Niematki - Leslie J. Anderson - ebook

Niematki ebook

Leslie J. Anderson

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszająca opowieść z pogranicza folk horroru i kryminału

Dziennikarka trafia do zapadłej mieściny, gdzie poznaje mroczny sekret skrywany przez kobiety od pokoleń

Carolyn Marshall wciąż próbuje poskładać swoje życie po śmierci męża. Gdy zostaje uwikłana w tragiczny wypadek, jej szef wysyła ją do prowincjonalnego miasteczka Raeford, by zweryfikowała absurdalną pogłoskę: ponoć klacz urodziła zdrowego ludzkiego chłopca.

Na miejscu Carolyn zderza się z hermetyczną społecznością, która lepiej traktuje konie — słynie zresztą z ich hodowli — niż ludzi. A kiedy wśród okolicznych pól zostają odnalezione dwa potwornie okaleczone ciała — końskie i ludzkie — staje się dla niej jasne, że za badaną pogłoską kryje się coś więcej.

Gdy Carolyn coraz głębiej wnika w życie miasteczka i jego zamkniętych w sobie mieszkańców, zaczyna się jej wydawać, że traci kontakt z rzeczywistością. A może ta nieprawdopodobna historia jest kluczem do mrocznej tajemnicy, która od pokoleń prześladuje kobiety z Raeford?

NIEMATKIto niepokojąca i trzymająca w napięciu do ostatniej strony duszna opowieść o kobiecej wściekłości, cielesności i dziedzicznej traumie.

„Debiut Anderson to naprawdę niepokojąca gotycka opowieść grozy. Poruszy każdego fana horroru” – „Publishers Weekly”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 323

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ta książka jest fikcją literacką. Nazwy, postaci, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autorki lub zostały użyte na potrzeby fikcji. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń, miejsc lub osób, żywych lub zmarłych,

jest całkowicie przypadkowe.

Copyright © 2024 by Leslie J. Anderson

All rights reserved

Quirk Books

215 Church Street

Philadelphia, PA 19106

quirkbooks.com

Przekład

Marta Miazek

Redakcja

Katarzyna Zegadło-Gałecka

Korekta

Karolina Zelewska

Skład i przygotowanie do druku

Martyna Potoczny

Opracowanie e-wydania

Karolina Kaiser,

Copyright © for this edition

Insignis Media, Kraków 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-68352-67-2

Insignis Media S.C.

StoryLight, imprint Insignis Media

ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków

tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl

Instagram: @wydawnictwostorylight, @insignis_media

X, TikTok: @insignis_media

Facebook: @Wydawnictwo.Insignis

Dla mojego męża Jaroda i mojego syna Arthura – jesteście słońcem mojego życia

Dla pani Dobry, która w piątej klasie powiedziała mi, że mogłabym zostać pisarką, i tym samym przeklęła mnie na zawsze – dziękuję

Mity o koniach są powiązane z morzem, lecz Raeford nie leży w pobliżu morza. Płyną tędy niewielkie meandrujące strumienie i rzeka Narrow Bone, lecz morza tu nie ma. Więc konie z Raeford zapewne przybyły z innego miejsca, nie musiały torować sobie drogi pośród fal, lecz przywędrowały z ciemnych lasów, powstały z igliwia, tocząc się niczym dojrzałe jabłka spadające z gałęzi. Kiedy stało się na jednym z zapadających się ganków i wpatrywało w ciemne pastwiska i lasy, bez problemu można było uwierzyć, że to miejsce ma w sobie coś z przerażającej magii grzmiącego morza. Bezduszności morza. W zatokach i płyciznach jego dzikich zakątków kryły się mroczne stworzenia niczym wygłodniałe węgorze wczepione w rafy. Czerń północy była tam cięższa i gęstsza, pachniała ozonem i rozkładem. Miejsce to zdawało się balansować na granicy między stworzeniem i zniszczeniem.

Dlatego też pierwszą reakcją Agathy Bently na dźwięk płaczu noworodka niosący się po polach przez posępne wyziewy w nocy dwudziestego pierwszego czerwca było zaskoczenie, a następnie wściekłość i wreszcie rezygnacja. Coś podobnego wydarzyło się już wcześniej i wydarzy się ponownie. Kobieta wstała, założyła buty i ruszyła w stronę stodoły, gdzie była potrzebna.

Coś się urodziło, niespodziewane, z solą morską w płucach. Krzyczało i krzyczało, i żyło.

Rozdział 1Marshall

Carolyn Marshall tak bardzo chciało się palić, że aż bolały ją płuca. Co chwila sięgała do torby po paczkę i wyciągała papierosa, a potem przypominała sobie, że jedzie autobusem, w którym obowiązuje zakaz palenia. Kobieta siedząca po drugiej stronie przejścia nieustannie się jej przyglądała, jakby Marshall w każdej chwili mogła odpalić papierosa, zamiast zdawać się na łaskę rozedrganych, zszarganych nerwów. Ostatnio wszystko wydawało się trudniejsze, a teraz po prostu miała ochotę zapalić. Wsadziła więc niezapalonego papierosa w usta i wyciągnęła brukowiec z bocznej kieszeni torby.

Na pierwszej stronie widniało duże zdjęcie przedstawiające troje białych ludzi stojących wraz z koniem na błotnistym pastwisku. Zwierzę wyglądało na zaniepokojone, przynajmniej tak się zdawało Marshall. Nie miała zbyt wielkiego doświadczenia, jeżeli chodzi o konie, lecz potrafiła wychwycić napięte, łukowate mięśnie jego szyi, jakby w momencie robienia zdjęcia zwierzę wykrzywiło się w grymasie. Po jego bokach stały dwie kobiety i spoglądały prosto w obiektyw, a ich skrzywione twarze poorane były głębokimi zmarszczkami.

Pomiędzy kobietami stał młody mężczyzna, a właściwie niezgrabny tyczkowaty i chudy nastolatek trzymający niemowlaka. Marshall nie widziała twarzy chłopaka, gdyż ta była rozmazana, jakby podczas robienia zdjęcia nagle spojrzał w dół, nie potrafiąc powstrzymać się przed zerknięciem na niemowlaka i pozostaniem nieruchomo na tyle długo, aby fotograf zdążył nacisnąć spust migawki. Dziecko z kolei istniało na zdjęciu jedynie jako kłąb kocyków i jedna zaciśnięta piąstka wyrzucona w powietrze.

Nagłówek głosił: Klacz rodzi zdrowego chłopca.

Przeczytała dwustronicowy artykuł okraszony fotografiami miasta, dziecka i konia oraz jeszcze jednym rozmazanym zdjęciem młodego chłopaka. Wyglądało to tak, jakby zgodził się zapozować, jednak szybko tego pożałował i próbował umknąć z kadru. Może istniały inne, lepsze zdjęcia, choć z jakiegoś powodu brukowiec wybrał właśnie to. Nastolatek wyglądał na nim podejrzanie, sprawiał wrażenie winnego. Pasowało idealnie do widniejącego pod nim podpisu: Dumny ojciec, Roswell Bently.

Artykuł był ogólnikowy. Czy chłopak przeleciał konia? Czy znalazł porzuconego noworodka, którego jakimś dziwnym trafem uznał za własne dziecko? Czy zrobił dziecko jakiejś nieobecnej dziewczynie, a ta osobliwa historia miała służyć jako przykrywka? W artykule nie przedstawiono żadnych wniosków i cytowano w nim jedynie jakiegoś lokalsa oraz licealistę. Marshall od razu zrozumiała, że jego autor przynajmniej część cytatów wyssał z palca, biorąc pod uwagę słownictwo niemal idealnie dobrane pod przedstawioną historię, jednak nie mogła go za to winić. Czasem człowiek po prostu chciał skończyć artykuł i wyjść z pracy.

Zamknęła pismo i spojrzała na zdjęcie Roswella. Jej zadaniem było przeprowadzić z nim wywiad i opisać historię, o ile jakaś za tym wszystkim się kryła. Już miała dość całej tej mordęgi. To nie było coś, o czym zwykle pisała. To nawet nie było coś, o czym pisała gazeta, w której pracowała, był to natomiast rodzaj kary. Limbo. Albo coś jeszcze gorszego, coś, czego nie chciała nawet brać pod uwagę: prezent. Akt litości. Zmusili ją, żeby na trochę wyjechała. Jeśli będzie posłuszna i się podporządkuje, to wszystko się ułoży i będzie mogła wrócić do domu, a wtedy wszyscy zapomną, że na chwilę postradała zmysły.

Zgniotła gazetę i wcisnęła ją razem z niezapalonym papierosem z powrotem do torby, a potem przycisnęła twarz do zimnej szyby i zapadła w drzemkę, podczas gdy autobus toczył się w kierunku Raeford. Czytała o tym mieście. Nie było w nim nic zaskakującego –po zamknięciu jednej fabryki i redukcji etatów w drugiej panowało tu spore bezrobocie, wskaźniki przedawkowania opioidów oraz śmiertelności okołoporodowej były wysokie, średnia wieku rosła, gdyż coraz więcej młodych ludzi wyjeżdżało. Jedyną dumą Rae­ford była kwitnąca hodowla koni oraz fakt, że urodził się tu światowej sławy krótkodystansowiec, Henry Rodgers, który zginął w dwa tysiące dziesiątym roku w wypadku samochodowym czy też – jak podejrzewano – popełnił samobójstwo.

Autobus w końcu zatrzymał się z sykiem, a napis na małym elektronicznym wyświetlaczu zmienił się z „South Grayton” na „Raeford”. Marshall chwyciła torbę, zeszła po stopniach i wtedy uświadomiła sobie, że nie jest w mieście. Znajdował się tu jedynie znak przystanku autobusowego stojący na poboczu opustoszałej drogi, takiej samej jak przebyte przez nią dotychczas kilometry innych dróg.

– Co do cholery? – rzuciła, po czym odwróciła się i uderzyła dłonią w zamykające się drzwi autobusu. – Hej! Co do cholery?

– Co jest? – zapytał kierowca, otwierając drzwi do połowy.

– Gdzie to miasto?

– Dziesięć minut dalej w tamtą stronę. Trzeba skręcić w pierwszą ulicę. W samym mieście nie ma przystanku.

– Poważnie? Dlaczego przystanek postawiono akurat tu?

– Ponieważ leży w połowie drogi między Millersport a Raeford – wyjaśnił mężczyzna, a następnie zamknął drzwi.

Marshall uchwyciła przelotne spojrzenie kobiety siedzącej po drugiej stronie przejścia, wyglądała na odrobinę zbyt zadowoloną z siebie, jak gdyby była to kara za wyciągnięcie papierosa. Innym rozwiązaniem był powrót do domu tym po trzykroć przeklętym autobusem, choć nie była pewna, czy jeśli to zrobi, to wciąż będzie miała pracę, choć gdyby straciła pracę, to straciłaby również mieszkanie, a miała jeszcze przecież do zapłacenia rachunki za leczenie. Tak mocno zacisnęła szczękę, że wydawało jej się, że zaraz połamie sobie zęby. Zrobiła krok w tył, cofając się przed odjeżdżającym autobusem.

Mżyło, co wcześniej jej nie przeszkadzało, lecz w tej chwili dosłownie ją wkurwiało. Postawiła kołnierz, kropelki deszczu spłynęły w dół jej szyi, i ruszyła w drogę. Potknęła się, schodząc z asfaltu na skraj drogi. Walały się tu śmieci wymieszane ze żwirem, a także kośćmi i włosiem. Na poboczu dostrzegła martwego jelenia i uświadomiła sobie, że będzie musiała przejść tuż obok, na tyle blisko, żeby zobaczyć jego posokę. Zwierzę miało połamane nogi i szyję wykręconą pod dziwnym kątem. Jego tułów był napęczniały od gazów, czarne oczy wciąż spoglądały w stronę lasu, do którego nie udało mu się dotrzeć lub z którego nie udało mu się uciec. Widok martwych zwierząt wzbudzał w niej pewien smutek, który zaskakiwał ją samą. Była to kwestia osobista. Miała w zwyczaju dystansować się od tematów, od ludzi, postrzegając ich jako fabułę, cechy charakteru i kolor oczu. Ich motywacje były zrozumiałe, podlegały analizie i ocenie, tymczasem zwierzęta nie miały ukrytych motywów. Za ich działaniem nie kryło się drugie dno. Jeleń przechodził przez drogę, bo chciał przejść przez drogę, a potem umarł. Nie musiała doszukiwać się w tym sensu. Pochyliła się nad zwłokami.

Leżały w kałuży, a larwy przedzierały się przez nie, próbując uciec przed wodą, która powoli podnosiła się wokół nich. Widok był hipnotyzujący, balansował na granicy piękna i ohydy, nie będąc jednak żadnym z nich. Marshall poczuła, że jej ramiona pokrywają się gęsią skórką. Nagle zaczęła żałować, że nie ma przy sobie szałwii, taki żarcik między nią samą a duchem. Joseph kupił kiedyś pęczek tego zioła i postawił na blacie w kuchni. Liście były blade i mocno związane białą nicią. Trąciła pęczek komórką, gdy Joseph zaczął zmywać naczynia.

– Użyjesz tego do gotowania? – spytała.

– Nie, to szałwia, dla oczyszczenia – odparł Joseph.

– Och, Joe.

Joseph uniósł palec w niemej groźbie wszczęcia starej kłótni, do której nie było potrzeby wracać.

– Przecież ci to nie zaszkodzi. Pozwól mi to zrobić.

– Cały dom będzie śmierdział dymem. To już wolę duchy.

– Duchy nie istnieją.

Marshall nie zapytała, co w takim razie planował odstraszyć, skoro nie duchy.

Czasem kiedy wracała do domu, w powietrzu unosił się dym, jednak nic nie mówiła.

Czasem ten zapach przynosił jej ukojenie i sprawiał, że czuła się jak u siebie.

Nagły przypływ chłodu, który przeszył ją po tej myśli, był niczym woda w butach. To było o wiele gorsze niż larwy i Marshall poczuła, że robi się jej niedobrze, więc wbiła wzrok przed siebie i ruszyła do przodu.

W końcu dotarła do zakrętu, krusząca się asfaltowa droga opadała ku budynkowi Pizza Hut, który przypominał o istnieniu ciepła i ludzkiej cywilizacji. Zastanawiała się, czy nie wstąpić do środka i nie napchać się serem i tłuszczem, jednak wiedziała, że lepiej będzie, jeśli od razu uda się do hotelu, zanim straci resztki energii. Bolały ją plecy. Na jej piętach tworzyły się piekące pęcherze.

Minęła wypożyczalnię kaset wideo, która dziwnym trafem wciąż działała i reklamowała film dla dzieci z gadającym kangurem oraz dział tylko dla dorosłych. Kilka innych witryn sklepowych nie miało szyldów, które by informowały, co można tam kupić. Przypuszczała, że jeśli się tu mieszkało, po prostu się to wiedziało. Sklep z artykułami rolniczymi jaśniał w ­mroku niczym latarnia morska. Stały przed nim trzy pikapy i przyczepa dla koni. Całe miasteczko sprawiało wrażenie wymęczonego, jakby wypłowiałego. Nie było w nim nic brzydkiego, choć dostrzegała niedociągnięcia: przydałoby się postawienie nowych lamp, załatanie dziur czy ustawienie donic z kwiatami.

Jedynym miejscem, które wydawało się otwarte, był sklep monopolowy „Lucky Horse Shoe Spirits and Beer” z jasną, złocistą poświatą padającą zza okien oraz kilkoma samochodami na parkingu. Marshall zanotowała to sobie w pamięci.

Hotel The Sunshine Corral leżał nieopodal głównej ulicy. Był niewielki i szary. Z tynku odpryskiwała farba, a zardzewiałe klimatyzatory chowały się za konającymi bukszpanami. Rok wcześniej Marshall napisała artykuł o zarazie bukszpanowej, która rozprzestrzeniała się na południe Stanów z porażającą prędkością, grożąc wyginięciem gatunku w całym kraju, jeśli nie uda się jej powstrzymać. Za kilka miesięcy cały ten rząd krzewów będzie martwy. Wielka szkoda.

Marshall zaczekała, aż ospałe drzwi automatyczne uchylą się przed nią ze smutnym, uciążliwym dźwiękiem. Dziewczyna w kucyku uniosła na nią wzrok zza lady recepcji, posyłając zdawkowy uśmiech.

– Carolyn Marshall – przedstawiła się, stawiając torbę na podłodze.

– Ach, tak. Mam tu pani rezerwację – odpowiedziała dziewczyna. W jej głosie pobrzmiewał akcent z głębszego południa. – Pięć nocy?

To zbiło ją z tropu. Hotel rezerwowała asystentka biura. A temat przydzielił jej Carlos, jej redaktor.

Dlaczego dali jej tak dużo czasu na coś tak niedorzecznego? „Żebyś do siebie doszła”, pomyślała cynicznie, a to odkrycie wywołało w niej wściekłość. Nie życzyła sobie, żeby się z nią cackano, a na myśl, że zaplanowali to za jej plecami, miała ochotę splunąć na podłogę i wrócić do domu.

Wyciągnęła telefon, lecz w połowie pisania wiadomości „Słuchaj, dupku” przypomniała sobie, że do przystanku autobusowego jest daleko, a na dodatek pada.

Kurwa, trzeba było wynająć samochód.

– W hotelu obowiązuje zakaz palenia – oznajmiła dziewczyna, wyciągając w jej stronę kartę do drzwi.

– Oczywiście – przytaknęła Marshall.

Zostawiła torbę w pokoju i od razu z niego wyszła. Pomieszczenie wydawało się ciasne i przytłaczające, było zbyt żółte i zbyt niebieskie, a meble wyglądały na zużyte zmartwieniami innych ludzi. Przy włączniku światła dostrzegła rozdarcie w tapecie i nie potrafiła przestać myśleć o czyjejś dłoni rozrywającej materiał.

Miasto leżało w dolinie otoczonej czymś, co raczej nie zasługiwało na miano gór. Klify, tak by to nazwała. Wzgórza nie były adekwatnym określeniem, biorąc pod uwagę ich rozmiar. Wznosiły się nad nią, nad budynkiem Pizza Hut oraz małym hotelem, sprawiając, że szare niebo wydawało się małe i zbyt nagle ucięte. Czuła się, jakby stała na dnie śnieżnej kuli. Marshall pomyślała, że drzewa na szczytach, wykręcające gałęzie w stronę nieba, są stare i zbyt wysokie. Tam, skąd pochodziła, nie było takich drzew. Drzewa rosnące wzdłuż ulicy, na której mieszkała, były niewysokie i ozdobne. Wiosną kwitły na różowo. Te były prapraprzodkami tamtych drzew. Czuła, że gdyby klify runęły, to te drzewa w niewyjaśniony sposób wciąż by stały, zawieszone w powietrzu.

Na jednym ze szczytów zauważyła konie z jeźdźcami na grzbietach. Wszystkie trzy były kare, a jeźdźcy ubrani na czarno. Konie stały przesłonięte przez wyjątkowo ogromne martwe drzewo i wyglądały, jakby patrzyły w jej kierunku, choć zapewne nawet jej nie zauważyły. Ich bezruch był niepokojący. Czekała, aż się odwrócą, ruszą lub przynajmniej tupną kopytem lub machną ogonem, lecz one stały nieruchomo niczym wartownicy, dopóki się nie odwróciła i nie ruszyła w stronę sklepu monopolowego.

W środku kręciło się kilku starych mężczyzn, którzy zerkali głównie w kierunku najniższych półek, jakby medytowali nad własnym obuwiem. Gdy przeszła przez drzwi, wszyscy na nią spojrzeli, a zmarszczki na ich twarzach się pogłębiły. Facet za ladą wyglądał, jakby ćwiczył sztuczkę karcianą. Między dwoma palcami trzymał nad kontuarem zwisającego do góry nogami króla karo. Marshall zamknęła za sobą drzwi, a on powoli obrzucił ją wzrokiem od stóp do głów.

– Przyjechała pani na pokazy?

– Co proszę? – spytała Marshall.

Czy to miał być podryw? Nikt się nie uśmiechał. Nie zabrzmiało to również jak sprośny żart.

– Pokazy jazdy konnej – dodał jeden ze staruszków.

– Och, nie. Chciałam się tylko rozejrzeć.

– Sklep jest zamknięty – powiedział magik.

– Sporo tu osób jak na zamknięty sklep.

– Dałem im czas, żeby dokończyli zakupy, a potem zamykam.

– Coś wcześnie.

– Nie wiem, co mam pani powiedzieć. Zamknięte.

– No już! – rzucił w jej stronę jeden ze starszych mężczyzn.

Marshall miała ochotę wszcząć awanturę. Od wielu godzin, wielu dni, a może i nawet tygodni była w bojowym nastroju. Kłótnia wrzała w niej niczym kocioł na ogniu, wypełniając jej ciało odurzającymi oparami. Jednak nie widziała w tej sytuacji szans na zwycięstwo. Nie było tu mowy o wygranej, choćby o zwykłym zwycięstwie moralnym. Więc pokręciła głową i wyszła, słysząc szelest karty, gdy drzwi zamykały się powoli na zardzewiałej sprężynie.

Kolejny raz rozważyła zwyzywanie Carlosa za wysłanie jej do tej dziury, choć pewnie już spał, a poza tym chciała mu nawtykać osobiście.

Na rogu znajdowała się niewielka restauracja, odrobinę mniej sponiewierana niż reszta miasta, choć poprzeczka nie była zbyt wysoko. Na szyldzie mógł kiedyś widnieć napis „Serra’s”, lecz teraz nad niemal pustym parkingiem migotały litery „era”. Marshall weszła do środka, a przy drzwiach zadźwięczał dzwonek. W środku pachniało kawą, trocinami i przepaloną fryturą. Pod sufitem niczym kot na kaloryferze umościł się kłębek dymu. Może był to dym z frytury, a może nikłe wspomnienie czasów, gdy boksy były pełne, a papierosy zwisały z ust klientów niczym sympatyczne „dzień dobry”.

Jedyna kelnerka uniosła wzrok zza ekspresu do kawy za niską ladą. Bezwiednie położyła rękę na ciążowym brzuchu i uniosła ciemną brew w kierunku Marshall. Na jej identyfikatorze widniał na wpół rozmazany napis „Mary Carter”, nad pierwszym „a” naklejono uśmiechniętą buźkę. Na szyi kobiety wisiał duży, złoty krzyż. Uśmiechnęła się w taki sposób, w jaki uśmiechają się jedynie osoby pracujące od wielu lat w usługach, komunikując w ten sposób ogólne powitanie każdego, kto wejdzie do środka, a także lekkie znużenie. Uśmiech zdawał się mówić: „Jesteś tu mile widziany, o ile będziesz się zachowywać”. Marshall skinęła głową w stronę kobiety, mając nadzieję, że tym gestem zakomunikuje jej: „Rozumiem i nie sprawię żadnych kłopotów”. A potem zajęła miejsce przy ladzie.

W lokalu siedziały jeszcze dwie osoby, które jadły razem – starszy mężczyzna w wyblakłej turkusowej koszulce polo oraz chłopak w czarnej bluzie z kapturem. Starszy facet rzucił jej uśmiech, który jakimś cudem był jednocześnie serdeczny i podejrzliwy. Tymczasem młody mężczyzna podążył wzrokiem za swoim kompanem i obrzucił Marshall spojrzeniem, które szybko zmieniło się z podejrzliwego w pogardliwe. Marshall skinęła im obu głową.

„Doskonale rozumiem.

Żadnych problemów”.

Kelnerka oparła się o ladę, nie starając się nawet ukryć zmęczenia, choć zmarszczki w kącikach jej oczu zdradzały kogoś, kto kiedyś się uśmiechał, a teraz po prostu nie robi tego już tak często.

– Jestem Carter. Co ci podać? – spytała.

– Poproszę kawę i hmm… Big Dave Breakfast – odparła Marshall, odsuwając lepkie menu z powrotem na miejsce za serwetnikiem.

Zerknęła w dół na okrągły brzuch kobiety i bezwiednie dotknęła swojego – pustego. Ponownie uniosła wzrok na twarz kelnerki.

– W porządku – odpowiedziała kobieta. – Zostajesz na noc?

– Na tydzień – odpowiedziała Marshall. – Praca.

– Przy pokazach?

Marshall zastanowiła się, czy nie skłamać, jednak ostatecznie postanowiła powiedzieć prawdę, biorąc pod uwagę, co się wydarzyło w sklepie monopolowym.

– Nie. Przy czymś innym.

– To dość długo.

– Cóż, tak to jest z szefami.

Kelnerka przytaknęła i wyszła. Marshall zauważyła, że niemal każdy wybaczał jej, że wprasza się gdzieś z powodu pracy. To przynajmniej było zrozumiałe. Często, nawet jeśli kogoś wkurwiła, to fakt bycia „w pracy” sprawiał, że nie dostawała w zęby, a jedynie proszono ją, żeby wyszła. Nie żeby myślała, że kelnerka może dać jej w zęby, choć nigdy nie wiadomo.

Do lady co trzy lub cztery siedzenia przyklejone były ulotki z naprawdę kiepskim zdjęciem kowboja na koniu, który łapał na lasso krowę, wydrukowano je na okropnym neonowozielonym papierze. Na ulotkach widniał napis: „Finały Regionu Zachodniego 4-H”, a pod nim daty i ziarnista mapa. „Pokazy jazdy konnej”, założyła Marshall. Zrobiła zdjęcie telefonem. To może być dobre miejsce, żeby popytać ludzi, jeżeli przed wyjazdem będzie potrzebowała dodatkowych materiałów.

Na tę myśl zrobiło jej się niedobrze. To nie było prawdziwe zadanie i nie zasługiwało na to, żeby traktować je poważnie. To było tymczasowe rozwiązanie, pretekst, żeby pozbyć się jej z redakcji do czasu, aż się pozbiera, lub zobaczyć, czy jest w stanie to zrobić, a w razie gdyby nie była, zakomunikować jej, że czas znaleźć sobie coś bardziej stabilnego, na przykład chodzenie po linie. O nie, musi wysłać jasny sygnał, że – dzięki wielkie – wszystko z nią okej i niepotrzebnie się martwią. Musi jedynie napisać kilka znośnych zdań, zrobić kilka gównianych zdjęć, a potem wynieść się jak najszybciej z tego parszywego miasteczka.

Odwróciła się na dźwięk kroków na posadzce i zobaczyła, że w jej stronę idzie stary mężczyzna. Szedł z wyciągniętą dłonią, gotową do uścisku. Marshall zorientowała się, że sama obraca się i wyciąga do niego dłoń, jakby ją zahipnotyzował.

– John Daily – przedstawił się mężczyzna.

– Marshall – odpowiedziała.

– Zostaje pani na noc? – zapytał Daily.

– Na tydzień – wyjaśniła Marshall. – Praca.

– No proszę, proszę – rzucił Daily. – A co to za praca, pani Marshall?

– Dziennikarstwo, ogólnie mówiąc. Pracuję dla „­Gazette”, choć znam się też na ogrodnictwie.

Daily zaśmiał się w odpowiednim momencie. Postępował zgodnie ze scenariuszem, ostrożnie oceniając Marshall i w zamian udzielając jej wyważonych informacji. Nie był to do końca taniec, lecz coś mniej wyreżyserowanego i bardziej mechanicznego, coś jak marsz. Krok po kroku wyuczone zachowania wskakiwały na właściwe miejsce.

Marshall nachyliła się nieznacznie, zerkając ponad mężczyzną na chłopaka, który został w boksie. Ten obrócił się, żeby mieć ich na oku, wychylając się do przodu niczym pies, który zauważył królika. Niemal drgał, gotów na coś, oczekując czegoś – emanował przemocą jak w malignie. Spojrzała z powrotem na Daily’ego.

– Czy może pani zdradzić, co reporterka z wielkiego miasta robi w takim miejscu? – zapytał Daily. – Nie, niech zgadnę, kryzys opioidowy.

Nie uważała się za osobę z wielkiego miasta, choć najwyraźniej każde miasto było większe od Raeford.

– To tutaj częsty temat? – dopytała Marshall.

Odpowiadanie pytaniem na pytanie to najstarsza dziennikarska sztuczka. Teraz przychodziła jej zupełnie naturalnie.

– Kiedy już tu przyjeżdżają, gadają tylko o tym – odpowiedział mężczyzna. Nie uściślił, kim byli „oni”. – Fotografują opuszczone domy, dzieciaki siedzące na schodach przed nimi i piszą, jaka to tragedia, że wszystkich zabijają opioidy. Taka tragedia. Nie da się z tym nic zrobić.

– Nieee, nie jestem tu z tego powodu – zaprzeczyła Marshall. – Mogłabym o tym napisać, będąc w domu.

– Wszędzie jest tak samo źle.

Marshall kiwnęła głową, choć bardziej przypominało to ukłon w uznaniu jego słów i ich powagi. Przez moment Dai­ly wyglądał na speszonego. Ledwo to zauważyła, niczym ptaka wzbijającego się do lotu pomiędzy gałęziami drzew. Chłopak siedzący za nim wzdrygnął się jak bokser gotowy do odparcia ciosu. Człowiek miał ochotę trzymać się od tych dwóch jak najdalej.

Zastanawiała się, czy nie sprawiła, że poczuli się nieswojo. Była postawną kobietą i nie usiłowała być ładna. Miała krótkie i często nieuczesane włosy i nie zawracała sobie głowy makijażem. W swoim ciele czuła się naprawdę komfortowo w sposób raczej nietypowy dla kobiet, co czasem wytrącało ludzi z równowagi.

– Przyjechałam tu, żeby porozmawiać z Roswellem Bentlym – oznajmiła Marshall.

– Ach – rzucił Daily, a jego twarz stężała. – To drugi powód.

Ni stąd, ni zowąd przyszło jej do głowy, że ten facet jest inteligentny. I że jest niebezpieczny. Nie wydawało jej się, żeby chciał ją skrzywdzić, po prostu czuła, że jest do tego zdolny, a co istotniejsze chętny, żeby to zrobić. A może chciał ją skrzywdzić, lecz wykalkulował, że to nie jest odpowiedni czas. W tym momencie nie przyniosłoby mu to żadnych korzyści. To nie tak, że czerpałby z tego przyjemność, podobnie jak nie czerpałby przyjemności z kopania rowu. To byłby obowiązek – konieczność. Wcześniej spotykała już mężczyzn takich jak on i ufała swojemu instynktowi. Był dużą rybą w małym stawie, która zamiast znaleźć inne miejsce, aby wzrastać, po prostu postanowiła wykorzystać swoje rozmiary i pożerać wszystko, na co ma ochotę, miażdżąc resztę swoim cielskiem.

Musiała być ostrożna i wyjechać stąd, zanim spotka ją taki los.

– Ta historia najwyraźniej porusza wyobraźnię – rzuciła Marshall. – Chcemy poświęcić jej akapit, krótką wzmiankę. Zacytować słowa chłopaka. Może zostanę do jarmarku. – Stuknęła palcem w ulotkę przyklejoną do kontuaru.

– Będzie pani miła dla tej rodziny – powiedział mężczyzna. – Niektórzy przyjechali tu tylko po to, aby zniszczyć ich dobre imię, ale pani mi wygląda na grzeczną dziewczynkę. I potraktuje ich dobrze – oznajmił stanowczo, jakby to był rozkaz.

– Oczywiście – przytaknęła.

– Bo wie pani, w takich małych miasteczkach jak to ludzie łatwo robią się nerwowi i z braku laku atakują.

Marshall nie do końca była pewna, czy rozumie, co dokładnie jej grozi. Rozumiała natomiast, że jest to groźba.

– Jasne.

– Świetnie. Świetnie! I proszę dać mi znać, gdyby potrzebowała pani czegokolwiek podczas pobytu tutaj – powiedział z szerokim, nieszczerym uśmiechem. – Znajdzie mnie pani.

– Tak zrobię.

Kolejny raz uścisnęli sobie dłonie, po czym mężczyzna wyszedł, a chłopak razem z nim. Daily trzymał dłoń za plecami chłopaka, niemalże z czułością, troskliwie, kierował go w stronę wyjścia, nie dotykając go. A jednak gest ten niósł w sobie znamię zastraszania, nie był symbolem miłości, raczej zawoalowaną groźbą.

– Co z nim? – zapytała Marshall kelnerkę, gdy ta ustawiała przed nią talerze. – Mówię o chłopaku.

– Bóg raczy wiedzieć – odpowiedziała Carter. A potem szybko dodała: – To dobry dzieciak, tylko trochę się pogubił.

„Trochę się pogubił”.

Przypominało to Marshall jakieś zaklęcie albo przesąd. W głowie utkwiła jej scena z powieści, którą przeczytała w liceum i która powracała do niej od czasu do czasu. Gdy główni bohaterowie złapali się na tym, że zbyt pochlebnie wyrażają się o swoim dziecku, natychmiast pochylili ­głowy i zaczęli na nie narzekać, w nadziei, że duchy tego nie zauważą i nie porwą ich potomka. To było coś w tym stylu, tylko na odwrót.

– Sprawia problemy? – spytała Marshall.

– Pewnie – zgodziła się Carter.

Marshall wydała z siebie dźwięk sugerujący smutek, na co kelnerka podparła się pod biodro. – Naprawdę przyjechałaś tu, żeby napisać o Roswellu?

Marshall czuła, że pytanie jest podchwytliwe, więc zapchała usta placuszkami i przytaknęła. Placki były bardzo dobre.

– Podrzucić cię tam? – zaoferowała kelnerka.

Ta propozycja ją zaskoczyła. Nie oczekiwała życzliwości ani specjalnych względów, a już z pewnością nie pomocy. Szybko przełknęła jedzenie.

– To byłoby naprawdę miłe z twojej strony.

Kelnerka odchrząknęła, jak gdyby chciała zaznaczyć, że wcale nie stoi za tym potrzeba bycia miłą.

– Przynajmniej będę cię miała na oku, poza tym i tak jadę w tamtym kierunku. Wyjeżdżam o szóstej do kościoła. Załatwimy to, a potem zabierzemy cię z miasta.

– Umowa stoi – odpowiedziała Marshall.

– O szóstej rano.

– W porządku.

– I tak jak mówił Daily, lepiej, żebyś się zachowywała.

– Przysięgam z ręką na sercu.

Do hotelu wracała w zaskakujących ciemnościach. Te ­kilka latarni zdawało się zbyt oddalonych od siebie, a zza zamkniętych i zasłoniętych witryn sklepowych nie padało żadne światło. Nawet sklep z artykułami rolniczymi skurczył się do pojedynczego, chorobliwie żółtego szyldu nad drzwiami wejściowymi. Jego światło ledwo co oświetlało parking. Powietrze wibrowało od gorąca i owadów oraz resztek wilgoci po deszczu. Całe miasteczko zdawało się kipieć i parować.

Ulżyło jej, gdy znalazła się w rzadkim, zimnym ­powietrzu hotelowego lobby. Ulżyło jej jeszcze bardziej, gdy zamknęła za sobą drzwi do pokoju. W środku wciąż było duszno i ciasno, a jednak poczuła się nieco bezpieczniej.

Hałas nie narastał, lecz po prostu wybuchł – wrzask, potworny i przenikliwy, który przebił się do jej snu niczym nóż przecinający tkankę. Marshall obudziła się tak gwałtownie, że zanim zdołała w pełni pojąć, co się dzieje, wyskoczyła z łóżka i stanęła obok wysłużonego stolika nocnego, drżąca adrenaliną i mokra od nocnych potów. Dźwięk brzmiał, jakby w jej pokoju wyło jakieś stworzenie, ranne lub uwięzione zwierzę. Wyciągnęła powoli dłoń w stronę lampki, choć to coś mogło być tuż obok niej, mogło przyczaić się na stoliku nocnym, mogło ją ugryźć lub wspiąć się po jej nodze, wbijając swe ostre jak igły pazurki. Była na siebie zła za to, że opuściła łóżko z jego iluzją bezpieczeństwa.

Włączyła lampkę nocną, nagła jasność oślepiła ją na moment, lecz okazało się, że pokój jest pusty. Jej umysł powoli i ociężale uwalniał się z uczucia paniki. Najwyraźniej nic jej nie groziło. Jednak ta konkluzja nie przegoniła dźwięku, tego przenikliwego pisku, który w żółtym świetle wydawał się głośniejszy. Wciąż drżąc, Marshall nachyliła się w stronę ściany i przekrzywiła głowę niczym pies myśliwski. To stąd dobiegało skrobanie, odgłos pazurków na drewnie, a potem znów te przeraźliwe piski małego ssaka, uwięzionego i przerażonego. Poczuła ulgę, a za chwilę ogromny gniew, choć ten był bezcelowy i nieukierunkowany. Na kogo miałaby się wkurzać? Na hotel? Na stworzenie? Na ścianę? A jednak była wkurzona. Była na tyle wkurzona, że mogłaby przebić ścianę pięścią i samodzielnie wyciągnąć stamtąd to zwierzę.

Podeszła ciężko do telefonu i wykręciła zero, by połączyć się z recepcją.

– Hotel The Sunshine Corral. W czym mogę pomóc? – odezwał się głos po drugiej stronie.

– Cześć – rzuciła Marshall. – Jakieś zwierzę uwięzło w ścianie.

Zamilkła, zastanawiając się, czy powinna wyjaśnić, czego oczekuje od hotelu, choć wydawało się to dość jasne, czyż nie?

– Och, tak, wiemy – odpowiedział jej znudzony głos. – Już po kogoś zadzwoniliśmy, choć może to trochę potrwać.

– Możecie mnie przenieść do innego pokoju? – spytała Marshall, podnosząc głos ponad kolejną falą wrzasków.

– Nie mamy wolnych miejsc – odpowiedziała dziewczyna.

– Nie macie wolnych miejsc?

– Przez jarmark i pokazy – wyjaśniła. – Przyjechało sporo ludzi.

Marshall zaklęła i spojrzała na ścianę, za którą wrzeszczało stworzenie.

– Naprawdę nic nie da się zrobić?

– Już kogoś wezwaliśmy – powtórzyła dziewczyna.

– Doskonale – rzuciła Marshall. – Dzięki.

– Przykro mi – zapewniła recepcjonistka. – Jeśli to jakieś pocieszenie, niemal wszyscy goście dzwonili w tej sprawie.

– To żadne pocieszenie – zaprotestowała Marshall.

Odwiesiła słuchawkę, a następnie, niezadowolona z dźwięku, jaki ta wydała, ponownie ją podniosła i tym razem odłożyła z trzaskiem. Zwierzę wciąż wrzeszczało.

– Och, zamknij się! Wszyscy wiemy, że tam jesteś – rzuciła w pustą przestrzeń, skoro stworzenie i tak jej nie słyszało, a nawet gdyby słyszało, to jej głos przeraziłby je jeszcze bardziej. – Ogarnij się, kurwa, i przestań drzeć mordę.

Spłowiały żółty fotel był meblem stojącym najdalej od ściany i Marshall uznała, że tam będzie ciszej. Oczywiście nie była to prawda, choć spanie w łóżku, tuż obok drapiącego i skomlącego stworzenia, wydawało się czymś bezdusznym.

Boże, nienawidziła tego miejsca.

Spała niewiele, budzona okazjonalnym drapaniem i wrzaskami w ścianie. Przepłynęła przez resztę nocy, balansując na tej niewygodnej granicy między świadomością a snem. Rankiem przypomniała sobie mgliście, że siedziała przy oknie z głową w dłoniach. Oszołomiona i wyczerpana wyjrzała przez szybę na ciemną ulicę, którą szła zaledwie kilka godzin wcześniej, i z trudem dostrzegła ogromną, wijącą się falę na głównej drodze. W pierwszym odruchu pomyślała, że to wąż, szeroki jak asfalt, zmierza w głąb miasta, wijąc się pod nielicznymi latarniami, czarny jak smoła i bezgłośny. Lecz gdy się przypatrzyła, dostrzegła wiele stworzeń, stado setek zwierząt przemierzających ulicę. Jedno z nich odwróciło się, by spojrzeć na nią – był to koń, czarny jak te, które widziała na szczycie, cały czarny, czarny jak smoła, patrzący na nią jednym bystrym okiem.

Musiała przysnąć. A rano, gdy zadzwonił budzik, obudziła się w cichym i jasnym pokoju. Zapomniała wyłączyć lampkę.

Rozdział 2Roswell

Roswella obudził płacz dziecka. Pozwolił, by kwilenie trwało jeszcze przez chwilę, ulegając wygodzie swojego łóżka w sposób jakiego – mógłby przysiąc – wcześniej nie doświadczył: z tęsknotą, z głodem. Pomyślał, że zmęczenie przenika go aż do kości, a potem przesącza się na drugą stronę. Było to zmęczenie mające wiele warstw, duszące niczym stos bibułek gruby na pół mili. Trudno było sobie wyobrazić, że kiedykolwiek poczuje coś innego. Miał szesnaście lat, a już czuł się jak pradawna istota, umęczona upływającym czasem, jakby powietrze, które wdychał, było jakimś gazem utleniającym. W końcu wstał i podszedł do dziecka, zanim jego własna matka zdążyła wstać i wydrzeć się na nich oboje.

Dziecięce łóżeczko stało w jego pokoju, a pod nim piętrzyła się sterta ubrań, w tym bluza z czasów liceum należąca do jego nieobecnego ojca, kilka par skarpetek i smoczek, który w jakiś sposób wypadł. Na wyblakłym granatowym dywanie znajdowały się małe kłębki kurzu oraz kilka pustych lub prawie pustych butelek po mountain dew. Bywało, że na widok tych rzeczy ogarniał go nagły strach, mimo że leżały daleko poza zasięgiem dziecka. Wyobrażał sobie, że bluza dusi niemowlę, które młóci rączkami, płacze, a potem nieruchomieje.

– Cześć, Philippie – wyszeptał do dziecka, które nie zareagowało, płacząc dalej.

Gdy podnosił niemowlę, starał się być ostrożny, tak by jego szorstkie dłonie nie zadrapały delikatnej skóry chłopca. Podgrzał mleko w bardzo małej, pomalowanej na żółto kuchni, w tym czasie dziecko płakało mu do ucha. Widział przez okno, jak konie gromadzą się przy płocie, czekając, aż wpuści je na śniadanie. Nowy wałach „zadzierał nosa”, jak to mówiła jego mama, i kąsał wszystkie klacze, szczypał je, a potem rzucał łbem wysoko w powietrze, jak gdyby mówił: „No co? To nie ja!”. Rosie wierzgnęła w jego kierunku, jednak zlitowała się i zarzuciła kopytami jedynie do połowy. Jako ostrzeżenie. Następnym razem dostanie tymi kopytami, ostrymi i twardymi niczym młotek. Wałach odskoczył, jak zwykle z przesadnym dramatyzmem.

Roswell uśmiechnął się, gdy dziecko chwyciło butelkę, ostrożnie jak lis, który wygląda z nory, żeby sprawdzić, czy psy zniknęły.

– Ros, wyszedłeś już?

– Nie, mamo. Właśnie miałem wychodzić.

– Ruszaj się. Ja zajmę się tym gagatkiem.

Roswell spojrzał na dziecko w nadziei, że gdy się od niego odsunie, ono wystawi ku niemu rączki, zagaworzy lub zapłacze. Chciał, by dziecko okazywało większe przywiązanie do niego, a nie do jego matki, jednak prawdę mówiąc, na tym etapie niemowlę nie potrafiło ich odróżnić. Każde ciepłe ciało dostarczające jedzenie było równie dobre. Lekarz powiedział mu, że w tym wieku dziecko nie widzi wyraźnie twarzy, co go mocno zaskoczyło. Tak wiele spraw związanych z dziećmi go zaskakiwało. Niemowlęta wydawały się zupełnie odmiennymi stworzeniami niż dorośli, na których wyrastały. Równie dobrze mogłyby być wiewiórkami. A on sam mógł mieć większą smykałkę do opiekowania się wiewiórką. Minął miesiąc, odkąd lekarz powiedział mu o wzroku niemowląt, więc być może już się to zmieniło. Dziecko nie wyciągnęło ku niemu rączek, a on usłyszał, jak matka ubiera się w pokoju obok, więc włożył kurtkę i wyszedł.

Nad polami zalegała zimna i delikatna mgła. Nagły brak płaczu jego syna był jak fizyczny atak na jego słuch. To było bardziej wstrząsające niż sam płacz. Choć wiedział, że znów go usłyszy. Czasem, gdy przebywał na polu lub na lekcjach, słyszał płacz dziecka, choć znajdował się za daleko i nie było możliwości, żeby dźwięk dotarł do jego uszu. „Zdarza się”, wyjaśniła kiedyś jego mama, „to instynkt rodzicielski”, lecz nie zagłębiła się w ten temat. Już raz mu się to przytrafiło, gdy trzymał Phillipa i słysząc płacz dochodzący z pokoju dziecięcego, zaczął spoglądać to na śpiące niemowlę w swoich ramionach, to na zamknięte drzwi.

Roswell powoli wciągnął na stopy kalosze, przyglądając się srebrnej chmurze przetaczającej się ponad turniami i pod ogrodzeniem. Ich niewielka dwuczęściowa przyczepa kempingowa stała na dwudziestu akrach, z których większość stanowiły pastwiska. Przez fundamenty sączyła się woda, przez okna uciekało ciepło, a wyblakła elewacja odchodziła płatami. Słupki ogrodzenia zgniły. Podjazd powoli podmywał deszcz. Stajnia była upstrzona rdzawymi plamami niczym koń rasy appaloosa. W wojnie między cywilizacją a dziką przyrodą to miejsce już przechodziło na stronę wroga.

Ziemia należała do ich rodziny od pokoleń, ale jej obszar wciąż się zmniejszał, co jakiś czas sprzedawano kolejne pół akra, by odstraszyć widmo głodu, spłacić długi i ogrzać niewielki dom. Na działce znajdował się jeszcze inny dom, zbudowany z cegły i kamienia przez jego praprapradziadka – miał dwa piętra, cztery sypialnie i dwa kominki – jednak stawał się trudny, a potem wręcz niemożliwy do utrzymania i teraz rozsypywał się w głębi lasu. Las przyszedł po niego, tak jak dziś przychodził po farmę – była to odwieczna tradycja.

Jego rodzina wyniosła się ze starego budynku dawno temu, zostawiwszy większość mebli na miejscu, jakby pewnego dnia zamierzali wrócić, by je odzyskać. Lecz dach się zawalił, podłoga zapadła i wszystko, co tam zostało, sczerniało i zgniło. Kiedy Roswell był chłopcem, bawił się w środku i wokół domu, a jego umysł, nawet teraz, żył po części w jego wnętrzu. Będąc w dowolnym miejscu na świecie, potrafiłby z zamkniętymi oczami wskazać go, wycelować dokładnie w serce jego wielkiego kominka. Tu była dla niego północ geograficzna, to miejsce wskazywał jego osobisty kompas.

Otworzył bramę i pozwolił, by konie same wbiegły do stajni. Ten moment, gdy biegły zupełnie luźno, całkowicie swobodne, był dla niego najbardziej niebezpiecznym momentem poranka. Bez problemu mogłyby ruszyć drogą dojazdową lub pognać w las, albo rozproszyć się po terenie, a on spędziłby resztę dnia na ich szukaniu. Nigdy jednak tego nie robiły. Owszem, na zewnątrz mogły znaleźć coś do jedzenia, lecz nie było to ziarno pokryte miodem, nie było tam ciepłej stajni ani nie było Roswella, który usuwałby kamienie z ich kopyt, więc za każdym razem wbiegały do środka i same ustawiały się w boksach, czekając, aż je nakarmi.

Albo po prostu nie wiedziały, że można inaczej. Były zbyt mocno przywiązane do rutyny i nie potrafiły wyobrazić sobie niczego poza nią. Być może nie umiały objąć swoim rozumem koncepcji wolności, a jeśli taka myśl się pojawiała, może nie potrafiły jej zaakceptować i całkowicie się jej poddać. Może były więźniami i nie zdawały sobie z tego sprawy.

A może były po prostu głodne.

Rosie ukąsiła wałacha, przechodząc przez drzwi, a ten przepuścił ją przodem, teatralnie zarzucając głową. To było normalne, to były normalne drobne sprzeczki między nowymi sąsiadami i Roswell nie martwił się tym zbytnio. Mógł sobie jednak wyobrazić niezadowolenie właścicielki wałacha. Widział ją oczami wyobraźni, jak marszczy brwi na widok śladu ugryzienia na boku konia, łysego placka w kształcie półksiężyca na łopatce, i zastanawia się głośno, tak by usłyszał, czy wałach nie powinien znaleźć się na osobnym ­padoku. Odpowiedź brzmiała: nie. Gdyby nie miał kogo zaczepiać, ten młody koń popadłby w szaleństwo z samotności. Niektórzy ludzie traktowali konie, jakby były z porcelany.

I czasem były. Co nie znaczyło…

Stał na zewnątrz zbyt długo, a Rosie zaczęła kopać w swój boks, zniecierpliwiona i głodna.

Pomieszczenie na paszę obwieszone było lepami na muchy niczym serpentynami usianymi ciałami insektów. Ich bracia i siostry brzęczały pod sufitem, zupełnie niewzruszone śmiercią pobratymców. W środku pachniało kurzem, drewnem i potem. Otworzył pojemniki i nałożył złociste, lepkie, słodko pachnące ziarno do sześciu wiader, balansując nimi na ramionach, gdy człapał wzdłuż boksów. Metalowe obręcze wpijały się w jego skórę.

Gdy karmił konie, każdy z nich tupał, parskał i rżał, jakby chciały go pośpieszyć. Rosie wyglądała dobrze, choć konie dochodziły do siebie po porodzie szybciej niż ludzie. Jego matka i tak będzie chciała, żeby weterynarz jeszcze raz ją obejrzał. Nie wydawało się, żeby Rosie tęskniła za swoim źrebięciem. Chyba nawet nie zauważyła, że go nie ma. Przynajmniej taką miał nadzieję. Nie chciał, żeby cierpiała.

– Mały dobrze sobie radzi – powiedział bardzo cicho, ledwie wydychając słowo „radzi”, gdy je wymawiał. Czuł się zażenowany, lecz Rosie nawet na niego nie spojrzała, co w jakiś sposób zawstydziło go jeszcze bardziej.

Sprawdził, czy konie mają wodę i przesunął dłońmi po nogach kucyka. Nie poczuł ciepła, co było dobrą wiadomością, prawdopodobnie nie była to kontuzja ani infekcja. Poprzedniego dnia coś wyczuł, a ostatnim, czego potrzebował, był kulawy kucyk przed jarmarkiem. Gdy tylko puścił jego nogę, zwierzę tupnęło, zawsze musiało mieć ostatnie słowo.

Wychodząc, Roswell zatrzymał się na moment w drzwiach boksu wałacha, gdy ten jadł. Wiedział, że zwierzę jest drogie, i na takie wyglądało. Nowy, młody, narowisty i niecierpliwy, o czerwonawej sierści, która lśniła nawet pod warstwą błota z pola. Był zupełnie innym stworzeniem niż pozostałe konie w tej niewielkiej stajni, które wciąż zrzucały zimową sierść i poruszały się z gracją starych zrzęd. Ten koń był jednak koniem, który zdobywa punkty na arenie, już samą swoją lśniącą szatą, własną wrodzoną elegancją.

Roswell wiedział, że to tylko kwestia czasu, zanim właścicielka wałacha zabierze go z ich stajni. Często tak to wyglądało: nowy właściciel przyprowadzał swojego konia do Foxglove Farm, bo było tanio i blisko miasta, a matka Roswella była utalentowaną trenerką, jednak nie w taki sposób, jakiego oczekiwali właściciele wspaniałych koni. Jego matka uczyła w staromodnym stylu: by być jeźdźcem pewnym swych umiejętności bez względu na dosiadanego konia, by w każdej sytuacji móc wykazać się równowagą, siłą i cierpliwością. Nauczyłaby cię, jak nie spadać. Nauczyłaby cię rozumieć te stworzenia, o tyle większe i silniejsze od ciebie. Nauczyłaby cię, jak do nich mówić i jak ich słuchać.

Właściciele koni takich jak ten wałach nie tego oczekiwali. Chcieli zabierać swoje piękne konie na pokazy, by niosły ich ku zwycięstwu. To był zupełnie inny styl trenowania, droższy, styl, który rzeźbił konia jak mydlaną figurkę, aż jego kształt stawał się bardziej przyjemny. Sprawiał, że zwierzę stawało się łagodne i mniej zaangażowane, a jeździec nigdy tak naprawdę nie nauczył się go ujeżdżać, komunikować się z nim, poznawać je czy rozumieć, a jedynie dosiadać, trzymając prostą postawę. Roswell uważał, że to wielka szkoda, choć zależało to od tego, jak się postrzegało konia i jego przeznaczenie.

Dwa razy sprawdził zamki w drzwiach, a potem poszedł się przebrać w strój do kościoła, choć każdy cal jego ciała domagał się snu. Przy drzwiach przyczepy zastygł w bezruchu na dźwięk opon i odwrócił się, by stawić czoła kolejnej próbie, która go czekała.

Na podwórko wjeżdżał pikap, minąwszy wyszczerbiony, niebieski znak. Gdy ruszył mu na spotkanie w górę podjazdu, z dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie, poczuł, jak włosy na jego karku stają dęba. Choć rozpoznał samochód, włosy pozostały zjeżone, a skóra mu ścierpła.

– Cześć, Roswell – przywitała się Mary Carter, gramoląc się zza kierownicy. – Jak tam maluch?

– W porządku – odpowiedział Roswell i uścisnął dłoń Carter, jakby patrzyła na to jego matka.

– Przesypia noce? – zapytała.

– Nie.

– Jak się trzyma twoja mama?

– Och, sama wiesz, jaka ona jest.

Carter zaśmiała się.

„Jak ty się czujesz?”, pomyślał Roswell, spoglądając na jej zaokrąglony brzuch. „Powinienem zapytać, jak się czuje”, uświadomił sobie, jednak tego nie zrobił.

Z pikapa wysiadła druga kobieta, krępa, o kanciastej budowie. Miała na sobie golf, dżinsy i ten rodzaj bezpłciowych tenisówek, które nosiła jego matka. W rzeczywistości wyglądała, jakby pochodziła z tego samego rodu co jego rodzicielka – jak stworzenie, które trwa, wytrzymuje i czeka na swoją chwilę, by uderzyć w problem jak taran. Dostrzegał gniew unoszący się na jej powierzchni, niczym zsiadłe mleko. Z nią również przywitał się uściskiem dłoni.

– To jest Marshall – przedstawiła kobietę Carter. – Przyjechała, żeby napisać artykuł o dziecku.

I proszę, to właśnie to sprawiło, że włosy stanęły mu dęba. Spojrzał w dół, wyobrażając sobie, że chowa się w błotnistych śladach opon, zapadając się w ich wilgotnym chłodzie. Carter i jego matka były przyjaciółkami, zanim nauczyły się korzystać z nocnika, i zastanawiał się, czy czas nie wytworzył więzi, którą z punktu widzenia zdrowego rozsądku można by zakwestionować. Wiedział, że Carter kocha go jak własnego syna, choć zdarzało się, że wyskakiwała z czymś takim – czymś destrukcyjnym – bez żadnego widocznego powodu. „Gównoburzycielka”, jak określiłaby ją jego matka. To było trochę jak z wałachem, zawsze szczypiącym, zawsze testującym granice.

– Zaraz wychodzimy do kościoła – oznajmił Roswell.

– Tak, racja, racja – odpowiedziała Carter. – Jestem pewna, że Marshall chętnie wybierze się tam z nami.

Marshall zmarszczyła czoło na ułamek sekundy, jednak szybko się zreflektowała i uśmiechnęła.

– Oczywiście. O ile znajdzie się dla mnie miejsce – potwierdziła krępa kobieta.

– Zawsze znajdzie się miejsce dla jeszcze jednej osoby – zapewniła ją Carter. – Idź się przebrać, Ros. Poczekamy.

Ros uciekł do domu.