Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Jack Mercy zgromadził ogromny majątek, ale jego trudny charakter przysporzył mu wielu wrogów. Kiedy umarł, piękna posiadłość w Montanie przypadła jego trzem córkom. Przyrodnie siostry poznały się dopiero na pogrzebie ojca i zupełnie zaskoczyła je wiadomość, że aby objąć spadek, będą musiały spędzić razem rok.
Powieści Nory Roberts biją rekordy popularności na całym świecie, ich łączny nakład przekroczył 280 milionów egzemplarzy. Od 1999 roku każda trafia na listę bestsellerów New York Timesa. Roberts jako jedna z pierwszych pisarek zaczęła komunikować się ze swoimi fanami za pośrednictwem Internetu, a jej oficjalna strona rejestruje ponad dwa miliony odwiedzin miesięcznie.
[Opis okładkowy]
/Niebo Montany, Nora Roberts, 2007 rok, ISBN 9788325001308, Książnica/
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Samorządowa w Żukowie
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego
Biblioteka Publiczna Gminy Jaraczewo
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (4)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie (3)
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 687
Rok wydania: 2007
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
NORA ROBERTS
Urodziła się 10 października 1950 roku w Silver Spring w stanie Maryland w USA. Dorastała w domu, w którym mocno zakorzeniona była tradycja czytania książek. Nora wiele czytała, aż w końcu sama zaczęła pisać. Zadebiutowała w 1981 roku romansem Irlandzka wróżka (Irish Thoroughbred). Jest pisarką niezwykle pracowitą i płodną. Napisała ponad 200 książek, wiele z nich trafiało na listę bestsellerów „New York Timesa”. Odkryła nowe oblicze literatury kobiecej, wplatając w wątki miłosne elementy kryminału, sensacji czy powieści przygodowej.
W przygotowaniu kolejne powieści
NORY ROBERTS
KONIEC RZEKI
UCZCIWE ZŁUDZENIA
Przełożyła z angielskiegoBożena Krzyżanowska
Wydawnictwo „Książnica”
Tytuł oryginału
Montana Sky
Opracowanie graficzne
Mariusz Banachowicz
Ilustracja na okładce
© Lary Jacobsen
Copyright 1996 by Nora Roberts
Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy
żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany
za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych.
Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie
oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji.
For the Polis edition
Copyright © by Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 2007
ISBN 978-83-250-0130-8
Rodzinie
Ten świat, który widać z tej i z tamtej strony,
Zawsze łatwo można w głębi serca schronić;
Do błękitu, który rozciąga się w górze
Często się wyrywa rozmarzona dusza.
Serce, jeśli zechce, bez trudu odtrąci
Poza zasięg ręki i morza, i lądy;
Dusza zdoła niebo na dwoje rozdzielić,
By Bóg mógł przez szparę przyglądnąć się Ziemi.
Ale Wschód i Zachód w głębi twego serca
Stworzą całość, której nie zdołasz rozerwać;
A gdy ktoś ma duszę nieczułą na piękno,
Niebawem na głowę zwali mu się niebo.
Edna St. Vincent Millay
Część pierwsza
Ten piękny i przerażający rok...
A. E. Housman
Śmierć Jacka Mercy'ego wcale nie zmieniła faktu, że był sukinsynem. Zmarł zaledwie siedem dni temu. Był to czas zbyt krótki, by odsunąć w niepamięć krzywdy, jakie wyrządził w ciągu sześćdziesięciu ośmiu lat życia. Opinię tę podzielała zresztą większość zgromadzonych nad jego grobem osób.
Taką samą uwagę Bethanne Mosebly powiedziała mężowi na ucho, gdy stali w wysokiej, zarastającej cały cmentarz trawie. Prawdę mówiąc, uroczystość pogrzebowa wcale jej nie interesowała. Przyszła na nią jedynie ze względu na ogromną sympatię, jaką darzyła Willę. Powtarzała to mężowi przez całą drogę z Ennis, nie przestawała mówić o tym także teraz.
Bob Mosebly, jak przystało na człowieka, który już przez czterdzieści sześć lat wysłuchiwał nieustannej paplaniny żony, chrząknął tylko i puścił jej słowa mimo uszu. Tak samo zresztą potraktował monotonną mowę wygłaszaną przez kaznodzieję.
I to wcale nie dlatego, by lubił Jacka. Nienawidził starego durnia tak samo jak wszyscy mieszkańcy Montany.
Tylko co komu przyjdzie z obgadywania nieboszczyka — pomyślał Bob. Był zresztą święcie przekonany, że moce piekielne zrobią wszystko, by upomnieć się o duszę tego drania.
Ranczerzy, kowboje, kupcy i politycy tłoczyli się na niewielkim skrawku ziemi położonym niedaleko brzegów Missouri, w spokojnym, ocienionym przez wysokie pasmo Gór Skalistych zakątku rancza Mercy. To tutaj, w miejscu gdzie zazwyczaj wśród wzgórz pasie się bydło, a konie tańczą na zalanych słońcem pastwiskach, od pokoleń pod bujną falującą trawą grzebani są zmarli członkowie rodziny Mercych.
Teraz przyszła kolej na Jacka. Już wcześniej zamówił dla siebie trumnę z drzewa kasztanowego wewnątrz wyłożoną białym atłasem, a na zewnątrz ozdobioną złoconymi napisami, i godłem rancza wplecionym w stylizowaną literę „M”. Spoczywający w trumnie Jack miał na nogach buty z wężowej skóry, na głowie najstarszy i najbardziej ulubiony filcowy kapelusz z szerokim rondem, natomiast w ręce trzymał bat. Nawet w obliczu śmierci postanowił zadrwić z wszystkich i z wszystkiego.
Chodziły słuchy, że Willa postępując zgodnie z instrukcjami ojca, zamówiła już nagrobek. Będzie wykonany z białego marmuru, a nie ze zwyczajnego granitu jak Jacksona Mercy'ego. Ma się na nim znaleźć tekst ułożony przez samego Jacka: Tutaj spoczywa Jack Mercy.
Żył tak, jak chciały i umarł tak, jak tego pragnął.
Niech piekło pochłonie tych, którym się to nie podobało.
Gdy tylko ziemia nieco osiądzie, pomnik stanie wśród wielu innych przechylających się na kamienistym terenie. Jest ich już w tym miejscu sporo. Najstarszy pokazuje miejsce spoczynku pradziadka Jacka Mercy'ego, Jebidiaha, który przywędrował tu zza gór i przywłaszczył sobie tę ziemię, najnowszy — ostatniej z trzech żon Jacka, jedynej, która zmarła, zanim zdołał się z nią rozwieść.
Czy to nie ciekawe — zastanawiał się Bob — że wszystkie żony Mercy'ego obdarowały go córkami? Jakby na przekór temu, że tak bardzo pragnął mieć syna. Zdaniem Boba w taki właśnie sposób Pan Bóg zadrwił sobie z człowieka, który szedł po trupach, aby osiągnąć to, czego chciał, i któremu udawało się to w każdej dziedzinie prócz tej jednej.
Bob całkiem nieźle pamiętał wszystkie żony Jacka, chociaż żadna z nich nie mieszkała na ranczu zbyt długo. Wszystkie miały klasę, to samo zresztą można powiedzieć o ich córkach. Bethanne, gdy tylko dowiedziała się, że dwie starszesiostry Willi zjawią się na pogrzebie, długie godziny spędziła przy telefonie. Żadna z nich od chwili kiedy nauczyła się chodzić, nigdy nie stanęła na ziemi należącej do rancza Mercy.
Jack w ogóle nie chciał ich znać.
Tylko Willi nie zdołał się pozbyć. Została tutaj, bo jej matka zmarła, zanim jeszcze dziewczynka wyrosła z pieluch. Nie miała żadnych krewnych, którzy mogliby się nią zaopiekować, dlatego Mercy przekazał Willę w ręce gospodyni Bess, a ta wychowała ją najlepiej, jak umiała.
Bob spoglądając bacznie spod szerokiego ronda swego kapelusza, zauważył, że wszystkie córki Jacka są do siebie trochę podobne. Mają ciemne włosy i taki sam kształt podbródka. Bez trudu można stwierdzić, że to siostry, chociaż w rzeczywistości w ogóle się nie znają i nigdy wcześniej się nie spotkały. Nie wiadomo, czy potrafią się dogadać. Przyszłość pokaże również, czy Willa odziedziczyła wystarczająco dużo cech Jacka Mercy'ego, by móc sprawnie pokierować ranczem o powierzchni dwudziestu pięciu tysięcy akrów.
Willa przez cały czas myślała o ranczu i o tym, co trzeba jeszcze zrobić. Ranek był jasny, a powietrze wyjątkowo przejrzyste. Wzgórza mieniły się niezwykłymi, śmiałymi i niemal kłującymi w oczy barwami. Góry i doliny pokrywał kobierzec o bajecznych jesiennych kolorach, a od zachodnich stoków Gór Skalistych wiał ciepły suchy wiatr. Było wyjątkowo ciepło jak na początek października i część zebranych miała na sobie koszule z krótkimi rękawami, nikt jednak nie był w stanie przewidzieć, jaką pogodę przyniesie następny dzień. Wysoko w górach spadł już śnieg. Wyraźnie widać było jego płaty leżące na szczytach, a biel nieśmiało zaczęła pokrywać również lasy. Trzeba spędzić bydło, sprawdzić ogrodzenie, usunąć wszelkie uszkodzenia, a potem ponownie wszystko skontrolować. Pora też zasiać ozimą pszenicę.
Teraz to wszystko spadło na jej głowę. Willa w tym momencie uświadomiła sobie, że ranczo Mercy nie należy już do Jacka. Należy do niej.
Kaznodzieja mówił o życiu pozagrobowym i o szczęściu czekającym wszystkich w niebie. Willi przyszło na myśl, że Jack Mercy plunąłby na szczęście, które by się nie wiązało z jego światem. A jego światem była Montana, dzika kraina gór i łąk, ojczyzna orłów i wilków.
Tak, ojciec z pewnością nie czułby się dobrze ani w niebie, ani w piekle.
Spokojnie obserwowała, jak czwórka mężczyzn spuszcza zbyt rzucającą się w oczy trumnę w głąb ziemi. Willa swoją złocistą cerę zawdzięczała słońcu, a także indiańskiej krwi płynącej w żyłach jej matki. Ciemne, niemal czarne włosy tuż przed pogrzebem pospiesznie zaplotła w warkocz. Równie ciemne oczy spoglądały w tej chwili nieruchomo na skrzynię, w której spoczywało ciało jej ojca. Willa nie włożyła na głowę kapelusza, a słońce dodawało jej oczom niezwykłego blasku. Dotychczas nie pojawiła się w nich ani jedna łza.
Miała pełną godności twarz, wystające kości policzkowe i szerokie dumne usta. Ciemne egzotyczne oczy spoglądające spod ciężkich powiek otoczone były gęstymi rzęsami. Mając osiem lat, spadła z rozjuszonego dzikiego mustanga i złamała przegrodę nosową. Uważała jednak, że lekkie przekrzywienie nosa w lewą stronę dodaje jej twarzy charakteru.
Charakter miał dla Willi o wiele większe znaczenie niż uroda. Doskonale wiedziała, że mężczyźni nie szanują pięknych kobiet. Oni je po prostu wykorzystują.
Stała prawie nieruchomo, a wiatr igrał w jej włosach. Oddzielał od warkocza pojedyncze pasemka i podrzucał je w niespokojnym tańcu. Willa była dwudziestoczteroletnią kobietą średniego wzrostu, o smukłej, ale silnej budowie ciała. Miała na sobie źle dopasowaną czarną sukienkę i eleganckie czarne buty na wysokich obcasach, które najwyraźniej dzisiaj po raz pierwszy wyjęte zostały z pudełka. Jej serce wypełniał bezbrzeżny, niewymowny smutek.
Na przekór całemu światu kochała Jacka Mercy'ego. Dotychczas nie zamieniła nawet słowa z dwiema obcymi jej kobietami — siostrami, które przyjechały na pogrzeb ojca.
Na moment, na jedną krótką chwilę przeniosła wzrok na grób Mary Wolfchild Mercy. Willa w ogóle nie pamiętała matki spoczywającej pod niewielkim kopczykiem, na którym rosły polne kwiaty kwitnące i mieniące się w jesiennym słońcu jak drogocenne kamienie. To Adam je tam zasadził — pomyślała i skierowała wzrok na przyrodniego brata. On jeden wiedział, że jej serce przepełniają łzy, których nie widać na twarzy.
Kiedy Adam dotknął jej ręki, zacisnęła mocno palce na jego dłoni. Tylko on został jej na świecie. Oprócz niego nie miała żadnej rodziny.
Adam spojrzał na dwie pozostałe córki Jacka Mercy'ego i przyszło mu na myśl, że jednak zaczyna się coś nowego.
Odwróciła się od niego i zaczęła przyjmować kondolencje.
Sąsiedzi zeszli się w domu zmarłego. Nikt nie potrafił zmienić głęboko zakorzenionej tradycji, tak samo jak nikt i nic nie mogło powstrzymać Bess, która trzy dni spędziła w kuchni, by przygotować odpowiednią ilość jedzenia na stypę. Willa uważała, że jest to cholerne zawracanie głowy. Jej zdaniem nikogo nie sprowadzał tutaj żal po zmarłym, większość gości przyszła wiedziona zwykłą ludzką ciekawością. Część osób przepełniających teraz dom bywała w nim wcześniej, większość jednak nigdy nie miała możliwości obejrzenia jego wnętrza. Teraz dzięki śmierci Jacka mogli tutaj wejść i byli z tego niezmiernie zadowoleni.
Główny budynek mieszkalny był atrakcją turystyczną w stylu Jacka Mercy'ego. Niegdyś, mniej więcej sto lat temu, stała tu chata z drewna i gliny. Teraz w tym samym miejscu znajdowała się obszerna, wzniesiona bez jednolitego planu budowla z kamienia, drewna i szkła. Na błyszczących sosnowych parkietach i lśniących kafelkach położone były dywany i dywaniki pochodzące z najróżniejszych zakątków świata. Jack Mercy uwielbiał kolekcjonować przedmioty. Kiedy stał się właścicielem rancza Mercy, przez pięć lat robił wszystko, by zamienić piękny niegdyś dom w miejsce odpowiadające jego własnym wyobrażeniom.
Mawiał, że bogacze powinni otaczać się bogactwem.
Tą właśnie zasadą kierował się w życiu. Zbierał obrazy i rzeźby, dobudowywał pokoje, w których można było wystawiać zgromadzone dzieła sztuki. Hol był przestronnym pomieszczeniem o bardzo wysokim sklepieniu. Na posadzce kafelki w kolorach drogich kamieni — szafirów i rubinów — tworzyły powtarzający się wielokrotnie znak rancza Mercy. Schody prowadzące na pierwsze piętro wykonane były z lśniącego dębowego drewna, a rzeźbiony słup podtrzymujący poręcz miał kształt wyjącego wilka.
W holu zebrało się bardzo dużo ludzi. Wielu z nich ze zdumieniem rozglądało się dookoła, starając się jednocześnie nie wypuścić z rąk talerzy. Inni tłoczyli się w olbrzymim salonie. Stąpali ostrożnie po wypolerowanej podłodze i podziwiali wspaniałą sofę obitą jasną, niemal kremową skórą. Nad wyłożonym rzecznymi kamieniami kominkiem wisiał olbrzymi obraz przedstawiający Jacka Mercy'ego na czarnym ogierze. Jack miał uniesioną głowę, zsunięty do tyłu kapelusz, a w ręce trzymał zwinięty bat. Wielu z obecnych miało wrażenie, że spoglądające z portretu surowe niebieskie oczy miotają na nich przekleństwa, zupełnie jakby Jack denerwował się, że sączą jego whisky i wznoszą toasty, by uczcić jego śmierć.
Dla Lily Mercy wszystko wydawało się tu przerażające. Dom, ludzie, gwar. Ojciec pozbył się jej, gdy tylko przyszła na świat, nie znała więc ani tego domu, ani kręcących się po nim ludzi. Natomiast pokój, który poprzedniego dnia zaraz po przyjeździe przydzieliła jej gospodyni, był naprawdę uroczy. W dodatku taki cichy — pomyślała, zbliżając się do poręczy werandy. Najbardziej podobało jej się łóżko z pięknego złocistego drewna, wyraźnie odcinające się na tle atłasowej tapety.
Samotność.
Kiedy spoglądała na góry, marzyła o samotności. Cóż to za góry — zastanawiała się — takie wyniosłe i surowe. W niczym nie przypominały łagodnych wzgórz w jej rodzinnej Wirginii. No i to niebo — wywołujący dreszcz bezkresny błękit nad ciągnącą się bez końca krainą.
Zarośnięte falującą trawą równiny i wiatr, który pędzi donikąd. Wzgórza i rozległe przestrzenie eksplodujące fantastycznym jesiennym bogactwem barw.
Dolina, w której położone jest ranczo, to miejsce o jakiejś tajemnej mocy i urodzie. Tego ranka Lily widziała przez okno jelenia pijącego wodę ze srebrzystego strumyka. Słyszała rżenie koni, głosy ludzi, pianie koguta i tak przynajmniej jej się wydawało, krzyk orła.
Była ciekawa, czy gdyby miała odwagę zapuścić się w rosnące na wzgórzach lasy, udałoby się jej zobaczyć łosia, wapiti albo lisa. Lecąc tu samolotem, z ogromnym zainteresowaniem przeczytała książkę o tych zwierzętach.
Zastanawiała się, czy będzie mogła zostać tu dzień dłużej; rozważała również, dokąd pójdzie i co zrobi, jeżeli każą jej wyjechać.
Nie mogła wrócić na Wschód, jeszcze nie teraz. Z uczuciem zażenowania dotknęła palcami żółtawego sińca, który szpecił jej twarz. Bardzo się starała ukryć go pod grubą warstwą makijażu, osłonić okularami słonecznymi. Jesse znowu ją znalazł. Była bardzo ostrożna, a on i tak zdołał ją odszukać. Decyzje, które zapadły w sądzie, nie powstrzymały jego pięści. Nie pierwszy zresztą raz. Nie powstrzymał go rozwód, nie powstrzymały przeprowadzki ani ucieczki.
Pomyślała jednak, że może właśnie tutaj, oddalona od niego o tysiące kilometrów, zagubiona na tych rozległych terenach, mogłaby wreszcie rozpocząć nowe życie. Zycie bez strachu.
Wiadomość od adwokata, który poinformował ją o śmierci Jacka Mercy'ego i prosił o przyjazd do Montany, była prawdziwym darem opatrzności. Koszty podróży miała z góry opłacone, wymieniła jednak bilet lotniczy pierwszej klasy na gotówkę i okrężną trasą przeleciała kraj, korzystając przy tej okazji z trzech różnych nazwisk. Bardzo chciała wierzyć, że Jesse Cooke tym razem jej nie odnajdzie.
Miała już dość ciągłych ucieczek i życia w panicznym strachu.
Zastanawiała się, czy uda jej się przeprowadzić do Billings albo do Heleny i podjąć tam pracę. Jakąkolwiek pracę. Przecież potrafi robić parę rzeczy. Może pracować jako nauczycielka, umie również posługiwać się klawiaturą. Być może, nim ponownie stanie na nogi, zdoła wynająć jakieś niewielkie mieszkanko albo przynajmniej osobny pokój.
Patrząc na rozległą, wspaniałą, a zarazem przerażającą przestrzeń pomyślała, że chętnie zostałaby tutaj na zawsze. Wydawało jej się nawet, że w jakiś sposób należy do tego świata.
Kiedy czyjaś dłoń dotknęła jej ramienia, odskoczyła przerażona. Jesse był blondynem, natomiast stojący obok mężczyzna miał ciemne opadające na ramiona włosy i opaloną na brąz skórę. Do tego niezwykle życzliwe ciemne oczy i piękną twarz.
Jesse również był bardzo atrakcyjny. Dlatego wiedziała, jak okrutni potrafią być ludzie obdarzeni nieprzeciętną urodą.
Wypiła parę łyków, starając się jednocześnie zachować spokój i okazać uprzejmość. Ludzie zadają mniej pytań, kiedy rozmawiają z osobą opanowaną.
Ktoś wyrządził jej ogromną krzywdę — pomyślał Adam. Ludzie skrzywdzeni zawsze przyciągali jego uwagę. Była śliczna i serdecznie jej współczuł. Miała na sobie schludny czarny kostium i buty na wysokich obcasach. Była zaledwie dwa, może trzy centymetry niższa od niego i zdecydowanie za szczupła jak na swoje sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Ciemne włosy o kasztanowym połysku opadały jej na plecy delikatnymi falami i w jakiś sposób przypominały mu skrzydła anioła. Nie widział jej oczu, które ukryła za okularami słonecznymi, był jednak niezmiernie ciekaw, jakiego są koloru i co mógłby z nich wyczytać.
Zauważył, że ma taki sam podbródek jak Jack, ale jej usta są niewielkie i delikatne jak u dziecka. Kiedy próbowała się do niego uśmiechać, na policzkach pojawiały się nawet delikatne dołeczki. Kremowa, bardzo delikatna cera wyraźnie kontrastowała z widocznymi siniakami.
Adam doszedł do wniosku, że jest samotna i przerażona. To może trochę potrwać, ale mimo to musi dołożyć wszelkich starań, by Willa polubiła tę siostrę.
Kilka osób zauważyło, że wyszli razem, nie obeszło się więc bez komentarzy. W końcu Lily Mercy była jedną z córek Jacka. Zwrócono jednak uwagę, że prawie w ogóle się nie odzywa. Pod tym względem różniła się od Willi, i to bardzo. Willa nie tylko była wygadana, lecz również bez ogródek mówiła to, co myślała.
Jeśli chodzi o najstarszą córkę Jacka, no cóż, ta dziewczyna diametralnie różniła się od Lily. Robiła wrażenieprzemądrzałej. Paradowała w ekstrawaganckim kostiumie i na cały świat spoglądała z góry. Wszyscy zauważyli, że stojąc nad grobem ojca wyglądała jak bryła lodu. Prawdę mówiąc, było na co popatrzyć. Jack miał śliczne córki, a najstarsza z nich odziedziczyła jego oczy. Twarde, przenikliwe, niebieskie.
Sprawiała wrażenie, że uważa się za lepszą od pozostałych. Ubrana była zgodnie z najnowszą kalifornijską modą, a na nogach miała bardzo drogie buty. Wiele osób pamiętało jednak, że jej matka była hałaśliwą i wulgarną tancerką z Las Vegas. Mimo to ci, którzy ją znali, twierdzili, że była zdecydowanie sympatyczniejsza niż córka.
Tess Mercy nic sobie z tego nie robiła. Wiedziała, że zostanie w tej zapadłej dziurze tylko do momentu, w którym adwokat odczyta ostatnią wolę jej ojca. Weźmie, co do niej należy, choć i tak z całą pewnością nie będzie to tyle, ile powinna dostać. Potem szybko otrząśnie z butów kurz.
Rozmawiając, nosiła ze sobą telefon. Niespokojnie chodziła tam i z powrotem, wytwarzając wokół siebie nerwową atmosferę. Zamknęła drzwi pomieszczenia, które uznała za kryjówkę. Miała nadzieję, że w ten sposób znajdzie choć odrobinę spokoju. Bardzo się starała nie patrzeć na ogromną liczbę zwierzęcych głów wiszących na ścianach.
Przełożyła telefon do drugiej ręki i zacisnęła usta, nalewając sobie do kieliszka odrobinę brandy. Wciąż jeszcze słuchała obietnic i wymówek płynących ze słuchawki, gdy nagle przez okno dostrzegła Lily i Adama.
To ciekawe — pomyślała i łyknęła brandy. Szara Myszka i Szlachetny Dzikus.
Tess zanim wybrała się w podróż do Montany, pozbierała trochę informacji. Wiedziała, że Adam Wolfchild był synem trzeciej i ostatniej żony Jacka Mercy'ego. Miał osiem lat, gdy jego matka wyszła za Mercy'ego. Wolfchild był w znacznej mierze, a właściwie przede wszystkim Czarną Stopą. W żyłach jego matki płynęła indiańska krew. Na ranczu Mercy spędził dwadzieściapięć lat. Przez cały czas pracował przy koniach i nie miał właściwie nic oprócz niewielkiego domku.
Tess chciała mieć znacznie więcej.
Dowiedziała się również, że Lily jest bezdzietną rozwódką i wciąż zmienia miejsce zamieszkania. Mąż traktował ją jak worek bokserski — przypomniała sobie Tess i z całych sił starała się obronić przed ogarniającą ją falą współczucia. Nie może sobie pozwolić na żadną więź emocjonalną. Przyjechała tu wyłącznie w interesach.
Zajmując się zawodowo fotografią, matka Lily przyjechała do Montany, żeby utrwalić na kliszy współczesny Dziki Zachód. Zrobiła zdjęcie Jacka Mercy'ego i została tu na dobre — wspomniała Tess.
Oczywiście była jeszcze Willa. Na samą myśl o niej Tess mocno zacisnęła wargi. Willa była jedyną córką, którą ten stary dureń zatrzymał przy sobie.
No cóż, najprawdopodobniej to ona jest teraz właścicielką rancza — pomyślała Tess i wzruszyła ramionami. No i bardzo dobrze. Niewątpliwie zasłużyła sobie na to. Niemniej Tess Mercy nie wyjedzie stąd bez swojej doli.
Spoglądając przez okno, widziała ciągnące się w oddali falujące, kołyszące się bezustannie, puste jak powierzchnia Księżyca równiny. Zadrżała i odwróciła się plecami do okna. Jezu Chryste, jak ona tęskni za Hollywood!
Trzy dni, góra — przyrzekła sobie i uniosła kieliszek brandy w stronę wiszącej na ścianie głowy wapiti. Potem zostawi za sobą przeklęte Dodge i wróci do cywilizowanego świata.
Willa wciągnęła na siebie dżinsy. Bess nigdy nie uznawała takich bzdur jak prawo do prywatności i przed wtargnięciem do sypialni ledwo zapukała do drzwi. Willa odpowiedziała dokładnie tak samo, jak zrobiłaby to, mając lat dziesięć.
Cały kodeks moralny Bess opierał się na zasadzie „wypada – nie wypada”. Gospodyni Jacka była dziwną, chudą jak patyk kobietą. Chociaż z zapałem wiecznego głodomora potrafiła zjeść całą górę ciast, a słodycze uwielbiała jak kilkuletnie dziecko, nigdy nie zdołała się nawet zaokrąglić. Twierdziła, że ma pięćdziesiąt osiem lat i aby to udowodnić, zmieniła nawet datę figurującą w jej akcie urodzenia. Ogniście rude, potajemnie farbowane włosy zaczesywała do tyłu w staromodny kok.
Miała szorstki jak kora sosny głos, dziewczęco gładką twarz i zaskakująco ładne zielone oczy w kolorze leśnego mchu. Płaski irlandzki nos sprawiał, że jej twarz miała coś z mopsa. Niewielkie dłonie szybko i wprawnie wykonywały każdą robotę. Równie szybko wpadała w złość.
W dalszym ciągu trzymając się pod boki, podeszła do Willi i spojrzała na nią z irytacją.
Bess wahała się przez moment, a potem położyła dłoń na ramieniu Willi. Jack Mercy nie życzył sobie, by jego córka wychowywana była łagodną ręką. Żadnego pobłażania, rozpieszczania ani przytulania. Postawił sprawę jasno, kiedy Willa była jeszcze maleńka. Dlatego Bess decydowała się na przytulanie, rozpuszczanie, pobłażanie Willi jedynie wtedy, gdy była pewna, że nikt jej na tym nie przyłapie i nie odeśle z Mercy jak żon Jacka.
Wyszła i skierowała się w lewo, w stronę tylnych schodów
prowadzących do wschodniego skrzydła domu. Wślizgnęła się do przebieralni. Nawet tutaj słychać było stłumione, przypominające brzęczenie pszczół odgłosy rozmów prowadzonych w innych pokojach. Od czasu do czasu dobiegał stamtąd nawet pojedynczy wybuch śmiechu. Willa oburzona trzasnęła drzwiami, po czymzauważywszy dwóch mężczyzn palących na werandzie papierosy, zatrzymała się.
Spojrzała na starszego z nich. Trzymał w ręku butelkę piwa.
Sarkazm, który wyraźnie było słychać w jej głosie, wcale nie uraził Hamiltona Dawsona. To on po raz pierwszy posadził ją na grzbiecie kucyka, on również opatrywał ranę na jej głowie, gdy po raz pierwszy z niego spadła. Nauczył ją posługiwać się lassem, używać strzelby, ściągać skórę z jelenia. Teraz jedynie włożył papierosa między wargi otoczone posiwiałym zarostem, po czym wypuścił dym, który posłusznie utworzył regularne kółko.
Był pewien, że wie, więc tylko kiwnął głową.
Wiedziała, że jego proste słowa wtrącone w rozmowę dotyczącą rancza są bardziej szczere i osobiste niż ogromna ilość kwiatów przysyłana przez obcych ludzi.
Skinął głową do niej i do stojącego obok mężczyzny, po czym kołysząc się na krzywych nogach, oddalił się w stronę łazika.
Wzruszyła ramionami. Denerwowało ją, że nie bardzo wie, co ma dalej robić.
Nie miał odwagi powiedzieć jej, że bardzo się myli, wobec tego pociągnął z butelki łyk piwa. Przyjechał tu ze względu na nią. Uważał się za jej przyjaciela, był sąsiadem i tak samo jak ona prowadził ranczo. Zjawił się tu również dlatego, że był adwokatem Jacka Mercy'ego. Wiedział więc, że za chwilę legną w gruzach wszelkie żywione przez nią nadzieje.
Trzeba przyznać, że Nathan Torrence miał co rozprostowywać, należał bowiem do ludzi bardzo wysokich. W wieku siedemnastu lat osiągnął sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i nie przestawał rosnąć. Obecnie miał trzydzieści trzy lata i sto dziewięćdziesiąt osiem centymetrów. Był bardzo szczupły. Jasne kędzierzawe włosy w kolorze słomy schowane były pod kapeluszem. Jego oczy przypominały kolorem niebo nad Montaną, a ogorzała twarz wskazywała, że dużo czasu spędza na słońcu i wietrze. Miał długie ramiona i duże dłonie, a także długie nogi i ogromne stopy. Mimo to odznaczał się swoistym wdziękiem.
Wyglądał jak kowboj i poruszał się jak kowboj. Gdy chodziło o rodzinę, konie i poezję Keatsa, miał serce miękkie jak puchowa poduszka. Kiedy natomiast trzeba było rozstrzygnąć problemy prawne lub odróżnić dobro od zła, potrafił być twardy jak granit.
Od wielu lat darzył Willę bezgranicznym przywiązaniem. Dlatego z ogromną przykrością myślał o tym, że będzie musiał przeprowadzić ją przez piekło, któremu nikt i nic nie jest w stanie zapobiec.
Willa nie zatrzymywała się. Minęli kuchnię, budynek, w którym mieszkali pracownicy zatrudnieni na ranczu, a potem przeszli obok kurnika, z którego dochodziło gdakanie kur.
Wszystko się zmieni — Nate dobrze o tym wiedział. Za chwilę trzęsienie ziemi nawiedzi świat, o którym właśnie mówiła. Stanie się tak tylko dlatego, że spoczywający już w grobie człowiek miał serce z kamienia. Może w takim razie lepiej byłoby mieć to już za sobą. Po co czekać, aż Willa wyprowadzi ze stajni konia lub wsiądzie do łazika i odjedzie.
Biuro Jacka Mercy'ego znajdowało się na pierwszym piętrze głównego budynku mieszkalnego. Rozmiarami przypominało raczej salę balową. Ściany wyłożone były drewnem żółtej sosny — drzewa rosnącego na terenie rancza. Gruba warstwa szelaku nadawała boazerii wspaniały połysk, dzięki czemu cały pokój tonął w złocistym blasku. Z olbrzymich okien rozciągał się widok na rozległe przestrzenie rancza i bezkresne niebo. Jack z dumą powtarzał, że przez te pozbawione draperii, a jedynie bogato ozdobione okna może zobaczyć wszystko, co powinien.
Na podłodze leżały dywany pochodzące z jego niezwykle bogatej kolekcji. Siedzenia krzeseł obite były skórą w różnych odcieniach brązu.
Na ścianach wisiały trofea myśliwskie — głowy wapiti, muflonów, niedźwiedzi i jeleni. W kącie czaił się olbrzymi czarny grizzly. Miał odsłonięte kły i toczył dookoła wściekłymi szklanymi oczami. Wyglądał tak, jakby właśnie szykował się do ataku.
W gablocie znajdowała się ulubiona broń Jacka. Była tam strzelba, której używał Henry Mercy, pradziad Jacka, a także colt peacemaker i brauning, z którego Jack zastrzelił niedźwiedzia, mossberg 500, zwany przez niego odkurzaczem na gołębie, oraz magnum 44, które lubił zabierać ze sobą na polowania.
Był to typowo męski pokój. Zapach skóry i drewna łączył się w nim z delikatną wonią kubańskich cygar.
Wykonane na zamówienie drewniane biurko miało wiele różnych szuflad, szufladek oraz mosiężnych błyszczących zawiasów. Nate usiadł za nim i zaczął przekładać papiery. Chciał w ten sposób dać każdemu z obecnych czas na zajęcie miejsca.
Tess stwierdziła, że pasuje on do tego miejsca jak wół do karety. Prawnik kowboj ubrany jak na niedzielę — skwitowała w duchu i wykrzywiła usta. Mimo to podobał się jej ten szorstki, prowincjonalny typ urody. Nate przypominał jej młodego Jimmy'ego Stewarta choćby dlatego, że tak samo jak on miał niesamowicie długie ręce i nogi. Poza tym był bardzo przystojny. Jednak wysocy chudzi mężczyźni noszący wysokie buty do odświętnych ubrań nie byli w jej typie.
Tess marzyła o tym, by mieć już całą tę cholerną sprawę za sobą i móc wrócić do Los Angeles. Oderwała wzrok od Nate'a, przyjrzała się z bliska szczerzącemu kły niedźwiedziowi grizzly, kudłatym łbom muflonów, a potem broni, z której zostały zabite. Co za miejsce — pomyślała — i co za ludzie!
Obok prawnika kowboja siedziała chuda jak tyczka gospodyni z farbowanymi włosami. Zajmowała krzesło z prostym oparciem. Mocno przyciskała do siebie kościste kolana i skromnie naciągała na nie okropną, czarną jak sadza spódnicę. Dalej znajdował się Szlachetny Dzikus o zapierającej dech w piersiach przepięknej twarzy i zagadkowych oczach. Wokół niego unosił się delikatny zapach koni.
A oto nerwowa Lily — kontynuowała swój przegląd Tess. Siedzi z pochyloną głową, jakby chciała w ten sposób ukryć sińce na twarzy, i kurczowo zaciska dłonie. Śliczna, delikatna i bezbronna jak ptaszek, który wpadł między sępy.
Tess poczuła, że coś chwyta ją za serce, aby więc nie rozklejać się, przeniosła uwagę na Willę.
Kowboj w babskim wydaniu — oceniła ją nie bez pogardy. Ponura, najprawdopodobniej głupia, a do tego małomówna. Na szczęście w dżinsach, flanelowej koszuli i wysokich butach bardziej jej do twarzy niż w workowatej sukience, którą miała na sobie w czasie pogrzebu. Tess doszła do wniosku, że Willa wygląda jednak bardzo ładnie, siedząc na ogromnym obitym skórą krześle, ze stopą wspartą na kolanie. Jej egzotyczna twarz była w tej chwili nieruchoma jak głaz.
Tess nie zauważyła dotychczas, by z tych ciemnych oczu popłynęła choćby jedna łza, doszła więc do wniosku, że Willa wcale nie kochała Jacka Mercy'ego.
Dla niej to również tylko biznes — doszła do wniosku Tess, stukając niecierpliwie palcami o oparcie krzesła. Przejdźmy zatem do sprawy.
W tym momencie Nate podniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. Przez krótką nieprzyjemną chwilę odniosła wrażenie, że bez trudu odczytał jej myśli. Była więc święcie przekonana, że nią gardzi.
Nic mnie nie obchodzi, co o mnie sądzisz — pomyślała i z kamiennym spokojem wytrzymała jego wzrok. Po prostu daj mi gotówkę.
Uśmiechnął się.
Jeżeli gospodyni dostaje trzydzieści patyków — zastanawiała się Tess — to ja powinnam otrzymać dwa razy tyle. Ja doskonale wiedziałabym, co zrobić z taką masą pieniędzy.
W tym momencie Lily podskoczyła na krześle, a Tess uniosła brwi.
Uspokoiła się, bo obserwowali ich obcy ludzie, a także dlatego, że protest niczego by nie zmienił. Nim dzień dobiegnie końca, poprosi Nate'a o sporządzenie nowych dokumentów i naprawienie rażącej niesprawiedliwości.
Jacka Mercy'ego. Po chwili mówił dalej: — Jednak aby każda z was mogła otrzymać spadek, wszystkie musicie mieszkać na ranczu przez cały rok. W tym okresie nie wolno wam opuścić posiadłości na więcej niż siedem dni. Po upływie tego czasu, jeżeli warunki zostaną dotrzymane, każda z trzech spadkobierczyń stanie się właścicielką jednej trzeciej rancza. Prawa własności przez dziesięć lat nie można odsprzedać ani przekazać nikomu innemu, jedynie którejś z pozostałych spadkobierczyń.
Rozumiała dziesięcioletni zakaz sprzedaży lub przekazania prawa własności. W ten sposób ojciec zabezpieczył ranczo przed nałożeniem podatku odpowiedniego do ceny rynkowej ziemi. Dotychczas uiszczana była jedynie opłata dzierżawna. Jack nienawidził rządu i w związku z tym nie chciał wydać ani centa na jego utrzymanie. Willa nie rozumiała jednak, skąd się wziął pomysł przekazania rancza organizacji, którą całe życie serdecznie pogardzał. Mawiał zazwyczaj, że jej członkowie przytulają się do drzew i całują wieloryby. To posunięcie było niezrozumiałe i całkowicie pozbawione sensu.
Nate nienawidził w tej chwili samego siebie.
Willa przyglądała się jej uważnie, przez cały czas szukając gwałtownie w myślach jakiegoś wyjścia z sytuacji. Marzyła, aby obie siostry wyniosły się stąd jak najszybciej, ale jeszcze bardziej pragnęła mieć ranczo. O wiele bardziej.
Mnie by się to prawdopodobnie nie udało — pomyślała Willa — ale pieniądze potrafią przekonać pewnych ludzi.
Słysząc to, Tess wykonała gwałtowny ruch ręką, rozlewając przy okazji brandy.
Jej wybuch sprawił, że Bess zasyczała, a Willa zaczęła się szyderczo śmiać.
Piła spokojnie, pozwalając, by palący strumień spłynął powoli do żołądka. Jednocześnie słuchała uważnie słów czytanego przez Nate'a testamentu. Zmusiła się, by nie myśleć o latach daremnych starań, a właściwie walki o miłość ojca, o jego szacunek i zaufanie. Koniec końców potraktował ją dokładnie tak samo jak córki, których w ogóle nie znał. Willa doszła do wniosku, że tak naprawdę żadna z nich nic dla niego nie znaczyła.
W pewnym momencie nazwisko wymienione przez Nate'a sprawiło, że podskoczyła jak oparzona.
Nate poruszył się niespokojnie i odchrząknął. Sądził, że przynajmniej na razie byłoby dla niej o wiele lepiej, gdyby udało mu się niepostrzeżenie prześlizgnąć nad tym aspektem sprawy. Przeżyła już wystarczająco silny szok.
Nate pamiętał, jak Mercy mawiał, że McKinnon to jadowity wąż, a do tego okropny babiarz, który nigdy nie przepuścił żadnej kobiecie.
Prawdę mówiąc, rzeczywiście pokładał się ze śmiechu. Nate doskonale pamiętał ten moment, teraz jednak starał się zachować absolutną powagę.
Słysząc uwagę o „tłustym tyłku”, Tess wciągnęła powietrze przez nos. Rzeczywiście po ukończeniu szkoły średniej miała sporą nadwagę. Głodziła się, gimnastykowała, słowem robiła wszystko, żeby się jej pozbyć i prawdę mówiąc, była cholernie zadowolona z uzyskanych rezultatów.
Tess nie zdążyła nawet zareagować na tę zniewagę, gdyż w tym momencie Lily wybuchnęła płaczem.
Willa odzyskała panowanie nad sobą i odetchnęła głęboko.
Tess kiwnęła głową na znak zgody i usiadła na oparciu fotela, zakładając nogę na nogę.
Tess przez moment z tęsknotą pomyślała o swoim mieszkaniu, klubie, sklepach. Potem uniosła głowę.
Tess pochyliła jedynie głowę.
Willa z zadumą wzięła whisky, której Lily w ogóle nie tknęła. Ambicja i chciwość potrafią być niezawodnymi bodźcami. Tess wytrzyma, na pewno.
Will ponownie spróbowała whisky, przypomniała sobie jednak, że teraz musi się skoncentrować.
Willa prychnęła i pociągnęła łyk whisky.
Niebezpieczny błysk pojawił się w oczach Willi.
Zaskoczona współczuciem, które wyraźnie słychać było w głosie Tess, Willa obejrzała się, po czym wzruszyła ramionami.
Załatwiwszy wszystko z Tess, Willa odwróciła się do okna.
Willa wyjechała o zmroku. Chowające się za zachodnie szczyty słońce zalewało okolicę krwistoczerwonym blaskiem i nadawało niebu wspaniały purpurowy kolor. Willa chciała wszystko przemyśleć, uspokoić się. Jej klacz kroczyła dumnie i niecierpliwie pociągała wędzidło.
Ruszyły wzdłuż jej brzegów, kierując się na wschód i całkowicie pogrążając w mroku. Na niebie błyszczały pierwsze gwiazdy. Słychać było jedynie cichy plusk wody i stukot końskich kopyt. Bydło pasło się wśród wysokich traw, a wokół bezszelestnie krążyły nocne drapieżniki. Gdy Willa wyjechała na szczyt wzniesienia, rozpostarła się przed nią ogromna przestrzeń wypełniona różnorodnymi sylwetkami i cieniami, sterczącymi drzewami, falującą trawą, ciągnącą się bez końca linią ogrodzeń. W oddali w krystalicznie czystym powietrzu widać było słaby blask świateł sąsiedniego rancza.
Ziemia McKinnona.
Gdy Willa ściągnęła cugle, klacz niespokojnie podrzuciła głową i parsknęła.
— Przecież nie zdołamy uniknąć tego, co nas czeka, prawda?
Klacz rozpierała energia, a w Willi wciąż jeszcze kipiała złość. Chciała się jej pozbyć, chciała zrzucić z siebie bezsilną, rozpaczliwą wściekłość i tkwiący jeszcze głębiej żal. Doszła do wniosku, że nie pomogą jej one przetrwać najbliższego roku. Nie pomogą jej przetrwać nawet następnej godziny. Zacisnęła mocno powieki.
Obiecała sobie, że nie będzie ronić łez. Ani nad Jackiem Mer-cym, ani nad jego najmłodszą córką.
Oddychała głęboko, wciągając w nozdrza zapach traw, nocy i konia. Musi teraz nauczyć się panować nad swoimi emocjami. Znajdzie sposób, by poradzić sobie z dwiema siostrami. Na pewno zdoła utrzymać je w ryzach i nie dopuści do tego, by porzuciły ranczo. Niezależnie od tego, ile ją to będzie kosztowało, dopilnuje, by dotrwały do końca.
Znajdzie również sposób, by poradzić sobie z narzuconymi jej przez ojca opiekunami. Puszczając Moon stępa, doszła do wniosku, że z Natem nie będzie miała żadnych problemów. Z całą pewnością postara się skrupulatnie wykonywać swoje prawnicze obowiązki, co zdaniem Willi oznacza, że będzie się trzymał z daleka od codziennych spraw dotyczących rancza Mercy, pełniąc swą funkcję jedynie z doskoku.
W głębi duszy nawet była skłonna mu współczuć. Znała go zbyt długo i zbyt dobrze, by choć przez chwilę sądzić, że funkcja, jaką będzie musiał pełnić, sprawia mu przyjemność. Nate jest człowiekiem sprawiedliwym i uczciwym, człowiekiem, który pilnuje własnego nosa. Cudze sprawy w ogóle go nie obchodzą.
Natomiast na myśl o Benie McKinnonie Willę ponownie ogarnęła bezgraniczna wściekłość. Tak, Ben to zupełnie inna para kaloszy. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że dla niego wykonywanie tego zadania będzie prawdziwą przyjemnością. Skorzysta z każdej nadarzającej się okazji, by wtykać nos w nie swoje sprawy, a ona nie będzie mogła mu w tym przeszkodzić. Mimo to — pomyślała z ponurym uśmiechem na ustach — wcale nie musi się godzić na wszystko. Tak, na pewno nie będzie ułatwiać mu zadania.
Och, doskonale wiedziała, o co chodziło Jackowi Mercy'emu, i na samą myśl o tym zakipiała w niej krew. Spoglądała w dół na światła i kontury rancza Three Rocks. Czuła, że mimo chłodu nocy robi jej się gorąco.
Ziemie McKinnonów i Mercych graniczyły ze sobą od wielu pokoleń. Kilka lat po bitwie, w której Siuksowie rozprawili się z Custerem, dwaj mężczyźni, którzy polowali w górach, zaryzykowali wyprawę do Teksasu. Korzystając z bardzo niskiej ceny, kupili tam bydło i jako wspólnicy popędzili je z powrotem na północ, do Montany. Tu jednak przyjaźń się skończyła. Podzielili ziemię, bydło i każdy z nich założył własne gospodarstwo.
W ten sposób powstały rancza Mercy i Three Rocks. Każde z nich rozwijało się, przeżywało wzloty i upadki, oba jednak przetrwały do dziś.
Jack Mercy miał chrapkę na ziemię McKinnona. Nie można jej było kupić, ukraść ani zdobyć podstępem. Willi przyszło jednak na myśl, że istniał pewien sposób: można ją było przyłączyć. Gdyby połączyło się ziemię Mercych i McKinnonów, powstałoby jedno z największych, a z całą pewnością najbardziej dochodowe ranczo na Zachodzie.
W tym celu Jack musiał po prostu sprzedać córkę. Do czego innego mogą się przydać kobiety? Trzeba było przehandlować ją jak sympatyczną tłuściutką jałówkę. Należało jedynie wystarczająco często pokazywać ją bykowi. Natura sama zrobi resztę.
Ponieważ nie miał syna, było to najlepsze i najprawdopodobniej jedyne wyjście. Postawił więc córkę przed nosem Bena McKinnona. Na dodatek wszyscy będą o tym wiedzieli — pomyślała Willa i zmusiła się, by rozluźnić zaciśnięte kurczowo na cuglach palce. Nie udało mu się dokonać tego za życia, postarał się, by doprowadzić do tego zza grobu.
Gdyby okazało się, że córka, która przez całe życie wytrwale stała u jego boku, pracowała na tej ziemi na równi z nim i nie żałowała krwi ani potu, nie jest wystarczająco ponętna — no cóż, na szczęście miał do dyspozycji jeszcze dwie inne.
— Niech cię diabli wezmą, ojcze! — Drżącymi rękami włożyła kapelusz z powrotem na głowę. — Ranczo jest moje i zrobię wszystko, żeby tak zostało. I do jasnej cholery, na pewno nie pójdę do łóżka z Benem McKinnonem ani z kimkolwiek innym.
Dostrzegła blask przednich świateł samochodu i półgłosem zaczęła uspokajać klacz. Nie mogła rozpoznać pojazdu, lecz dostrzegła kierunek, w jakim podążał. Ironiczny uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy światła skierowały się w stronę głównego budynku mieszkalnego rancza Three Rocks.
Wrócił z Bozeman. Instynktownie wyprostowała się w siodle i uniosła głowę. Usłyszała przytłumiony odgłos zamykanych drzwi łazika i powitalne szczekanie psów. Zastanawiała się, czy Ben rozejrzy się wokół i popatrzy w górę na wzniesienie. Zobaczyłby wówczas ciemną sylwetkę jeźdźca i konia. Przyszło jej na myśl, że najprawdopodobniej bez trudu zorientowałby się, kto go obserwuje z pogranicza posiadłości.
— Zobaczymy, co się wkrótce zdarzy, McKinnon — powiedziała półgłosem. — Zobaczymy, kto będzie zarządzał ranczem Mercy, gdy ten rok dobiegnie końca.
Słychać było kojota, który wył do wędrującego po niebie księżyca. Ponownie się uśmiechnęła. Istnieją różne kojoty — pomyślała. Niezależnie od tego jak ładnie wyją i tak wszystkie są okrutne, podstępne i zachłanne.
Nie miała zamiaru wpuścić żadnego z nich na swoją ziemię.
Zawróciła klacz i w półmroku odjechała w kierunku domu.
Nate uważał Three Rocks za jedno z najładniejszych rancz w Montanie. Sam główny budynek mieszkalny był funkcjonalny i niezwykle atrakcyjny, choć nie tak duży jak dom w Mercy. Wzniesiony został z drewna. Miał fundamenty z piaskowca, a urozmaicona linia dachowa dodawała mu wiele uroku. Liczne werandy i tarasy zapraszały, by usiąść i podziwiać piękno otaczających ranczo gór.
Rezydencja McKinnonów była schludna i chociaż przez cały czas wrzało w niej jak w ulu, nie sposób było dostrzec choćby śladu rozgardiaszu.
Z zagrody dobiegały protesty bydła. Cielęta wyrażały swoje niezadowolenie, ponieważ odłączano je od matek. Jeszcze bardziej nieszczęśliwe będą młode byki — pomyślał Nate — kiedy zacznie się je kastrować i pozbawiać rogów.
Z tego właśnie powodu on sam wolał zajmować się końmi.
W pewnej chwili jednak wzrok Bena prześlizgnął się nad wybiegami dla koni, nad pastwiskami i pobiegł w kierunku sąsiedniej posiadłości. Ben doszedł do wniosku, że Willa ma na głowie o wiele więcej problemów i z całą pewnością myśli nie tylko o pracy, którą należy wykonać przed nastaniem zimy.
Znali się tak długo, że Nate z powodu tej wypowiedzi nie mógł się obrazić.
Ben ponownie spojrzał na południowy zachód, wyobraził sobie Willę Mercy i pokiwał głową. Końskie siodło było dla niego tak samo wygodne jak dla innych ludzi fotel. Po trzydziestu latach spędzonych na ranczu przyzwyczaił się do trudnych warunków. Nie dorównywał wzrostem Nate'owi, miał jednak ponad sto osiemdziesiąt centymetrów. Był niezwykle muskularny. Jego złocistobrązowe włosy rozjaśnione przez wielogodzinne przebywanie na słońcu sięgały kołnierzyka koszuli. Miał doskonały, jastrzębi wzrok i chłodne spojrzenie. Po jego przystojnej, ogorzałej surowej twarzy widać było, że często przebywa na świeżym powietrzu. Brodę szpeciła pozioma blizna — pamiątka po dziecięcej zabawie z bratem.
Ben z roztargnieniem przesunął dłonią po szramie. Był to jego charakterystyczny gest, z którego często nie zdawał sobie sprawy. Kiedy Nate po raz pierwszy poinformował go o testamencie Jacka, śmiał się długo i serdecznie. Teraz jednak, gdy trzeba było wykonać ostatnią wolę Mercy'ego, nie widział w tym niczego zabawnego.
Nate uśmiechnął się.
Nie — zaprzeczył w duchu Ben — na pewno nie byłoby tak samo. Zastanawiał się, czy Willa wie, że pewnego razu jej ojciec proponował mu dziesięć tysięcy akrów swojej najlepszej ziemi w zamian za poślubienie córki. Jak jakiś pieprzony król próbujący łączyć państwa.
Ben spoglądając pod słońce, doszedł do wniosku, że Mercy rzeczywiście byłby skłonny oddać mu tę ziemię. Prędzej by to zrobił, niż zmienił raz obrany kierunek.
Nate poprawił kapelusz i sięgnął po kluczyki.
To była wspaniała przejażdżka. Ben przeciął dolinę, a potem zaczął wspinać się w górę. Nie spieszył się. Jechał spokojnie, bacznie przyglądając się wszystkiemu dookoła. Zauważył, że bydło jest wypasione. Zanim nadejdzie zima, część zwierząt trzeba będzie wysłać do tuczami. Część jednak pozostanie i przepędzana z pastwiska na pastwisko przetrwa do następnego roku.
Selekcja zwierząt i ich sprzedaż już od pięciu lat należą do jego obowiązków. Rodzice stopniowo przekazują zarządzanie ranczem w ręce obu synów.
Wysoka, wciąż jeszcze zielona trawa lśniła na tle gęstej zasłony drzew. Usłyszał nad sobą warkot silnika i z uśmiechem spojrzał w górę. To jego brat, Zack, oblatuje okolicę. Ben zdjął z głowy kapelusz i energicznie nim pomachał. Charlie, długowłosy owczarek collie, zaczął biegać w kółko i radośnie poszczekiwać. Maty samolocik przechylił się w prawo, potem w lewo, odpowiadając w ten sposób na ich pozdrowienia.