Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
29 osób interesuje się tą książką
Kazimierz Jagiellończyk był jednym z najwybitniejszych polskich władców, a także ojcem czterech królów. Pokonał Zakon Krzyżacki podczas wojny trzynastoletniej, wkroczył do Malborka i odzyskał Pomorze. Stał się tym, który zapoczątkował drogę Polski w Złoty Wiek.
Ta książka to nie tylko historia panowania Kazimierza i jego synów, ale przede wszystkim opowieść o ludziach, ich ambicjach, pragnieniach i namiętnościach.
Jest 1444 rok. Po tragicznej śmierci króla Władysława III w bitwie pod Warną polski tron staje się łakomym kąskiem dla wielu graczy. W kraju panuje bezkrólewie, a tymczasowo władzę sprawuje kardynał Zbigniew Oleśnicki, wpływowy polityk i duchowny, który niczym francuski Richelieu kieruje losem państwa. Pojawiają się pretendenci do tronu, między innymi Bolesław, książę mazowiecki z dynastii Piastów, czy Fryderyk Hohenzollern. Jednak najbardziej prawdopodobnym wyborem wydaje się młodszy brat poległego króla, wielki książę litewski, Kazimierz… Nazywany przez jednych Bękartem z Północy, przez innych samozwańczym księciem, ma przed sobą trudny wybór: pozostać na Litwie albo przyjąć niechcianą koronę Królestwa Polskiego... Jego decyzja zmieni na zawsze losy obu narodów…
Joanna Morgan to nauczycielka języka angielskiego, tłumaczka, wykładowczyni akademicka. Absolwentka Uniwersytetu Śląskiego. Publikuje artykuły i opowiadania historyczne na polskich portalach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 353
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Niechciana korona. Dynastia Jagiellonów
Fragment
Copyright © Joanna Morgan, 2025
This edition: © Gyldendal Astra/Gyldendal A/S, Copenhagen 2025
Projekt okładki: Anna Slotorsz
Redakcja: Maria Zając
Korekta: Anna Poinc-Chrabąszcz
ISBN 978-91-8076-489-6
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Gyldendal Astra /Gyldendal A/SKlareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.gyldendalastra.pl
Mojej Matce
Aby poznać przyszłość, trzeba zrozumieć przeszłość.
Prolog
Odgłos łamanej gałęzi sprawił, że jego zmysły się wyostrzyły. Poczuł, że nie jest sam, że w pobliżu znajduje się jakieś zwierzę. Instynktownie sięgnął do kołczanu po strzałę i zaczął się powoli posuwać do przodu.
Jesienne słońce niespiesznie chyliło się ku zachodowi. Wędrowne ptaki, przelatując nieopodal, potrącały gałęzie drzew. Niektóre z nich, wiedzione ciekawością, przysiadły wśród liści, żeby przyjrzeć się ukrytemu w zaroślach człowiekowi.
Myśliwy wiedział, że musi być cierpliwy. Powoli ruszył przed siebie, ostrożnie stawiając kroki. Jeden fałszywy ruch mógł przekreślić jego szanse na łowiecki sukces. Badał otoczenie i chłonął każdy jego szczegół. Nagle podniósł łuk i go naciągnął. Obrócił się lekko w prawo i przygotował do strzału. Jego oczy napotkały widok piękny i niecodzienny. W odległości rzutu kamieniem stał przed nim majestatyczny jeleń. Nigdy wcześniej nie widział tak wspaniałego okazu. Król leśnych połaci uniósł głowę z potężnym porożem i dostrzegł człowieka. Myśliwy napiął cięciwę, lecz strzału nie oddał. Tak jakby nieznana siła nie pozwoliła mu zdobyć się na ten ruch.
Człowiek i zwierzę długo mierzyli się wzrokiem. Żadne z nich nie przerwało tej wyjątkowej chwili, mężczyzna nie chciał niczego z niej uronić. Wpatrywał się w oczy jelenia: duże, połyskujące, przepełnione niezwykłą mądrością. Dziwne uczucia zagościły w sercu młodego myśliwego. Czuł się tak, jakby spoglądało na niego nie zwierzę, ale ktoś szczególnie mu bliski. Zadrżał na samą myśl.
Sam nie wiedział, kiedy opuścił łuk. Jeleń uniósł królewską głowę, popatrzył na myśliwego, a ten wyszeptał:
– Ruszaj przed siebie. Jesteś wolny, naprawdę wolny. Nie tak jak ja.
Majestatyczny rogacz, zdziwiony słowami człowieka, poruszył się nagle gwałtownie i pomknął w głąb lasu.
Młody mężczyzna czekał dobrą chwilę, a gdy zrozumiał, że zwierzęcia już nie ma, zawrócił w kierunku, z którego nadszedł. Biegł teraz szybko, nie zwracając uwagi na gałęzie, które uderzały go raz po raz. Zatrzymał się tylko na moment, by wyjąć młodego zająca z zastawionych przez siebie wnyk. Przerzucił go sobie przez ramię i ruszył w stronę leśnej polany. Na samym jej środku stała niewielka drewniana chata. Wokół kręciło się trzech pachołków zajętych oprawianiem zwierząt. Na progu chaty stała młoda jasnowłosa dziewczyna o rumianych licach, którą myśliwy lekko pocałował w usta.
– Chodź, zobacz, co przyniosłem. – Roześmiał się, pociągając ją za sobą do środka.
Wnętrze prezentowało się wyjątkowo skromnie. W słabo oświetlonej izbie centralne miejsce zajmował stół. Pod ścianą ustawione były w równym szeregu najróżniejsze rodzaje broni. Pod oknami znajdowała się ława, a w głębi niewielkie palenisko. Z sufitu zwisały linki, na których wieszano i oprawiano upolowaną zwierzynę.
Myśliwy powiesił na jednej z nich szaraka. Dziewczyna postawiła na ogniu naczynie z wodą i zaczęła się krzątać. Wtem nagły hałas przerwał zajęcie.
Cały las wypełnił tętent koni, gromada jeźdźców zbliżała się do polany. Po chwili rozległy się okrzyki i nawoływania, przyjezdni wypytywali o coś pachołków przed chatą.
– Zobacz, kto przyjechał – polecił młodej gospodyni mężczyzna.
Ta posłusznie wyszła na zewnątrz, by zaraz potem wrócić z wiadomością:
– Panie, polana pełna jest rycerzy. Oni nie wyglądają na miejscowych, bo ubiorem przypominają polskich panów.
Myśliwy wyszedł na próg i zasłonił oczy przed słońcem. Po chwili przekonał się, że dziewczyna mówiła prawdę.
Postąpił parę kroków do przodu. Zbrojnych było może ze trzydziestu. Niektórzy, odziani w bogato zdobione szaty, wyglądem i zachowaniem przypominali polskich magnatów.
Jeden z nich zsiadł z konia i ruchem ręki nakazał, by inni uczynili to samo. Gdy poczuli grunt pod stopami, wszyscy uklęknęli na jedno kolano. Ich przywódca podszedł do młodego człowieka i padając przed nim, powiedział mocnym, choć wzburzonym głosem:
– Wasza Królewska Mość, nie opuszczaj ojczyzny w tej najczarniejszej godzinie! – I zaraz potem powtórzył błagalnie: – Nie opuszczaj nas.
Po tych słowach pochylił głowę.
Młody Kazimierz Jagiellończyk stał przez chwilę jak urzeczony, wpatrując się w klęczących przed nim Polaków. Odzyskał jednak wrodzoną pewność siebie, obrócił się na pięcie i wrócił do chaty.
Klęczący mężczyzna, gdy tylko spostrzegł, że królewicz wrócił do izby, westchnął ciężko. Wstał z kolan, a inni podnieśli się wraz z nim. Kazał im czekać, a sam wszedł do izby w ślad za młodym mężczyzną. W półmroku dostrzegł Kazimierza, który niczym niezrażony zabrał się do skórowania zająca.
– Wasza Królewska Mość… – zaczął nieśmiało przybysz.
– Wasza Książęca Mość – poprawił go Kazimierz, nie przerywając swego zajęcia.
Mężczyzna westchnął z trudem i znów rozpoczął:
– Wasza Książęca Mość…
– Znam cię – przerwał mu znów Kazimierz. – Widziałem gdzieś twoją twarz.
– Jestem Piotr z Oporowa…
– Racja, Piotr z Oporowa. Pamiętam, że mój ojciec cię lubił. Daleką drogę przebyłeś, panie Piotrze. Aż na Litwę. Cóż cię sprowadza?
– Jeszcze dalej bym pojechał, gdybym musiał. Dobro Ojczyzny i narodu mnie tu przywiodło.
Kazimierz nic nie odpowiedział, sięgnął tylko po inne narzędzie, aby lepiej się rozprawić z zajęczą skórą.
– Przyjechałem wraz z poselstwem, które teraz oczekuje cię, panie, na zamku w Wilnie. Na czele tegoż poselstwa stanął sam biskup Oleśnicki.
Kazimierz wziął do ręki osełkę i zaczął gwałtownie pocierać o nią koniec noża.
– Ojczyzna nasza jest pogrążona w żałobie po śmierci młodego króla, a twojego brata – ciągnął Piotr.
Kazimierz na moment znieruchomiał i wstrzymał ostrzenie, ale zaraz potem wrócił do tej czynności.
– Tron polski został osierocony – mówił dalej syn wojewody łęczyckiego. – Dlatego poselstwo z Polski, w którego skład i ja mam zaszczyt się zaliczać, przybyło do Wilna, aby zaoferować polską koronę tobie, miłościwy panie.
– Mój ojciec naprawdę cię lubił – wtrącił niespodziewanie Kazimierz. – I wiele dobrego o tobie słyszałem. Jesteś podobno uczciwym człowiekiem, Piotrze. I właśnie przez wzgląd na twoją uczciwość postanowiłem cię przyjąć i wysłuchać tego, co masz do powiedzenia. Ale na tym koniec.
– Panie…
– Jedź do Wilna i czekajcie tam na mnie. Wtedy porozmawiamy.
– Czy to rozważne zostawać tu tylko z trzema pachołkami? Może zostawię rozkazy swoim ludziom…
– Myślisz, że mam przy sobie tylko trzech ludzi? – Kazimierz uśmiechnął się zagadkowo. – Chodź, pokażę ci coś.
Piotr bez wahania podążył za wielkim księciem. Kazimierz wyszedł przed chatę, przyłożył do ust dwa palce i gwizdnął przeciągle. Po chwili ze wszystkich stron wyłonili się uzbrojeni mężczyźni, a każdy z nich sprawiał wrażenie, że gdyby mu tylko rozkazano, rozszarpałby Piotra i jego towarzyszy na strzępy.
– Widzisz? To wojewoda Gasztołd tak o mnie dba. Od czasu, gdy chłopi na polowaniu uratowali mnie przed zamachowcami, zwiększył liczbę chroniących mnie ludzi. Nie martw się o mnie. Jedź – rzekł po chwili z lekkim uśmiechem.
– Powinieneś opuścić Litwę, panie. Tu jest zbyt niebezpiecznie.
– Tak, za to w Koronie nie mam wrogów… – Kazimierz roześmiał się ironicznie.
Piotr umilkł mocno speszony tymi słowami. Ale Kazimierz, widząc jego zmieszanie, złagodniał nieco.
– Dziękuję, że zadałeś sobie tyle trudu. Droga tu jest długa i niebezpieczna. I doceniam, że chciałeś się ze mną rozmówić. Ale niczego nie mogę przyrzec, jedź więc, proszę, do Wilna.
Piotr pokiwał głową i westchnął. Słyszał o trudnym charakterze młodego władcy. Ale co innego było słyszeć, a co innego przekonać się na własnej skórze. Nie zostało mu jednak nic innego, jak pożegnać się i odjechać. Skłonił się nisko i dosiadł konia. Zanim odjechał, jego oczy przez chwilę spoczęły na Kazimierzu i książę wyczytał w nich troskę tak wielką, że zdumiała go ona niepomiernie. Kazimierz spotykał się z różnymi osobami, z których większość kierowała się ukrytymi motywami; rzadko miał do czynienia z tak prostolinijną naturą i taką wiernością, jaką wykazywał się Piotr. To go zaciekawiło. Czy są na świecie ludzie chcący bezinteresownie służyć ojczyźnie, gotowi przelać krew i oddać za nią życie?
Nie, to niemożliwe. To zbyt piękne. Piotr Oporowski też musiał mieć cel w tym, co czynił. Kazimierz westchnął i wrócił do chaty.
Rozdział 1. Wielki książę
Jechał powoli konno przez zieloną gęstwinę. Gałęzie drzew tworzyły gęstą ścianę i pochylały się nad nim, a kiedy wstrzymywał rumaka, przepuszczały promienie słoneczne, które oświetlały jego sylwetkę.
Słońce chyliło się już ku zachodowi. Kazimierz w zamyśleniu obserwował jego wieczorny spacer po nieboskłonie.
Po chwili usłyszał cichy stukot kopyt tuż za sobą. Wojewoda Gasztołd wyłonił się z zarośli na swym wierzchowcu tak niespodziewanie, jakby to jakiś duch pradawnej kniei odkrył na powrót drogę do świata żywych.
– Wielki książę. – Półszept Gasztołda przerwał wieczorną ciszę.
Kazimierz położył palec na ustach, nakazując towarzyszowi milczenie. Siedzieli tak długo na kulbakach wpatrzeni w zachód słońca. Purpura i czerwień przegrywały z fioletowymi i niebieskimi szarościami. Wreszcie słońce skryło się za horyzontem.
– Nigdzie nie jest tak pięknie jak tutaj – rozmarzył się Kazimierz.
– Wasza Książęca Mość, poselstwo…
– Tak, wiem. Sam biskup Oleśnicki się pofatygował – przypomniał sobie książę. – Nie każmy mu więc czekać – dodał z przekąsem.
Wracali drogą rozświetloną pochodniami. Gasztołd przyglądał się sylwetce młodzieńca. Gdy ten przyjechał tu kilka lat temu jako trzynastolatek, wydał mu się nieopierzonym pisklęciem, które rozdziobią zaprawione w walkach ptaki. Teraz miał przed sobą zdeterminowanego młodego człowieka. A przecież to on był jego prawą ręką. Bez niego, Gasztołda, Kazimierz nigdy nie włożyłby kołpaka wielkoksiążęcego. To on toczył za księcia najcięższe boje. Lecz teraz instynktownie czuł, że oto Kazimierz wymyka mu się z rąk.
– Przed nami zamek. – Gasztołd wstrzymał konia.
Zamek w Wilnie już z daleka wywierał wrażenie na każdym, kto się do niego zbliżał. Po wielkim pożarze, który strawił niemal całą starą drewnianą budowlę, wielki książę Witold kazał wznieść nową rezydencję. Sprowadził w tym celu najlepszych budowniczych i nie szczędził środków. Zamek miał być prezentem dla jego młodej żony Julianny, dla której zupełnie stracił głowę, narażając się na kpiny i docinki swoich możnych.
Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Wilno otrzymało siedzibę, której nie powstydziłby się żaden władca. Z dawnej budowli pozostały jedynie podziemne lochy, w których niegdyś Biruta, matka Witolda, kapłanka pradawnej bogini, wróżyła z krwi zwierząt i odprawiała pogańskie rytuały. Przynajmniej po dziś dzień w to wierzono.
Zamek był niemym świadkiem wielu zdarzeń. I niejeden człowiek pozostawił tu swój trwały ślad.
Kazimierz często przypominał sobie dzień, gdy ujrzał tę budowlę po raz pierwszy. Przed oczyma stawały mu obrazy z lat dziecięcych, gdy w Krakowie uradzono, że zostanie wysłany w charakterze namiestnika na Litwę. Jego brat Władysław miał wątpliwości, ale zajmowały go wtedy sprawy Węgier, a w szczególności krucjata przeciw bisurmanom. Matka, królowa Zofia, z żalem rozstawała się z młodszym synem, w duchu jednak wierzyła, że czyni dobrze. Kazimierz wracał przecież do kraju swoich przodków.
Litwa pachniała innością. To nie był ten świat, który poznał w Koronie. Przepastne puszcze i drzewa szumiące tęskne melodie sprawiły, że serce Kazimierza zaczęło bić w rytmie zgodnym z tutejszą naturą. Witały go połacie ziemi tak dzikiej, że aż zapierało mu dech w piersiach. Drogi, nieliczne i nie tak gęste jak w Koronie, gdzieniegdzie poprzecinane były równinami. Wsie i miasteczka rozrzucone tu i ówdzie, a pola tak urodzajne, że nawet wybredni polscy panowie zwracali na nie uwagę. Kazimierz ciągnął na Litwę otoczony dwoma tysiącami kopijników, służącymi, najemnikami, taborami i wozami wypełnionymi aż po brzegi. A nade wszystko otoczony był małopolskimi możnymi, z kasztelanem i starostą krakowskim Janem z Czyżewa na czele.
Polacy bali się Litwy. Kraj ten, dziki i nieokiełznany, kojarzył im się z zamachowcami, skrytobójcami i zbuntowanymi bojarami. Nic dziwnego, Kazimierz miał objąć namiestnictwo w miejsce zamordowanego Zygmunta Kiejstutowicza, brata Witoldowego. Kniaź Michał, syn Zygmunta, domagał się sprawiedliwości i ukarania sprawców. „Krew za krew”, jego nawoływania odbijały się echem po całej Litwie.
Był on też pierwszą osobą, która powitała Kazimierza. Wyjechał mu na spotkanie wraz z orszakiem z Grodna. Grzecznie i najuprzejmiej, jak umiał, poprosił Kazimierza o pomoc w ujęciu morderców ojca i odzyskaniu księstwa. „To moja ojcowizna”, wyszeptał pobladłymi ustami. Kazimierz popatrzył na niego przenikliwie i wnet zrozumiał. W oczach Michała zalśniły płomienie i odtąd jego spojrzenie miało już na zawsze płonąć żywym ogniem zemsty.
Kazimierz w lot pojął, że czeka go trudna przeprawa z młodym kniaziem.
Inni panowie litewscy byli bardziej przychylnie nastawieni. Na tronie wielkoksiążęcym chcieli widzieć właśnie jego.
Obwołano go wielkim księciem w nocy, w największej tajemnicy przed panami polskimi. Litwini zaśmiewali się do rozpuku.
– Panowie polscy pierdzieli pod pierzynami w najlepsze, a my wybraliśmy nowego wielkiego księcia – powiedział z chichotem jeden z zauszników Gasztołda.
Gdy Polacy wreszcie wyłonili się ze swoich komnat, było już za późno, aby cofnąć decyzję.
– Król Polski Władysław i biskup Oleśnicki nie zgodzą się na takie postawienie sprawy – grzmiał krakowski kasztelan.
– Ich tu nie ma – zauważył sucho Gasztołd, wojewoda wileński. – A Kazimierz jest. I właśnie został wyniesiony do godności wielkoksiążęcej.
Młody wielki książę zwrócił uwagę na Gasztołda. Rzutki i energiczny wojewoda miał pojęcie o wszystkich sprawach, które dla Kazimierza były zasnute mgłą tajemnicy. Znał Litwinów jak nikt inny, wiedział o podziałach wśród tutejszych możnych, o bojarach, o zadowolonych i o tych niechętnych nowemu władcy.
Człowiekiem najbardziej niechętnym był rzecz jasna kniaź Michał. Tuż po wyborze Kazimierza pod osłoną nocy wymknął się z Wilna.
Panowie polscy ponarzekali, pogrozili, ale musieli ustąpić. Kazimierz został władcą Litwy. Obrażony Jan z Czyżewa postanowił zakończyć swoją misję i wrócił z częścią orszaku oraz pozostałymi panami polskimi do Krakowa. Chcieli Litwini wielkiego księcia, niech go sobie mają. Zobaczymy, kiedy na kolanach poproszą o pomoc, bo będą im zagrażać Krzyżacy lub moskiewskie wilki, myśleli Polacy.
Te obrazy z przeszłości często wracały do Kazimierza. Teraz nawet częściej niż kiedykolwiek dotąd.
Zacisnął ręce na kulbace, a ten gest nie umknął uwadze Gasztołda.
Przyszedł czas, aby rozmówić się z poselstwem.
Trębacze dali sygnał. Na dziedzińcu wileńskiego zamku zadudniły kopyta.
Kazimierz na swym białym koniu wtargnął niczym wicher. Po jego bokach mknęli dwaj najbliżsi druhowie, towarzysze młodości, Ścibor Chełmski i Suchta Wołożyński. Jego cienie.
Ścibor, syn ochmistrza Pawła Chełmskiego, promienny, jasnowłosy młodzieniec o nieco pulchnej twarzy, którą co chwilę rozjaśniał pogodny uśmiech. Skory do żartów, imponował Kazimierzowi niezachwianą pogodą ducha. I Suchta, jego zupełne przeciwieństwo. Ciemnowłosy, śniady na twarzy, skryty młody mężczyzna, przedstawiciel jednego z kniaziowskich, ale mocno zruszczonych rodów. Jego oblicze, nieprzeniknione i odrobinę melancholijne, skrywało tajemnicę.
To byli towarzysze, z którymi Kazimierz przepadał w litewskich borach, z nimi godzinami jeździł konno po dzikich wertepach, polował, kąpał się w oświetlonych słońcem lub blaskiem księżyca nurtach dziewiczych rzek. I żył, przede wszystkim żył. Przy nich nikogo nie musiał udawać ani dziedzica królewskiego rodu, ani wielkiego księcia. Przy nich był sobą.
Herold donośnym głosem zapowiedział nadejście wielkiego księcia. Wśród zgromadzonych w głównej sali audiencyjnej wileńskiego zamku zapanowało poruszenie. Panowie litewscy z dumą zerkali po sobie, poselstwo polskie z pewną niechęcią i zniecierpliwieniem wyglądało pojawienia się litewskiego władcy. Litwini mrugali porozumiewawczo i pokazywali sobie Polaków. Gesty te polska strona rzecz jasna dostrzegła, ale udawała, że są jej obojętne.
Wielki książę stanął na progu. Zatrzymał się na moment i zmrużył oczy.
Po chwili ruszył na czele swojej straży. Lekko wspiął się na podwyższenie i zasiadł na tronie wielkoksiążęcym. Z niezwykłą nonszalancją dał ręką znak, aby posłowie rozpoczęli. Zbigniew Oleśnicki, stojący na czele poselstwa, chrząknął.
– Dziękujemy Waszej Książęcej Mości za przyjęcie. I za wysłuchanie sprawy, z którą tu przybyliśmy. – Umilkł na chwilę, a potem kontynuował:
– Przybyliśmy do Wilna wiedzeni nadzieją, że Wasza Książęca Mość zechce się przychylić do prośby narodu polskiego i przyjmie osieroconą Koronę Królestwa Polskiego. W Bogu Najwyższym pokładam ufność, że staniesz się, wielki książę, protektorem i obrońcą nieszczęsnej Rzeczypospolitej, która potrzebuje cię teraz bardziej niż kiedykolwiek…
Na sali zapanowała cisza. Nieco speszony Oleśnicki czekał z niecierpliwością na reakcję księcia.
Zaraz potem wzburzył się, chrząknął znacząco i zapytał:
– Jaką decyzję mam przekazać narodowi polskiemu, wielki książę?
Kazimierz się zawahał.
– Jestem zaszczycony, mości biskupie, propozycją objęcia tronu polskiego. I równie zaszczycony jestem, mogąc gościć tak znamienitych mężów stanu. – Powiódł wzrokiem po twarzach Polaków.
Zniecierpliwienie Oleśnickiego rosło.
– A zatem, panie, jakiej odpowiedzi nam udzielisz?
– Jedynej możliwej, zważywszy na okoliczności. Zanim jednak ją ogłoszę, musimy zaczekać.
– Zaczekać? – zdumiał się niepomiernie Oleśnicki. – Jak to zaczekać? Na kogo? Lub też na co? Jeżeli mogę zapytać.
Kazimierz raczył łaskawie wytłumaczyć:
– Wysłałem ludzi, aby potwierdzili śmierć mojego brata Władysława.
Szmer przeszedł po sali. Oleśnicki aż nabrał powietrza.
– Wielki książę, racz zauważyć, że śmierć ta została już potwierdzona. Poselstwo weneckie, które…
Kazimierz przerwał gwałtownie:
– Żadnych dowodów śmierci mego brata mi nie przedstawiono. Nie będę więc działał pochopnie.
Oleśnicki zacisnął pięści. Zaraz je jednak rozluźnił, jakby zauważył, że ten gest mógł przykuć uwagę osób zebranych.
– Nie będę działać pochopnie… – powtórzył z uporem Kazimierz.
– Pochopnie? Gdy Rzeczpospolita przez tak długi czas pozbawiona jest opieki władcy?!
– O ile mnie pamięć nie myli, przez ostatnie lata mój brat przebywał na Węgrzech, pozostawiając Rzeczpospolitą pod waszą pieczą, mości biskupie. O braku opieki nad krajem mowy być zatem nie może, prawda?
Kilka pojedynczych śmiechów przerwało ciszę na sali. Ambicje biskupa znane były w całym świecie.
Oleśnicki z trudem ukrył zażenowanie.
– I to jest ostateczna odpowiedź, wielki książę?
– Ostateczna – potwierdził Kazimierz.
Źrenice Oleśnickiego się rozszerzyły i wpatrywał się uparcie w młodego władcę.
– Chciałbym rozmówić się z Waszą Książęcą Mością na osobności.
Kazimierz znów się zawahał.
– Dobrze – zgodził się po chwili, a potem zwrócił się szybko do jednego ze swych sług: – Zaprowadź naszego drogiego gościa do sali myśliwskiej.
Sługa, cały w ukłonach, wskazał przejście.
– A panom dziękuję za przybycie i życzę spokojnej drogi powrotnej. – Wielki książę powstał i wyszedł w otoczeniu swoich dworzan, odprowadzany zdumionymi spojrzeniami panów polskich.
Oleśnicki rządził Rzecząpospolitą.
I nie było w tym zdaniu choćby cienia przesady. Zaczął rządzić jeszcze za życia Jagiełły. Stary król powoli opadał z sił, ale przede wszystkim stępiały jego umiejętności przywódcze. Pozwalał się łajać Oleśnickiemu publicznie i doprowadzać się do płaczu. Nie został ani ślad po zdecydowaniu i energii, którymi Jagiełło kiedyś się wyróżniał. Biskup Oleśnicki miał zaś werwy za trzech. Postanowił wyrobić sobie pozycję, jakiej nie miał nikt inny przedtem. Objął kuratelę nad małoletnimi synami Jagiełły i zamierzał sobie wychować przyszłego króla. Od początku dbał o wykształcenie młodego Władysława. Chłopiec był inteligentny, opanowany i dawał sobą kierować. Przy odrobinie szczęścia mógł zostać potulnym władcą, chętnym do realizowania postanowień swojego mentora. Lecz wtedy ziścił się najstraszliwszy koszmar. Warna! Nagła śmierć Władysława przekreśliła wszystkie plany biskupa; sprawiła, że Oleśnicki musiał rozpocząć swoje dzieło na nowo.
On po klęsce pod Warną stracił najwięcej. Tron opustoszał, trzeba go było obsadzić na nowo. Oleśnicki bolał nad stratą młodego króla, ale jeszcze bardziej nad własnym losem.
Z miejsca rozpoczął poszukiwania nowego władcy. Słał listy, radził się swoich ludzi i za każdym razem wracał do punktu wyjścia.
Kandydatów było co najmniej trzech.
Fryderyka Hohenzollerna traktował jak zło konieczne. Był to książę, którego można obsadzić w ostateczności.
Bolesław Mazowiecki zdawał się rozsądnym wyborem. Piast! Idealnie pasowałby do roli potulnego władcy.
Trzecim kandydatem był Kazimierz. Hardy, nieugięty Kazimierz! Oleśnicki przypomniał sobie, jak krnąbrnym uczniem był młody królewicz. Seplenił i nie potrafił pięknie kaligrafować. Nauka w ogóle go nie interesowała, dbał jedynie o łowy, na które się wymykał, kiedy tylko nadarzyła się okazja. I o zwierzęta, w szczególności ptaki. Te całkowicie pochłaniały jego uwagę. Oleśnicki z politowaniem kiwał głową nad chłopcem, pewny, że nic z niego nie będzie.
I nagle uzmysłowił sobie, że ten oto zbuntowany królewicz miałby zostać królem Polski, władcą najjaśniejszej Rzeczypospolitej! A on miałby włożyć na jego skronie koronę Piastów! Ta myśl przeraziła go do szpiku kości. Kazimierzem nie da się rządzić! On, Oleśnicki, znajdzie się na straconej pozycji. Przegra wszystko, co z tak wielkim trudem osiągnął!
Ta myśl, myśl o porażce, o upadku wielkiego dzieła jego życia, nawiedzała go co rusz i w dzień, i w nocy. Za dnia zasnuwała słoneczne niebo ciężkimi kotarami chmur, nocą nie pozwalała zasnąć, niczym zmora, która przysiadłszy nieszczęśnikowi na piersiach, dusi go bezlitośnie.
Wiedział, że musi się rozmówić z Kazimierzem. Że od tej rozmowy zależy jego przyszłość, przyszłość całej Rzeczypospolitej i całego świata, który znał.
Stanęli naprzeciw siebie jak dwaj przeciwnicy, którzy czują, że walki nie sposób już odkładać na później. Promienie wkradające się poprzez witraże w oknach tworzyły osobliwą grę refleksów. Kazimierz stanął w skąpanej światłem jaśniejszej części sali, Oleśnicki znalazł się w tej spowitej cieniem.
– Drogi biskupie, zechciej spocząć. – Kazimierz wysilił się na łaskawość, czyniąc przytyk do wieku wielebnego.
– Dziękuję, Wasza Książęca Mość, postoję – odparował prędko Oleśnicki.
Kazimierz pamiętał, że biskup niegdyś doprowadził jego ojca do łez. Teraz on, wielki książę, zasiadł na podwyższeniu, patrząc na swego rozmówcę z góry.
– Korona polska to wielki honor dla każdego władcy. – Oleśnicki ostrożnie dobierał słowa.
– Nie przeczę, mości biskupie.
– Odmowa jej przyjęcia byłaby obrazą majestatu najjaśniejszej.
– Nie twierdzę, że jej nie przyjmę. Czas ku temu nieodpowiedni… Rozsądek i dobro rodziny podpowiadają, że czekać powinienem na potwierdzenie śmierci brata…
Oleśnicki wpatrywał się w niego uważnie.
– Wasza Wysokość, zrozumcie, proszę, nie ma osoby, która bolałaby bardziej nad utratą młodego króla niż ja… Ja, który wychowywałem go niczym ojciec…
Kazimierz się wzdrygnął. Tak, biskup faworyzował jego brata Władysława od najmłodszych lat. A o niego nie dbał ani trochę.
Oleśnicki jakby zrozumiał sens swoich słów.
– To bolesna, ale nieodwracalna strata. Gdybyś przyjął polską koronę, panie, namiestnictwo Litwy przypadłoby w udziale księciu Michałowi…
Do tego zmierzał! Kazimierz ściągnął brwi. Już zaczął dzielić i rządzić…
– Tron polski nie może pozostać pusty… – rzekł Oleśnicki na koniec.
Kazimierz milczał dobrą chwilę, wreszcie pochylił się i wyszeptał przenikliwym głosem:
– I pusty nie pozostanie… Ale jeśli ktoś zechce na nim zasiąść bez mojej wiedzy i zgody, będzie się musiał liczyć z poważnymi konsekwencjami… – wyszeptał przenikliwie.
Oleśnicki pojął w lot. To nie był stary, sterany latami Jagiełło, to był młody, hardy władca. Pomylił się co do jego osoby, To wiedział już na pewno.
– Rozumiem, Wasza Książęca Mość… Racz chociaż zastanowić się nad osobami w twoim otoczeniu, czy ich obecność jest niezbędna…
„Będzie mnie teraz pouczał”, myślał gorączkowo Kazimierz. „Gasztołd mu nie w smak…”
– Twoja przyjaźń z kniaziem Wołożyńskim, osobą niewiadomego pochodzenia…
„A… o niego chodzi… Teraz przyjaciół chce mi dobierać… i w ten sposób zyskać nade mną kontrolę…” myśli młodego człowieka krążyły niespokojnie.
– Dalsza rozmowa jest zbędna, mości biskupie. – Wielki książę wstał – Poznałeś moje zdanie w tej sprawie…
– Aż za dobrze – mruknął Oleśnicki, a zaraz potem głośno pożegnał księcia i skłonił się sztywno.
Oleśnicki nie był jedynym człowiekiem, który przyglądał się poczynaniom wielkiego księcia. Z najczarniejszych mroków historii wyłaniała się pewna, jakże różniąca się od biskupa osoba. Człowiek, którego intrygi obrosły już legendą – stryj Bolesław, rodzony brat Jagiełły, znany też przed swoim chrztem jako Świdrygiełło.
Jego pojawienie się zawsze wróżyło kłopoty. Jedni magnaci litewscy go nienawidzili, inni wchodzili z nim w sojusze, ale nieprzewidywalny charakter księcia sprawiał, że na takim przymierzu więcej można było stracić, niż zyskać.
Niespokojny duch, czarna owca rodziny, pojawiał się znienacka, a jego zamiary zawsze były spowite aurą tajemnicy. Kazimierz zdążył go już nieco poznać. Wiedział, że Bolesław, kiedy akurat mu się to podobało, potrafił wspierać ojca, a innym razem, gdy było mu z Jagiełłą nie po drodze, bez żalu więził brata.
Tym razem sprawy potoczyły się podobnie. Świdrygiełło bacznie obserwował bratanka. Na pewno przy naocznych spotkaniach badał rysy jego twarzy. Tyle się przecież nasłuchał o niewierności królowej. Ale te oględziny najwyraźniej go zadowalały. Wszystko wskazywało na to, że chłopak mu się podobał. Nieugięty, uparty, hardy, a do tego zapalony myśliwy i wielbiciel ptaków. Świdrygiełło przywiózł mu ptactwo dwóch gatunków, żyjących tylko na dalekiej północy. I chociaż nadworny znawca ptaków twierdził, że przywiezione okazy na pewno nie wywodzą się z krain północnych, Kazimierz był zachwycony prezentem i ochoczo go przyjął.
Nie tylko takie podarki stryj ofiarował. Dwukrotnie ostrzegł go też przed zamachami planowanymi przez ludzi kniazia Michała. Ostrzeżenia te uratowały młodemu władcy życie.
Świdrygiełło nie znosił Michała, bo ten był synem Zygmunta Kiejstutowicza, jego kuzyna. A Zygmunt bratem znienawidzonego Witolda. Świdrygiełło niczego na świecie nie pragnął bardziej niż śmierci wszystkich potomków Kiejstuta. Podobno opłacił nawet starą wiedźmę, która całymi wieczorami odprawiała tajemne rytuały w tejże intencji. Miał odetchnąć z ulgą, gdy ostatni Kiejstutowicz opuści w końcu ten świat. I czynił wszystko, aby to osiągnąć.
Popieranie bratanka przychodziło mu więc z łatwością. Tego wieczoru wyłonił się z jednego z tajemnych przejść na zamku w Wilnie. Służba prędko pospieszyła poinformować Kazimierza, kto pragnie się z nim widzieć.
Kazimierz zawsze witał stryja z pewną dozą ciekawości, ale też z niepokojem.
Świdrygiełło zlustrował sylwetkę młodego królewicza.
– Zmężniałeś, chłopcze.
W oczach stryja Kazimierz dostrzegł uznanie.
– To dobrze. Bo tam, dokąd cię zabieram, męstwo jest najważniejsze.
– A dokąd się wybieramy? – Wielki książę był wyraźnie zaskoczony.
– Nad Świętą Rzekę.
– Teraz? O tej porze? Nie zdążymy przed nocą…
– Noc sprzyja odważnym.
Kazimierz się zawahał. Nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Stryj stanowił zagadkę, ale posiadał dużą wiedzę. A Kazimierzowi wciąż brakowało doświadczenia. Nie chciał być tylko jarmarczną zabawką w sporach magnatów litewskich.
– Jedźmy więc – zgodził się ochoczo.
Na twarzy starego lisa Świdrygiełły zakwitł uśmiech.
– Ruszajmy – podchwycił energicznie. – Nie dajmy na siebie czekać.
Kazimierza trawiła ciekawość. Kto też mógł ich wyczekiwać? Ale stryj uśmiechał się tajemniczo i ani myślał zdradzić celu podróży. Kazimierz westchnął więc rozczarowany. Poznał Bolesława na tyle, aby wiedzieć, że dalsze wypytywanie nie ma sensu. Jechali, milcząc, w otoczeniu kilkunastu zbrojnych zabranych z zamku. Zmierzchało już, lecz Bolesław świetnie znał drogę i jadący za nim byli przekonani, że nawet z zawiązanymi oczami poprowadziłby ich, gdzie trzeba. W pewnym momencie dał znak ręką i zwolnił. Inni dostosowali tempo. Droga wiodła przez miękkie zarośla. Musieli być blisko rzeki, skąd dochodziły znajome odgłosy cykad. Kazimierzowi zdawało się, że widzi między drzewami połyskujące na wodzie światło.
– Z koni! – nakazał miękkim szeptem Świdrygiełło.
Wszyscy zsiedli i ruszyli za swoim przewodnikiem. Niebawem ich oczom ukazała się Święta Rzeka. Była dumą wszystkich Litwinów. Za dnia wyglądała pięknie i majestatycznie, nocą ubierała się w tajemnicze i zjawiskowe barwy.
Kazimierz stanął jak wryty, bo urzekł go ten niezwykły obraz, który się przed nim rozpościerał. Niemal na samym środku rzeki znajdowała się łódź oświetlona blaskiem pochodni. Przy brzegu kotwiczyła mniejsza łódź, przy której czekali pachołkowie z pochodniami.
– Płyniemy – rozkazał Bolesław i zwinnie wskoczył na pokład. Przejął z rąk pachołka pochodnię i skinął ponaglająco na Kazimierza.
Ten zawahał się przez chwilę, ale ruszył śladem stryja.
Intrygowała go ta łódź, która majaczyła w oddali w samym sercu rzeki. Ogarnęły go jednak dziwne wątpliwości. Wytężył wzrok i wreszcie dostrzegł w pobliżu znajome proporce. Na białym tle, słabo widocznym przy migoczącym świetle pochodni, widniał czarny krzyż. Kazimierz poczuł, że krew gwałtownie pulsuje mu w żyłach.
– Nie mówiłeś, że płyniemy do Krzyżaków – powiedział zimno do stryja.
– Nie pytałeś – odparł przekornie Świdrygiełło.
– Możemy jeszcze zawrócić.
– Możemy. Ale jeśli raz zawrócisz z obranej drogi, zawsze już będziesz zawracać.
– Im nie można ufać – rzekł z uporem Kazimierz.
– A komu można? – Świdrygiełło wzruszył ramionami, a po chwili ciągnął z głębokim przekonaniem:
– Wciąż myślisz jak Polak, a musisz myśleć jak Litwin. Interesy Litwy nie zawsze wiodą nas tymi samymi drogami co interesy Korony. Pamiętaj o tym. Twój ojciec zawsze miał z tym problem. Jeżeli zostaniesz królem Polski, będziesz dźwigał ten sam ciężar co on. Będziesz miał dwie ojczyzny. I twoje serce za każdym razem będzie musiało wybierać. Ale dopóki jesteś tylko wielkim księciem, powinieneś się zachowywać, jak na władcę Litwy przystało. I koniecznie naucz się rozmawiać z Krzyżakami. Nigdy nie będziesz wiedzieć, co robi lis, jeśli nie zajrzysz do jego nory.
Bolesław zamilkł raptownie, bo zbliżali się do krzyżackiej łodzi. Gdy już dotarli do celu, Kazimierz zerknął na twarze członków załogi. Przeważali w niej pruscy pachołkowie o silnych, muskularnych barkach i twarzach niewyrażających niczego. Nawykli do słuchania rozkazów, często stanowiących o życiu i śmierci innych ludzi. Młody królewicz z zainteresowaniem śledził ich ruchy, zwinne i sprężyste, gdy pomagali im wspiąć się na pokład.
Ale największą ciekawość wzbudzili w nim sami rycerze zakonni. Ich zbroje połyskujące w blasku migotliwego światła, długie płaszcze i wyrabiane rękojeści mieczy.
Sam wielki mistrz Konrad siedział na ławie wyściełanej suknem. Twarz miał raczej przeciętną, o głęboko osadzonych czarnych oczach, które wbił teraz mocno w Kazimierza, jakby chciał go nimi przewiercić na wskroś. Jego kruczoczarna broda – nieoprószona ani krztą siwizny, choć na jego skroniach błyszczały już pierwsze srebrne pasma – przywodziła na myśl drapieżnika. Sylwetka, trochę pochylona, wciąż świadczyła o sprawności. Po jego prawej i lewej stronie stało dwóch mężczyzn. Ten po prawicy rysami twarzy przypominał wielkiego mistrza. Był jednak młodszy, a jego postawa wskazywała na energiczniejszą i silniejszą naturę. W jego oczach kryło się zaś coś nienazwanego i złowrogiego, a na twarzy, dość przystojnej i pokrytej lekkim zarostem, malowała się niczym nieskrępowana duma.
Kazimierz domyślił się, że to Ludwik, bratanek wielkiego mistrza.
Trzeci z Krzyżaków, również o muskularnej sylwetce i harmonijnych rysach twarzy, przyglądał się młodemu księciu z ironicznym uśmiechem. W jego oczach czaiła się ogromna ciekawość. Tym rycerzem musiał być Henryk von Plauen.
Kazimierz zmarszczył czoło, gdy tak się przyglądał ich sylwetkom. Wiedział, że do zakonu przyjmowano tylko postawnych, wysokich, muskularnych mężczyzn. Komuś, kto nie spełniał tych kryteriów, trudno było się stać bratem rycerzem. Choć oczywiście za pieniądze wszystko dało się uzyskać… Krzyżacy byli bardzo pazerni na pieniądze, zwłaszcza że po Grunwaldzie ich zasoby znacznie zeszczuplały. Kazimierz poczuł się nieswojo, widząc te dumne twarze pewnych swego Krzyżaków. Ale Bolesław nie stracił werwy. Nie pierwszy raz stawał oko w oko z owym wrogiem i czuł, że nie jest to raz ostatni.
Patrząc śmiało na wielkiego mistrza, powiedział ze stanowczością w głosie:
– Witaj, Konradzie, już czas, abyś dowiedział się, jaka przyszłość czeka nasze państwa.
Krzyżacki proporzec załopotał pod wpływem nagłego podmuchu wiatru.
Kraty, wszędzie kraty.
Loch, obrzydliwy, śmierdzący loch, który pozbawiał go tchu. Stąd nie ma ucieczki.
Znajome popiskiwanie. Znów szczury wychodzą na żer.
Zerwał się ze snu. Dyszał ciężko, próbując wybadać, czy leży na posłaniu, czy też może wciąż jest w upiornym lochu. I po chwili zrozumiał, że znajduje się w komnacie.
Ale sen o tajemniczym lochu nie opuszczał kniazia Michała od wielu nocy. I za każdym razem przerażał go coraz bardziej. Budził się mokry od potu, wylękniony, niepewny swojej przyszłości. Nigdzie nie czuł się bezpieczny, nawet tu, na Mazowszu, gdzie zbrojnym wsparciem obdarzyli go obaj szwagrowie – dawny i obecny. Jak długo mógł się jednak ukrywać przed Kazimierzem i pozostawać na łasce obcych ludzi? Niejasne przeczucie podpowiadało mu, że ma przed sobą tygodnie, miesiące, najwyżej parę lat. Gdyby Kazimierz został królem Polski, objął tron po bracie, to może dla niego, Michała, byłaby szansa na kołpak wielkoksiążęcy. Ten po stryju i ojcu. Prawnie mu się należący.
Serce zabiło mu gwałtownie. Wciągnął w nozdrza zapach nocy.
Wstał z łoża pokrytego miękkimi futrami i podszedł do okna. Uchylił ciężką okiennicę, pozwalając, by nocny chłód wziął go w swoje objęcia.
Nie podda się łatwo Kazimierzowi. Nie jest uzurpatorem, jak mawiają inni. Jest wielkim księciem Litwy. Niech syn Jagiełły o tym pamięta. I w dzień, i w nocy.
Ktoś zbliżył się do kniazia Michała niemal bezszelestnie. Delikatne kobiece ramiona oplotły jego tułów. Teraz zrozumiał, że chłód nocy zbudził Katarzynę. Drgnął, gdy zaczęła błądzić palcami po jego ciele. Księżniczka mazowiecka. Córka swojego ojca! Ambitna, władcza, niepokorna. Nienasycona w swych namiętnościach. Lękał się, że może paść ich ofiarą, że nie sprosta jej żądzom. Doskonale rozumiała jego ciało. Wyczuwała jego potrzeby, spełniała je natychmiast. Różniła się od jego pierwszej żony pod każdym względem, a przecież łączyło je pokrewieństwo. Obie były księżniczkami mazowieckimi. Wspomnienie eterycznej, kruchej Eufemii przywołało także inne obrazy z przeszłości. Dzień, w którym brali ślub w kaplicy wileńskiej. Zadowolone oblicze ojca, Zygmunta Kiejstutowicza, brata Witoldowego. Przymierze Litwy i Mazowsza. A dziś Litwa jest u progu wojny z Mazowszem, wsie płoną, ludzie go przeklinają. Bo uciekł niczym tchórz, on, uzurpator z Wilna, i podburza panów Mazowsza do walki z Kazimierzem…
Usta Katarzyny sprawiły, że te myśli nieco zbladły. Przylgnęła do niego cała, szybko sprawiła, że jej zapragnął. Tak… pragnął jej niemal tak samo jak powrotu do Wilna… Pociągnęła go na łoże, niech choć na chwilę zapomni i zatraci się w miłości. Rozpaliła wszystkie jego zmysły, namiętnością zastąpiła tęsknotę. Ściągnął z siebie koszulę i opadł na żonę. W uniesieniu oplotła go udami. Jego ruchy w niej stawały się coraz szybsze, miały w sobie coś z dzikiego zwierzęcia, które za bardzo pragnie żyć. Unosiła biodra, chcąc dotrzymać mu tempa. Niech ten miłosny poryw zmyje z niego wszystkie troski. Niech chociaż raz będzie wolny. Kolejne pchnięcie i jeszcze jedno. Wiła się pod nim i jęczała. Wkrótce on także jęknął głucho i opadł na posłanie obok niej.
Dyszeli ciężko, nie widząc swych twarzy w mroku, lecz ich oddechy się splotły i wypełniły całą komnatę. Ujął wreszcie jej dłoń i przycisnął do ust. W tych trudnych czasach była dla niego oparciem. Walczyła o litewski tron równie mocno co on sam, a może nawet mocniej. Westchnął. Oto chwila zapomnienia przeminęła bezpowrotnie, a on znów był wygnanym kniaziem Michałem. Pozbawionym tronu.
Znów był nikim.
Dziel i rządź. To jedyna prawda dziejowa, którą wszyscy znali. Znał ją i Kazimierz. Gdy przyjechał na Litwę, był nieopierzonym pisklęciem. Musiał polegać na opiece wszechpotężnego Gasztołda, wojewody wileńskiego. Ale sam nie wiedział, kiedy uwolnił się spod jego opieki. I uczył się, przede wszystkim cały czas się uczył.
Starał się narzucać bojarom litewskim swoją wolę. Potajemnie zbierał i wykorzystywał informacje o ich waśniach, wzajemnych zatargach i problemach. Suchta spieszył mu z pomocą, służył poufnymi wiadomościami o każdym z rodów.
Kazimierz lubił uderzać w tych, którzy wydawali mu się zbyt hardzi lub niezależni. Potrafił przy różnych okazjach odbierać im majętności. Albo przenosić w zupełnie nową dzielnicę. Odmawiać ich synom praw do dziedziczenia ojcowskich urzędów i dóbr.
Świdrygiełło również dużo mu pomógł. Dzięki stryjowi wielki książę porozumiał się z wielkim mistrzem. Był teraz w stanie wpływać na Krzyżaków. Zresztą nie stanowiło to wcale dużego problemu. Konrad nie był człowiekiem czynu ani nawet wojownikiem. Taki wniosek Kazimierz wysnuł z krótkiej rozmowy na Świętej Rzece. O Ludwiku nie umiał sobie wyrobić zdania, ale instynktownie czuł, że mogą z nim być kłopoty. Podobnie jak z młodym Henrykiem von Plauenem. Henryk był zagadką. Niemniej jednak dopóki Konrad piastował urząd wielkiego mistrza, Kazimierz czuł, że może wykorzystać zakon do swoich celów.
Polacy dostarczali mu znacznie więcej powodów do zmartwień. Wiedział doskonale o waśniach między Małą a Wielką Polską. Małopolanie już teraz marzyli, aby wcielić Litwę do Korony. Ten temat wypływał wielokrotnie podczas rozmów z Suchtą.
– Nie pozwolisz przecież na to, panie, aby Litwa stała się częścią Korony – martwił się Suchta.
– Wiesz dobrze, że nigdy się na to nie zgodzę – odpowiadał mu za każdym razem Kazimierz.
Suchta wpatrywał się w niego uważnie swoimi ciemnymi oczami. Młody królewicz przyglądał się jego pięknej twarzy. Jego nienagannym manierom. Suchta zdawał się chodzącą tajemnicą, ale był też najbliższym druhem Kazimierza. Od momentu przyjazdu na Litwę pozostawali nierozłączni. Często na swoje wyprawy zabierali jeszcze młodszego brata Wołożyńskiego. Ale na najbardziej samotne wypady Kazimierz zabierał tylko Suchtę i Ścibora. Te krótkie chwile z dala od dworu stanowiły wielką radość dla Kazimierza.
– To, że Litwa jest oddzielnym księstwem, jest na rękę także mnie – tłumaczył przyjacielowi. – To wzmacnia moją pozycję w rozmowach z polskimi panami – powtarzał.
Panów polskich ani nie znał, ani nie rozumiał. Byli mu zupełnie obcy. Wyjechał z kraju, gdy był dzieckiem, więc teraz próżno było oczekiwać, że będzie miał o czymkolwiek pojęcie. Małopolanami rządził Oleśnicki, który potrafił się okazać trudnym przeciwnikiem. Kazimierz musiał się zwrócić ku Wielkopolsce. To tam należało szukać sojuszników. Oczywiście był też obóz matki, wspierający go ze wszystkich sił. Ale nie chciał polegać na ludziach z otoczenia królowej Zofii. I nie chodziło o plotki. Pragnął znaleźć swoich własnych ludzi, których obdarzyłby zaufaniem. Nie narzuconych mu przez matkę, Oleśnickiego ani kogokolwiek innego.
Nie zamierzał też płacić za tron polski przywilejami. Co to, to nie. Niech panowie małopolscy sobie nie myślą, że będzie musiał się wkupić w ich łaski po to, żeby zostać królem Polski. Czuł, że tak czy inaczej tym królem zostanie. Że tron po ojcu mu się zwyczajnie należy.
Po ojcu i po bracie.
Nie chciał myśleć o śmierci Władysława. Choć te myśli natrętnie do niego wracały. Wielokrotnie próbował sobie wyobrazić, co się wtedy stało. W tej wielkiej bitwie, której stawką był koniec świata. Świata, który znał. Wyobrażał sobie i niewiele widział. Oczy zachodziły mu mgłą. Twarz Władysława rozmazywała się gdzieś w oddali. Dostrzegał go otoczonego przez bisurmanów. Powracał do niego widok rozciągniętego ciała brata. Wreszcie nawiedzały go obrazy jego głowy zatkniętej gdzieś na pal. A później zamykał powieki i starał się zapomnieć o tych wszystkich obrazach, skupić na tym, co tu i teraz. W takich chwilach Suchta i Ścibor zabierali go na łowy albo na ćwiczenia. Oddawał się tym rycerskim rzemiosłom z niemal nabożną czcią. Byle tylko zająć myśli. Byle tylko nie mierzyć się z tą smutną wizją śmierci. Nie wiedział, co tak naprawdę spotkało Władysława, i miał się tego nigdy nie dowiedzieć. Ta świadomość była nawet gorsza, niż gdyby poznał wszelkie okoliczności jego końca.
Krople deszczu uderzały o ziemię w niespokojnym rytmie. Padało wyjątkowo mocno. Mimo to grupa jeźdźców znalazła się obok kaplicy położonej na skraju drogi prowadzącej do wileńskiego zamku. Rycerze zsiedli z koni i ustawili się po bokach przybytku. Niedaleko kapliczki stał powóz otoczony kilkoma zbrojnymi i pilnującymi go pachołkami. Jeden z przybyłych podszedł do czekającego na niego na progu mężczyzny.
– Witaj, książę. – Ścibor pochylił głowę na widok Kazimierza.
– Jest w środku? – zapytał młody królewicz, wykonując nieokreślony ruch głową.
– Tak, Jej Królewska Mość czeka na was, panie.
Kazimierz zawahał się przez chwilę. Upłynęło sporo czasu, odkąd ostatni raz widział matkę. Podświadomie czuł, że oboje bardzo się zmienili. Ścibor popatrzył na niego pytająco, więc Kazimierz go odprawił i wszedł do środka. Była to jedna z pierwszych kaplic, które biskup wileński Maciej kazał postawić wzdłuż traktu prowadzącego do litewskiej stolicy.
Jej wnętrze było skromne, ale chętnie odwiedzane zarówno przez miejscową ludność, jak i podróżnych. Ścibor wybrał je celowo, gdy tylko dostał od królowej list z prośbą o spotkanie z synem. Kazimierz przyglądał się uważnie nie tylko wystrojowi, ale również postaci w czerni stojącej tuż przed ołtarzem. Królowa Zofia pogrążona była w modlitwie. Królewicz podszedł wolno i stanął tuż za matką. Odwróciła się, uchylając woal, który dotąd skrywał jej twarz. Jej uroda nie straciła blasku, chociaż tu i ówdzie pojawiły się już pierwsze zmarszczki. Kazimierz nie pamiętał tych zmarszczek, czuł, że powstały niedawno – i że powód ich powstania wciąż był świeży. Ogarnęło go silne wzruszenie, poczuł, że coś ściska go za gardło. Stanął obok matki, tuż przed ołtarzem, stali tak dłuższą chwilę i każde z nich bało przerwać się milczenie. Tak jakby cisza była ich sojusznikiem, a słowa miały tylko niepotrzebnie zranić.
– Dobrze wyglądasz – rzekła królowa, przerywając milczenie. – Zmężniałeś, nabrałeś cech prawdziwego mężczyzny, z trudem cię poznałam. – Uśmiechnęła się blado.
– Dbają tu o mnie – odparł Kazimierz. – Chorowałaś?
– To nic poważnego. – Potrząsnęła głową. – Chciałam przyjechać z poselstwem, ale Hińcza z Rogowa mi to odradził… Pamiętasz Hińczę z Rogowa?
Kazimierz spochmurniał, ale potaknął skinieniem.
– Jestem tu, aby pomóc ci podjąć decyzję, wiem, że nie jest ona łatwa.
Królowa Zofia obróciła się lekko, kątem oka badając twarz syna.
– Skąd wiadomo, że już nie podjąłem decyzji? – zapytał nagle Kazimierz. W jego tonie było coś, co sprawiło, że królowa zwątpiła w sens swojej misji. Donoszono jej, że Kazimierz to człowiek nieprzejednany, uparty i gdy coś sobie postanowi, nikt nie jest w stanie go od tego odwieść. Z jego oczu, z całej jego sylwetki biła głęboka determinacja. W małym chłopcu, którym był przecież tak niedawno, nie dostrzegała takiej niezłomności. Zmienił się bardzo.
– Jaka jest więc twoja decyzja, wielki książę? – zapytała, ściszając głos.
– Zdecydowałem się pozostać na Litwie, nie przyjmę korony Polski, przynajmniej na razie.
Królowa odwróciła się gwałtownie w stronę syna.
– Wiesz, że grasz w bardzo niebezpieczną grę – stwierdziła podniesionym tonem. – To nie zabawa. Stawką jest potężny kraj, o wiele potężniejszy od Litwy, kraj, dzięki któremu zaistniejesz jako władca. Nie tak jak tutaj, tu wszystko jest inne. Prymitywne, dzikie, nieposkromione jak te puszcze, które nas otaczają. W Koronie będziesz władcą, z którym inni królowie, cesarze będą musieli się liczyć. Gdy zostaniesz na Litwie, zapomną o tobie, zostaniesz wymazany, nikt nie będzie w tobie widział partnera do negocjacji. – Królowa odwróciła się do syna, a w jej oczach odbiło się światło lichtarzy. – Musisz przyjąć koronę polską, nie masz wyboru.
– Zawsze jest wybór. Tylko nigdy nie wiemy, czy będzie dla nas dobry.
Zofia nie zrozumiała tej uwagi. Dla niej korona polska była gwarancją bezpieczeństwa Kazimierza. Nie mogła pojąć, że on z własnej woli chciałby zostać w tej głuszy. Zamierzała coś jeszcze dodać, ale ją powstrzymał.
– Dziękuję ci, matko, za to, że tu przybyłaś, i za twoje słowa. Wiele dla mnie znaczą.
– Jeżeli naprawdę coś znaczą… wierzę, że mnie wysłuchasz. – Próbowała mu spojrzeć w oczy, ale zręcznie uniknął jej wzroku. Na moment przycisnął jej dłoń do swoich ust.
– Do zobaczenia – wyszeptał prędko.
– Chciałabym powiedzieć: „Do zobaczenia w Krakowie, na Wawelu” – dodała z naciskiem.
Nic nie odpowiedział, tylko oddalił się pospiesznie. Odprowadziła go spojrzeniem pełnym obaw. Gdy wyszedł na zewnątrz, padała już tylko uciążliwa mżawka.
– Ty również uważasz, że powinienem przyjąć koronę polską? – zapytał Ścibora, dosiadając konia.
– Tak, panie – odparł tamten ściszonym głosem – ale postąpisz, jak uznasz za stosowne.
Konie ruszyły z impetem, a spod ich kopyt tryskały strugi wody.
Królowa Zofia zjechała ze swoim orszakiem na zamek wileński. Nie chciała jednak brać udziału w wieczornej wieczerzy, tłumacząc się podróżnym znużeniem. Kazimierz okazał zrozumienie. I chociaż sporo gości chciałoby się zobaczyć z królową, nie dziwił się matce. Wiedział ze słyszenia, że od czasu śmierci Władysława unikała tłumów.
Na zamku wileńskim oficjalne wieczerze wydawano rzadko. Kazimierz najlepiej czuł się w gronie najbliższych zaufanych ludzi. Wśród obcych, szczególnie tych, którzy pragnęli nim manipulować, czuł się znacznie gorzej. Ale od czasu do czasu był zmuszony zebrać całe towarzystwo i udowodnić im, że jest samodzielnym wielkim księciem. To była lekcja. Lekcja dla nich wszystkich, ale również cenna lekcja dla niego samego. Wiedział, że każdy z nich mienił się jego przyjacielem, zdawał sobie także sprawę, że każdy może się okazać zdrajcą. Ta świadomość była często trudna do zniesienia.
Słudzy wnosili tace z jadłem. Pieczony drób i leśne ptactwo, miód i wino w dzbanach. Delikatne desery, które zamawiano u specjalnie sprowadzonych cukierników. Potrafiono zadbać o oprawę. Czyniono to zresztą z niezwykłą starannością. Kazimierz zachowywał się jednak tak, jakby wszystko, co go otaczało, nie przedstawiało żadnej wartości. Jeden z lutnistów przysiadł na stołku w kącie i wkrótce po całej sali rozlała się cicha melancholijna melodia.
Kazimierz obracał w ręku puchar, nie pozwolił podczaszemu napełnić go winem. Nie pił wina, do wody trudniej było dodać truciznę. Traciła wtedy jednolitą barwę. Wielu ludzi miało powody, aby go otruć. Doskonale to wiedział. Przyglądał się teraz twarzom zebranych. Każdy z nich miał swoje prawdziwe intencje i zamiary, każdy chciał coś ukryć. Młody królewicz westchnął.
Księżna Bielska siedziała w otoczeniu najstarszych synów. Po kryjomu śmiano się, że księżna zachowuje się jak prawdziwy mężczyzna. Ba! Często ci, co nosili spodnie, nie mieli takiej pewności siebie ani siły ducha jak ona, córka księcia Holszańskiego. Jej ostre rysy twarzy wciąż świadczyły o dawnej urodzie. W oczach tlił się żar. Żar życia, bo nikt tak jak ona nie umiał czerpać z niego garściami. Stawiała czoła samemu Świdrygielle. Jako matka była niczym lwica. Kazimierz zdawał sobie z tego sprawę. Teraz też – pewna siebie, odziana w najlepsze szaty, obwieszona złotem, klejnotami północy – świeciła niczym najjaśniejsza gwiazda na firmamencie zebranych gości. Co innego jej synowie. Żaden nie wdał się w matkę, milczący i posępni, gotowi na każde jej skinienie. Po najmłodszym – Fiodorze czy też Teodorze, jak Kazimierz kazał go nazywać – spodziewano się czegoś więcej. Ale on nie przybył na ucztę.
Kazimierz spojrzał w drugą stronę. Uśmiechnął się nieznacznie do Gasztołda, a ten natychmiast odpowiedział mu tym samym. Aleksandra Gasztołdówna wyglądała wyjątkowo pięknie tego wieczoru. Wielki książę jednak na nią nie patrzył. Nie dostrzegł też zachwyconych nią Radziwiłła oraz innych młodych panów. Nie obchodziła go. Czuł, że ten młodzieńczy zachwyt nią przeminął, wiedział, że ma przed sobą inne zadania, ważniejsze. Twarze kniaziów Bielskich nie wyrażały niczego. Radziwiłł skrywał w sobie wielką pychę. Resztę towarzystwa stanowili ludzie przyboczni Kazimierza, ze Ściborem i Suchtą na czele. Ten ostatni, pochmurny i milczący, od czasu do czasu zerkał na Gasztołda i jego córkę. Wielki książę ujął puchar i wstał.
– Dziękuję wam, dostojni goście, że zechcieliście przyjąć moją gościnę i przybyliście na ucztę. Człowiek lubi jadać w towarzystwie przyjaciół, a dostrzega ich, gdy się u niego zjawią, gdy wypełnią jego dom i zasiądą wokół jego stół. Tylko wtedy wie, jak wielu ich posiada.
Księżna Bielska uśmiechnęła się kwaśno, bo wyczuła ironię młodego władcy. Gasztołd również poczuł się nieswojo i zaczął rozglądać się wokół.
– Jedzcie więc i pijcie, ucztujcie dziś wraz ze mną – dokończył Kazimierz.
– Zdrowie wielkiego księcia – wyrwało się któremuś z biesiadników.
– Zdrowie, zdrowie – podchwyciły inne głosy.
W tym samym momencie w przedsionku rozległ się hałas i do sali wkroczyła nowa osoba. Świdrygiełło zrzucił swoje futro na ręce sług stojących w progu sali.
– Spóźniłem się – zawołał od progu.
– Cieszymy się, drogi stryju, że zaszczycasz nas swoim towarzystwem – rzekł z uśmiechem wielki książę.
Świdrygiełło skłonił się ze sztuczną, niepasującą do niego galanterią, poprawił wąsy oraz brodę i rzucił okiem na księżnę Bielską, która nerwowo zagryzła wargi.
– Zechciej zająć miejsce obok nas. – Kazimierz wskazał krzesło.
Gasztołd wydął pogardliwie usta.
Świdrygiełło się uśmiechnął, przemierzył szybkim krokiem odległość dzielącą go od stołu i usiadł obok bratanka. Było w jego ruchach coś kociego, żywiołowego. Przyciągał spojrzenia zebranych. Budził ciekawość, ale i niechęć wszystkich wokół siebie. Księżna Bielska mierzyła go oziębłym wzrokiem, najchętniej chciałaby widzieć go martwym. On doskonale zdawał sobie z tego sprawę, posłał księżnej pełen sztuczności uśmiech, a w jego oczach tliło się rozbawienie. Kobieta pogardliwie odwróciła spojrzenie.
– Powinniśmy wyjść, matko, to dla nas obraza – wyszeptał starszy z kniaziów Bielskich.
– Brat ma rację – poparł go młodszy.
– Zostańcie na swoich miejscach, siedźcie – upomniała ich księżna – Jesteśmy gośćmi, zostaniemy na wieczerzy. – Decyzja matki była nieodwołalna.
Wiedzieli, że gdy księżna Bielska coś powie, nie można się sprzeczać. Kazimierz w przelocie spojrzał na ciotkę, ale zdania nie zmienił. Świdrygiełło został zaproszony i miał zostać na kolacji. Podano danie główne, słudzy prędko zmieniali talerze, nastrój był jednak ponury. Wielki książę wodził wzrokiem po zebranych, jakby chciał odczytać z ich twarzy to, co kryło się w głębi ich dusz. Ale nie zawsze był w stanie.
„Nie znamy ich, nie znamy ludzi, którzy nas otaczają”, przemknęło mu przez myśl i poczuł, jak ogarnia go smutek.
– Doskonały trunek, książę – rozpoczął stryj. – Czy to kniaź Bielski kazał nas uraczyć tak wyśmienitym winem?
Księżna zacisnęła zęby.
– Pamiętam, że w Bielsku były znamienite trunki – ciągnął Świdrygiełło.
– Pamiętam, że nikt z własnej woli cię nimi nie częstował – odparła.
Bolesław uśmiechnął się znacząco, a na twarzy księżnej zadrżały wszystkie mięśnie. Kazimierz, widząc, co się dzieje, próbował opanować sytuację.
– Drogi stryju, może opowiesz nam, co widziałeś na północy?
Świdrygiełło wychylił puchar, po czym jednym ruchem obtarł brodę i rzekł z radością:
– Widziałem niejedno, ale najważniejsze, że widziałem, jak Krzyżacy podwajają obsady ludzi w nadgranicznych zamkach. Możemy się wadzić między sobą, ale to z nimi czeka nas rozprawa.
– Krzyżacy po Grunwaldzie już się nie podniosą – zauważył jakiś głos na sali.
– Głupcem jest ten, kto tak uważa. – Stryj Kazimierza obrócił puchar w dłoni.
Nikt nie odpowiedział, chociaż wszystkich zastanawiały słowa starego księcia. Komnata biesiadna coraz bardziej wypełniała się zapachem różnorodnych mięs, wonności, lecz atmosfera nieustannie gęstniała. Świdrygiełło z wyrazem zuchwałej satysfakcji na twarzy usadowił się wygodnie na swoim krześle, jakby sam był gospodarzem tej uczty. Oczy zgromadzonych gości błyszczały ciekawością, zwłaszcza gdy na przeciwległym końcu stołu księżna Bielska bladła i czerwieniła się na przemian, a w jej spojrzeniu iskrzył się narastający gniew.
– Zawdzięczasz mi i mojej rodzinie życie – rzekła. Głos jej zadrżał, ale nie ze strachu, a bardziej z tłumionej wściekłości. – A ty, Świdrygiełło, odwdzięczyłeś się wzięciem nas w niewolę, trzymaniem w zamkowych lochach, jakbyśmy nie byli niczym więcej niż zdobycznymi psami.
Bolesław podniósł kielich w jej stronę.
– Droga pani – zaczął, przeciągając każdą sylabę, jakby delektował się jej smakiem. – Bielsk… Czułem się tam jak u siebie w domu. Świetnie ugoszczony, można by rzec… do bólu swojsko.
Zaakcentowane słowo „swojsko” zawisło w powietrzu niczym wyzwanie. Wszyscy zgromadzeni wstrzymali oddechy. Księżna, której twarz pociemniała, zacisnęła dłonie na krawędzi stołu, jakby chciała zrzucić z niego całą zastawę.
– Łajdaku… – wycedziła przez zęby. – Tylko podły człowiek mógłby powiedzieć coś podobnego.
– Och, a czemuż to, droga pani, odbierasz mi prawo do miłych wspomnień? – odparł Świdrygiełło, uśmiechając się kpiąco. – Wszak, jak mówisz, byliśmy wtedy blisko. Bardzo blisko.
Księżna znów poczerwieniała, a jej synowie, młodzi i pełni zapalczywości, poderwali się z miejsc. Wino z przewróconych pucharów czerwonymi strużkami spływało po biesiadnym stole niczym krew.
– On musi zapłacić za swoje zbrodnie, za wszystkie! – wrzasnął starszy z synów księżnej, rzucając się na Świdrygiełłę.
– Synowie! – wykrzyknęła kobieta, ale Kazimierz zdążył wstać, zanim sytuacja wymknęła się spod kontroli. Uniósł rękę, a jego głos wypełnił całą komnatę. Był stanowczy i nieznoszący sprzeciwu.
– Dosyć tego! – ryknął, a echo jego słów odbiło się od ścian. – Przypominam wam, że to mój dom, jesteście na mojej ziemi. Jesteście rodziną, która winna mi jest szacunek. Spory rozstrzyga się przy stole, nie zaś na ostrzach noży.
Świdrygiełło nie odrywał wzroku od księżnej, w jego oczach lśnił niemiłosiernie drażniący blask poczucia wyższości. Wiedział, że wygrał tę partię, przynajmniej na razie. Wstał powoli, strzepując z rękawa niewidzialny pyłek.
– Potrzebuję odetchnąć świeżym powietrzem – oznajmił chłodno, odwracając się na pięcie.
Przeszedł obok księżnej, a ta nie cofnęła się ani o krok, patrząc na niego z taką nienawiścią, że aż zastygł na moment.
Kazimierz przyjrzał się matce i jej synom. W jego oczach nie było ani śladu uległości, tylko chłodna determinacja.
– Wszyscy jesteście pod moją opieką – rzekł powoli. – I nikt tu nie będzie łamał moich zasad ani okazywał mi wzgardy. Nawet ty, stryju, choć jesteś gościem. Pamiętaj o tym.
Świdrygiełło, zamiast odpowiedzieć, jedynie skinął głową z uznaniem. Jego uśmiech gdzieś się rozpłynął, a on sam wyszedł z komnaty, zostawiając za sobą gęstą ciszę. Księżna wciąż odprowadzała go wzrokiem, w którym płonął ogień nienawiści.
Wojewoda Gasztołd obserwował całą scenę z końca sali. W jego oczach zabłysła ciekawość, ale pojawił się też niepokój. Kazimierz wyrastał na władcę, który stawiał kroki coraz pewniej, i to na każdym polu. Tego typu zdarzenia tylko umacniały jego pozycję i Gasztołd zaczął rozumieć, że czas młodego księcia właśnie nadchodzi.
Siostry usiadły otoczone kręgiem zapalonych świec. Nie widziały się wiele lat. Listy nie mogły zastąpić więzi, która je niegdyś łączyła. Księżna Bielska pamiętała dobrze, że Jagiełło nie wybrał jej, tylko Sonię. „Dziewka jest mocnaja”, przypomniały jej się jego słowa o niej samej, z których słudzy wuja śmiali się później do rozpuku.
Nie wybrał jej, chociaż była piękna, zjawiskowa i mądra. W tamtym czasie przewyższała bowiem Sonię pod wieloma względami. Nie dane jej było zostać królową Polski. Wielokrotnie o tym myślała. Czy żałowała? Pewną jej część trawił ogromny żal. Nie została też żoną hospodara wołoskiego, to przypadło w udziale najmłodszej Marii. Jej został tylko kniaź Bielski, z nim musiała stawiać czoło rozruchom na Litwie i walczyć z Świdrygiełłą.
Dzisiejsza wieczerza była jak ziarno goryczy podane na talerzu.
– Prosiłaś mnie o opiekę nad synem, ale to nie on potrzebuje opieki – rzekła smutno do siostry.
Królowa Zofia uniosła brwi.
– Pamiętaj, Wasyliso, że on jest bardzo młody…
– Ale ma charakter, udowodnił to już wiele razy. W niczym nie przypomina tego małomównego trzynastoletniego chłopca, który tu przyjechał kilka lat temu. A i wtedy, gdy się człowiek uważnie przyjrzał, można było zauważyć pewne cechy, które teraz Kazimierz tylko udoskonalił.
– On musi mieć dobrych doradców.
– Mylisz się, moja kochana, on nikogo nie będzie słuchał, on nawet nie przypomina swojego ojca.
Tu księżna Bielska umilkła gwałtownie, bo królowa Zofia zmarszczyła czoło. Wasylisa wnet pojęła, że wkroczyła na niebezpieczny grunt.
– Powiem krótko – odezwała się po chwili, wracając do przerwanego wątku. – To urodzony władca, trudno znaleźć kogoś podobnego do niego. Nawet Witold nie miał takiej siły, takiej pewności siebie, jakie on posiada. On może być najwybitniejszym władcą swoich czasów. Dzisiejsza wieczerza to potwierdziła. Chociaż rozwścieczyła mnie obecność tego starego łotra Świdrygiełły. Gdybym tylko mogła, to… ale nieważne, nie o tym mamy mówić…
– Źle się dzieje, jeśli otacza się takimi doradcami jak Świdrygiełło – zauważyła królowa Zofia.
– O nie… On nie jest i nigdy nie będzie doradcą wielkiego księcia. Kazimierz umie mu wskazać jego miejsce i świetnie nim manipuluje, choć stary lis tego nie rozpoznał. Twój syn manipuluje nami wszystkimi – podkreśliła księżna.
– Król potrzebuje odpowiednich doradców – odparła z uporem królowa Zofia.
– Król, jeśli naprawdę chce rządzić, musi słuchać przede wszystkim siebie, a nie swoich doradców Musi umieć być królem. Nikt tego za niego nie zrobi. – Księżna wstała, podeszła i usiadła obok siostry. – Musisz być cierpliwa i zaufać Kazimierzowi. Jeżeli będziesz mu mówić, co ma czynić, on szybko się od ciebie odwróci, pamiętaj o tym. Jest bardzo hardy. Mam trzech synów, ale żaden nie jest taki jak on, nawet Teodor – stwierdziła księżna w zamyśleniu. – Nie ma takiego drugiego jak Kazimierz – dodała z przekonaniem.
Słowa księżnej Bielskiej napełniły serce królowej Zofii nie tylko dumą, lecz także dziwną obawą.
Rozdział 2. Krzyżackie tajemnice
Ludwik von Erlichshausen był zupełnie innym człowiekiem niż jego wuj. Wybuchowy, nieokiełznany temperament sprawiał, że wszyscy się z nim liczyli. A on od dziecka umiał wchodzić w rolę, do której był stworzony.
Chciał rządzić innymi.
Spokojny, zbyt spokojny tryb życia wuja niepomiernie go drażnił. Czasami Ludwik miał ochotę wstać w nocy, wziąć sztylet, iść do sypialni wuja i zatopić ostrze w jego ciele. Tylko wtedy uwolniłby zakon od najgorszego w jego mniemaniu wielkiego mistrza w historii.
Ale później karcił się za te myśli, modlił się gorliwie i przekazywał jałmużnę biednym. To nie była wina wuja. Winni byli inni.
Cesarz, który popierał ich tylko wtedy, gdy było mu wygodnie, i cała armia wrogów. Polscy i litewscy magnaci, którzy tylko czekali na ich najmniejsze potknięcia. Znikąd pomocy, znikąd sojuszników.
Ludwik żył jak w koszmarze. Jedynym uczuciem, która podtrzymywało go na duchu, była nienawiść. Nienawiść do całego tego świata. Nienawiść do wszystkich wrogów. I pewność, że nadejdzie taki dzień, kiedy ich pokona.
Henryk też był dla niego zagrożeniem. Umiał sobie owijać ludzi wokół palca. Bez trudu opanował jego wuja. Potrafił nim tak zręcznie manipulować, że Konrad urzeczywistniał niemal wszystkie jego pomysły. A on, Ludwik, czuł się odsunięty na boczny tor. Ta rywalizacja z Henrykiem bywała męcząca. Czasami odnosił wrażenie, że to w nim wuj widzi swego następcę.
Henryk wielkim mistrzem? To nie było tylko mrzonka. To mogło się ziścić. I na samą myśl o tym Ludwik czuł, że oblewa go lodowaty pot. Czy zdoła zdyskredytować Henryka? Była taka szansa, ale obarczona sporym ryzykiem. I na dodatek Henryk bardzo dużo o nim wiedział.
Ludwika otaczały tajemnice, które do tej pory skrzętnie ukrywał przed światem. Gdyby tylko ujrzały światło dzienne, pożegnałby się z marzeniami o tytule wielkiego mistrza. Największą z tajemnic skrywały mury pewnego pomorskiego zamku. Tajemnica ta nosiła wdzięczne imię Salomea. Była polską szlachcianką. Siostrzenicą przygranicznego starosty. Ludwik osobiście upozorował napad na dwór, w którym przebywała. Kazał spalić i ograbić okoliczne wsie, aby wszyscy myśleli, że to zwykły zatarg nadgraniczny. Nie chciał wzbudzać najmniejszych podejrzeń. W związku z podpaleniem dworu wszyscy myśleli, że dziewczyna postradała życie wraz z innymi. Swój niecny plan Ludwik wprowadził w życie pół roku po tym, jak był gościem na dworze jej rodziny. Wracał wtedy z poselstwa z Niemiec.
Spóźniony, wściekły na elektora brandenburskiego, który odmówił im pomocy i zażądał jeszcze zwrotu pieniędzy pożyczonych po Grunwaldzie, opanował się, dopiero gdy ujrzał Salomeę. Delikatną, zgrabną niczym łania, o warkoczach sięgających do pasa. Jej oczy przez moment spoczęły na jego twarzy i Ludwik poczuł, że całe jego ciało ogarnia niezwykłe ciepło. Jej usta, niczym dwie soczyste wiśnie, były stworzone do całowania. Z ledwością opanował się przy obcych.
Później tygodniami starał się o niej zapomnieć, ale gdy gdzieś zasłyszał o planowanym zamążpójściu dziewczyny, powziął zupełnie nowy zamiar. I niezwłocznie go zrealizował.
Nie brakowało najemników, którzy byli na każde jego skinienie, gotowi do największych zbrodni. Bez większych trudności zrzucono winę na innych i zatarto wszelkie ślady. Teraz miał to, czego pragnął: piękna białogłowa znalazła się na zamku, pilnowana przez oddaną niemiecką służkę i wiernych mu ludzi.
Po tym, co zrobił, ogarnęły go wyrzuty sumienia. Przez dwa tygodnie nie mógł dojść do siebie. Nie miał też odwagi pojechać do Salomei, stanąć przed nią, spojrzeć w te przepastne, głębokie oczy. Jakże niewinne!
Ale w końcu się przełamał. Pewnego posępnego wieczoru stanął u bram. Dziewczyna zamieszkała na drugim piętrze, była zupełnie zagubiona, nie rozumiała, co się stało, kto napadł jej bliskich ani w czyjej mocy się znalazła. Nie pojmowała tego aż do momentu, kiedy zobaczyła Ludwika w drzwiach swojej komnaty.
I wtedy poznała całą prawdę. Wyczytała ją z tej kamiennej twarzy. Krzyknęła na jego widok i zemdlała. Służki ostrożnie ją podniosły, złożyły na łożu i próbowały ocucić. Gdy odzyskała przytomność, zaraz na nowo ją traciła. Chorowała przez parę tygodni, aż wreszcie powoli nabrała sił. Ludwik kilkakrotnie ją odwiedzał, próbował coś tłumaczyć, lecz ona nie chciała słuchać jego wyjaśnień. Kiedy zupełnie doszła do siebie, tragiczna prawda wypełniła jej serce. Była w jego mocy, nikt ani nic nie mogło jej wyrwać z tego piekła, które musiała znosić. Na jego obliczu malowała się ta grzeszna, potępiona miłość. Z drżeniem serca odkryła to narastające pożądanie, które kiedyś musiało znaleźć ujście, i znalazło… Pewnego wieczoru, podczas kolejnych odwiedzin, Ludwik wziął Salomeę siłą. Mimo łez i błagań spełnił się jej najczarniejszy koszmar. Zostawił ją zaraz po tym akcie, przepełnioną wstydem i rozżaloną… Z rozpaczy próbowała się targnąć na swoje życie, ale wierni służący zachowali czujność. Dobrze jej pilnowano, powoli do niej docierało, że utknęła w klatce, z której nie ma żadnych szans ucieczki. W której odebrano jej nawet prawo do śmierci. Jedynego wybawienia.
Ludwik czuł, że Henryk może poznać skrywaną przez niego prawdę. Że te tajemnice mogą wyjść na jaw. Że jego wuj dowie się, jakim jest człowiekiem. I to zniweczy wszystkie jego szanse na tytuł wielkiego mistrza. Henryk skorzystałby na tym najwięcej.
Dlatego kazał śledzić rywala. Sowicie opłacił szpiegów, którzy mieli mu donosić o każdym kroku von Plauena.
Chłodna noc wzięła w swe posiadanie zamek w Malborku.
Ludwik, z ręką spoczywającą na zimnej kamiennej ścianie, przemierzał bezszelestnie korytarze, śledząc swojego wuja Konrada. Było coś niepokojącego w nocnej wędrówce wielkiego mistrza, coś, co wzbudziło w Ludwiku podejrzenia.
Zatrzymał się w półmroku, gdy Konrad dotarł do ukrytej komnaty, gdzie czekał na niego medyk. Przez uchylone drzwi Ludwik dostrzegł, jak niemiecki lekarz wręcza mistrzowi niewielki pakunek owinięty w ciemne płótno. Niewielki, ledwie widoczny w dłoniach Konrada, ale z pewnością mający ogromne znaczenie. Medyk skłonił się nisko i szybko rozpłynął w mroku.
Ludwik ruszył za swoim wujem, śledząc go aż do jego prywatnych komnat. Żywił pewne podejrzenia co do tajemnic Konrada. Kiedy wszedł bez zapowiedzi, Konrad gwałtownie zasłonił zawiniątko, wsuwając je pod obszerną szafę.
– Ludwiku – odezwał się chłodnym tonem, prostując się i spoglądając na bratanka. – Co cię sprowadza o tej późnej porze?
Ludwik uniósł brew.
– Wuj jest wielkim mistrzem, a ja tylko skromnym sługą zakonu – odpowiedział powoli, z udawaną pokorą – lecz pewne myśli zaprzątają mi głowę – wielki mistrz zakonu krzyżackiego… pomagający księciu Kazimierzowi? Po cóż nam syn Jagiełły? Powinniśmy go nienawidzić, nie wspierać.
Konrad się odwrócił, skrywając zmęczenie za maską powagi.
– Mądry przywódca powinien wystrzegać się nienawiści – zaczął, przeciągając słowa jakby w modlitwie. – Są rzeczy ważniejsze niż wojny i sojusze, Ludwiku. Wybaczenie pozostaje aktem siły, nie słabości. Przebaczenie Jagielle, jego synowi, jest aktem pokory wobec Boga.
– Pokory, powiadasz, wuju? – Ludwik wzruszył ramionami, jego ton był pełen cynizmu. – A cóż ma pokora wspólnego z polityką i decyzjami zakonu? Zawsze to, co silne, przetrwa, a to, co słabe, upadnie. Po co mamy się angażować w tę rozgrywkę między Kazimierzem a kniaziem Michałem? To nie nasza sprawa, wuju.
Konrad, choć zmęczony, postanowił się wyprostować.
– Michałowi odmówimy pomocy. Co więcej – mówił powoli – moi nadgraniczni komturowie mają go aresztować, gdy tylko odważy się postawić stopę na ziemiach krzyżackich.
Ludwik poczuł, jak gniew wzbiera mu w piersi. Zacisnął pięści, choć wiedział, że musi zachować spokój.
– Nie możemy tego zrobić – zaoponował, starając się utrzymać kontrolę nad głosem. – Michał ma wsparcie Tatarów… Poszuka pomocy na Rusi…
– Skąd o tym wiesz?
– To już moja rzecz. Nasz zakon nie może sobie pozwolić na wrogów ze wszystkich stron.
Konrad, nie zważając na sprzeciw, podszedł do stołu, pochylił się nad nim, opierając ciężko ręce na krawędzi, jakby cała jego siła gdzieś uleciała, pierzchła w niebyt. Oddychał płytko, a twarz straciła swój zwykły kolor.
– Wciąż ja tu rządzę, Ludwiku – wyszeptał. Jego słowom nie brakowało władczości, choć jego ciało zaczynało odmawiać posłuszeństwa.
Ludwik z udawaną troską zbliżył się o krok.
– Wydaje się wuj osłabiony… Czy mam wezwać medyka?