierścionka, twierdząc, że nie jest gotowy, dosłownie pół roku po ich rozstaniu oświadczył się kobiecie, z którą robił na boku moją przyjaciółkę. Niby śmieci wyniosły się same, ale już ja doskonale wiem, jak mocno ją to zabolało. W końcu sama w tym tygodniu pożegnałam jeden z krótszych, ale bardzo intensywnych związków. Już na początku wiedziałam, że nic wielkiego z tego nie będzie, ale chyba każdy przeżywał w swoim życiu taką iskrę namiętności, która gaśnie równie szybko, jak się pojawia, w zamian daje chwilowe ciepło i namiastkę ognia, aż w końcu gdy pozostaje po niej tylko żar, wypadałoby go zalać, by uniknąć niepotrzebnego pożaru. Co też czynię właśnie teraz.

– Oli, chodźmy się napić. Zaczynam trzeźwieć, a ­okropnie nie mam na to ochoty.

Nie trzeba mnie namawiać, więc skinieniem głowy pokazuję Marlenie bar, a ona doskonale wie, że to oznacza zgodę, i czeka, aż się odwrócę, by ruszyć w odpowiednim kierunku. Nagle jej uśmiechnięta twarz zastyga jak kamień, a oczy rozszerza zaskoczenie. Widzę, że wyciąga rękę w moją stronę, ale jest za późno, bo ja już się odwracam. Moim oczom ukazuje się jej były facet całujący się z jakąś laską, i na pewno nie jest to lampucera, której ma przysięgać miłość i wierność za dwa tygodnie. Wszędzie rozpoznałabym tego gada. Ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, niezbyt umięśniony, za to ładnie, proporcjonalnie zbudowany. Do tego ciemne brązowe oczy, na tyle duże, że w połączeniu z czarnymi rzęsami nadają mu wygląd spaniela. Kto by pomyślał, że tak przyjemne opakowanie kryje w środku śmierdzącego pospolitego padalca.

Ruszam w ich kierunku, ale mała dłoń o sile imadła zaciska się na moim ramieniu.

– Ani mi się waż! Mam lepszy pomysł! – krzyczy Marlena wprost do mojego ucha.

Zanim zdążę zapytać, widzę, że wyciąga telefon i robi zdjęcie. Potem dla pewności nagrywa filmik, gdy powoli kierujemy się w stronę Pawła vel Padalca.

Stukam go delikatnie palcem wskazującym w ramię, mimo że najchętniej bym mu je wyrwała, a gdy się odwraca, zaśliniony jak buldog, ze smugami czerwonej szminki na połowie twarzy, wykrzykuję:

– Uśmiech, gnoju!

A wtedy Marlena zaczyna machać mu telefonem przed twarzą, łapiąc najpierw ujęcie jego zaskoczonej miny, potem przerażenia, a w końcu scenę kompletnego tchórzostwa, czyli odepchnięcie ledwo przytomnej laski i próbę wyrwania mojej przyjaciółce telefonu z ręki. Nie z nami te numery, dlatego z całej siły odpycham zdrajcę i uciekamy przez tłum do damskiej toalety, by na spokojnie zdecydować, co dalej. Przy toaletach zawsze stoją ochroniarze, więc Padalec nas tam nie dosięgnie.

Wpadamy na drzwi z impetem, kompletnie ignorując kolejkę potrzebujących pań. Rzucamy im porozumiewawcze spojrzenie i szybkie wyjaśnienia:

– Uciekamy przed byłym! – I jak za sprawą magicznej różdżki zamiast wściekłych spojrzeń odprowadzają nas solidarne kiwnięcia głowami. Swoją drogą to trochę smutne, że aż tyle lasek doskonale załapało, o co tu chodzi, i nie kwestionowało sytuacji. Mężczyźni w naszym kraju muszą się serio ogarnąć.

Stajemy w najdalszym końcu pomieszczenia, ignorując zamieszanie, które na bank wywołuje próbujący się do nas przedostać Padalec. Dziewczyny, okazując po raz kolejny solidarność, zasłaniają nieco widok od strony drzwi. Jeśli ten idiota odpuści chwalebny szturm na kibel, zanim zdążymy cokolwiek zrobić, to ochroniarze po prostu go zostawią, a wtedy nie zdążymy zadziałać, zanim on to zrobi. Wymieniamy z Marleną spojrzenia wypełnione adrenaliną. Obie wiemy, jaki jest następny krok.

Bez słów pochylamy się nad smartfonem Marli. Dzięki ci, losie, za zajebiste aparaty. Skrót filmiku na ekranie wystarczy nam, by wiedzieć, że nagrało się wszystko, czego nam trzeba. Mimo migających świateł i drgań doskonale widać, kto tam się migdali. Z emocji aż kręci mi się w głowie. Kto zadziera z moją przyjaciółką, zadziera ze mną.

Marlena z prędkością światła odpala Facebooka i odnajduje w niedawno wyszukiwanych obecną narzeczoną Padalca Grzebalca. Nawet mnie nie dziwi, że ma ją na liście odwiedzanych profili, bo całkowicie przypadkiem ja mam tę lampucerę dokładnie w tym samym miejscu. Marla już prawie wysyła nagranie, ale decyduje się jeszcze dopisać:

Klika „wyślij” i tylko jej trzęsące się dłonie świadczą o tym, ile ją to kosztowało. Podziwiam jej opanowanie, bo doskonale pamiętam, jak tuż po rozstaniu powiedziała mi, że ma wrażenie, że zaraz rozpadnie się na maleńkie kawałeczki.

W toalecie oświetlonej fioletowymi ledami panuje lekki półmrok, ale jestem pewna, że obie mamy wypieki na twarzach. Klepię Marlenę pocieszająco po ramieniu, chcąc wlać w nią trochę otuchy. Tego wieczoru miałyśmy celebrować przyjaźń, a nie wyć z powodu byłych.

– Sprawdzę, czy on nadal tam jest, i pójdziemy do baru, dobrze?

Marlena kiwa głową w odpowiedzi. Szybkim krokiem wychodzę przed toalety, gotowa do konfrontacji, ale ciemna czupryna Pawła znika właśnie w towarzystwie dwóch łysych karków. Czyli po problemie. Doskonale.

– Chodź, mycha, wyprowadzili go. Postawię ci kolejkę. – Macham jej kartą przed oczami jak przynętą.

– Dokładnie tego mi trzeba. Nie czuję się wcale lepiej, ale nie czuję też wyrzutów sumienia – mówi, zakładając lekko wilgotne jeszcze od tańca włosy za ucho.

Jest zdenerwowana, zawsze tak robi, gdy się stresuje. Nie dziwię się jej, też bym była. Zrobię, co w mojej mocy, by zapomniała o tym głupku i cieszyła się naszym wspólnym wieczorem.

– A dlaczego masz mieć wyrzuty sumienia? Ta zdzira wysłała ci filmik, jak grzmocą się w twoim samochodzie. O tym, że wysłała ci zdjęcie zaręczynowego pierścionka, już nie wspomnę. Ewidentnie czerpała przyjemność z każdego kroku, jaki wykonała, żeby ci dopierdolić. Nie ma tu kogo ani czego żałować! – przekrzykuję muzykę, ale wiem, że do Marli dociera to, co mówię, bo nagle znów się prostuje.

Znalazła w sobie swoją inner bitchi idąc za radą Taylor Swift, wzrusza ramionami i kurtuazyjnie proponuje:

– Napierdolmy się.

Marlena zawsze była demonem elokwentności, ale dzisiaj przechodzi samą siebie. Z tak jasnym komunikatem nie ma co dyskutować, więc zaczepiam przystojnego barmana, którego kojarzę z poprzednich imprez.

– Bartuś, polej nam kolejkę jegerów, proszę. – Rzucam mu powłóczyste spojrzenie, bo przecież flirt z barmanem to jeden z kluczowych punktów na liście dobrej imprezowiczki. – Bez popity? – zwracam się do Marleny.

– Bez popity – odpowiada z determinacją w oczach, a ja już wiem, że się dzisiaj zniszczymy. Teoretycznie będę tego żałować na drugi dzień, a w praktyce moje życie jest nudne jak flaki z olejem. Dlatego jeśli już wychodzę z najlepszym człowiekiem na ziemi, to zamierzam zaszaleć. W końcu zaczął się nasz doroczny maraton. Plan, by się zabawić, miałyśmy od początku, jedynie jego realizacja przebiegnie nieco drastyczniej.

Lata temu, gdy wchodziłyśmy w dorosłość i zaczynało brakować nam czasu dla siebie, złożyłyśmy obietnicę, że co roku będziemy urządzać sobie maraton. Dowolny. Mógł być to maraton filmowy, książkowy, serialowy i tak dalej. Jedynym wymogiem było to, byśmy spędziły razem trzy dni. Tym razem padło na maraton imprezowy. Przez trzy dni co wieczór miałyśmy wychodzić i szaleć. Dzisiaj był nasz pierwszy wieczór. Inauguracyjny piątek.

Wypijamy po trzy szoty na twarz, robiąc przy tym niestworzone miny. Moc alkoholu ściska mi żuchwę. Decydujemy się na zmianę klubu. Jest dopiero północ i impreza w wielu miejscach ledwie kiełkuje, a tu zepsuł nam się vibe.

Lekko podchmielone idziemy przez rynek, mimo wszystko zachowując optymizm co do reszty wieczoru. Co rusz zaczepiają nas weseli obcokrajowcy, obiecując nam złote góry, ale my dzisiaj celebrujemy naszą przyjaźń i nie mamy czasu na facetów i ich oczekiwania.

Tym razem wybieramy klub z latynoską muzyką i gdy od wejścia wita nas Daddy Yankee, już wiemy, że wybrałyśmy dobrze. Zostawiamy płaszcze w szatni pełnej dymu i bez zwłoki udajemy się na parkiet. Bawimy się przednio. Nieprzyjemna sytuacja idzie w zapomnienie, gdy poruszamy biodrami do taktu ciężkiego basu.

Dołącza do nas dwóch kolesi, którzy tak jak my po prostu chcą potańczyć, więc tańczymy najpierw w niewielkim kółku, a potem na zmianę raz z jednym, raz z drugim. Bawimy się z nimi na totalnie koleżeńskich warunkach, a dzięki ich obecności nikt nam się nie naprzykrza. Wypijamy morze alkoholu, na zmianę tańcząc i słuchając ich historii z podróży po świecie. Rozmawiamy po angielsku, a wkrótce okazuje się, że panowie pochodzą z Hiszpanii – co by wyjaśniało ich umiejętności taneczne i uroczy akcent. Wkrótce jednak muszą się zmywać, a my decydujemy się na dalszą alkoholizację. Maraton to maraton!

W klubie jest niesamowicie duszno, nasze ciała ociekają potem, ale właśnie o to nam chodzi – by wyrzucić z siebie trudy całego tego beznadziejnego tygodnia. Jest tak głośno, że muszę krzyczeć, by Marlena usłyszała cokolwiek, co chcę jej powiedzieć. Gardło już mam zdarte, a to znaczy, że jutro będę brzmiała, jakbym dostała zapalenia krtani. Za to taniec uwalnia w nas wszystkie pokłady napięcia, tak że mimo niezbyt miłego początku imprezy uśmiechamy się do siebie z radością. Nie ma nic wspanialszego niż to ciche porozumienie, gdy szalejecie na parkiecie z przyjaciółką, czując, jak wasze głowy się oczyszczają, a więzi pogłębiają. Niezbity dowód na słuszność maratonu. Nieważne, jakiej kategorii on będzie, zawsze robimy go po to, by zadbać o naszą więź.

Gdy zegarek zaczyna wskazywać szóstą rano, zaczynamy się zbierać. Jesteśmy już ostro wstawione, więc wzrok momentami mnie zawodzi. Kątem oka widzę przystojnego bramkarza. Jest wysoki, dobrze zbudowany, a ciemne włosy ma związane w kucyk. Dokładnie tak jak lubię. Jednak wychowanie na brazylijskich telenowelach nie poszło w las, a odbiło się na moim guście do mężczyzn.

Poprawiam fryzurę, uśmiecham się zalotnie i kieruję się w stronę mojego Alvaro.

– Marla, potrzymaj mi piwo, atakuję!

***

– Pamiętam, że zwróciłam uwagę na ochroniarza w klubie, ale wszystko, co się potem zdarzyło, jest poza moim zasięgiem. Zlituj się w końcu i mi powiedz, zołzo – mówię po chwili zamyślenia i już czuję, jak żołądek zaczyna wiązać mi się w supeł. Jeśli moja przyjaciółka tak przeciąga wyjawienie mi prawdy, to serio musiałam odstawić teatrzyk.

– O, stara… – Ledwie zaczyna, a już śmiech uniemożliwia jej opowiedzenie mi, co dalej. Nie jest dobrze. – Cóż ja mogę ci powiedzieć? Stwierdziłaś, że atakujesz, i dokładnie to zrobiłaś. – Znów się nabija. Zaraz ze zniecierpliwienia wystrzeli mnie w kosmos, przysięgam. – Podeszłaś do niego z miną, jakbyś właśnie dostała udaru, po czym wskoczyłaś mu na plecy, złapałaś go za kitkę i zaczęłaś wrzeszczeć: „Na Wałbrzych!!!”…

Widzę, jak tym razem stara się powstrzymać śmiech, ale nie wytrzymuje długo i parska tak mocno, że kropelki śliny lądują mi na czole. Normalnie jakoś bym się przejęła, ale aktualnie jestem tak zmrożona zażenowaniem, że stać mnie tylko na płytkie oddechy. Supeł na żołądku zaczyna zmieniać się w czarną dziurę; może jak będę miała szczęście, to wciągnie mnie w cholerę.

– Bish… Żartujesz, prawda? Nabierasz mnie. Wiem, że prima aprilis już był, ale ty masz porąbane poczucie humoru…

Odmawiam w myślach cichutkie prośby do losu, bo nadal mam nadzieję, że przyjaciółka potwierdzi, że robi sobie jaja, ale po tym, jak tarza się po podłodze ze śmiechu, już wiem, że nie mam na co liczyć. Biorę głęboki oddech i rozglądam się po białych ścianach mojej kawalerki, licząc, że zbladnę na tyle, żeby się wtopić w nie na amen. Niestety, nawet mój pleciony chodniczek w niebieskie pasy spogląda na mnie z dezaprobatą, jakby chciał powiedzieć: „Może i jestem tylko chodnikiem, ale ty jesteś z gatunku człekus parapetus”. Chamski sznur z niego, a taki był ładny, amerykancki.

– Oli… to było… – jąka się Marlena, próbując się opanować. – Przysięgam… Jakbyś ty widziała jego minę… – Kolejna salwa wyciskającego łzy śmiechu. Uduszę ją zaraz gołymi rękami, na tym etapie upadku moralnego nie mam już nic do stracenia.

– Marla, kocham cię, ale zaraz ci przyłożę, jak nie przestaniesz się śmiać.

Robię srogą minę. Niby mnie to irytuje, a ostatecznie nie mogę się powstrzymać i też zaczynam chichotać. Gdy zakrywam usta dłonią, wydaję z siebie perfidne chrumknięcie, co oczywiście sprawia, że rechoczemy jeszcze bardziej, zupełnie jak stare ropuchy. Marlena dalej się tarza, ja kucam obok białego stolika kawowego – generalnie panuje jeden wielki jazgot i chaos. Czyli klasyczny klimat, gdy znajdujemy się w jednym pomieszczeniu. Czasami się zastanawiam, jak jesteśmy w stanie się komunikować, jeśli przez większość czasu śmiejemy się z czegoś tak, że odbiera nam mowę i wydajemy z siebie tylko dziwne odgłosy.

– A najlepsze… – Marlena podejmuje kolejną próbę opowiedzenia tej historii. – Aaa najleeepszeee, że ten koleś może być, cytując Greya, „chorym pojebem”, bo jak tylko przeszedł mu pierwszy szok, to zapisał ci swój numer telefonu i powiedział, żebyś zadzwoniła, gdybyś chciała jednak na ten Wałbrzych jechać.

Rzucam Marli szybkie spojrzenie i już wiemy, że zaraz sprawdzimy, czy ten numer faktycznie mam.

Telefon nadal leży zagrzebany w różowej pościeli. Ruszamy zgodnie w stronę mojego łóżka, przepychając się jak dziec­i, bo każda z nas chce być pierwszą, która zbada temat. W końcu po krótkiej przepychance – i być może zepchnięciu Marleny z łóżka – udaje mi się zdobyć telefon. Ciało Marli z cichym tąpnięciem upada obok niskiej szafki nocnej z dwiema płytkimi szufladami. Stojąca na niej plastikowa doniczka ze storczykiem lekko się przechyla, ale na szczęście nie przewraca. Już dawno miałam przesadzić ten wiecheć i wiecznie zapominam. Kij w to, mam rękę do kwiatków jak do flirtowania, więc pewnie i tak zdechnie.

W końcu sprawdzam ostatnio wykonane połączenia, ale nic. Marlena z ociąganiem zbiera się z podłogi i przysiada koło mnie, obserwując rozwój wypadków. Klikam na ikonę wiadomości i jest! Mamy to! Przesłałam nad ranem śmiejącą buźkę pod niezapisany numer, a w odpowiedzi dostałam to:

Na tym etapie dostaję histerii i zaczynam się śmiać, jednocześnie krzycząc chaotycznie:

– Ja pierdolę! Posikam się! Typ ma na imię RAFAŁ! KOŃ RAFAŁ! A jego rodzina ma STADNINĘ KONI! Dajcie mi tlenu!

Marlena wyje i kopie nogami jak oszalała, przez co zjeżdża wraz z kołdrą na ziemię. Dzisiaj chyba ma jakiś przyziemny humor, bo to już trzeci raz, jak leży na mojej podłodze. Dobrze, że nie włożyła białych spodni, bo mimo że na szarych panelach niekoniecznie widać kurz, to ja wiem, że on tam jest i tylko czeka na to, by ją ubrudzić. Nie wiem, czy pani czyścioszka by to zniosła!

– Skisnę, wyrwałaś typa na jakiś odjechany numer z koniem, a on jest utajonym KONIEM RAFAŁEM. – Marlena prawie się zapowietrza.

Nie wiem, co jest bardziej żenujące, moje zachowanie w klubie, fakt, że zaśmiewamy się z faceta, który nie jest nic winien poza tym, że chyba ma dziwne fetysze, czy to, że obie kochamy kompletnie idiotyczną kreskówkę Koń Rafał. A teraz ów koń objawił nam się w bramkarzu z klubu.

W końcu udaje nam się uspokoić. Leżymy obok siebie na moim łóżku, ciężko oddychając, i wgapiamy się w sufit ozdobiony kompletnie niepraktycznym żyrandolem w kształcie kuli. Gdy pociągnie się za jeden ze sznurków, żyrandol się rozkłada, ukazując złożony z małych lusterek środek, a gdy się go zamknie drugim sznurkiem, przypomina nieco głowę R2-D2 z Gwiezdnych Wojen. Totalne gówno, ale biorąc pod uwagę, że zapłaciłam za to stówę, nie oczekuję niczego więcej.

– A tak serio… Jak się czujesz? – pytam Marlę. Nie muszę jej mówić, że chodzi mi o akcję z Padalcem Grzebalcem. Czemu Grzebalcem? Bo notorycznie przyłapywałam go na dłubaniu to w nosie, to w uchu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, każdy czasem zakręci paluchem, ale gość potrafił robić to w jednym miejscu przez bite pięć minut, a potem zmieniać obszar wydobycia. Boję się myśleć, gdzie jeszcze mógł gmerać z takim zapałem, gdy nikt nie patrzył.

Marlena marszczy brwi w zastanowieniu. Najwyraźniej nie chce odpowiadać pochopnie, bo wie, że będę jej wiercić dziurę w brzuchu, aż powie prawdę.

– Hm… Czuję się wolna. Wiesz… Wcześniej myślałam, że to ja jestem wybrakowana. No bo jaka mam być, skoro nawet ja uważam go za zero, a byłam z nim tyle czasu, licząc na ślub? Co prawda zauważyłam, jaki jest, z ogromnym opóźnieniem, ale skoro takie nic mnie nie chciało, to kim ja jestem? – Bierze głęboki, drżący oddech, jakby potrzebowała się uspokoić. – Nie jest mi szkoda tej dziewczyny, bo o mnie wiedziała i czerpała satysfakcję z tego, że sprawi mi ból. Ta sytuacja dała mi namacalny dowód na to, że to nie ze mną jest problem. Dostałam od niej dzisiaj rano wiadomość i od tego momentu nie mogłam zasnąć. – Przeczesuje nerwowo włosy, chcąc ukryć delikatne drżenie rąk. Udaje twardszą, niż jest w rzeczywistości, a nadal przeżywa to spotkanie. Serce mi się kraje, ale wiem, że wszystko wymaga czasu.

– Czemu nie mówiłaś od razu? – Sięgam po jej dłoń i delikatnie ściskam jej palce w geście pocieszenia.

– Historia z ochroniarzem poprawiła mi nastrój, poza tym nie chciałam, żebyś się od rana wściekała. Na kacu bywasz mordercza. – Zaśmiała się lekko i z jej twarzy jakby częściowo zniknął cień, który pojawił się tam, gdy padło moje pytanie. – A oni są siebie warci, Oli. Ta szajbuska napisała mi, że ona wie o jego tournée po innych klubach i dupach. Dodała też, że w przeciwieństwie do mnie umie zaspokoić potrzeby swojego mężczyzny. Dlatego jeśli on ma potrzebę stukania innych lasek, to ona to rozumie, bo taką doskonałą partnerką jest. Bo, uwaga, cytuję: „Facet musi się wyszaleć”. A gdy zapytałam, czy w takim razie ona też skacze po innych kolbach za zgodą Padalca, to odczytała wiadomość, ale zaraz potem mnie zablokowała. – Marlena kończy opowieść wzruszeniem ramion; metoda shake it off znów w użyciu. Nie ma nic lepszego dla duszy niż olanie rzeczy, na które nie ma się wpływu. 

– Co za ludzie… Najwyraźniej trafił swój na swego. Lambadziara zrobiła skok na kasę i myśli, że złapała Pana Boga za pięty. Ciekawe, czy przed ślubem zdąży się połapać, że poza tym, że Padalec jest fuckboyem, to jeszcze jest bankrutem. My już jej tego nie powiemy. – Marlena dopiero niedawno powiedziała mi, że żył na jej rachunek przez ostatni rok, bo był kompletnie spłukany.

Staram się być spokojna, tak samo mocno jak Marlena stara się pokazać, że ta sytuacja już jej nie boli, jednak zmarnowanie kilku lat życia na kogoś, kto nie zawahał się tego zniszczyć w najgorszy możliwy sposób, nie może pozostać bez echa. A już zwłaszcza wtedy, gdy jest się tak uczuciowym jak Marla.

Moja przyjaciółka wzdycha głośno i już nieco pogodniejszym tonem pyta:

– Zamawiamy obiad tutaj czy chcesz wyjść do restauracji na coś okrutnie kalorycznego, żeby zaleczyć kaca przed wieczorem?

Czuję, że na dziś temat Padalcziego został wyczerpany, dlatego pora powrócić do przyziemnych spraw.

– No tak, wieczór! Maraton musi trwać! Zamówmy tutaj, mam ochotę poleniuchować. Co powiesz na indyjską kuchnię?

– Powiem: jasne, że tak!

Spędzamy resztę dnia na plotkach, jedzeniu, oglądaniu seriali, jednej krótkiej drzemce i szykowaniu się do wyjścia na miasto. Wyjścia, które ma kompletnie zmienić całe moje życie.

Ale jeszcze wtedy tego nie wiem…

I

Oliwia pociąga ogromny łyk z butelki, a bursztynowy płyn rozlewa się gorącem po jej języku i gardle. Normalnie użyłaby jednej z fikuśnych szklanek, które kiedyś dostała w prezencie, ale nic już nie było normalne, więc po co stwarzać pozory. Zresztą i tak większość naczyń była albo brudna, albo roztrzaskana.

Wodzi zamglonym wzrokiem po kawalerce. Jej niegdyś ukochana przestrzeń dzisiaj sprawia wrażenie duszącej. Wszędzie walają się ubrania, które kilka dni temu wyrzuciła z szafy, a rama po roztrzaskanym lustrze smętnie wisi na ścianie. Ktoś, nie była pewna kto, zamiótł szkło, by nie zrobiła sobie krzywdy. Najwyraźniej musiała sprawiać gorsze wrażenie, niż myślała. Każdą powierzchnię w aneksie kuchennym zajmują butelki po rozmaitych alkoholach, zlew pełen jest brudnych szklanek, kubków i talerzy, na których wciąż widać resztki jedzenia, którego i tak nie była w stanie przełknąć. Łóżko zostawiła w nieładzie, a plamy po alkoholu i Bóg wie czym jeszcze na pościeli patrzą na nią oskarżycielsko. Jeszcze kilka łyków i o nich też zapomni. Być może będzie miała szczęście i gdy dojdzie do dna, zapomni o wszystkim, a sen otuli ją miękką warstwą nieświadomości. Niestety wybawienie musi zaczekać.

Chowa butelkę, obietnicę ulotnej ulgi, do lodówki. Musi nałożyć jakiś makijaż, by ukryć cienie pod oczami i zapadnięte policzki. Dieta wodna, a raczej wódna, pozostawiła na niej ślad. Oliwia nie praktykowała jej długo, ale wydawało jej się, że trwa wieczność. Czas płynie inaczej, gdy kawałek po kawałku rozrywa cię nicość.

Patrzy w swoje smutne, pozbawione blasku oczy. Dziś już nie niebieskie, a granatowe jak burzowe chmury. Przygładza odstające w każdym kierunku włosy, starając się zakryć łysy placek po lewej stronie głowy, jednak z marnym skutkiem. Być może nie musiałaby się tak gimnastykować, gdyby w przypływie rozpaczliwego impulsu nie ścięła włosów tuż po tym, jak wyszarpała sobie ich kępkę. Wtedy nie obchodziło jej to, jak wygląda, i dzisiaj obchodzi ją to tylko trochę, ale tylko ze względu na szacunek, który należy okazać.

Niedbale nakłada podkład i korektor. Rzęsy pociąga tuszem, a usta zabarwionym na burgundowo błyszczykiem, by nie wyglądały tak blado. Ręce jej się trzęsą, więc nie ryzykuje z żadnym innym makijażem. Tyle musi wystarczyć. Wygładza czarną sukienkę do kolan i postanawia, że założy do niej cienki czarny sweterek. Pogoda jak na złość jest dzisiaj przepiękna. Początek maja jak z obrazka. Być może byłaby już w drodze na urlop z okazji długiego weekendu. Teraz jednak zamierza udać się w miejsce, do którego nie sądziła, że los zaniesie ją tak prędko. Nie mając pewności, czy sobie poradzi z natłokiem emocji, pakuje do małej torebki listek tabletek przepisanych przez lekarza. Jeszcze nie zdążyła sprawdzić ich działania, ale jeśli kiedykolwiek miały być jej potrzebne, to właśnie dzisiaj. Kątem oka zauważa czarną rękawiczkę, którą kiedyś zostawiła u niej Marlena. Pod wpływem impulsu pakuje ją do torebki. Chce mieć przy sobie coś, co należało do przyjaciółki.

Przed wyjściem omiata mieszkanie ostatnim spojrzeniem. Bałagan, jaki w nim panuje, idealnie obrazuje ten, który ma w sercu. Nadal pamięta, co czuła, gdy w końcu udało jej się zdobyć własny kąt. Pamięta, jak z radością wybierała każdy mebel albo ile godzin spędziła, szukając idealnej bieli na ściany. Nawet teraz mogłaby przysiąc, że słyszy pisk radości, z jakim wraz z Marleną wskoczyły na jej nowe łóżko, o mało co go nie łamiąc. Kawalerka należy do niej, ale przyjaciółka była tu tak częstym gościem, że Oliwia momentami czuła się, jakby żyła ze współlokatorką, i uwielbiała to! Teraz każdy kąt, mimo że wypełniony wspomnieniami, wydaje się okrutnie pusty i cichy, tak bardzo że piszczy jej w uszach. Ten pisk doprowadza ją do szału i rozpaczy w jednym.

Powiadomienie o czekającej taksówce rozświetla ekran jej telefonu. Do tej pory z rozmysłem zignorowała kilka połączeń wyświetlanych białymi cyframi na ciemnym tle. Nie ma ochoty opowiadać dalszym znajomym, którzy bez śladu empatii traktują ją jak źródło informacji, co się stało. Oni tylko trochę załamują ręce, a potem przekazują info dalej, bo przecież jest to nie lada sensacja. Dla nich sensacja, dla niej tragedia. Sądzi, że są „pieprzonymi sępami”, i nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Dzwonią tylko po to, by sprawdzić, czy wiadomo coś więcej. A ona każdą taką rozmowę kończy zalana łzami, z wielką rozgrzebaną raną w miejscu, gdzie dawniej miała serce.

Zakłada czarne baleriny i wychodzi z mieszkania. Ciepły, przepełniony zapachem mokrej ziemi wiatr porusza delikatnie szczątkami jej włosów. Jedyny plus ich długości w tym, że nie krążą teraz wokół jej twarzy, wkurzając ją niemiłosiernie.

Niebieska toyota czeka pod rozłożystym drzewem. Dopiero w tej chwili do Oliwii dociera słabość jej organizmu, który przez ostatnie dwa tygodnie wystawiała na okropne męczarnie. Kolana zaczynają jej się trząść, a do ust napływa żółć. Nie da rady. Nie zniesie tego. Wie jednak, że musi. Chociaż każda komórka jej ciała ma nadzieję, że to wszystko okaże się złym snem.

Po mrukliwym przywitaniu z kierowcą skupia się na tym, co przyciąga wzrok za oknem. Wiosna szaleje, ozdabiając drzewa kwiatami; jej ulubiona pora roku rozgościła się na dobre. Wszystko obudziło się do życia dokładnie w momencie, gdy ona umarła. Oliwia już wie, że tabletki jednak się przydadzą – czuje w klatce piersiowej tak silny uścisk, jakby ktoś ścisnął jej żebra imadłem. Zażywa dwie maleńkie pastylki, nie myśląc o tym, że wcześniej, a w sumie od wielu dni, składała się tylko z alkoholu, słonych łez i cierpienia. W końcu co mogą zrobić takie maleństwa?

Przejazd ocenia na pięć gwiazdek za sam fakt, że kierowca nie próbował jej wciągnąć w rozmowę. Nawet dałaby mu napiwek, gdyby nie to, że trochę krucho u niej z pieniędzmi po tym, jak straciła pracę. Po tym, jak wszystko się posypało.

Kaplica pęka w szwach. Marlena miała dużą rodzinę, mimo że sama była jedynaczką. Teraz tabun jej ciotek, wujków i ich rodzin zasila pierwsze rzędy w oczekiwaniu na odprawienie różańca. Zupełnie jakby nie wiedzieli, że Marlena była zadeklarowaną ateistką. Chociaż Oliwię raził fakt, że rodzina przyjaciółki postanowiła zignorować jej zasady, była w stanie zrozumieć, że szukali pociechy po stracie w tym, co znali.

Powłócząc nogami, przechodzi do kolejki osób czekających, by pożegnać się ze zmarłą. Przed nią stoją siostry bliźniaczki, kuzynki, których Marlena nie znosiła. Obie ocierają twarz chusteczkami, dyskretnie rozglądając się na boki, ale Oliwia mogłaby przysiąc, że nie widzi na ich policzkach ani śladu łez. Makijaż też jest nienaruszony, a przecież gdyby faktycznie płakały, perfekcyjna tapeta musiałaby zacząć odpadać. Ich nastroszone, ciemne jak u młodszej kuzynki włosy przesłaniają jej widok na przednią część kościoła. Oliwia jest wysoka, ale bliźniaczki dorównujące jej wzrostem po dodaniu obcasów i tapiru à la lata osiemdziesiąte zyskały dobre dziesięć centymetrów. Chociaż „dobre” to słowo mocno dyskusyjne, bo wyglądają, jakby coś uwiło gniazda na czubkach ich głów.

Gdy dostrzegają, że za nimi stoi, obrzucają ją oceniającym spojrzeniem i ostentacyjnie odwracają się na powrót w stronę przodu kaplicy. Dokładnie tak jak Oliwia myślała – w ich oczach nie widać ani śladu łez. Wstrętne żmije, nawet w takiej chwili muszą grać pod publiczkę, a wobec niej okazywać wyższość.

Ich ojciec kilka lat temu zaczął zajmować się polityką i skutecznie piął się coraz wyżej po szczeblach kariery. O ile jemu udało się zachować człowieczeństwo i prowadzić swoją politykę efektywnie, ale nieszkodliwie, o tyle jego dwie córki zmieniły się z niezbyt miłych dziewczynek w istne harpie. Nie było nikogo i niczego niewymagającego ich krytyki, a one same uważały się za wyrocznie w każdej sprawie, od mody po politykę, na której, w przeciwieństwie do ojca, znały się jak świnie na astronomii.

Oliwii szkoda na nie nerwów, więc po prostu stoi spokojnie, czekając na swoją kolej, zwłaszcza że czuje się dziwnie lekko. Ucisk w klatce piersiowej jakby zelżał. Pewnie tabletki zaczęły działać. Ma zobaczyć przyjaciółkę pierwszy raz od czasu wypadku. Pierwszy i ostatni.

Robiąc krok do przodu, potyka się nieco. Czuje się bardzo dziwnie, ale zrzuca to na karb trudnej sytuacji. W końcu to ostatnie pożegnanie jej bratniej duszy.

Bliźniaczki kończą błazenadę i odchodzą, szlochając fałszywie. Dziewczyna bierze kilka głębokich oddechów, by znaleźć w sobie odwagę i podejść do otwartej trumny. Kręci jej się w głowie, a po plecach cieknie zdradliwa strużka potu; czuje ją teraz całym swoim ciałem i doprowadza ją to do szału. Po chwili, która trwa wieczność, nachyla się nad dębowym wiekiem. Zawroty głowy sprawiają, że nieco ją zamroczyło. Świat na krótką chwilę ciemnieje, a gdy plamy przed oczyma się przerzedzają, a zdradliwy pisk w uszach cichnie, może w końcu spojrzeć na przyjaciółkę.

Najpierw widzi dłonie Marleny złączone ze sobą palcami, tuż nad brzuchem, zupełnie jakby ukontentował ją dobry posiłek. Skórę ma bladą, lekko poszarzałą; nie zostało na niej nic z opalenizny, którą przyjaciółka lubiła nosić. Założyli jej zwykłą czarną sukienkę i czarny żakiet, którego nie znosiła. Oliwię kłuje poczucie winy: może gdyby nie była odcięta od rzeczywistości, mogłaby pomóc rodzicom Marleny dobrać dla niej ubrania na ostatnią podróż. Dla odmiany takie, którymi przyjaciółka nie gardziła w przeszłości. Na szyi Marlena ma wisiorek, który podarowała jej Oliwia. Nikt poza nimi o tym nie wie, ale w środku jest ich wspólne, mało przyzwoite zdjęcie, zrobione na wieczorze panieńskim, na który przypadkiem się wkręciły.

Zanim cierpienie przejmie nad nią kontrolę, spogląda na twarz przyjaciółki.

– Boże… – szepcze. – Kto ci tak spierdolił te brwi?!

Nad oczami Marleny znajduje się koszmar każdej kosmetyczki. Dwie grube czarne gąsienice zdają się ucinać sobie drzemkę na martwej dziewczynie. Oliwia przykłada rękę do ust, chcąc powstrzymać ni to płacz, ni to śmiech. Sytuacja jest absurdalna, ale stara się za wszelką cenę opanować, w końcu to ostatnia okazja, by powiedzieć, co jej leży na sercu.

„Nie tak się umawiałyśmy! Miałyśmy iść na imprezę, świętować nasz maraton! A ty leżysz tu po kilku dniach, lekko marynowana, z monobrwią na twarzy – mówi do przyjaciółki w myślach. – Myślałam, że jak zaliczymy zgona, to na afterze, a ty nie dość, że zaliczyłaś go na biforze, to jeszcze permanentnie usunęłaś się z powierzchni ziemi! Nie możesz mnie tak tu zostawić. Wstawaj albo chociaż się posuń, żebym mogła odejść razem z tobą, bo nie wytrzymam na świecie z tą bandą idiotów. – Rozpacz jątrzy jej ciało jak gangrena. – Przesuń dupę, Marlenko, razem będziemy marynowane”.

Gdyby nie zabrakło jej łez, właśnie by się nimi zalewała. Znów kręci jej się w głowie, a uszy zatykają się jak tuż przed omdleniem. Nie może uwierzyć w to, że musi tu stać i patrzeć na leżącą w trumnie osobę, z którą miała się przyjaźnić do późnej starości.

Nagle Oliwia drga niespokojnie, bo mogłaby przysiąc, że ręka przyjaciółki lekko się poruszyła, tak jakby denatka chciała wyciągnąć ją w jej kierunku.

– Marlena, kurwa mać, nie strasz mnie, nie ruszaj się! – szepcze. A przynajmniej tak jej się zdaje, bo tuż po jej słowach zapada grobowa wręcz cisza.

Odrywa zamglony wzrok i kieruje go w