Niechciana korona - Joanna Morgan - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Niechciana korona ebook i audiobook

Joanna Morgan

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Kazimierz Jagiellończyk był jednym z najwybitniejszych polskich władców, a także ojcem czterech królów. Pokonał Zakon Krzyżacki podczas wojny trzynastoletniej, wkroczył do Malborka i odzyskał Pomorze. Stał się tym, który zapoczątkował drogę Polski w Złoty Wiek.

Ta książka to nie tylko historia panowania Kazimierza i jego synów, ale przede wszystkim opowieść o ludziach, ich ambicjach, pragnieniach i namiętnościach.

Jest 1444 rok. Po tragicznej śmierci króla Władysława III w bitwie pod Warną polski tron staje się łakomym kąskiem dla wielu graczy. W kraju panuje bezkrólewie, a tymczasowo władzę sprawuje kardynał Zbigniew Oleśnicki, wpływowy polityk i duchowny, który niczym francuski Richelieu kieruje losem państwa. Pojawiają się pretendenci do tronu, między innymi Bolesław, książę mazowiecki z dynastii Piastów, czy Fryderyk Hohenzollern. Jednak najbardziej prawdopodobnym wyborem wydaje się młodszy brat poległego króla, wielki książę litewski, Kazimierz… Nazywany przez jednych Bękartem z Północy, przez innych samozwańczym księciem, ma przed sobą trudny wybór: pozostać na Litwie albo przyjąć niechcianą koronę Królestwa Polskiego... Jego decyzja zmieni na zawsze losy obu narodów…

Joanna Morgan to nauczycielka języka angielskiego, tłumaczka, wykładowczyni akademicka. Absolwentka Uniwersytetu Śląskiego. Publikuje artykuły i opowiadania historyczne na polskich portalach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 353

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 5 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wanda2005

Nie oderwiesz się od lektury

Proza poetycka ,jestem zachwycona ,lektor ,król lektorów .
00



Ty­tuł: Nie­chciana ko­rona. Dy­na­stia Ja­giel­lo­nów

Fragment

Co­py­ri­ght © Jo­anna Mor­gan, 2025

This edi­tion: © Gyl­den­dal Astra/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2025

Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Ma­ria Za­jąc

Ko­rekta: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

ISBN 978-91-8076-489-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Gyl­den­dal Astra /Gyl­den­dal A/SKla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.gyl­den­da­la­stra.pl

Mo­jej Matce

Aby po­znać przy­szłość, trzeba zro­zu­mieć prze­szłość.

Pro­log

Od­głos ła­ma­nej ga­łęzi spra­wił, że jego zmy­sły się wy­ostrzyły. Po­czuł, że nie jest sam, że w po­bliżu znaj­duje się ja­kieś zwie­rzę. In­stynk­tow­nie się­gnął do koł­czanu po strzałę i za­czął się po­woli po­su­wać do przodu.

Je­sienne słońce nie­spiesz­nie chy­liło się ku za­cho­dowi. Wę­drowne ptaki, prze­la­tu­jąc nie­opo­dal, po­trą­cały ga­łę­zie drzew. Nie­które z nich, wie­dzione cie­ka­wo­ścią, przy­sia­dły wśród li­ści, żeby przyj­rzeć się ukry­temu w za­ro­ślach czło­wie­kowi.

My­śliwy wie­dział, że musi być cier­pliwy. Po­woli ru­szył przed sie­bie, ostroż­nie sta­wia­jąc kroki. Je­den fał­szywy ruch mógł prze­kre­ślić jego szanse na ło­wiecki suk­ces. Ba­dał oto­cze­nie i chło­nął każdy jego szcze­gół. Na­gle pod­niósł łuk i go na­cią­gnął. Ob­ró­cił się lekko w prawo i przy­go­to­wał do strzału. Jego oczy na­po­tkały wi­dok piękny i nie­co­dzienny. W od­le­gło­ści rzutu ka­mie­niem stał przed nim ma­je­sta­tyczny je­leń. Ni­gdy wcze­śniej nie wi­dział tak wspa­nia­łego okazu. Król le­śnych po­łaci uniósł głowę z po­tęż­nym po­ro­żem i do­strzegł czło­wieka. My­śliwy na­piął cię­ciwę, lecz strzału nie od­dał. Tak jakby nie­znana siła nie po­zwo­liła mu zdo­być się na ten ruch.

Czło­wiek i zwie­rzę długo mie­rzyli się wzro­kiem. Żadne z nich nie prze­rwało tej wy­jąt­ko­wej chwili, męż­czy­zna nie chciał ni­czego z niej uro­nić. Wpa­try­wał się w oczy je­le­nia: duże, po­ły­sku­jące, prze­peł­nione nie­zwy­kłą mą­dro­ścią. Dziwne uczu­cia za­go­ściły w sercu mło­dego my­śli­wego. Czuł się tak, jakby spo­glą­dało na niego nie zwie­rzę, ale ktoś szcze­gól­nie mu bli­ski. Za­drżał na samą myśl.

Sam nie wie­dział, kiedy opu­ścił łuk. Je­leń uniósł kró­lew­ską głowę, po­pa­trzył na my­śli­wego, a ten wy­szep­tał:

– Ru­szaj przed sie­bie. Je­steś wolny, na­prawdę wolny. Nie tak jak ja.

Ma­je­sta­tyczny ro­gacz, zdzi­wiony sło­wami czło­wieka, po­ru­szył się na­gle gwał­tow­nie i po­mknął w głąb lasu.

Młody męż­czy­zna cze­kał do­brą chwilę, a gdy zro­zu­miał, że zwie­rzę­cia już nie ma, za­wró­cił w kie­runku, z któ­rego nad­szedł. Biegł te­raz szybko, nie zwra­ca­jąc uwagi na ga­łę­zie, które ude­rzały go raz po raz. Za­trzy­mał się tylko na mo­ment, by wy­jąć mło­dego za­jąca z za­sta­wio­nych przez sie­bie wnyk. Prze­rzu­cił go so­bie przez ra­mię i ru­szył w stronę le­śnej po­lany. Na sa­mym jej środku stała nie­wielka drew­niana chata. Wo­kół krę­ciło się trzech pa­choł­ków za­ję­tych opra­wia­niem zwie­rząt. Na progu chaty stała młoda ja­sno­włosa dziew­czyna o ru­mia­nych li­cach, którą my­śliwy lekko po­ca­ło­wał w usta.

– Chodź, zo­bacz, co przy­nio­słem. – Ro­ze­śmiał się, po­cią­ga­jąc ją za sobą do środka.

Wnę­trze pre­zen­to­wało się wy­jąt­kowo skrom­nie. W słabo oświe­tlo­nej izbie cen­tralne miej­sce zaj­mo­wał stół. Pod ścianą usta­wione były w rów­nym sze­regu naj­róż­niej­sze ro­dzaje broni. Pod oknami znaj­do­wała się ława, a w głębi nie­wiel­kie pa­le­ni­sko. Z su­fitu zwi­sały linki, na któ­rych wie­szano i opra­wiano upo­lo­waną zwie­rzynę.

My­śliwy po­wie­sił na jed­nej z nich sza­raka. Dziew­czyna po­sta­wiła na ogniu na­czy­nie z wodą i za­częła się krzą­tać. Wtem na­gły ha­łas prze­rwał za­ję­cie.

Cały las wy­peł­nił tę­tent koni, gro­mada jeźdź­ców zbli­żała się do po­lany. Po chwili roz­le­gły się okrzyki i na­wo­ły­wa­nia, przy­jezdni wy­py­ty­wali o coś pa­choł­ków przed chatą.

– Zo­bacz, kto przy­je­chał – po­le­cił mło­dej go­spo­dyni męż­czy­zna.

Ta po­słusz­nie wy­szła na ze­wnątrz, by za­raz po­tem wró­cić z wia­do­mo­ścią:

– Pa­nie, po­lana pełna jest ry­ce­rzy. Oni nie wy­glą­dają na miej­sco­wych, bo ubio­rem przy­po­mi­nają pol­skich pa­nów.

My­śliwy wy­szedł na próg i za­sło­nił oczy przed słoń­cem. Po chwili prze­ko­nał się, że dziew­czyna mó­wiła prawdę.

Po­stą­pił parę kro­ków do przodu. Zbroj­nych było może ze trzy­dzie­stu. Nie­któ­rzy, odziani w bo­gato zdo­bione szaty, wy­glą­dem i za­cho­wa­niem przy­po­mi­nali pol­skich ma­gna­tów.

Je­den z nich zsiadł z ko­nia i ru­chem ręki na­ka­zał, by inni uczy­nili to samo. Gdy po­czuli grunt pod sto­pami, wszy­scy uklęk­nęli na jedno ko­lano. Ich przy­wódca pod­szedł do mło­dego czło­wieka i pa­da­jąc przed nim, po­wie­dział moc­nym, choć wzbu­rzo­nym gło­sem:

– Wa­sza Kró­lew­ska Mość, nie opusz­czaj oj­czy­zny w tej naj­czar­niej­szej go­dzi­nie! – I za­raz po­tem po­wtó­rzył bła­gal­nie: – Nie opusz­czaj nas.

Po tych sło­wach po­chy­lił głowę.

Młody Ka­zi­mierz Ja­giel­loń­czyk stał przez chwilę jak urze­czony, wpa­tru­jąc się w klę­czą­cych przed nim Po­la­ków. Od­zy­skał jed­nak wro­dzoną pew­ność sie­bie, ob­ró­cił się na pię­cie i wró­cił do chaty.

Klę­czący męż­czy­zna, gdy tylko spo­strzegł, że kró­le­wicz wró­cił do izby, wes­tchnął ciężko. Wstał z ko­lan, a inni pod­nie­śli się wraz z nim. Ka­zał im cze­kać, a sam wszedł do izby w ślad za mło­dym męż­czy­zną. W pół­mroku do­strzegł Ka­zi­mie­rza, który ni­czym nie­zra­żony za­brał się do skó­ro­wa­nia za­jąca.

– Wa­sza Kró­lew­ska Mość… – za­czął nie­śmiało przy­bysz.

– Wa­sza Ksią­żęca Mość – po­pra­wił go Ka­zi­mierz, nie prze­ry­wa­jąc swego za­ję­cia.

Męż­czy­zna wes­tchnął z tru­dem i znów roz­po­czął:

– Wa­sza Ksią­żęca Mość…

– Znam cię – prze­rwał mu znów Ka­zi­mierz. – Wi­dzia­łem gdzieś twoją twarz.

– Je­stem Piotr z Opo­rowa…

– Ra­cja, Piotr z Opo­rowa. Pa­mię­tam, że mój oj­ciec cię lu­bił. Da­leką drogę prze­by­łeś, pa­nie Pio­trze. Aż na Li­twę. Cóż cię spro­wa­dza?

– Jesz­cze da­lej bym po­je­chał, gdy­bym mu­siał. Do­bro Oj­czy­zny i na­rodu mnie tu przy­wio­dło.

Ka­zi­mierz nic nie od­po­wie­dział, się­gnął tylko po inne na­rzę­dzie, aby le­piej się roz­pra­wić z za­ję­czą skórą.

– Przy­je­cha­łem wraz z po­sel­stwem, które te­raz ocze­kuje cię, pa­nie, na zamku w Wil­nie. Na czele te­goż po­sel­stwa sta­nął sam bi­skup Ole­śnicki.

Ka­zi­mierz wziął do ręki osełkę i za­czął gwał­tow­nie po­cie­rać o nią ko­niec noża.

– Oj­czy­zna na­sza jest po­grą­żona w ża­ło­bie po śmierci mło­dego króla, a two­jego brata – cią­gnął Piotr.

Ka­zi­mierz na mo­ment znie­ru­cho­miał i wstrzy­mał ostrze­nie, ale za­raz po­tem wró­cił do tej czyn­no­ści.

– Tron pol­ski zo­stał osie­ro­cony – mó­wił da­lej syn wo­je­wody łę­czyc­kiego. – Dla­tego po­sel­stwo z Pol­ski, w któ­rego skład i ja mam za­szczyt się za­li­czać, przy­było do Wilna, aby za­ofe­ro­wać pol­ską ko­ronę to­bie, mi­ło­ściwy pa­nie.

– Mój oj­ciec na­prawdę cię lu­bił – wtrą­cił nie­spo­dzie­wa­nie Ka­zi­mierz. – I wiele do­brego o to­bie sły­sza­łem. Je­steś po­dobno uczci­wym czło­wie­kiem, Pio­trze. I wła­śnie przez wzgląd na twoją uczci­wość po­sta­no­wi­łem cię przy­jąć i wy­słu­chać tego, co masz do po­wie­dze­nia. Ale na tym ko­niec.

– Pa­nie…

– Jedź do Wilna i cze­kaj­cie tam na mnie. Wtedy po­roz­ma­wiamy.

– Czy to roz­ważne zo­sta­wać tu tylko z trzema pa­choł­kami? Może zo­sta­wię roz­kazy swoim lu­dziom…

– My­ślisz, że mam przy so­bie tylko trzech lu­dzi? – Ka­zi­mierz uśmiech­nął się za­gad­kowo. – Chodź, po­każę ci coś.

Piotr bez wa­ha­nia po­dą­żył za wiel­kim księ­ciem. Ka­zi­mierz wy­szedł przed chatę, przy­ło­żył do ust dwa palce i gwizd­nął prze­cią­gle. Po chwili ze wszyst­kich stron wy­ło­nili się uzbro­jeni męż­czyźni, a każdy z nich spra­wiał wra­że­nie, że gdyby mu tylko roz­ka­zano, roz­szar­pałby Pio­tra i jego to­wa­rzy­szy na strzępy.

– Wi­dzisz? To wo­je­woda Gasz­tołd tak o mnie dba. Od czasu, gdy chłopi na po­lo­wa­niu ura­to­wali mnie przed za­ma­chow­cami, zwięk­szył liczbę chro­nią­cych mnie lu­dzi. Nie martw się o mnie. Jedź – rzekł po chwili z lek­kim uśmie­chem.

– Po­wi­nie­neś opu­ścić Li­twę, pa­nie. Tu jest zbyt nie­bez­piecz­nie.

– Tak, za to w Ko­ro­nie nie mam wro­gów… – Ka­zi­mierz ro­ze­śmiał się iro­nicz­nie.

Piotr umilkł mocno spe­szony tymi sło­wami. Ale Ka­zi­mierz, wi­dząc jego zmie­sza­nie, zła­god­niał nieco.

– Dzię­kuję, że za­da­łeś so­bie tyle trudu. Droga tu jest długa i nie­bez­pieczna. I do­ce­niam, że chcia­łeś się ze mną roz­mó­wić. Ale ni­czego nie mogę przy­rzec, jedź więc, pro­szę, do Wilna.

Piotr po­ki­wał głową i wes­tchnął. Sły­szał o trud­nym cha­rak­te­rze mło­dego władcy. Ale co in­nego było sły­szeć, a co in­nego prze­ko­nać się na wła­snej skó­rze. Nie zo­stało mu jed­nak nic in­nego, jak po­że­gnać się i od­je­chać. Skło­nił się ni­sko i do­siadł ko­nia. Za­nim od­je­chał, jego oczy przez chwilę spo­częły na Ka­zi­mie­rzu i książę wy­czy­tał w nich tro­skę tak wielką, że zdu­miała go ona nie­po­mier­nie. Ka­zi­mierz spo­ty­kał się z róż­nymi oso­bami, z któ­rych więk­szość kie­ro­wała się ukry­tymi mo­ty­wami; rzadko miał do czy­nie­nia z tak pro­sto­li­nijną na­turą i taką wier­no­ścią, jaką wy­ka­zy­wał się Piotr. To go za­cie­ka­wiło. Czy są na świe­cie lu­dzie chcący bez­in­te­re­sow­nie słu­żyć oj­czyź­nie, go­towi prze­lać krew i od­dać za nią ży­cie?

Nie, to nie­moż­liwe. To zbyt piękne. Piotr Opo­row­ski też mu­siał mieć cel w tym, co czy­nił. Ka­zi­mierz wes­tchnął i wró­cił do chaty.

Roz­dział 1. Wielki książę

Je­chał po­woli konno przez zie­loną gę­stwinę. Ga­łę­zie drzew two­rzyły gę­stą ścianę i po­chy­lały się nad nim, a kiedy wstrzy­my­wał ru­maka, prze­pusz­czały pro­mie­nie sło­neczne, które oświe­tlały jego syl­wetkę.

Słońce chy­liło się już ku za­cho­dowi. Ka­zi­mierz w za­my­śle­niu ob­ser­wo­wał jego wie­czorny spa­cer po nie­bo­skło­nie.

Po chwili usły­szał ci­chy stu­kot ko­pyt tuż za sobą. Wo­je­woda Gasz­tołd wy­ło­nił się z za­ro­śli na swym wierz­chowcu tak nie­spo­dzie­wa­nie, jakby to ja­kiś duch pra­daw­nej kniei od­krył na po­wrót drogę do świata ży­wych.

– Wielki książę. – Pół­szept Gasz­tołda prze­rwał wie­czorną ci­szę.

Ka­zi­mierz po­ło­żył pa­lec na ustach, na­ka­zu­jąc to­wa­rzy­szowi mil­cze­nie. Sie­dzieli tak długo na kul­ba­kach wpa­trzeni w za­chód słońca. Pur­pura i czer­wień prze­gry­wały z fio­le­to­wymi i nie­bie­skimi sza­ro­ściami. Wresz­cie słońce skryło się za ho­ry­zon­tem.

– Ni­g­dzie nie jest tak pięk­nie jak tu­taj – roz­ma­rzył się Ka­zi­mierz.

– Wa­sza Ksią­żęca Mość, po­sel­stwo…

– Tak, wiem. Sam bi­skup Ole­śnicki się po­fa­ty­go­wał – przy­po­mniał so­bie książę. – Nie każmy mu więc cze­kać – do­dał z prze­ką­sem.

Wra­cali drogą roz­świe­tloną po­chod­niami. Gasz­tołd przy­glą­dał się syl­wetce mło­dzieńca. Gdy ten przy­je­chał tu kilka lat temu jako trzy­na­sto­la­tek, wy­dał mu się nie­opie­rzo­nym pi­sklę­ciem, które roz­dzio­bią za­pra­wione w wal­kach ptaki. Te­raz miał przed sobą zde­ter­mi­no­wa­nego mło­dego czło­wieka. A prze­cież to on był jego prawą ręką. Bez niego, Gasz­tołda, Ka­zi­mierz ni­gdy nie wło­żyłby koł­paka wiel­kok­sią­żę­cego. To on to­czył za księ­cia naj­cięż­sze boje. Lecz te­raz in­stynk­tow­nie czuł, że oto Ka­zi­mierz wy­myka mu się z rąk.

– Przed nami za­mek. – Gasz­tołd wstrzy­mał ko­nia.

Za­mek w Wil­nie już z da­leka wy­wie­rał wra­że­nie na każ­dym, kto się do niego zbli­żał. Po wiel­kim po­ża­rze, który stra­wił nie­mal całą starą drew­nianą bu­dowlę, wielki książę Wi­told ka­zał wznieść nową re­zy­den­cję. Spro­wa­dził w tym celu naj­lep­szych bu­dow­ni­czych i nie szczę­dził środ­ków. Za­mek miał być pre­zen­tem dla jego mło­dej żony Ju­lianny, dla któ­rej zu­peł­nie stra­cił głowę, na­ra­ża­jąc się na kpiny i do­cinki swo­ich moż­nych.

Efekt prze­szedł naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia. Wilno otrzy­mało sie­dzibę, któ­rej nie po­wsty­dziłby się ża­den władca. Z daw­nej bu­dowli po­zo­stały je­dy­nie pod­ziemne lo­chy, w któ­rych nie­gdyś Bi­ruta, matka Wi­tolda, ka­płanka pra­daw­nej bo­gini, wró­żyła z krwi zwie­rząt i od­pra­wiała po­gań­skie ry­tu­ały. Przy­naj­mniej po dziś dzień w to wie­rzono.

Za­mek był nie­mym świad­kiem wielu zda­rzeń. I nie­je­den czło­wiek po­zo­sta­wił tu swój trwały ślad.

Ka­zi­mierz czę­sto przy­po­mi­nał so­bie dzień, gdy uj­rzał tę bu­dowlę po raz pierw­szy. Przed oczyma sta­wały mu ob­razy z lat dzie­cię­cych, gdy w Kra­ko­wie ura­dzono, że zo­sta­nie wy­słany w cha­rak­te­rze na­miest­nika na Li­twę. Jego brat Wła­dy­sław miał wąt­pli­wo­ści, ale zaj­mo­wały go wtedy sprawy Wę­gier, a w szcze­gól­no­ści kru­cjata prze­ciw bi­sur­ma­nom. Matka, kró­lowa Zo­fia, z ża­lem roz­sta­wała się z młod­szym sy­nem, w du­chu jed­nak wie­rzyła, że czyni do­brze. Ka­zi­mierz wra­cał prze­cież do kraju swo­ich przod­ków.

Li­twa pach­niała in­no­ścią. To nie był ten świat, który po­znał w Ko­ro­nie. Prze­pastne pusz­cze i drzewa szu­miące tę­skne me­lo­die spra­wiły, że serce Ka­zi­mie­rza za­częło bić w ryt­mie zgod­nym z tu­tej­szą na­turą. Wi­tały go po­ła­cie ziemi tak dzi­kiej, że aż za­pie­rało mu dech w pier­siach. Drogi, nie­liczne i nie tak gę­ste jak w Ko­ro­nie, gdzie­nie­gdzie po­prze­ci­nane były rów­ni­nami. Wsie i mia­steczka roz­rzu­cone tu i ów­dzie, a pola tak uro­dzajne, że na­wet wy­bredni pol­scy pa­no­wie zwra­cali na nie uwagę. Ka­zi­mierz cią­gnął na Li­twę oto­czony dwoma ty­sią­cami ko­pij­ni­ków, słu­żą­cymi, na­jem­ni­kami, ta­bo­rami i wo­zami wy­peł­nio­nymi aż po brzegi. A nade wszystko oto­czony był ma­ło­pol­skimi moż­nymi, z kasz­te­la­nem i sta­ro­stą kra­kow­skim Ja­nem z Czy­żewa na czele.

Po­lacy bali się Li­twy. Kraj ten, dziki i nie­okieł­znany, ko­ja­rzył im się z za­ma­chow­cami, skry­to­bój­cami i zbun­to­wa­nymi bo­ja­rami. Nic dziw­nego, Ka­zi­mierz miał ob­jąć na­miest­nic­two w miej­sce za­mor­do­wa­nego Zyg­munta Kiej­stu­to­wi­cza, brata Wi­tol­do­wego. Kniaź Mi­chał, syn Zyg­munta, do­ma­gał się spra­wie­dli­wo­ści i uka­ra­nia spraw­ców. „Krew za krew”, jego na­wo­ły­wa­nia od­bi­jały się echem po ca­łej Li­twie.

Był on też pierw­szą osobą, która po­wi­tała Ka­zi­mie­rza. Wy­je­chał mu na spo­tka­nie wraz z or­sza­kiem z Grodna. Grzecz­nie i naj­uprzej­miej, jak umiał, po­pro­sił Ka­zi­mie­rza o po­moc w uję­ciu mor­der­ców ojca i od­zy­ska­niu księ­stwa. „To moja oj­co­wi­zna”, wy­szep­tał po­bla­dłymi ustami. Ka­zi­mierz po­pa­trzył na niego prze­ni­kli­wie i wnet zro­zu­miał. W oczach Mi­chała za­lśniły pło­mie­nie i od­tąd jego spoj­rze­nie miało już na za­wsze pło­nąć ży­wym ogniem ze­msty.

Ka­zi­mierz w lot po­jął, że czeka go trudna prze­prawa z mło­dym knia­ziem.

Inni pa­no­wie li­tew­scy byli bar­dziej przy­chyl­nie na­sta­wieni. Na tro­nie wiel­kok­sią­żę­cym chcieli wi­dzieć wła­śnie jego.

Ob­wo­łano go wiel­kim księ­ciem w nocy, w naj­więk­szej ta­jem­nicy przed pa­nami pol­skimi. Li­twini za­śmie­wali się do roz­puku.

– Pa­no­wie pol­scy pier­dzieli pod pie­rzy­nami w naj­lep­sze, a my wy­bra­li­śmy no­wego wiel­kiego księ­cia – po­wie­dział z chi­cho­tem je­den z za­usz­ni­ków Gasz­tołda.

Gdy Po­lacy wresz­cie wy­ło­nili się ze swo­ich kom­nat, było już za późno, aby cof­nąć de­cy­zję.

– Król Pol­ski Wła­dy­sław i bi­skup Ole­śnicki nie zgo­dzą się na ta­kie po­sta­wie­nie sprawy – grzmiał kra­kow­ski kasz­te­lan.

– Ich tu nie ma – za­uwa­żył su­cho Gasz­tołd, wo­je­woda wi­leń­ski. – A Ka­zi­mierz jest. I wła­śnie zo­stał wy­nie­siony do god­no­ści wiel­kok­sią­żę­cej.

Młody wielki książę zwró­cił uwagę na Gasz­tołda. Rzutki i ener­giczny wo­je­woda miał po­ję­cie o wszyst­kich spra­wach, które dla Ka­zi­mie­rza były za­snute mgłą ta­jem­nicy. Znał Li­twi­nów jak nikt inny, wie­dział o po­dzia­łach wśród tu­tej­szych moż­nych, o bo­ja­rach, o za­do­wo­lo­nych i o tych nie­chęt­nych no­wemu władcy.

Czło­wie­kiem naj­bar­dziej nie­chęt­nym był rzecz ja­sna kniaź Mi­chał. Tuż po wy­bo­rze Ka­zi­mie­rza pod osłoną nocy wy­mknął się z Wilna.

Pa­no­wie pol­scy po­na­rze­kali, po­gro­zili, ale mu­sieli ustą­pić. Ka­zi­mierz zo­stał władcą Li­twy. Ob­ra­żony Jan z Czy­żewa po­sta­no­wił za­koń­czyć swoją mi­sję i wró­cił z czę­ścią or­szaku oraz po­zo­sta­łymi pa­nami pol­skimi do Kra­kowa. Chcieli Li­twini wiel­kiego księ­cia, niech go so­bie mają. Zo­ba­czymy, kiedy na ko­la­nach po­pro­szą o po­moc, bo będą im za­gra­żać Krzy­żacy lub mo­skiew­skie wilki, my­śleli Po­lacy.

Te ob­razy z prze­szło­ści czę­sto wra­cały do Ka­zi­mie­rza. Te­raz na­wet czę­ściej niż kie­dy­kol­wiek do­tąd.

Za­ci­snął ręce na kul­bace, a ten gest nie umknął uwa­dze Gasz­tołda.

Przy­szedł czas, aby roz­mó­wić się z po­sel­stwem.

Trę­ba­cze dali sy­gnał. Na dzie­dzińcu wi­leń­skiego zamku za­dud­niły ko­pyta.

Ka­zi­mierz na swym bia­łym ko­niu wtar­gnął ni­czym wi­cher. Po jego bo­kach mknęli dwaj naj­bliżsi dru­ho­wie, to­wa­rzy­sze mło­do­ści, Ści­bor Chełm­ski i Suchta Wo­ło­żyń­ski. Jego cie­nie.

Ści­bor, syn och­mi­strza Pawła Chełm­skiego, pro­mienny, ja­sno­włosy mło­dzie­niec o nieco pulch­nej twa­rzy, którą co chwilę roz­ja­śniał po­godny uśmiech. Skory do żar­tów, im­po­no­wał Ka­zi­mie­rzowi nie­za­chwianą po­godą du­cha. I Suchta, jego zu­pełne prze­ci­wień­stwo. Ciem­no­włosy, śniady na twa­rzy, skryty młody męż­czy­zna, przed­sta­wi­ciel jed­nego z knia­ziow­skich, ale mocno zrusz­czo­nych ro­dów. Jego ob­li­cze, nie­prze­nik­nione i odro­binę me­lan­cho­lijne, skry­wało ta­jem­nicę.

To byli to­wa­rzy­sze, z któ­rymi Ka­zi­mierz prze­pa­dał w li­tew­skich bo­rach, z nimi go­dzi­nami jeź­dził konno po dzi­kich wer­te­pach, po­lo­wał, ką­pał się w oświe­tlo­nych słoń­cem lub bla­skiem księ­życa nur­tach dzie­wi­czych rzek. I żył, przede wszyst­kim żył. Przy nich ni­kogo nie mu­siał uda­wać ani dzie­dzica kró­lew­skiego rodu, ani wiel­kiego księ­cia. Przy nich był sobą.

He­rold do­no­śnym gło­sem za­po­wie­dział na­dej­ście wiel­kiego księ­cia. Wśród zgro­ma­dzo­nych w głów­nej sali au­dien­cyj­nej wi­leń­skiego zamku za­pa­no­wało po­ru­sze­nie. Pa­no­wie li­tew­scy z dumą zer­kali po so­bie, po­sel­stwo pol­skie z pewną nie­chę­cią i znie­cier­pli­wie­niem wy­glą­dało po­ja­wie­nia się li­tew­skiego władcy. Li­twini mru­gali po­ro­zu­mie­waw­czo i po­ka­zy­wali so­bie Po­la­ków. Ge­sty te pol­ska strona rzecz ja­sna do­strze­gła, ale uda­wała, że są jej obo­jętne.

Wielki książę sta­nął na progu. Za­trzy­mał się na mo­ment i zmru­żył oczy.

Po chwili ru­szył na czele swo­jej straży. Lekko wspiął się na pod­wyż­sze­nie i za­siadł na tro­nie wiel­kok­sią­żę­cym. Z nie­zwy­kłą non­sza­lan­cją dał ręką znak, aby po­sło­wie roz­po­częli. Zbi­gniew Ole­śnicki, sto­jący na czele po­sel­stwa, chrząk­nął.

– Dzię­ku­jemy Wa­szej Ksią­żę­cej Mo­ści za przy­ję­cie. I za wy­słu­cha­nie sprawy, z którą tu przy­by­li­śmy. – Umilkł na chwilę, a po­tem kon­ty­nu­ował:

– Przy­by­li­śmy do Wilna wie­dzeni na­dzieją, że Wa­sza Ksią­żęca Mość ze­chce się przy­chy­lić do prośby na­rodu pol­skiego i przyj­mie osie­ro­coną Ko­ronę Kró­le­stwa Pol­skiego. W Bogu Naj­wyż­szym po­kła­dam uf­ność, że sta­niesz się, wielki książę, pro­tek­to­rem i obrońcą nie­szczę­snej Rze­czy­po­spo­li­tej, która po­trze­buje cię te­raz bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek…

Na sali za­pa­no­wała ci­sza. Nieco spe­szony Ole­śnicki cze­kał z nie­cier­pli­wo­ścią na re­ak­cję księ­cia.

Za­raz po­tem wzbu­rzył się, chrząk­nął zna­cząco i za­py­tał:

– Jaką de­cy­zję mam prze­ka­zać na­ro­dowi pol­skiemu, wielki książę?

Ka­zi­mierz się za­wa­hał.

– Je­stem za­szczy­cony, mo­ści bi­sku­pie, pro­po­zy­cją ob­ję­cia tronu pol­skiego. I rów­nie za­szczy­cony je­stem, mo­gąc go­ścić tak zna­mie­ni­tych mę­żów stanu. – Po­wiódł wzro­kiem po twa­rzach Po­la­ków.

Znie­cier­pli­wie­nie Ole­śnic­kiego ro­sło.

– A za­tem, pa­nie, ja­kiej od­po­wie­dzi nam udzie­lisz?

– Je­dy­nej moż­li­wej, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści. Za­nim jed­nak ją ogło­szę, mu­simy za­cze­kać.

– Za­cze­kać? – zdu­miał się nie­po­mier­nie Ole­śnicki. – Jak to za­cze­kać? Na kogo? Lub też na co? Je­żeli mogę za­py­tać.

Ka­zi­mierz ra­czył ła­ska­wie wy­tłu­ma­czyć:

– Wy­sła­łem lu­dzi, aby po­twier­dzili śmierć mo­jego brata Wła­dy­sława.

Szmer prze­szedł po sali. Ole­śnicki aż na­brał po­wie­trza.

– Wielki książę, racz za­uwa­żyć, że śmierć ta zo­stała już po­twier­dzona. Po­sel­stwo we­nec­kie, które…

Ka­zi­mierz prze­rwał gwał­tow­nie:

– Żad­nych do­wo­dów śmierci mego brata mi nie przed­sta­wiono. Nie będę więc dzia­łał po­chop­nie.

Ole­śnicki za­ci­snął pię­ści. Za­raz je jed­nak roz­luź­nił, jakby za­uwa­żył, że ten gest mógł przy­kuć uwagę osób ze­bra­nych.

– Nie będę dzia­łać po­chop­nie… – po­wtó­rzył z upo­rem Ka­zi­mierz.

– Po­chop­nie? Gdy Rzecz­po­spo­lita przez tak długi czas po­zba­wiona jest opieki władcy?!

– O ile mnie pa­mięć nie myli, przez ostat­nie lata mój brat prze­by­wał na Wę­grzech, po­zo­sta­wia­jąc Rzecz­po­spo­litą pod wa­szą pie­czą, mo­ści bi­sku­pie. O braku opieki nad kra­jem mowy być za­tem nie może, prawda?

Kilka po­je­dyn­czych śmie­chów prze­rwało ci­szę na sali. Am­bi­cje bi­skupa znane były w ca­łym świe­cie.

Ole­śnicki z tru­dem ukrył za­że­no­wa­nie.

– I to jest osta­teczna od­po­wiedź, wielki książę?

– Osta­teczna – po­twier­dził Ka­zi­mierz.

Źre­nice Ole­śnic­kiego się roz­sze­rzyły i wpa­try­wał się upar­cie w mło­dego władcę.

– Chciał­bym roz­mó­wić się z Wa­szą Ksią­żęcą Mo­ścią na osob­no­ści.

Ka­zi­mierz znów się za­wa­hał.

– Do­brze – zgo­dził się po chwili, a po­tem zwró­cił się szybko do jed­nego ze swych sług: – Za­pro­wadź na­szego dro­giego go­ścia do sali my­śliw­skiej.

Sługa, cały w ukło­nach, wska­zał przej­ście.

– A pa­nom dzię­kuję za przy­by­cie i ży­czę spo­koj­nej drogi po­wrot­nej. – Wielki książę po­wstał i wy­szedł w oto­cze­niu swo­ich dwo­rzan, od­pro­wa­dzany zdu­mio­nymi spoj­rze­niami pa­nów pol­skich.

Ole­śnicki rzą­dził Rze­czą­po­spo­litą.

I nie było w tym zda­niu choćby cie­nia prze­sady. Za­czął rzą­dzić jesz­cze za ży­cia Ja­giełły. Stary król po­woli opa­dał z sił, ale przede wszyst­kim stę­piały jego umie­jęt­no­ści przy­wód­cze. Po­zwa­lał się ła­jać Ole­śnic­kiemu pu­blicz­nie i do­pro­wa­dzać się do pła­czu. Nie zo­stał ani ślad po zde­cy­do­wa­niu i ener­gii, któ­rymi Ja­giełło kie­dyś się wy­róż­niał. Bi­skup Ole­śnicki miał zaś we­rwy za trzech. Po­sta­no­wił wy­ro­bić so­bie po­zy­cję, ja­kiej nie miał nikt inny przed­tem. Ob­jął ku­ra­telę nad ma­ło­let­nimi sy­nami Ja­giełły i za­mie­rzał so­bie wy­cho­wać przy­szłego króla. Od po­czątku dbał o wy­kształ­ce­nie mło­dego Wła­dy­sława. Chło­piec był in­te­li­gentny, opa­no­wany i da­wał sobą kie­ro­wać. Przy odro­bi­nie szczę­ścia mógł zo­stać po­tul­nym władcą, chęt­nym do re­ali­zo­wa­nia po­sta­no­wień swo­jego men­tora. Lecz wtedy zi­ścił się naj­strasz­liw­szy kosz­mar. Warna! Na­gła śmierć Wła­dy­sława prze­kre­śliła wszyst­kie plany bi­skupa; spra­wiła, że Ole­śnicki mu­siał roz­po­cząć swoje dzieło na nowo.

On po klę­sce pod Warną stra­cił naj­wię­cej. Tron opu­sto­szał, trzeba go było ob­sa­dzić na nowo. Ole­śnicki bo­lał nad stratą mło­dego króla, ale jesz­cze bar­dziej nad wła­snym lo­sem.

Z miej­sca roz­po­czął po­szu­ki­wa­nia no­wego władcy. Słał li­sty, ra­dził się swo­ich lu­dzi i za każ­dym ra­zem wra­cał do punktu wyj­ścia.

Kan­dy­da­tów było co naj­mniej trzech.

Fry­de­ryka Ho­hen­zol­lerna trak­to­wał jak zło ko­nieczne. Był to książę, któ­rego można ob­sa­dzić w osta­tecz­no­ści.

Bo­le­sław Ma­zo­wiecki zda­wał się roz­sąd­nym wy­bo­rem. Piast! Ide­al­nie pa­so­wałby do roli po­tul­nego władcy.

Trze­cim kan­dy­da­tem był Ka­zi­mierz. Hardy, nie­ugięty Ka­zi­mierz! Ole­śnicki przy­po­mniał so­bie, jak krnąbr­nym uczniem był młody kró­le­wicz. Se­ple­nił i nie po­tra­fił pięk­nie ka­li­gra­fo­wać. Na­uka w ogóle go nie in­te­re­so­wała, dbał je­dy­nie o łowy, na które się wy­my­kał, kiedy tylko nada­rzyła się oka­zja. I o zwie­rzęta, w szcze­gól­no­ści ptaki. Te cał­ko­wi­cie po­chła­niały jego uwagę. Ole­śnicki z po­li­to­wa­niem ki­wał głową nad chłop­cem, pewny, że nic z niego nie bę­dzie.

I na­gle uzmy­sło­wił so­bie, że ten oto zbun­to­wany kró­le­wicz miałby zo­stać kró­lem Pol­ski, władcą naj­ja­śniej­szej Rze­czy­po­spo­li­tej! A on miałby wło­żyć na jego skro­nie ko­ronę Pia­stów! Ta myśl prze­ra­ziła go do szpiku ko­ści. Ka­zi­mie­rzem nie da się rzą­dzić! On, Ole­śnicki, znaj­dzie się na stra­co­nej po­zy­cji. Prze­gra wszystko, co z tak wiel­kim tru­dem osią­gnął!

Ta myśl, myśl o po­rażce, o upadku wiel­kiego dzieła jego ży­cia, na­wie­dzała go co rusz i w dzień, i w nocy. Za dnia za­snu­wała sło­neczne niebo cięż­kimi ko­ta­rami chmur, nocą nie po­zwa­lała za­snąć, ni­czym zmora, która przy­siadł­szy nie­szczę­śni­kowi na pier­siach, dusi go bez­li­to­śnie.

Wie­dział, że musi się roz­mó­wić z Ka­zi­mie­rzem. Że od tej roz­mowy za­leży jego przy­szłość, przy­szłość ca­łej Rze­czy­po­spo­li­tej i ca­łego świata, który znał.

Sta­nęli na­prze­ciw sie­bie jak dwaj prze­ciw­nicy, któ­rzy czują, że walki nie spo­sób już od­kła­dać na póź­niej. Pro­mie­nie wkra­da­jące się po­przez wi­traże w oknach two­rzyły oso­bliwą grę re­flek­sów. Ka­zi­mierz sta­nął w ską­pa­nej świa­tłem ja­śniej­szej czę­ści sali, Ole­śnicki zna­lazł się w tej spo­wi­tej cie­niem.

– Drogi bi­sku­pie, ze­chciej spo­cząć. – Ka­zi­mierz wy­si­lił się na ła­ska­wość, czy­niąc przy­tyk do wieku wie­leb­nego.

– Dzię­kuję, Wa­sza Ksią­żęca Mość, po­stoję – od­pa­ro­wał prędko Ole­śnicki.

Ka­zi­mierz pa­mię­tał, że bi­skup nie­gdyś do­pro­wa­dził jego ojca do łez. Te­raz on, wielki książę, za­siadł na pod­wyż­sze­niu, pa­trząc na swego roz­mówcę z góry.

– Ko­rona pol­ska to wielki ho­nor dla każ­dego władcy. – Ole­śnicki ostroż­nie do­bie­rał słowa.

– Nie prze­czę, mo­ści bi­sku­pie.

– Od­mowa jej przy­ję­cia by­łaby ob­razą ma­je­statu naj­ja­śniej­szej.

– Nie twier­dzę, że jej nie przyjmę. Czas ku temu nie­od­po­wiedni… Roz­są­dek i do­bro ro­dziny pod­po­wia­dają, że cze­kać po­wi­nie­nem na po­twier­dze­nie śmierci brata…

Ole­śnicki wpa­try­wał się w niego uważ­nie.

– Wa­sza Wy­so­kość, zro­zum­cie, pro­szę, nie ma osoby, która bo­la­łaby bar­dziej nad utratą mło­dego króla niż ja… Ja, który wy­cho­wy­wa­łem go ni­czym oj­ciec…

Ka­zi­mierz się wzdry­gnął. Tak, bi­skup fa­wo­ry­zo­wał jego brata Wła­dy­sława od naj­młod­szych lat. A o niego nie dbał ani tro­chę.

Ole­śnicki jakby zro­zu­miał sens swo­ich słów.

– To bo­le­sna, ale nie­od­wra­calna strata. Gdy­byś przy­jął pol­ską ko­ronę, pa­nie, na­miest­nic­two Li­twy przy­pa­dłoby w udziale księ­ciu Mi­cha­łowi…

Do tego zmie­rzał! Ka­zi­mierz ścią­gnął brwi. Już za­czął dzie­lić i rzą­dzić…

– Tron pol­ski nie może po­zo­stać pu­sty… – rzekł Ole­śnicki na ko­niec.

Ka­zi­mierz mil­czał do­brą chwilę, wresz­cie po­chy­lił się i wy­szep­tał prze­ni­kli­wym gło­sem:

– I pu­sty nie po­zo­sta­nie… Ale je­śli ktoś ze­chce na nim za­siąść bez mo­jej wie­dzy i zgody, bę­dzie się mu­siał li­czyć z po­waż­nymi kon­se­kwen­cjami… – wy­szep­tał prze­ni­kli­wie.

Ole­śnicki po­jął w lot. To nie był stary, ste­rany la­tami Ja­giełło, to był młody, hardy władca. Po­my­lił się co do jego osoby, To wie­dział już na pewno.

– Ro­zu­miem, Wa­sza Ksią­żęca Mość… Racz cho­ciaż za­sta­no­wić się nad oso­bami w twoim oto­cze­niu, czy ich obec­ność jest nie­zbędna…

„Bę­dzie mnie te­raz po­uczał”, my­ślał go­rącz­kowo Ka­zi­mierz. „Gasz­tołd mu nie w smak…”

– Twoja przy­jaźń z knia­ziem Wo­ło­żyń­skim, osobą nie­wia­do­mego po­cho­dze­nia…

„A… o niego cho­dzi… Te­raz przy­ja­ciół chce mi do­bie­rać… i w ten spo­sób zy­skać nade mną kon­trolę…” my­śli mło­dego czło­wieka krą­żyły nie­spo­koj­nie.

– Dal­sza roz­mowa jest zbędna, mo­ści bi­sku­pie. – Wielki książę wstał – Po­zna­łeś moje zda­nie w tej spra­wie…

– Aż za do­brze – mruk­nął Ole­śnicki, a za­raz po­tem gło­śno po­że­gnał księ­cia i skło­nił się sztywno.

Ole­śnicki nie był je­dy­nym czło­wie­kiem, który przy­glą­dał się po­czy­na­niom wiel­kiego księ­cia. Z naj­czar­niej­szych mro­ków hi­sto­rii wy­ła­niała się pewna, jakże róż­niąca się od bi­skupa osoba. Czło­wiek, któ­rego in­trygi ob­ro­sły już le­gendą – stryj Bo­le­sław, ro­dzony brat Ja­giełły, znany też przed swoim chrztem jako Świ­dry­giełło.

Jego po­ja­wie­nie się za­wsze wró­żyło kło­poty. Jedni ma­gnaci li­tew­scy go nie­na­wi­dzili, inni wcho­dzili z nim w so­ju­sze, ale nie­prze­wi­dy­walny cha­rak­ter księ­cia spra­wiał, że na ta­kim przy­mie­rzu wię­cej można było stra­cić, niż zy­skać.

Nie­spo­kojny duch, czarna owca ro­dziny, po­ja­wiał się znie­nacka, a jego za­miary za­wsze były spo­wite aurą ta­jem­nicy. Ka­zi­mierz zdą­żył go już nieco po­znać. Wie­dział, że Bo­le­sław, kiedy aku­rat mu się to po­do­bało, po­tra­fił wspie­rać ojca, a in­nym ra­zem, gdy było mu z Ja­giełłą nie po dro­dze, bez żalu wię­ził brata.

Tym ra­zem sprawy po­to­czyły się po­dob­nie. Świ­dry­giełło bacz­nie ob­ser­wo­wał bra­tanka. Na pewno przy na­ocz­nych spo­tka­niach ba­dał rysy jego twa­rzy. Tyle się prze­cież na­słu­chał o nie­wier­no­ści kró­lo­wej. Ale te oglę­dziny naj­wy­raź­niej go za­do­wa­lały. Wszystko wska­zy­wało na to, że chło­pak mu się po­do­bał. Nie­ugięty, uparty, hardy, a do tego za­pa­lony my­śliwy i wiel­bi­ciel pta­ków. Świ­dry­giełło przy­wiózł mu ptac­two dwóch ga­tun­ków, ży­ją­cych tylko na da­le­kiej pół­nocy. I cho­ciaż na­dworny znawca pta­ków twier­dził, że przy­wie­zione okazy na pewno nie wy­wo­dzą się z krain pół­noc­nych, Ka­zi­mierz był za­chwy­cony pre­zen­tem i ocho­czo go przy­jął.

Nie tylko ta­kie po­darki stryj ofia­ro­wał. Dwu­krot­nie ostrzegł go też przed za­ma­chami pla­no­wa­nymi przez lu­dzi knia­zia Mi­chała. Ostrze­że­nia te ura­to­wały mło­demu władcy ży­cie.

Świ­dry­giełło nie zno­sił Mi­chała, bo ten był sy­nem Zyg­munta Kiej­stu­to­wi­cza, jego ku­zyna. A Zyg­munt bra­tem znie­na­wi­dzo­nego Wi­tolda. Świ­dry­giełło ni­czego na świe­cie nie pra­gnął bar­dziej niż śmierci wszyst­kich po­tom­ków Kiej­stuta. Po­dobno opła­cił na­wet starą wiedźmę, która ca­łymi wie­czo­rami od­pra­wiała ta­jemne ry­tu­ały w tejże in­ten­cji. Miał ode­tchnąć z ulgą, gdy ostatni Kiej­stu­to­wicz opu­ści w końcu ten świat. I czy­nił wszystko, aby to osią­gnąć.

Po­pie­ra­nie bra­tanka przy­cho­dziło mu więc z ła­two­ścią. Tego wie­czoru wy­ło­nił się z jed­nego z ta­jem­nych przejść na zamku w Wil­nie. Służba prędko po­spie­szyła po­in­for­mo­wać Ka­zi­mie­rza, kto pra­gnie się z nim wi­dzieć.

Ka­zi­mierz za­wsze wi­tał stryja z pewną dozą cie­ka­wo­ści, ale też z nie­po­ko­jem.

Świ­dry­giełło zlu­stro­wał syl­wetkę mło­dego kró­le­wi­cza.

– Zmęż­nia­łeś, chłop­cze.

W oczach stryja Ka­zi­mierz do­strzegł uzna­nie.

– To do­brze. Bo tam, do­kąd cię za­bie­ram, mę­stwo jest naj­waż­niej­sze.

– A do­kąd się wy­bie­ramy? – Wielki książę był wy­raź­nie za­sko­czony.

– Nad Świętą Rzekę.

– Te­raz? O tej po­rze? Nie zdą­żymy przed nocą…

– Noc sprzyja od­waż­nym.

Ka­zi­mierz się za­wa­hał. Nie ta­kiej od­po­wie­dzi ocze­ki­wał. Stryj sta­no­wił za­gadkę, ale po­sia­dał dużą wie­dzę. A Ka­zi­mie­rzowi wciąż bra­ko­wało do­świad­cze­nia. Nie chciał być tylko jar­marczną za­bawką w spo­rach ma­gna­tów li­tew­skich.

– Jedźmy więc – zgo­dził się ocho­czo.

Na twa­rzy sta­rego lisa Świ­dry­giełły za­kwitł uśmiech.

– Ru­szajmy – pod­chwy­cił ener­gicz­nie. – Nie dajmy na sie­bie cze­kać.

Ka­zi­mie­rza tra­wiła cie­ka­wość. Kto też mógł ich wy­cze­ki­wać? Ale stryj uśmie­chał się ta­jem­ni­czo i ani my­ślał zdra­dzić celu po­dróży. Ka­zi­mierz wes­tchnął więc roz­cza­ro­wany. Po­znał Bo­le­sława na tyle, aby wie­dzieć, że dal­sze wy­py­ty­wa­nie nie ma sensu. Je­chali, mil­cząc, w oto­cze­niu kil­ku­na­stu zbroj­nych za­bra­nych z zamku. Zmierz­chało już, lecz Bo­le­sław świet­nie znał drogę i ja­dący za nim byli prze­ko­nani, że na­wet z za­wią­za­nymi oczami po­pro­wa­dziłby ich, gdzie trzeba. W pew­nym mo­men­cie dał znak ręką i zwol­nił. Inni do­sto­so­wali tempo. Droga wio­dła przez mięk­kie za­ro­śla. Mu­sieli być bli­sko rzeki, skąd do­cho­dziły zna­jome od­głosy cy­kad. Ka­zi­mie­rzowi zda­wało się, że wi­dzi mię­dzy drze­wami po­ły­sku­jące na wo­dzie świa­tło.

– Z koni! – na­ka­zał mięk­kim szep­tem Świ­dry­giełło.

Wszy­scy zsie­dli i ru­szyli za swoim prze­wod­ni­kiem. Nie­ba­wem ich oczom uka­zała się Święta Rzeka. Była dumą wszyst­kich Li­twi­nów. Za dnia wy­glą­dała pięk­nie i ma­je­sta­tycz­nie, nocą ubie­rała się w ta­jem­ni­cze i zja­wi­skowe barwy.

Ka­zi­mierz sta­nął jak wryty, bo urzekł go ten nie­zwy­kły ob­raz, który się przed nim roz­po­ście­rał. Nie­mal na sa­mym środku rzeki znaj­do­wała się łódź oświe­tlona bla­skiem po­chodni. Przy brzegu ko­twi­czyła mniej­sza łódź, przy któ­rej cze­kali pa­choł­ko­wie z po­chod­niami.

– Pły­niemy – roz­ka­zał Bo­le­sław i zwin­nie wsko­czył na po­kład. Prze­jął z rąk pa­chołka po­chod­nię i ski­nął po­na­gla­jąco na Ka­zi­mie­rza.

Ten za­wa­hał się przez chwilę, ale ru­szył śla­dem stryja.

In­try­go­wała go ta łódź, która ma­ja­czyła w od­dali w sa­mym sercu rzeki. Ogar­nęły go jed­nak dziwne wąt­pli­wo­ści. Wy­tę­żył wzrok i wresz­cie do­strzegł w po­bliżu zna­jome pro­porce. Na bia­łym tle, słabo wi­docz­nym przy mi­go­czą­cym świe­tle po­chodni, wid­niał czarny krzyż. Ka­zi­mierz po­czuł, że krew gwał­tow­nie pul­suje mu w ży­łach.

– Nie mó­wi­łeś, że pły­niemy do Krzy­ża­ków – po­wie­dział zimno do stryja.

– Nie py­ta­łeś – od­parł prze­kor­nie Świ­dry­giełło.

– Mo­żemy jesz­cze za­wró­cić.

– Mo­żemy. Ale je­śli raz za­wró­cisz z ob­ra­nej drogi, za­wsze już bę­dziesz za­wra­cać.

– Im nie można ufać – rzekł z upo­rem Ka­zi­mierz.

– A komu można? – Świ­dry­giełło wzru­szył ra­mio­nami, a po chwili cią­gnął z głę­bo­kim prze­ko­na­niem:

– Wciąż my­ślisz jak Po­lak, a mu­sisz my­śleć jak Li­twin. In­te­resy Li­twy nie za­wsze wiodą nas tymi sa­mymi dro­gami co in­te­resy Ko­rony. Pa­mię­taj o tym. Twój oj­ciec za­wsze miał z tym pro­blem. Je­żeli zo­sta­niesz kró­lem Pol­ski, bę­dziesz dźwi­gał ten sam cię­żar co on. Bę­dziesz miał dwie oj­czy­zny. I twoje serce za każ­dym ra­zem bę­dzie mu­siało wy­bie­rać. Ale do­póki je­steś tylko wiel­kim księ­ciem, po­wi­nie­neś się za­cho­wy­wać, jak na władcę Li­twy przy­stało. I ko­niecz­nie na­ucz się roz­ma­wiać z Krzy­ża­kami. Ni­gdy nie bę­dziesz wie­dzieć, co robi lis, je­śli nie zaj­rzysz do jego nory.

Bo­le­sław za­milkł rap­tow­nie, bo zbli­żali się do krzy­żac­kiej ło­dzi. Gdy już do­tarli do celu, Ka­zi­mierz zer­k­nął na twa­rze człon­ków za­łogi. Prze­wa­żali w niej pru­scy pa­choł­ko­wie o sil­nych, mu­sku­lar­nych bar­kach i twa­rzach nie­wy­ra­ża­ją­cych ni­czego. Na­wy­kli do słu­cha­nia roz­ka­zów, czę­sto sta­no­wią­cych o ży­ciu i śmierci in­nych lu­dzi. Młody kró­le­wicz z za­in­te­re­so­wa­niem śle­dził ich ru­chy, zwinne i sprę­ży­ste, gdy po­ma­gali im wspiąć się na po­kład.

Ale naj­więk­szą cie­ka­wość wzbu­dzili w nim sami ry­ce­rze za­konni. Ich zbroje po­ły­sku­jące w bla­sku mi­go­tli­wego świa­tła, dłu­gie płasz­cze i wy­ra­biane rę­ko­je­ści mie­czy.

Sam wielki mistrz Kon­rad sie­dział na ła­wie wy­ście­ła­nej suk­nem. Twarz miał ra­czej prze­ciętną, o głę­boko osa­dzo­nych czar­nych oczach, które wbił te­raz mocno w Ka­zi­mie­rza, jakby chciał go nimi prze­wier­cić na wskroś. Jego kru­czo­czarna broda – nie­opró­szona ani krztą si­wi­zny, choć na jego skro­niach błysz­czały już pierw­sze srebrne pa­sma – przy­wo­dziła na myśl dra­pież­nika. Syl­wetka, tro­chę po­chy­lona, wciąż świad­czyła o spraw­no­ści. Po jego pra­wej i le­wej stro­nie stało dwóch męż­czyzn. Ten po pra­wicy ry­sami twa­rzy przy­po­mi­nał wiel­kiego mi­strza. Był jed­nak młod­szy, a jego po­stawa wska­zy­wała na ener­gicz­niej­szą i sil­niej­szą na­turę. W jego oczach kryło się zaś coś nie­na­zwa­nego i zło­wro­giego, a na twa­rzy, dość przy­stoj­nej i po­kry­tej lek­kim za­ro­stem, ma­lo­wała się ni­czym nie­skrę­po­wana duma.

Ka­zi­mierz do­my­ślił się, że to Lu­dwik, bra­ta­nek wiel­kiego mi­strza.

Trzeci z Krzy­ża­ków, rów­nież o mu­sku­lar­nej syl­wetce i har­mo­nij­nych ry­sach twa­rzy, przy­glą­dał się mło­demu księ­ciu z iro­nicz­nym uśmie­chem. W jego oczach cza­iła się ogromna cie­ka­wość. Tym ry­ce­rzem mu­siał być Hen­ryk von Plauen.

Ka­zi­mierz zmarsz­czył czoło, gdy tak się przy­glą­dał ich syl­wet­kom. Wie­dział, że do za­konu przyj­mo­wano tylko po­staw­nych, wy­so­kich, mu­sku­lar­nych męż­czyzn. Ko­muś, kto nie speł­niał tych kry­te­riów, trudno było się stać bra­tem ry­ce­rzem. Choć oczy­wi­ście za pie­nią­dze wszystko dało się uzy­skać… Krzy­żacy byli bar­dzo pa­zerni na pie­nią­dze, zwłasz­cza że po Grun­wal­dzie ich za­soby znacz­nie ze­szczu­plały. Ka­zi­mierz po­czuł się nie­swojo, wi­dząc te dumne twa­rze pew­nych swego Krzy­ża­ków. Ale Bo­le­sław nie stra­cił we­rwy. Nie pierw­szy raz sta­wał oko w oko z owym wro­giem i czuł, że nie jest to raz ostatni.

Pa­trząc śmiało na wiel­kiego mi­strza, po­wie­dział ze sta­now­czo­ścią w gło­sie:

– Wi­taj, Kon­ra­dzie, już czas, abyś do­wie­dział się, jaka przy­szłość czeka na­sze pań­stwa.

Krzy­żacki pro­po­rzec za­ło­po­tał pod wpły­wem na­głego po­dmu­chu wia­tru.

Kraty, wszę­dzie kraty.

Loch, obrzy­dliwy, śmier­dzący loch, który po­zba­wiał go tchu. Stąd nie ma ucieczki.

Zna­jome po­pi­ski­wa­nie. Znów szczury wy­cho­dzą na żer.

Ze­rwał się ze snu. Dy­szał ciężko, pró­bu­jąc wy­ba­dać, czy leży na po­sła­niu, czy też może wciąż jest w upior­nym lo­chu. I po chwili zro­zu­miał, że znaj­duje się w kom­na­cie.

Ale sen o ta­jem­ni­czym lo­chu nie opusz­czał knia­zia Mi­chała od wielu nocy. I za każ­dym ra­zem prze­ra­żał go co­raz bar­dziej. Bu­dził się mo­kry od potu, wy­lęk­niony, nie­pewny swo­jej przy­szło­ści. Ni­g­dzie nie czuł się bez­pieczny, na­wet tu, na Ma­zow­szu, gdzie zbroj­nym wspar­ciem ob­da­rzyli go obaj szwa­gro­wie – dawny i obecny. Jak długo mógł się jed­nak ukry­wać przed Ka­zi­mie­rzem i po­zo­sta­wać na ła­sce ob­cych lu­dzi? Nie­ja­sne prze­czu­cie pod­po­wia­dało mu, że ma przed sobą ty­go­dnie, mie­siące, naj­wy­żej parę lat. Gdyby Ka­zi­mierz zo­stał kró­lem Pol­ski, ob­jął tron po bra­cie, to może dla niego, Mi­chała, by­łaby szansa na koł­pak wiel­kok­sią­żęcy. Ten po stryju i ojcu. Praw­nie mu się na­le­żący.

Serce za­biło mu gwał­tow­nie. Wcią­gnął w noz­drza za­pach nocy.

Wstał z łoża po­kry­tego mięk­kimi fu­trami i pod­szedł do okna. Uchy­lił ciężką okien­nicę, po­zwa­la­jąc, by nocny chłód wziął go w swoje ob­ję­cia.

Nie podda się ła­two Ka­zi­mie­rzowi. Nie jest uzur­pa­to­rem, jak ma­wiają inni. Jest wiel­kim księ­ciem Li­twy. Niech syn Ja­giełły o tym pa­mięta. I w dzień, i w nocy.

Ktoś zbli­żył się do knia­zia Mi­chała nie­mal bez­sze­lest­nie. De­li­katne ko­biece ra­miona oplo­tły jego tu­łów. Te­raz zro­zu­miał, że chłód nocy zbu­dził Ka­ta­rzynę. Drgnął, gdy za­częła błą­dzić pal­cami po jego ciele. Księż­niczka ma­zo­wiecka. Córka swo­jego ojca! Am­bitna, wład­cza, nie­po­korna. Nie­na­sy­cona w swych na­mięt­no­ściach. Lę­kał się, że może paść ich ofiarą, że nie spro­sta jej żą­dzom. Do­sko­nale ro­zu­miała jego ciało. Wy­czu­wała jego po­trzeby, speł­niała je na­tych­miast. Róż­niła się od jego pierw­szej żony pod każ­dym wzglę­dem, a prze­cież łą­czyło je po­kre­wień­stwo. Obie były księż­nicz­kami ma­zo­wiec­kimi. Wspo­mnie­nie ete­rycz­nej, kru­chej Eu­fe­mii przy­wo­łało także inne ob­razy z prze­szło­ści. Dzień, w któ­rym brali ślub w ka­plicy wi­leń­skiej. Za­do­wo­lone ob­li­cze ojca, Zyg­munta Kiej­stu­to­wi­cza, brata Wi­tol­do­wego. Przy­mie­rze Li­twy i Ma­zow­sza. A dziś Li­twa jest u progu wojny z Ma­zow­szem, wsie płoną, lu­dzie go prze­kli­nają. Bo uciekł ni­czym tchórz, on, uzur­pa­tor z Wilna, i pod­bu­rza pa­nów Ma­zow­sza do walki z Ka­zi­mie­rzem…

Usta Ka­ta­rzyny spra­wiły, że te my­śli nieco zbla­dły. Przy­lgnęła do niego cała, szybko spra­wiła, że jej za­pra­gnął. Tak… pra­gnął jej nie­mal tak samo jak po­wrotu do Wilna… Po­cią­gnęła go na łoże, niech choć na chwilę za­po­mni i za­traci się w mi­ło­ści. Roz­pa­liła wszyst­kie jego zmy­sły, na­mięt­no­ścią za­stą­piła tę­sk­notę. Ścią­gnął z sie­bie ko­szulę i opadł na żonę. W unie­sie­niu oplo­tła go udami. Jego ru­chy w niej sta­wały się co­raz szyb­sze, miały w so­bie coś z dzi­kiego zwie­rzę­cia, które za bar­dzo pra­gnie żyć. Uno­siła bio­dra, chcąc do­trzy­mać mu tempa. Niech ten mi­ło­sny po­ryw zmyje z niego wszyst­kie tro­ski. Niech cho­ciaż raz bę­dzie wolny. Ko­lejne pchnię­cie i jesz­cze jedno. Wiła się pod nim i ję­czała. Wkrótce on także jęk­nął głu­cho i opadł na po­sła­nie obok niej.

Dy­szeli ciężko, nie wi­dząc swych twa­rzy w mroku, lecz ich od­de­chy się splo­tły i wy­peł­niły całą kom­natę. Ujął wresz­cie jej dłoń i przy­ci­snął do ust. W tych trud­nych cza­sach była dla niego opar­ciem. Wal­czyła o li­tew­ski tron rów­nie mocno co on sam, a może na­wet moc­niej. Wes­tchnął. Oto chwila za­po­mnie­nia prze­mi­nęła bez­pow­rot­nie, a on znów był wy­gna­nym knia­ziem Mi­cha­łem. Po­zba­wio­nym tronu.

Znów był ni­kim.

Dziel i rządź. To je­dyna prawda dzie­jowa, którą wszy­scy znali. Znał ją i Ka­zi­mierz. Gdy przy­je­chał na Li­twę, był nie­opie­rzo­nym pi­sklę­ciem. Mu­siał po­le­gać na opiece wszech­po­tęż­nego Gasz­tołda, wo­je­wody wi­leń­skiego. Ale sam nie wie­dział, kiedy uwol­nił się spod jego opieki. I uczył się, przede wszyst­kim cały czas się uczył.

Sta­rał się na­rzu­cać bo­ja­rom li­tew­skim swoją wolę. Po­ta­jem­nie zbie­rał i wy­ko­rzy­sty­wał in­for­ma­cje o ich wa­śniach, wza­jem­nych za­tar­gach i pro­ble­mach. Suchta spie­szył mu z po­mocą, słu­żył po­uf­nymi wia­do­mo­ściami o każ­dym z ro­dów.

Ka­zi­mierz lu­bił ude­rzać w tych, któ­rzy wy­da­wali mu się zbyt har­dzi lub nie­za­leżni. Po­tra­fił przy róż­nych oka­zjach od­bie­rać im ma­jęt­no­ści. Albo prze­no­sić w zu­peł­nie nową dziel­nicę. Od­ma­wiać ich sy­nom praw do dzie­dzi­cze­nia oj­cow­skich urzę­dów i dóbr.

Świ­dry­giełło rów­nież dużo mu po­mógł. Dzięki stry­jowi wielki książę po­ro­zu­miał się z wiel­kim mi­strzem. Był te­raz w sta­nie wpły­wać na Krzy­ża­ków. Zresztą nie sta­no­wiło to wcale du­żego pro­blemu. Kon­rad nie był czło­wie­kiem czynu ani na­wet wo­jow­ni­kiem. Taki wnio­sek Ka­zi­mierz wy­snuł z krót­kiej roz­mowy na Świę­tej Rzece. O Lu­dwiku nie umiał so­bie wy­ro­bić zda­nia, ale in­stynk­tow­nie czuł, że mogą z nim być kło­poty. Po­dob­nie jak z mło­dym Hen­ry­kiem von Plau­enem. Hen­ryk był za­gadką. Nie­mniej jed­nak do­póki Kon­rad pia­sto­wał urząd wiel­kiego mi­strza, Ka­zi­mierz czuł, że może wy­ko­rzy­stać za­kon do swo­ich ce­lów.

Po­lacy do­star­czali mu znacz­nie wię­cej po­wo­dów do zmar­twień. Wie­dział do­sko­nale o wa­śniach mię­dzy Małą a Wielką Pol­ską. Ma­ło­po­la­nie już te­raz ma­rzyli, aby wcie­lić Li­twę do Ko­rony. Ten te­mat wy­pły­wał wie­lo­krot­nie pod­czas roz­mów z Suchtą.

– Nie po­zwo­lisz prze­cież na to, pa­nie, aby Li­twa stała się czę­ścią Ko­rony – mar­twił się Suchta.

– Wiesz do­brze, że ni­gdy się na to nie zgo­dzę – od­po­wia­dał mu za każ­dym ra­zem Ka­zi­mierz.

Suchta wpa­try­wał się w niego uważ­nie swo­imi ciem­nymi oczami. Młody kró­le­wicz przy­glą­dał się jego pięk­nej twa­rzy. Jego nie­na­gan­nym ma­nie­rom. Suchta zda­wał się cho­dzącą ta­jem­nicą, ale był też naj­bliż­szym dru­hem Ka­zi­mie­rza. Od mo­mentu przy­jazdu na Li­twę po­zo­sta­wali nie­roz­łączni. Czę­sto na swoje wy­prawy za­bie­rali jesz­cze młod­szego brata Wo­ło­żyń­skiego. Ale na naj­bar­dziej sa­motne wy­pady Ka­zi­mierz za­bie­rał tylko Suchtę i Ści­bora. Te krót­kie chwile z dala od dworu sta­no­wiły wielką ra­dość dla Ka­zi­mie­rza.

– To, że Li­twa jest od­dziel­nym księ­stwem, jest na rękę także mnie – tłu­ma­czył przy­ja­cie­lowi. – To wzmac­nia moją po­zy­cję w roz­mo­wach z pol­skimi pa­nami – po­wta­rzał.

Pa­nów pol­skich ani nie znał, ani nie ro­zu­miał. Byli mu zu­peł­nie obcy. Wy­je­chał z kraju, gdy był dziec­kiem, więc te­raz próżno było ocze­ki­wać, że bę­dzie miał o czym­kol­wiek po­ję­cie. Ma­ło­po­la­nami rzą­dził Ole­śnicki, który po­tra­fił się oka­zać trud­nym prze­ciw­ni­kiem. Ka­zi­mierz mu­siał się zwró­cić ku Wiel­ko­pol­sce. To tam na­le­żało szu­kać so­jusz­ni­ków. Oczy­wi­ście był też obóz matki, wspie­ra­jący go ze wszyst­kich sił. Ale nie chciał po­le­gać na lu­dziach z oto­cze­nia kró­lo­wej Zo­fii. I nie cho­dziło o plotki. Pra­gnął zna­leźć swo­ich wła­snych lu­dzi, któ­rych ob­da­rzyłby za­ufa­niem. Nie na­rzu­co­nych mu przez matkę, Ole­śnic­kiego ani ko­go­kol­wiek in­nego.

Nie za­mie­rzał też pła­cić za tron pol­ski przy­wi­le­jami. Co to, to nie. Niech pa­no­wie ma­ło­pol­scy so­bie nie my­ślą, że bę­dzie mu­siał się wku­pić w ich ła­ski po to, żeby zo­stać kró­lem Pol­ski. Czuł, że tak czy ina­czej tym kró­lem zo­sta­nie. Że tron po ojcu mu się zwy­czaj­nie na­leży.

Po ojcu i po bra­cie.

Nie chciał my­śleć o śmierci Wła­dy­sława. Choć te my­śli na­tręt­nie do niego wra­cały. Wie­lo­krot­nie pró­bo­wał so­bie wy­obra­zić, co się wtedy stało. W tej wiel­kiej bi­twie, któ­rej stawką był ko­niec świata. Świata, który znał. Wy­obra­żał so­bie i nie­wiele wi­dział. Oczy za­cho­dziły mu mgłą. Twarz Wła­dy­sława roz­ma­zy­wała się gdzieś w od­dali. Do­strze­gał go oto­czo­nego przez bi­sur­ma­nów. Po­wra­cał do niego wi­dok roz­cią­gnię­tego ciała brata. Wresz­cie na­wie­dzały go ob­razy jego głowy za­tknię­tej gdzieś na pal. A póź­niej za­my­kał po­wieki i sta­rał się za­po­mnieć o tych wszyst­kich ob­ra­zach, sku­pić na tym, co tu i te­raz. W ta­kich chwi­lach Suchta i Ści­bor za­bie­rali go na łowy albo na ćwi­cze­nia. Od­da­wał się tym ry­cer­skim rze­mio­słom z nie­mal na­bożną czcią. Byle tylko za­jąć my­śli. Byle tylko nie mie­rzyć się z tą smutną wi­zją śmierci. Nie wie­dział, co tak na­prawdę spo­tkało Wła­dy­sława, i miał się tego ni­gdy nie do­wie­dzieć. Ta świa­do­mość była na­wet gor­sza, niż gdyby po­znał wszel­kie oko­licz­no­ści jego końca.

Kro­ple desz­czu ude­rzały o zie­mię w nie­spo­koj­nym ryt­mie. Pa­dało wy­jąt­kowo mocno. Mimo to grupa jeźdź­ców zna­la­zła się obok ka­plicy po­ło­żo­nej na skraju drogi pro­wa­dzą­cej do wi­leń­skiego zamku. Ry­ce­rze zsie­dli z koni i usta­wili się po bo­kach przy­bytku. Nie­da­leko ka­pliczki stał po­wóz oto­czony kil­koma zbroj­nymi i pil­nu­ją­cymi go pa­choł­kami. Je­den z przy­by­łych pod­szedł do cze­ka­ją­cego na niego na progu męż­czy­zny.

– Wi­taj, książę. – Ści­bor po­chy­lił głowę na wi­dok Ka­zi­mie­rza.

– Jest w środku? – za­py­tał młody kró­le­wicz, wy­ko­nu­jąc nie­okre­ślony ruch głową.

– Tak, Jej Kró­lew­ska Mość czeka na was, pa­nie.

Ka­zi­mierz za­wa­hał się przez chwilę. Upły­nęło sporo czasu, od­kąd ostatni raz wi­dział matkę. Pod­świa­do­mie czuł, że oboje bar­dzo się zmie­nili. Ści­bor po­pa­trzył na niego py­ta­jąco, więc Ka­zi­mierz go od­pra­wił i wszedł do środka. Była to jedna z pierw­szych ka­plic, które bi­skup wi­leń­ski Ma­ciej ka­zał po­sta­wić wzdłuż traktu pro­wa­dzą­cego do li­tew­skiej sto­licy.

Jej wnę­trze było skromne, ale chęt­nie od­wie­dzane za­równo przez miej­scową lud­ność, jak i po­dróż­nych. Ści­bor wy­brał je ce­lowo, gdy tylko do­stał od kró­lo­wej list z prośbą o spo­tka­nie z sy­nem. Ka­zi­mierz przy­glą­dał się uważ­nie nie tylko wy­stro­jowi, ale rów­nież po­staci w czerni sto­ją­cej tuż przed oł­ta­rzem. Kró­lowa Zo­fia po­grą­żona była w mo­dli­twie. Kró­le­wicz pod­szedł wolno i sta­nął tuż za matką. Od­wró­ciła się, uchy­la­jąc woal, który do­tąd skry­wał jej twarz. Jej uroda nie stra­ciła bla­sku, cho­ciaż tu i ów­dzie po­ja­wiły się już pierw­sze zmarszczki. Ka­zi­mierz nie pa­mię­tał tych zmarsz­czek, czuł, że po­wstały nie­dawno – i że po­wód ich po­wsta­nia wciąż był świeży. Ogar­nęło go silne wzru­sze­nie, po­czuł, że coś ści­ska go za gar­dło. Sta­nął obok matki, tuż przed oł­ta­rzem, stali tak dłuż­szą chwilę i każde z nich bało prze­rwać się mil­cze­nie. Tak jakby ci­sza była ich so­jusz­ni­kiem, a słowa miały tylko nie­po­trzeb­nie zra­nić.

– Do­brze wy­glą­dasz – rze­kła kró­lowa, prze­ry­wa­jąc mil­cze­nie. – Zmęż­nia­łeś, na­bra­łeś cech praw­dzi­wego męż­czy­zny, z tru­dem cię po­zna­łam. – Uśmiech­nęła się blado.

– Dbają tu o mnie – od­parł Ka­zi­mierz. – Cho­ro­wa­łaś?

– To nic po­waż­nego. – Po­trzą­snęła głową. – Chcia­łam przy­je­chać z po­sel­stwem, ale Hiń­cza z Ro­gowa mi to od­ra­dził… Pa­mię­tasz Hiń­czę z Ro­gowa?

Ka­zi­mierz spo­chmur­niał, ale po­tak­nął ski­nie­niem.

– Je­stem tu, aby po­móc ci pod­jąć de­cy­zję, wiem, że nie jest ona ła­twa.

Kró­lowa Zo­fia ob­ró­ciła się lekko, ką­tem oka ba­da­jąc twarz syna.

– Skąd wia­domo, że już nie pod­ją­łem de­cy­zji? – za­py­tał na­gle Ka­zi­mierz. W jego to­nie było coś, co spra­wiło, że kró­lowa zwąt­piła w sens swo­jej mi­sji. Do­no­szono jej, że Ka­zi­mierz to czło­wiek nie­prze­jed­nany, uparty i gdy coś so­bie po­sta­nowi, nikt nie jest w sta­nie go od tego od­wieść. Z jego oczu, z ca­łej jego syl­wetki biła głę­boka de­ter­mi­na­cja. W ma­łym chłopcu, któ­rym był prze­cież tak nie­dawno, nie do­strze­gała ta­kiej nie­złom­no­ści. Zmie­nił się bar­dzo.

– Jaka jest więc twoja de­cy­zja, wielki książę? – za­py­tała, ści­sza­jąc głos.

– Zde­cy­do­wa­łem się po­zo­stać na Li­twie, nie przyjmę ko­rony Pol­ski, przy­naj­mniej na ra­zie.

Kró­lowa od­wró­ciła się gwał­tow­nie w stronę syna.

– Wiesz, że grasz w bar­dzo nie­bez­pieczną grę – stwier­dziła pod­nie­sio­nym to­nem. – To nie za­bawa. Stawką jest po­tężny kraj, o wiele po­tęż­niej­szy od Li­twy, kraj, dzięki któ­remu za­ist­nie­jesz jako władca. Nie tak jak tu­taj, tu wszystko jest inne. Pry­mi­tywne, dzi­kie, nie­po­skro­mione jak te pusz­cze, które nas ota­czają. W Ko­ro­nie bę­dziesz władcą, z któ­rym inni kró­lo­wie, ce­sa­rze będą mu­sieli się li­czyć. Gdy zo­sta­niesz na Li­twie, za­po­mną o to­bie, zo­sta­niesz wy­ma­zany, nikt nie bę­dzie w to­bie wi­dział part­nera do ne­go­cja­cji. – Kró­lowa od­wró­ciła się do syna, a w jej oczach od­biło się świa­tło lich­ta­rzy. – Mu­sisz przy­jąć ko­ronę pol­ską, nie masz wy­boru.

– Za­wsze jest wy­bór. Tylko ni­gdy nie wiemy, czy bę­dzie dla nas do­bry.

Zo­fia nie zro­zu­miała tej uwagi. Dla niej ko­rona pol­ska była gwa­ran­cją bez­pie­czeń­stwa Ka­zi­mie­rza. Nie mo­gła po­jąć, że on z wła­snej woli chciałby zo­stać w tej głu­szy. Za­mie­rzała coś jesz­cze do­dać, ale ją po­wstrzy­mał.

– Dzię­kuję ci, matko, za to, że tu przy­by­łaś, i za twoje słowa. Wiele dla mnie zna­czą.

– Je­żeli na­prawdę coś zna­czą… wie­rzę, że mnie wy­słu­chasz. – Pró­bo­wała mu spoj­rzeć w oczy, ale zręcz­nie unik­nął jej wzroku. Na mo­ment przy­ci­snął jej dłoń do swo­ich ust.

– Do zo­ba­cze­nia – wy­szep­tał prędko.

– Chcia­ła­bym po­wie­dzieć: „Do zo­ba­cze­nia w Kra­ko­wie, na Wa­welu” – do­dała z na­ci­skiem.

Nic nie od­po­wie­dział, tylko od­da­lił się po­spiesz­nie. Od­pro­wa­dziła go spoj­rze­niem peł­nym obaw. Gdy wy­szedł na ze­wnątrz, pa­dała już tylko uciąż­liwa mżawka.

– Ty rów­nież uwa­żasz, że po­wi­nie­nem przy­jąć ko­ronę pol­ską? – za­py­tał Ści­bora, do­sia­da­jąc ko­nia.

– Tak, pa­nie – od­parł tam­ten ści­szo­nym gło­sem – ale po­stą­pisz, jak uznasz za sto­sowne.

Ko­nie ru­szyły z im­pe­tem, a spod ich ko­pyt try­skały strugi wody.

Kró­lowa Zo­fia zje­chała ze swoim or­sza­kiem na za­mek wi­leń­ski. Nie chciała jed­nak brać udziału w wie­czor­nej wie­cze­rzy, tłu­ma­cząc się po­dróż­nym znu­że­niem. Ka­zi­mierz oka­zał zro­zu­mie­nie. I cho­ciaż sporo go­ści chcia­łoby się zo­ba­czyć z kró­lową, nie dzi­wił się matce. Wie­dział ze sły­sze­nia, że od czasu śmierci Wła­dy­sława uni­kała tłu­mów.

Na zamku wi­leń­skim ofi­cjalne wie­cze­rze wy­da­wano rzadko. Ka­zi­mierz naj­le­piej czuł się w gro­nie naj­bliż­szych za­ufa­nych lu­dzi. Wśród ob­cych, szcze­gól­nie tych, któ­rzy pra­gnęli nim ma­ni­pu­lo­wać, czuł się znacz­nie go­rzej. Ale od czasu do czasu był zmu­szony ze­brać całe to­wa­rzy­stwo i udo­wod­nić im, że jest sa­mo­dziel­nym wiel­kim księ­ciem. To była lek­cja. Lek­cja dla nich wszyst­kich, ale rów­nież cenna lek­cja dla niego sa­mego. Wie­dział, że każdy z nich mie­nił się jego przy­ja­cie­lem, zda­wał so­bie także sprawę, że każdy może się oka­zać zdrajcą. Ta świa­do­mość była czę­sto trudna do znie­sie­nia.

Słu­dzy wno­sili tace z ja­dłem. Pie­czony drób i le­śne ptac­two, miód i wino w dzba­nach. De­li­katne de­sery, które za­ma­wiano u spe­cjal­nie spro­wa­dzo­nych cu­kier­ni­ków. Po­tra­fiono za­dbać o oprawę. Czy­niono to zresztą z nie­zwy­kłą sta­ran­no­ścią. Ka­zi­mierz za­cho­wy­wał się jed­nak tak, jakby wszystko, co go ota­czało, nie przed­sta­wiało żad­nej war­to­ści. Je­den z lut­ni­stów przy­siadł na stołku w ką­cie i wkrótce po ca­łej sali roz­lała się ci­cha me­lan­cho­lijna me­lo­dia.

Ka­zi­mierz ob­ra­cał w ręku pu­char, nie po­zwo­lił pod­cza­szemu na­peł­nić go wi­nem. Nie pił wina, do wody trud­niej było do­dać tru­ci­znę. Tra­ciła wtedy jed­no­litą barwę. Wielu lu­dzi miało po­wody, aby go otruć. Do­sko­nale to wie­dział. Przy­glą­dał się te­raz twa­rzom ze­bra­nych. Każdy z nich miał swoje praw­dziwe in­ten­cje i za­miary, każdy chciał coś ukryć. Młody kró­le­wicz wes­tchnął.

Księżna Biel­ska sie­działa w oto­cze­niu naj­star­szych sy­nów. Po kry­jomu śmiano się, że księżna za­cho­wuje się jak praw­dziwy męż­czy­zna. Ba! Czę­sto ci, co no­sili spodnie, nie mieli ta­kiej pew­no­ści sie­bie ani siły du­cha jak ona, córka księ­cia Hol­szań­skiego. Jej ostre rysy twa­rzy wciąż świad­czyły o daw­nej uro­dzie. W oczach tlił się żar. Żar ży­cia, bo nikt tak jak ona nie umiał czer­pać z niego gar­ściami. Sta­wiała czoła sa­memu Świ­dry­gielle. Jako matka była ni­czym lwica. Ka­zi­mierz zda­wał so­bie z tego sprawę. Te­raz też – pewna sie­bie, odziana w naj­lep­sze szaty, ob­wie­szona zło­tem, klej­no­tami pół­nocy – świe­ciła ni­czym naj­ja­śniej­sza gwiazda na fir­ma­men­cie ze­bra­nych go­ści. Co in­nego jej sy­no­wie. Ża­den nie wdał się w matkę, mil­czący i po­sępni, go­towi na każde jej ski­nie­nie. Po naj­młod­szym – Fio­do­rze czy też Teo­do­rze, jak Ka­zi­mierz ka­zał go na­zy­wać – spo­dzie­wano się cze­goś wię­cej. Ale on nie przy­był na ucztę.

Ka­zi­mierz spoj­rzał w drugą stronę. Uśmiech­nął się nie­znacz­nie do Gasz­tołda, a ten na­tych­miast od­po­wie­dział mu tym sa­mym. Alek­san­dra Gasz­toł­dówna wy­glą­dała wy­jąt­kowo pięk­nie tego wie­czoru. Wielki książę jed­nak na nią nie pa­trzył. Nie do­strzegł też za­chwy­co­nych nią Ra­dzi­wiłła oraz in­nych mło­dych pa­nów. Nie ob­cho­dziła go. Czuł, że ten mło­dzień­czy za­chwyt nią prze­mi­nął, wie­dział, że ma przed sobą inne za­da­nia, waż­niej­sze. Twa­rze knia­ziów Biel­skich nie wy­ra­żały ni­czego. Ra­dzi­wiłł skry­wał w so­bie wielką py­chę. Resztę to­wa­rzy­stwa sta­no­wili lu­dzie przy­boczni Ka­zi­mie­rza, ze Ści­bo­rem i Suchtą na czele. Ten ostatni, po­chmurny i mil­czący, od czasu do czasu zer­kał na Gasz­tołda i jego córkę. Wielki książę ujął pu­char i wstał.

– Dzię­kuję wam, do­stojni go­ście, że ze­chcie­li­ście przy­jąć moją go­ścinę i przy­by­li­ście na ucztę. Czło­wiek lubi ja­dać w to­wa­rzy­stwie przy­ja­ciół, a do­strzega ich, gdy się u niego zja­wią, gdy wy­peł­nią jego dom i za­siądą wo­kół jego stół. Tylko wtedy wie, jak wielu ich po­siada.

Księżna Biel­ska uśmiech­nęła się kwa­śno, bo wy­czuła iro­nię mło­dego władcy. Gasz­tołd rów­nież po­czuł się nie­swojo i za­czął roz­glą­dać się wo­kół.

– Jedz­cie więc i pij­cie, ucztuj­cie dziś wraz ze mną – do­koń­czył Ka­zi­mierz.

– Zdro­wie wiel­kiego księ­cia – wy­rwało się któ­re­muś z bie­siad­ni­ków.

– Zdro­wie, zdro­wie – pod­chwy­ciły inne głosy.

W tym sa­mym mo­men­cie w przed­sionku roz­legł się ha­łas i do sali wkro­czyła nowa osoba. Świ­dry­giełło zrzu­cił swoje fu­tro na ręce sług sto­ją­cych w progu sali.

– Spóź­ni­łem się – za­wo­łał od progu.

– Cie­szymy się, drogi stryju, że za­szczy­casz nas swoim to­wa­rzy­stwem – rzekł z uśmie­chem wielki książę.

Świ­dry­giełło skło­nił się ze sztuczną, nie­pa­su­jącą do niego ga­lan­te­rią, po­pra­wił wąsy oraz brodę i rzu­cił okiem na księżnę Biel­ską, która ner­wowo za­gry­zła wargi.

– Ze­chciej za­jąć miej­sce obok nas. – Ka­zi­mierz wska­zał krze­sło.

Gasz­tołd wy­dął po­gar­dli­wie usta.

Świ­dry­giełło się uśmiech­nął, prze­mie­rzył szyb­kim kro­kiem od­le­głość dzie­lącą go od stołu i usiadł obok bra­tanka. Było w jego ru­chach coś ko­ciego, ży­wio­ło­wego. Przy­cią­gał spoj­rze­nia ze­bra­nych. Bu­dził cie­ka­wość, ale i nie­chęć wszyst­kich wo­kół sie­bie. Księżna Biel­ska mie­rzyła go ozię­błym wzro­kiem, naj­chęt­niej chcia­łaby wi­dzieć go mar­twym. On do­sko­nale zda­wał so­bie z tego sprawę, po­słał księż­nej pe­łen sztucz­no­ści uśmiech, a w jego oczach tliło się roz­ba­wie­nie. Ko­bieta po­gar­dli­wie od­wró­ciła spoj­rze­nie.

– Po­win­ni­śmy wyjść, matko, to dla nas ob­raza – wy­szep­tał star­szy z knia­ziów Biel­skich.

– Brat ma ra­cję – po­parł go młod­szy.

– Zo­stań­cie na swo­ich miej­scach, siedź­cie – upo­mniała ich księżna – Je­ste­śmy go­śćmi, zo­sta­niemy na wie­cze­rzy. – De­cy­zja matki była nie­odwo­łalna.

Wie­dzieli, że gdy księżna Biel­ska coś po­wie, nie można się sprze­czać. Ka­zi­mierz w prze­lo­cie spoj­rzał na ciotkę, ale zda­nia nie zmie­nił. Świ­dry­giełło zo­stał za­pro­szony i miał zo­stać na ko­la­cji. Po­dano da­nie główne, słu­dzy prędko zmie­niali ta­le­rze, na­strój był jed­nak po­nury. Wielki książę wo­dził wzro­kiem po ze­bra­nych, jakby chciał od­czy­tać z ich twa­rzy to, co kryło się w głębi ich dusz. Ale nie za­wsze był w sta­nie.

„Nie znamy ich, nie znamy lu­dzi, któ­rzy nas ota­czają”, prze­mknęło mu przez myśl i po­czuł, jak ogar­nia go smu­tek.

– Do­sko­nały tru­nek, książę – roz­po­czął stryj. – Czy to kniaź Biel­ski ka­zał nas ura­czyć tak wy­śmie­ni­tym wi­nem?

Księżna za­ci­snęła zęby.

– Pa­mię­tam, że w Biel­sku były zna­mie­nite trunki – cią­gnął Świ­dry­giełło.

– Pa­mię­tam, że nikt z wła­snej woli cię nimi nie czę­sto­wał – od­parła.

Bo­le­sław uśmiech­nął się zna­cząco, a na twa­rzy księż­nej za­drżały wszyst­kie mię­śnie. Ka­zi­mierz, wi­dząc, co się dzieje, pró­bo­wał opa­no­wać sy­tu­ację.

– Drogi stryju, może opo­wiesz nam, co wi­dzia­łeś na pół­nocy?

Świ­dry­giełło wy­chy­lił pu­char, po czym jed­nym ru­chem ob­tarł brodę i rzekł z ra­do­ścią:

– Wi­dzia­łem nie­jedno, ale naj­waż­niej­sze, że wi­dzia­łem, jak Krzy­żacy po­dwa­jają ob­sady lu­dzi w nad­gra­nicz­nych zam­kach. Mo­żemy się wa­dzić mię­dzy sobą, ale to z nimi czeka nas roz­prawa.

– Krzy­żacy po Grun­wal­dzie już się nie pod­niosą – za­uwa­żył ja­kiś głos na sali.

– Głup­cem jest ten, kto tak uważa. – Stryj Ka­zi­mie­rza ob­ró­cił pu­char w dłoni.

Nikt nie od­po­wie­dział, cho­ciaż wszyst­kich za­sta­na­wiały słowa sta­rego księ­cia. Kom­nata bie­siadna co­raz bar­dziej wy­peł­niała się za­pa­chem róż­no­rod­nych mięs, won­no­ści, lecz at­mos­fera nie­ustan­nie gęst­niała. Świ­dry­giełło z wy­ra­zem zu­chwa­łej sa­tys­fak­cji na twa­rzy usa­do­wił się wy­god­nie na swoim krze­śle, jakby sam był go­spo­da­rzem tej uczty. Oczy zgro­ma­dzo­nych go­ści błysz­czały cie­ka­wo­ścią, zwłasz­cza gdy na prze­ciw­le­głym końcu stołu księżna Biel­ska bla­dła i czer­wie­niła się na prze­mian, a w jej spoj­rze­niu iskrzył się na­ra­sta­jący gniew.

– Za­wdzię­czasz mi i mo­jej ro­dzi­nie ży­cie – rze­kła. Głos jej za­drżał, ale nie ze stra­chu, a bar­dziej z tłu­mio­nej wście­kło­ści. – A ty, Świ­dry­giełło, od­wdzię­czy­łeś się wzię­ciem nas w nie­wolę, trzy­ma­niem w zam­ko­wych lo­chach, jak­by­śmy nie byli ni­czym wię­cej niż zdo­bycz­nymi psami.

Bo­le­sław pod­niósł kie­lich w jej stronę.

– Droga pani – za­czął, prze­cią­ga­jąc każdą sy­labę, jakby de­lek­to­wał się jej sma­kiem. – Bielsk… Czu­łem się tam jak u sie­bie w domu. Świet­nie ugosz­czony, można by rzec… do bólu swoj­sko.

Za­ak­cen­to­wane słowo „swoj­sko” za­wi­sło w po­wie­trzu ni­czym wy­zwa­nie. Wszy­scy zgro­ma­dzeni wstrzy­mali od­de­chy. Księżna, któ­rej twarz po­ciem­niała, za­ci­snęła dło­nie na kra­wę­dzi stołu, jakby chciała zrzu­cić z niego całą za­stawę.

– Łaj­daku… – wy­ce­dziła przez zęby. – Tylko podły czło­wiek mógłby po­wie­dzieć coś po­dob­nego.

– Och, a cze­muż to, droga pani, od­bie­rasz mi prawo do mi­łych wspo­mnień? – od­parł Świ­dry­giełło, uśmie­cha­jąc się kpiąco. – Wszak, jak mó­wisz, by­li­śmy wtedy bli­sko. Bar­dzo bli­sko.

Księżna znów po­czer­wie­niała, a jej sy­no­wie, mło­dzi i pełni za­pal­czy­wo­ści, po­de­rwali się z miejsc. Wino z prze­wró­co­nych pu­cha­rów czer­wo­nymi struż­kami spły­wało po bie­siad­nym stole ni­czym krew.

– On musi za­pła­cić za swoje zbrod­nie, za wszyst­kie! – wrza­snął star­szy z sy­nów księż­nej, rzu­ca­jąc się na Świ­dry­giełłę.

– Sy­no­wie! – wy­krzyk­nęła ko­bieta, ale Ka­zi­mierz zdą­żył wstać, za­nim sy­tu­acja wy­mknęła się spod kon­troli. Uniósł rękę, a jego głos wy­peł­nił całą kom­natę. Był sta­now­czy i nie­zno­szący sprze­ciwu.

– Do­syć tego! – ryk­nął, a echo jego słów od­biło się od ścian. – Przy­po­mi­nam wam, że to mój dom, je­ste­ście na mo­jej ziemi. Je­ste­ście ro­dziną, która winna mi jest sza­cu­nek. Spory roz­strzyga się przy stole, nie zaś na ostrzach noży.

Świ­dry­giełło nie od­ry­wał wzroku od księż­nej, w jego oczach lśnił nie­mi­ło­sier­nie draż­niący blask po­czu­cia wyż­szo­ści. Wie­dział, że wy­grał tę par­tię, przy­naj­mniej na ra­zie. Wstał po­woli, strze­pu­jąc z rę­kawa nie­wi­dzialny py­łek.

– Po­trze­buję ode­tchnąć świe­żym po­wie­trzem – oznaj­mił chłodno, od­wra­ca­jąc się na pię­cie.

Prze­szedł obok księż­nej, a ta nie cof­nęła się ani o krok, pa­trząc na niego z taką nie­na­wi­ścią, że aż za­stygł na mo­ment.

Ka­zi­mierz przyj­rzał się matce i jej sy­nom. W jego oczach nie było ani śladu ule­gło­ści, tylko chłodna de­ter­mi­na­cja.

– Wszy­scy je­ste­ście pod moją opieką – rzekł po­woli. – I nikt tu nie bę­dzie ła­mał mo­ich za­sad ani oka­zy­wał mi wzgardy. Na­wet ty, stryju, choć je­steś go­ściem. Pa­mię­taj o tym.

Świ­dry­giełło, za­miast od­po­wie­dzieć, je­dy­nie ski­nął głową z uzna­niem. Jego uśmiech gdzieś się roz­pły­nął, a on sam wy­szedł z kom­naty, zo­sta­wia­jąc za sobą gę­stą ci­szę. Księżna wciąż od­pro­wa­dzała go wzro­kiem, w któ­rym pło­nął ogień nie­na­wi­ści.

Wo­je­woda Gasz­tołd ob­ser­wo­wał całą scenę z końca sali. W jego oczach za­bły­sła cie­ka­wość, ale po­ja­wił się też nie­po­kój. Ka­zi­mierz wy­ra­stał na władcę, który sta­wiał kroki co­raz pew­niej, i to na każ­dym polu. Tego typu zda­rze­nia tylko umac­niały jego po­zy­cję i Gasz­tołd za­czął ro­zu­mieć, że czas mło­dego księ­cia wła­śnie nad­cho­dzi.

Sio­stry usia­dły oto­czone krę­giem za­pa­lo­nych świec. Nie wi­działy się wiele lat. Li­sty nie mo­gły za­stą­pić więzi, która je nie­gdyś łą­czyła. Księżna Biel­ska pa­mię­tała do­brze, że Ja­giełło nie wy­brał jej, tylko So­nię. „Dziewka jest moc­naja”, przy­po­mniały jej się jego słowa o niej sa­mej, z któ­rych słu­dzy wuja śmiali się póź­niej do roz­puku.

Nie wy­brał jej, cho­ciaż była piękna, zja­wi­skowa i mą­dra. W tam­tym cza­sie prze­wyż­szała bo­wiem So­nię pod wie­loma wzglę­dami. Nie dane jej było zo­stać kró­lową Pol­ski. Wie­lo­krot­nie o tym my­ślała. Czy ża­ło­wała? Pewną jej część tra­wił ogromny żal. Nie zo­stała też żoną ho­spo­dara wo­ło­skiego, to przy­pa­dło w udziale naj­młod­szej Ma­rii. Jej zo­stał tylko kniaź Biel­ski, z nim mu­siała sta­wiać czoło roz­ru­chom na Li­twie i wal­czyć z Świ­dry­giełłą.

Dzi­siej­sza wie­cze­rza była jak ziarno go­ry­czy po­dane na ta­le­rzu.

– Pro­si­łaś mnie o opiekę nad sy­nem, ale to nie on po­trze­buje opieki – rze­kła smutno do sio­stry.

Kró­lowa Zo­fia unio­sła brwi.

– Pa­mię­taj, Wa­sy­liso, że on jest bar­dzo młody…

– Ale ma cha­rak­ter, udo­wod­nił to już wiele razy. W ni­czym nie przy­po­mina tego ma­ło­mów­nego trzy­na­sto­let­niego chłopca, który tu przy­je­chał kilka lat temu. A i wtedy, gdy się czło­wiek uważ­nie przyj­rzał, można było za­uwa­żyć pewne ce­chy, które te­raz Ka­zi­mierz tylko udo­sko­na­lił.

– On musi mieć do­brych do­rad­ców.

– My­lisz się, moja ko­chana, on ni­kogo nie bę­dzie słu­chał, on na­wet nie przy­po­mina swo­jego ojca.

Tu księżna Biel­ska umil­kła gwał­tow­nie, bo kró­lowa Zo­fia zmarsz­czyła czoło. Wa­sy­lisa wnet po­jęła, że wkro­czyła na nie­bez­pieczny grunt.

– Po­wiem krótko – ode­zwała się po chwili, wra­ca­jąc do prze­rwa­nego wątku. – To uro­dzony władca, trudno zna­leźć ko­goś po­dob­nego do niego. Na­wet Wi­told nie miał ta­kiej siły, ta­kiej pew­no­ści sie­bie, ja­kie on po­siada. On może być naj­wy­bit­niej­szym władcą swo­ich cza­sów. Dzi­siej­sza wie­cze­rza to po­twier­dziła. Cho­ciaż roz­wście­czyła mnie obec­ność tego sta­rego ło­tra Świ­dry­giełły. Gdy­bym tylko mo­gła, to… ale nie­ważne, nie o tym mamy mó­wić…

– Źle się dzieje, je­śli ota­cza się ta­kimi do­rad­cami jak Świ­dry­giełło – za­uwa­żyła kró­lowa Zo­fia.

– O nie… On nie jest i ni­gdy nie bę­dzie do­radcą wiel­kiego księ­cia. Ka­zi­mierz umie mu wska­zać jego miej­sce i świet­nie nim ma­ni­pu­luje, choć stary lis tego nie roz­po­znał. Twój syn ma­ni­pu­luje nami wszyst­kimi – pod­kre­śliła księżna.

– Król po­trze­buje od­po­wied­nich do­rad­ców – od­parła z upo­rem kró­lowa Zo­fia.

– Król, je­śli na­prawdę chce rzą­dzić, musi słu­chać przede wszyst­kim sie­bie, a nie swo­ich do­rad­ców Musi umieć być kró­lem. Nikt tego za niego nie zrobi. – Księżna wstała, po­de­szła i usia­dła obok sio­stry. – Mu­sisz być cier­pliwa i za­ufać Ka­zi­mie­rzowi. Je­żeli bę­dziesz mu mó­wić, co ma czy­nić, on szybko się od cie­bie od­wróci, pa­mię­taj o tym. Jest bar­dzo hardy. Mam trzech sy­nów, ale ża­den nie jest taki jak on, na­wet Teo­dor – stwier­dziła księżna w za­my­śle­niu. – Nie ma ta­kiego dru­giego jak Ka­zi­mierz – do­dała z prze­ko­na­niem.

Słowa księż­nej Biel­skiej na­peł­niły serce kró­lo­wej Zo­fii nie tylko dumą, lecz także dziwną obawą.

Roz­dział 2. Krzy­żac­kie ta­jem­nice

Ludwik von Er­lich­shau­sen był zu­peł­nie in­nym czło­wie­kiem niż jego wuj. Wy­bu­chowy, nie­okieł­znany tem­pe­ra­ment spra­wiał, że wszy­scy się z nim li­czyli. A on od dziecka umiał wcho­dzić w rolę, do któ­rej był stwo­rzony.

Chciał rzą­dzić in­nymi.

Spo­kojny, zbyt spo­kojny tryb ży­cia wuja nie­po­mier­nie go draż­nił. Cza­sami Lu­dwik miał ochotę wstać w nocy, wziąć szty­let, iść do sy­pialni wuja i za­to­pić ostrze w jego ciele. Tylko wtedy uwol­niłby za­kon od naj­gor­szego w jego mnie­ma­niu wiel­kiego mi­strza w hi­sto­rii.

Ale póź­niej kar­cił się za te my­śli, mo­dlił się gor­li­wie i prze­ka­zy­wał jał­mużnę bied­nym. To nie była wina wuja. Winni byli inni.

Ce­sarz, który po­pie­rał ich tylko wtedy, gdy było mu wy­god­nie, i cała ar­mia wro­gów. Pol­scy i li­tew­scy ma­gnaci, któ­rzy tylko cze­kali na ich naj­mniej­sze po­tknię­cia. Zni­kąd po­mocy, zni­kąd so­jusz­ni­ków.

Lu­dwik żył jak w kosz­ma­rze. Je­dy­nym uczu­ciem, która pod­trzy­my­wało go na du­chu, była nie­na­wiść. Nie­na­wiść do ca­łego tego świata. Nie­na­wiść do wszyst­kich wro­gów. I pew­ność, że na­dej­dzie taki dzień, kiedy ich po­kona.

Hen­ryk też był dla niego za­gro­że­niem. Umiał so­bie owi­jać lu­dzi wo­kół palca. Bez trudu opa­no­wał jego wuja. Po­tra­fił nim tak zręcz­nie ma­ni­pu­lo­wać, że Kon­rad urze­czy­wist­niał nie­mal wszyst­kie jego po­my­sły. A on, Lu­dwik, czuł się od­su­nięty na boczny tor. Ta ry­wa­li­za­cja z Hen­ry­kiem by­wała mę­cząca. Cza­sami od­no­sił wra­że­nie, że to w nim wuj wi­dzi swego na­stępcę.

Hen­ryk wiel­kim mi­strzem? To nie było tylko mrzonka. To mo­gło się zi­ścić. I na samą myśl o tym Lu­dwik czuł, że ob­lewa go lo­do­waty pot. Czy zdoła zdys­kre­dy­to­wać Hen­ryka? Była taka szansa, ale obar­czona spo­rym ry­zy­kiem. I na do­da­tek Hen­ryk bar­dzo dużo o nim wie­dział.

Lu­dwika ota­czały ta­jem­nice, które do tej pory skrzęt­nie ukry­wał przed świa­tem. Gdyby tylko uj­rzały świa­tło dzienne, po­że­gnałby się z ma­rze­niami o ty­tule wiel­kiego mi­strza. Naj­więk­szą z ta­jem­nic skry­wały mury pew­nego po­mor­skiego zamku. Ta­jem­nica ta no­siła wdzięczne imię Sa­lo­mea. Była pol­ską szlach­cianką. Sio­strze­nicą przy­gra­nicz­nego sta­ro­sty. Lu­dwik oso­bi­ście upo­zo­ro­wał na­pad na dwór, w któ­rym prze­by­wała. Ka­zał spa­lić i ogra­bić oko­liczne wsie, aby wszy­scy my­śleli, że to zwy­kły za­targ nad­gra­niczny. Nie chciał wzbu­dzać naj­mniej­szych po­dej­rzeń. W związku z pod­pa­le­niem dworu wszy­scy my­śleli, że dziew­czyna po­stra­dała ży­cie wraz z in­nymi. Swój nie­cny plan Lu­dwik wpro­wa­dził w ży­cie pół roku po tym, jak był go­ściem na dwo­rze jej ro­dziny. Wra­cał wtedy z po­sel­stwa z Nie­miec.

Spóź­niony, wście­kły na elek­tora bran­den­bur­skiego, który od­mó­wił im po­mocy i za­żą­dał jesz­cze zwrotu pie­nię­dzy po­ży­czo­nych po Grun­wal­dzie, opa­no­wał się, do­piero gdy uj­rzał Sa­lo­meę. De­li­katną, zgrabną ni­czym ła­nia, o war­ko­czach się­ga­ją­cych do pasa. Jej oczy przez mo­ment spo­częły na jego twa­rzy i Lu­dwik po­czuł, że całe jego ciało ogar­nia nie­zwy­kłe cie­pło. Jej usta, ni­czym dwie so­czy­ste wi­śnie, były stwo­rzone do ca­ło­wa­nia. Z le­d­wo­ścią opa­no­wał się przy ob­cych.

Póź­niej ty­go­dniami sta­rał się o niej za­po­mnieć, ale gdy gdzieś za­sły­szał o pla­no­wa­nym za­mąż­pój­ściu dziew­czyny, po­wziął zu­peł­nie nowy za­miar. I nie­zwłocz­nie go zre­ali­zo­wał.

Nie bra­ko­wało na­jem­ni­ków, któ­rzy byli na każde jego ski­nie­nie, go­towi do naj­więk­szych zbrodni. Bez więk­szych trud­no­ści zrzu­cono winę na in­nych i za­tarto wszel­kie ślady. Te­raz miał to, czego pra­gnął: piękna bia­ło­głowa zna­la­zła się na zamku, pil­no­wana przez od­daną nie­miecką służkę i wier­nych mu lu­dzi.

Po tym, co zro­bił, ogar­nęły go wy­rzuty su­mie­nia. Przez dwa ty­go­dnie nie mógł dojść do sie­bie. Nie miał też od­wagi po­je­chać do Sa­lo­mei, sta­nąć przed nią, spoj­rzeć w te prze­pastne, głę­bo­kie oczy. Jakże nie­winne!

Ale w końcu się prze­ła­mał. Pew­nego po­sęp­nego wie­czoru sta­nął u bram. Dziew­czyna za­miesz­kała na dru­gim pię­trze, była zu­peł­nie za­gu­biona, nie ro­zu­miała, co się stało, kto na­padł jej bli­skich ani w czy­jej mocy się zna­la­zła. Nie poj­mo­wała tego aż do mo­mentu, kiedy zo­ba­czyła Lu­dwika w drzwiach swo­jej kom­naty.

I wtedy po­znała całą prawdę. Wy­czy­tała ją z tej ka­mien­nej twa­rzy. Krzyk­nęła na jego wi­dok i ze­mdlała. Służki ostroż­nie ją pod­nio­sły, zło­żyły na łożu i pró­bo­wały ocu­cić. Gdy od­zy­skała przy­tom­ność, za­raz na nowo ją tra­ciła. Cho­ro­wała przez parę ty­go­dni, aż wresz­cie po­woli na­brała sił. Lu­dwik kil­ka­krot­nie ją od­wie­dzał, pró­bo­wał coś tłu­ma­czyć, lecz ona nie chciała słu­chać jego wy­ja­śnień. Kiedy zu­peł­nie do­szła do sie­bie, tra­giczna prawda wy­peł­niła jej serce. Była w jego mocy, nikt ani nic nie mo­gło jej wy­rwać z tego pie­kła, które mu­siała zno­sić. Na jego ob­li­czu ma­lo­wała się ta grzeszna, po­tę­piona mi­łość. Z drże­niem serca od­kryła to na­ra­sta­jące po­żą­da­nie, które kie­dyś mu­siało zna­leźć uj­ście, i zna­la­zło… Pew­nego wie­czoru, pod­czas ko­lej­nych od­wie­dzin, Lu­dwik wziął Sa­lo­meę siłą. Mimo łez i bła­gań speł­nił się jej naj­czar­niej­szy kosz­mar. Zo­sta­wił ją za­raz po tym ak­cie, prze­peł­nioną wsty­dem i roz­ża­loną… Z roz­pa­czy pró­bo­wała się tar­gnąć na swoje ży­cie, ale wierni słu­żący za­cho­wali czuj­ność. Do­brze jej pil­no­wano, po­woli do niej do­cie­rało, że utknęła w klatce, z któ­rej nie ma żad­nych szans ucieczki. W któ­rej ode­brano jej na­wet prawo do śmierci. Je­dy­nego wy­ba­wie­nia.

Lu­dwik czuł, że Hen­ryk może po­znać skry­waną przez niego prawdę. Że te ta­jem­nice mogą wyjść na jaw. Że jego wuj do­wie się, ja­kim jest czło­wie­kiem. I to zni­we­czy wszyst­kie jego szanse na ty­tuł wiel­kiego mi­strza. Hen­ryk sko­rzy­stałby na tym naj­wię­cej.

Dla­tego ka­zał śle­dzić ry­wala. So­wi­cie opła­cił szpie­gów, któ­rzy mieli mu do­no­sić o każ­dym kroku von Plau­ena.

Chłodna noc wzięła w swe po­sia­da­nie za­mek w Mal­borku.

Lu­dwik, z ręką spo­czy­wa­jącą na zim­nej ka­mien­nej ścia­nie, prze­mie­rzał bez­sze­lest­nie ko­ry­ta­rze, śle­dząc swo­jego wuja Kon­rada. Było coś nie­po­ko­ją­cego w noc­nej wę­drówce wiel­kiego mi­strza, coś, co wzbu­dziło w Lu­dwiku po­dej­rze­nia.

Za­trzy­mał się w pół­mroku, gdy Kon­rad do­tarł do ukry­tej kom­naty, gdzie cze­kał na niego me­dyk. Przez uchy­lone drzwi Lu­dwik do­strzegł, jak nie­miecki le­karz wrę­cza mi­strzowi nie­wielki pa­ku­nek owi­nięty w ciemne płótno. Nie­wielki, le­d­wie wi­doczny w dło­niach Kon­rada, ale z pew­no­ścią ma­jący ogromne zna­cze­nie. Me­dyk skło­nił się ni­sko i szybko roz­pły­nął w mroku.

Lu­dwik ru­szył za swoim wu­jem, śle­dząc go aż do jego pry­wat­nych kom­nat. Ży­wił pewne po­dej­rze­nia co do ta­jem­nic Kon­rada. Kiedy wszedł bez za­po­wie­dzi, Kon­rad gwał­tow­nie za­sło­nił za­wi­niątko, wsu­wa­jąc je pod ob­szerną szafę.

– Lu­dwiku – ode­zwał się chłod­nym to­nem, pro­stu­jąc się i spo­glą­da­jąc na bra­tanka. – Co cię spro­wa­dza o tej póź­nej po­rze?

Lu­dwik uniósł brew.

– Wuj jest wiel­kim mi­strzem, a ja tylko skrom­nym sługą za­konu – od­po­wie­dział po­woli, z uda­waną po­korą – lecz pewne my­śli za­przą­tają mi głowę – wielki mistrz za­konu krzy­żac­kiego… po­ma­ga­jący księ­ciu Ka­zi­mie­rzowi? Po cóż nam syn Ja­giełły? Po­win­ni­śmy go nie­na­wi­dzić, nie wspie­rać.

Kon­rad się od­wró­cił, skry­wa­jąc zmę­cze­nie za ma­ską po­wagi.

– Mą­dry przy­wódca po­wi­nien wy­strze­gać się nie­na­wi­ści – za­czął, prze­cią­ga­jąc słowa jakby w mo­dli­twie. – Są rze­czy waż­niej­sze niż wojny i so­ju­sze, Lu­dwiku. Wy­ba­cze­nie po­zo­staje ak­tem siły, nie sła­bo­ści. Prze­ba­cze­nie Ja­gielle, jego sy­nowi, jest ak­tem po­kory wo­bec Boga.

– Po­kory, po­wia­dasz, wuju? – Lu­dwik wzru­szył ra­mio­nami, jego ton był pe­łen cy­ni­zmu. – A cóż ma po­kora wspól­nego z po­li­tyką i de­cy­zjami za­konu? Za­wsze to, co silne, prze­trwa, a to, co słabe, upad­nie. Po co mamy się an­ga­żo­wać w tę roz­grywkę mię­dzy Ka­zi­mie­rzem a knia­ziem Mi­cha­łem? To nie na­sza sprawa, wuju.

Kon­rad, choć zmę­czony, po­sta­no­wił się wy­pro­sto­wać.

– Mi­cha­łowi od­mó­wimy po­mocy. Co wię­cej – mó­wił po­woli – moi nad­gra­niczni kom­tu­ro­wie mają go aresz­to­wać, gdy tylko od­waży się po­sta­wić stopę na zie­miach krzy­żac­kich.

Lu­dwik po­czuł, jak gniew wzbiera mu w piersi. Za­ci­snął pię­ści, choć wie­dział, że musi za­cho­wać spo­kój.

– Nie mo­żemy tego zro­bić – za­opo­no­wał, sta­ra­jąc się utrzy­mać kon­trolę nad gło­sem. – Mi­chał ma wspar­cie Ta­ta­rów… Po­szuka po­mocy na Rusi…

– Skąd o tym wiesz?

– To już moja rzecz. Nasz za­kon nie może so­bie po­zwo­lić na wro­gów ze wszyst­kich stron.

Kon­rad, nie zwa­ża­jąc na sprze­ciw, pod­szedł do stołu, po­chy­lił się nad nim, opie­ra­jąc ciężko ręce na kra­wę­dzi, jakby cała jego siła gdzieś ule­ciała, pierz­chła w nie­byt. Od­dy­chał płytko, a twarz stra­ciła swój zwy­kły ko­lor.

– Wciąż ja tu rzą­dzę, Lu­dwiku – wy­szep­tał. Jego sło­wom nie bra­ko­wało wład­czo­ści, choć jego ciało za­czy­nało od­ma­wiać po­słu­szeń­stwa.

Lu­dwik z uda­waną tro­ską zbli­żył się o krok.

– Wy­daje się wuj osła­biony… Czy mam we­zwać me­dyka?