Niebo Montany - Nora Roberts - ebook

Niebo Montany ebook

Nora Roberts

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Jack Mercy zgromadził ogromny majątek, ale jego trudny charakter przysporzył mu wielu wrogów. Kiedy umarł, piękna posiadłość w Montanie przypadła jego trzem córkom. Przyrodnie siostry poznały się dopiero na pogrzebie ojca i zupełnie zaskoczyła je wiadomość, że aby objąć spadek, będą musiały spędzić razem rok. 
Powieści Nory Roberts biją rekordy popularności na całym świecie, ich łączny nakład przekroczył 280 milionów egzemplarzy. Od 1999 roku każda trafia na listę bestsellerów New York Timesa. Roberts jako jedna z pierwszych pisarek zaczęła komunikować się ze swoimi fanami za pośrednictwem Internetu, a jej oficjalna strona rejestruje ponad dwa miliony odwiedzin miesięcznie. 

[Opis okładkowy] 

 

/Niebo MontanyNora Roberts, 2007 rok, ISBN 9788325001308, Książnica/ 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Samorządowa w Żukowie 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego 
Biblioteka Publiczna Gminy Jaraczewo 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (4) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie (3) 
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Morągu 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4)  
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 687

Rok wydania: 2007

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

NORA ROBERTS

Urodziła się 10 października 1950 roku w Silver Spring w stanie Maryland w USA. Dorastała w domu, w którym mocno zakorzeniona była tradycja czytania książek. Nora wiele czytała, aż w końcu sama zaczęła pisać. Zadebiutowała w 1981 roku romansem Irlandzka wróżka (Irish Thoroughbred). Jest pisarką niezwykle pracowitą i płodną. Napisała ponad 200 książek, wiele z nich trafiało na listę bestsellerów „New York Timesa”. Odkryła nowe oblicze literatury kobiecej, wplatając w wątki miłosne elementy kryminału, sensacji czy powieści przygodowej.

W przygotowaniu kolejne powieści

NORY ROBERTS

KONIEC RZEKI

UCZCIWE ZŁUDZENIA

 

 

Przełożyła z angielskiegoBożena Krzyżanowska

Wydawnictwo „Książnica”

 

Tytuł oryginału

Montana Sky

Opracowanie graficzne

Mariusz Banachowicz

Ilustracja na okładce

© Lary Jacobsen

Copyright 1996 by Nora Roberts

Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy

żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany

za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych.

Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie

oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji.

For the Polis edition

Copyright © by Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 2007

ISBN 978-83-250-0130-8

 

Rodzinie

Ten świat, który widać z tej i z tamtej strony,

Zawsze łatwo można w głębi serca schronić;

Do błękitu, który rozciąga się w górze

Często się wyrywa rozmarzona dusza.

Serce, jeśli zechce, bez trudu odtrąci

Poza zasięg ręki i morza, i lądy;

Dusza zdoła niebo na dwoje rozdzielić,

By Bóg mógł przez szparę przyglądnąć się Ziemi.

Ale Wschód i Zachód w głębi twego serca

Stworzą całość, której nie zdołasz rozerwać;

A gdy ktoś ma duszę nieczułą na piękno,

Niebawem na głowę zwali mu się niebo.

 

Edna St. Vincent Millay

Część pierwsza

Jesień

Ten piękny i przerażający rok...

A. E. Housman

Rozdział pierwszy

 

Śmierć Jacka Mercy'ego wcale nie zmieniła faktu, że był sukinsynem. Zmarł zaledwie siedem dni temu. Był to czas zbyt krótki, by odsunąć w niepamięć krzywdy, jakie wyrządził w ciągu sześćdziesięciu ośmiu lat życia. Opinię tę podzielała zresztą większość zgromadzonych nad jego grobem osób.

Taką samą uwagę Bethanne Mosebly powiedziała mężowi na ucho, gdy stali w wysokiej, zarastającej cały cmentarz trawie. Prawdę mówiąc, uroczystość pogrzebowa wcale jej nie interesowała. Przyszła na nią jedynie ze względu na ogromną sympatię, jaką darzyła Willę. Powtarzała to mężowi przez całą drogę z Ennis, nie przestawała mówić o tym także teraz.

Bob Mosebly, jak przystało na człowieka, który już przez czterdzieści sześć lat wysłuchiwał nieustannej paplaniny żony, chrząknął tylko i puścił jej słowa mimo uszu. Tak samo zresztą potraktował monotonną mowę wygłaszaną przez kaznodzieję.

I to wcale nie dlatego, by lubił Jacka. Nienawidził starego durnia tak samo jak wszyscy mieszkańcy Montany.

Tylko co komu przyjdzie z obgadywania nieboszczyka — pomyślał Bob. Był zresztą święcie przekonany, że moce piekielne zrobią wszystko, by upomnieć się o duszę tego drania.

Ranczerzy, kowboje, kupcy i politycy tłoczyli się na niewielkim skrawku ziemi położonym niedaleko brzegów Missouri, w spokojnym, ocienionym przez wysokie pasmo Gór Skalistych zakątku rancza Mercy. To tutaj, w miejscu gdzie zazwyczaj wśród wzgórz pasie się bydło, a konie tańczą na zalanych słońcem pastwiskach, od pokoleń pod bujną falującą trawą grzebani są zmarli członkowie rodziny Mercych.

Teraz przyszła kolej na Jacka. Już wcześniej zamówił dla siebie trumnę z drzewa kasztanowego wewnątrz wyłożoną białym atłasem, a na zewnątrz ozdobioną złoconymi napisami, i godłem rancza wplecionym w stylizowaną literę „M”. Spoczywający w trumnie Jack miał na nogach buty z wężowej skóry, na głowie najstarszy i najbardziej ulubiony filcowy kapelusz z szerokim rondem, natomiast w ręce trzymał bat. Nawet w obliczu śmierci postanowił zadrwić z wszystkich i z wszystkiego.

Chodziły słuchy, że Willa postępując zgodnie z instrukcjami ojca, zamówiła już nagrobek. Będzie wykonany z białego marmuru, a nie ze zwyczajnego granitu jak Jacksona Mercy'ego. Ma się na nim znaleźć tekst ułożony przez samego Jacka: Tutaj spoczywa Jack Mercy.

Żył tak, jak chciały i umarł tak, jak tego pragnął.

Niech piekło pochłonie tych, którym się to nie podobało.

Gdy tylko ziemia nieco osiądzie, pomnik stanie wśród wielu innych przechylających się na kamienistym terenie. Jest ich już w tym miejscu sporo. Najstarszy pokazuje miejsce spoczynku pradziadka Jacka Mercy'ego, Jebidiaha, który przywędrował tu zza gór i przywłaszczył sobie tę ziemię, najnowszy — ostatniej z trzech żon Jacka, jedynej, która zmarła, zanim zdołał się z nią rozwieść.

Czy to nie ciekawe — zastanawiał się Bob — że wszystkie żony Mercy'ego obdarowały go córkami? Jakby na przekór temu, że tak bardzo pragnął mieć syna. Zdaniem Boba w taki właśnie sposób Pan Bóg zadrwił sobie z człowieka, który szedł po trupach, aby osiągnąć to, czego chciał, i któremu udawało się to w każdej dziedzinie prócz tej jednej.

Bob całkiem nieźle pamiętał wszystkie żony Jacka, chociaż żadna z nich nie mieszkała na ranczu zbyt długo. Wszystkie miały klasę, to samo zresztą można powiedzieć o ich córkach. Bethanne, gdy tylko dowiedziała się, że dwie starszesiostry Willi zjawią się na pogrzebie, długie godziny spędziła przy telefonie. Żadna z nich od chwili kiedy nauczyła się chodzić, nigdy nie stanęła na ziemi należącej do rancza Mercy.

Jack w ogóle nie chciał ich znać.

Tylko Willi nie zdołał się pozbyć. Została tutaj, bo jej matka zmarła, zanim jeszcze dziewczynka wyrosła z pieluch. Nie miała żadnych krewnych, którzy mogliby się nią zaopiekować, dlatego Mercy przekazał Willę w ręce gospodyni Bess, a ta wychowała ją najlepiej, jak umiała.

Bob spoglądając bacznie spod szerokiego ronda swego kapelusza, zauważył, że wszystkie córki Jacka są do siebie trochę podobne. Mają ciemne włosy i taki sam kształt podbródka. Bez trudu można stwierdzić, że to siostry, chociaż w rzeczywistości w ogóle się nie znają i nigdy wcześniej się nie spotkały. Nie wiadomo, czy potrafią się dogadać. Przyszłość pokaże również, czy Willa odziedziczyła wystarczająco dużo cech Jacka Mercy'ego, by móc sprawnie pokierować ranczem o powierzchni dwudziestu pięciu tysięcy akrów.

Willa przez cały czas myślała o ranczu i o tym, co trzeba jeszcze zrobić. Ranek był jasny, a powietrze wyjątkowo przejrzyste. Wzgórza mieniły się niezwykłymi, śmiałymi i niemal kłującymi w oczy barwami. Góry i doliny pokrywał kobierzec o bajecznych jesiennych kolorach, a od zachodnich stoków Gór Skalistych wiał ciepły suchy wiatr. Było wyjątkowo ciepło jak na początek października i część zebranych miała na sobie koszule z krótkimi rękawami, nikt jednak nie był w stanie przewidzieć, jaką pogodę przyniesie następny dzień. Wysoko w górach spadł już śnieg. Wyraźnie widać było jego płaty leżące na szczytach, a biel nieśmiało zaczęła pokrywać również lasy. Trzeba spędzić bydło, sprawdzić ogrodzenie, usunąć wszelkie uszkodzenia, a potem ponownie wszystko skontrolować. Pora też zasiać ozimą pszenicę.

Teraz to wszystko spadło na jej głowę. Willa w tym momencie uświadomiła sobie, że ranczo Mercy nie należy już do Jacka. Należy do niej.

Kaznodzieja mówił o życiu pozagrobowym i o szczęściu czekającym wszystkich w niebie. Willi przyszło na myśl, że Jack Mercy plunąłby na szczęście, które by się nie wiązało z jego światem. A jego światem była Montana, dzika kraina gór i łąk, ojczyzna orłów i wilków.

Tak, ojciec z pewnością nie czułby się dobrze ani w niebie, ani w piekle.

Spokojnie obserwowała, jak czwórka mężczyzn spuszcza zbyt rzucającą się w oczy trumnę w głąb ziemi. Willa swoją złocistą cerę zawdzięczała słońcu, a także indiańskiej krwi płynącej w żyłach jej matki. Ciemne, niemal czarne włosy tuż przed pogrzebem pospiesznie zaplotła w warkocz. Równie ciemne oczy spoglądały w tej chwili nieruchomo na skrzynię, w której spoczywało ciało jej ojca. Willa nie włożyła na głowę kapelusza, a słońce dodawało jej oczom niezwykłego blasku. Dotychczas nie pojawiła się w nich ani jedna łza.

Miała pełną godności twarz, wystające kości policzkowe i szerokie dumne usta. Ciemne egzotyczne oczy spoglądające spod ciężkich powiek otoczone były gęstymi rzęsami. Mając osiem lat, spadła z rozjuszonego dzikiego mustanga i złamała przegrodę nosową. Uważała jednak, że lekkie przekrzywienie nosa w lewą stronę dodaje jej twarzy charakteru.

Charakter miał dla Willi o wiele większe znaczenie niż uroda. Doskonale wiedziała, że mężczyźni nie szanują pięknych kobiet. Oni je po prostu wykorzystują.

Stała prawie nieruchomo, a wiatr igrał w jej włosach. Oddzielał od warkocza pojedyncze pasemka i podrzucał je w niespokojnym tańcu. Willa była dwudziestoczteroletnią kobietą średniego wzrostu, o smukłej, ale silnej budowie ciała. Miała na sobie źle dopasowaną czarną sukienkę i eleganckie czarne buty na wysokich obcasach, które najwyraźniej dzisiaj po raz pierwszy wyjęte zostały z pudełka. Jej serce wypełniał bezbrzeżny, niewymowny smutek.

Na przekór całemu światu kochała Jacka Mercy'ego. Dotychczas nie zamieniła nawet słowa z dwiema obcymi jej kobietami — siostrami, które przyjechały na pogrzeb ojca.

Na moment, na jedną krótką chwilę przeniosła wzrok na grób Mary Wolfchild Mercy. Willa w ogóle nie pamiętała matki spoczywającej pod niewielkim kopczykiem, na którym rosły polne kwiaty kwitnące i mieniące się w jesiennym słońcu jak drogocenne kamienie. To Adam je tam zasadził — pomyślała i skierowała wzrok na przyrodniego brata. On jeden wiedział, że jej serce przepełniają łzy, których nie widać na twarzy.

Kiedy Adam dotknął jej ręki, zacisnęła mocno palce na jego dłoni. Tylko on został jej na świecie. Oprócz niego nie miała żadnej rodziny.

— Żył tak, jak chciał — powiedział Adam półgłosem. Mówił spokojnie i łagodnie. Gdyby byli sami, Willa mogłaby odwrócić się, oprzeć głowę na jego ramieniu, a on pocieszyłby ją i ukoił smutek.
— Tak, wiem, ale już od nas odszedł. Ten rozdział dobiegł końca.

Adam spojrzał na dwie pozostałe córki Jacka Mercy'ego i przyszło mu na myśl, że jednak zaczyna się coś nowego.

— Musisz z nimi porozmawiać, Willo.
— Zapewniłam im dach nad głową i jedzenie. — Celowo spojrzała na grób ojca. — Uważam, że to wystarczy.
— Przecież to twoja rodzina.
— Nie, Adamie. Ty jesteś moją rodziną. Z nimi nic mnie nie łączy.

Odwróciła się od niego i zaczęła przyjmować kondolencje.

Sąsiedzi zeszli się w domu zmarłego. Nikt nie potrafił zmienić głęboko zakorzenionej tradycji, tak samo jak nikt i nic nie mogło powstrzymać Bess, która trzy dni spędziła w kuchni, by przygotować odpowiednią ilość jedzenia na stypę. Willa uważała, że jest to cholerne zawracanie głowy. Jej zdaniem nikogo nie sprowadzał tutaj żal po zmarłym, większość gości przyszła wiedziona zwykłą ludzką ciekawością. Część osób przepełniających teraz dom bywała w nim wcześniej, większość jednak nigdy nie miała możliwości obejrzenia jego wnętrza. Teraz dzięki śmierci Jacka mogli tutaj wejść i byli z tego niezmiernie zadowoleni.

Główny budynek mieszkalny był atrakcją turystyczną w stylu Jacka Mercy'ego. Niegdyś, mniej więcej sto lat temu, stała tu chata z drewna i gliny. Teraz w tym samym miejscu znajdowała się obszerna, wzniesiona bez jednolitego planu budowla z kamienia, drewna i szkła. Na błyszczących sosnowych parkietach i lśniących kafelkach położone były dywany i dywaniki pochodzące z najróżniejszych zakątków świata. Jack Mercy uwielbiał kolekcjonować przedmioty. Kiedy stał się właścicielem rancza Mercy, przez pięć lat robił wszystko, by zamienić piękny niegdyś dom w miejsce odpowiadające jego własnym wyobrażeniom.

Mawiał, że bogacze powinni otaczać się bogactwem.

Tą właśnie zasadą kierował się w życiu. Zbierał obrazy i rzeźby, dobudowywał pokoje, w których można było wystawiać zgromadzone dzieła sztuki. Hol był przestronnym pomieszczeniem o bardzo wysokim sklepieniu. Na posadzce kafelki w kolorach drogich kamieni — szafirów i rubinów — tworzyły powtarzający się wielokrotnie znak rancza Mercy. Schody prowadzące na pierwsze piętro wykonane były z lśniącego dębowego drewna, a rzeźbiony słup podtrzymujący poręcz miał kształt wyjącego wilka.

W holu zebrało się bardzo dużo ludzi. Wielu z nich ze zdumieniem rozglądało się dookoła, starając się jednocześnie nie wypuścić z rąk talerzy. Inni tłoczyli się w olbrzymim salonie. Stąpali ostrożnie po wypolerowanej podłodze i podziwiali wspaniałą sofę obitą jasną, niemal kremową skórą. Nad wyłożonym rzecznymi kamieniami kominkiem wisiał olbrzymi obraz przedstawiający Jacka Mercy'ego na czarnym ogierze. Jack miał uniesioną głowę, zsunięty do tyłu kapelusz, a w ręce trzymał zwinięty bat. Wielu z obecnych miało wrażenie, że spoglądające z portretu surowe niebieskie oczy miotają na nich przekleństwa, zupełnie jakby Jack denerwował się, że sączą jego whisky i wznoszą toasty, by uczcić jego śmierć.

Dla Lily Mercy wszystko wydawało się tu przerażające. Dom, ludzie, gwar. Ojciec pozbył się jej, gdy tylko przyszła na świat, nie znała więc ani tego domu, ani kręcących się po nim ludzi. Natomiast pokój, który poprzedniego dnia zaraz po przyjeździe przydzieliła jej gospodyni, był naprawdę uroczy. W dodatku taki cichy — pomyślała, zbliżając się do poręczy werandy. Najbardziej podobało jej się łóżko z pięknego złocistego drewna, wyraźnie odcinające się na tle atłasowej tapety.

Samotność.

Kiedy spoglądała na góry, marzyła o samotności. Cóż to za góry — zastanawiała się — takie wyniosłe i surowe. W niczym nie przypominały łagodnych wzgórz w jej rodzinnej Wirginii. No i to niebo — wywołujący dreszcz bezkresny błękit nad ciągnącą się bez końca krainą.

Zarośnięte falującą trawą równiny i wiatr, który pędzi donikąd. Wzgórza i rozległe przestrzenie eksplodujące fantastycznym jesiennym bogactwem barw.

Dolina, w której położone jest ranczo, to miejsce o jakiejś tajemnej mocy i urodzie. Tego ranka Lily widziała przez okno jelenia pijącego wodę ze srebrzystego strumyka. Słyszała rżenie koni, głosy ludzi, pianie koguta i tak przynajmniej jej się wydawało, krzyk orła.

Była ciekawa, czy gdyby miała odwagę zapuścić się w rosnące na wzgórzach lasy, udałoby się jej zobaczyć łosia, wapiti albo lisa. Lecąc tu samolotem, z ogromnym zainteresowaniem przeczytała książkę o tych zwierzętach.

Zastanawiała się, czy będzie mogła zostać tu dzień dłużej; rozważała również, dokąd pójdzie i co zrobi, jeżeli każą jej wyjechać.

Nie mogła wrócić na Wschód, jeszcze nie teraz. Z uczuciem zażenowania dotknęła palcami żółtawego sińca, który szpecił jej twarz. Bardzo się starała ukryć go pod grubą warstwą makijażu, osłonić okularami słonecznymi. Jesse znowu ją znalazł. Była bardzo ostrożna, a on i tak zdołał ją odszukać. Decyzje, które zapadły w sądzie, nie powstrzymały jego pięści. Nie pierwszy zresztą raz. Nie powstrzymał go rozwód, nie powstrzymały przeprowadzki ani ucieczki.

Pomyślała jednak, że może właśnie tutaj, oddalona od niego o tysiące kilometrów, zagubiona na tych rozległych terenach, mogłaby wreszcie rozpocząć nowe życie. Zycie bez strachu.

Wiadomość od adwokata, który poinformował ją o śmierci Jacka Mercy'ego i prosił o przyjazd do Montany, była prawdziwym darem opatrzności. Koszty podróży miała z góry opłacone, wymieniła jednak bilet lotniczy pierwszej klasy na gotówkę i okrężną trasą przeleciała kraj, korzystając przy tej okazji z trzech różnych nazwisk. Bardzo chciała wierzyć, że Jesse Cooke tym razem jej nie odnajdzie.

Miała już dość ciągłych ucieczek i życia w panicznym strachu.

Zastanawiała się, czy uda jej się przeprowadzić do Billings albo do Heleny i podjąć tam pracę. Jakąkolwiek pracę. Przecież potrafi robić parę rzeczy. Może pracować jako nauczycielka, umie również posługiwać się klawiaturą. Być może, nim ponownie stanie na nogi, zdoła wynająć jakieś niewielkie mieszkanko albo przynajmniej osobny pokój.

Patrząc na rozległą, wspaniałą, a zarazem przerażającą przestrzeń pomyślała, że chętnie zostałaby tutaj na zawsze. Wydawało jej się nawet, że w jakiś sposób należy do tego świata.

Kiedy czyjaś dłoń dotknęła jej ramienia, odskoczyła przerażona. Jesse był blondynem, natomiast stojący obok mężczyzna miał ciemne opadające na ramiona włosy i opaloną na brąz skórę. Do tego niezwykle życzliwe ciemne oczy i piękną twarz.

Jesse również był bardzo atrakcyjny. Dlatego wiedziała, jak okrutni potrafią być ludzie obdarzeni nieprzeciętną urodą.

— Przepraszam. — Adam mówił bardzo łagodnie i najwyraźniej starał się ją uspokoić, tak jak uspokaja się przestraszonego szczeniaka lub chore źrebię. — Nie miałem zamiaru pani zaskoczyć. Przyniosłem mrożoną herbatę. — Uniósł jej drżącą dłoń i włożył w nią szklankę. — Powietrze jest dzisiaj bardzo suche.
— Dziękuję. Nie słyszałam, że pan się do mnie zbliża. — Zgodnie ze swoim zwyczajem, z którego nawet nie zdawała sobie sprawy, Lily cofnęła się o krok i zwiększyła dzielący ich dystans. Bezpieczna odległość. — Właśnie się... rozglądałam. Tu jest naprawdę pięknie.
— Tak, rzeczywiście.

Wypiła parę łyków, starając się jednocześnie zachować spokój i okazać uprzejmość. Ludzie zadają mniej pytań, kiedy rozmawiają z osobą opanowaną.

— Czy pan tu gdzieś mieszka?
— Tak, nawet bardzo blisko stąd. — Uśmiechnął się, podszedł do poręczy i pokazał ręką na wschód. Podobał mu się jej głos, ciepły, z lekkim południowym akcentem. — W małym białym domku, po drugiej stronie stajni.
— Widziałam go. Miał niebieskie okiennice i niewielki ogródek. Na podwórku spał mały czarny piesek. — Lily przypomniała sobie, że ten domek wydał jej się taki swojski. O wiele milszy niż główny budynek mieszkalny.
— To Groszek. — Adam uśmiechnął się ponownie. — Oczywiście mówię o psie. Uwielbia odgrzewany groch. A ja jestem bratem Willi. Nazywam się Adam Wolfchild.
— Aha! — Przez moment z wahaniem spoglądała na jego wyciągniętą dłoń, a potem zmusiła się do podania swojej. W tej chwili rzeczywiście dostrzegła pewne podobieństwo między nimi. Oboje mieli wystające kości policzkowe i ciemne oczy. — Nie wiedziałam, że Willa ma... To znaczy, że jesteśmy...
— Nie. — Jej dłoń wydawała mu się tak krucha, że puścił ją bardzo delikatnie. — Wy miałyście wspólnego ojca. Willa i ja mieliśmy wspólną matkę.
— Rozumiem. — W tym momencie uświadomiła sobie, że prawie w ogóle nie myślała o człowieku, którego właśnie pochowano. Zrobiło jej się wstyd. — Czy byliście sobie bliscy, pan i pański ojczym?
— Ojczymowi obca była jakakolwiek zażyłość. — Słowa te wypowiedział zwyczajnie, bez cienia goryczy. — Widzę, że źle się pani u nas czuje. — Zauważył, że trzyma się z daleka od ludzi i unika kontaktu z kimkolwiek, jakby przypadkowe dotknięcie mogło ją zranić. Dostrzegł również widoczne na jej twarzy ślady przemocy, które tak bardzo starała się ukryć.
— Nikogo tu nie znam.

Ktoś wyrządził jej ogromną krzywdę — pomyślał Adam. Ludzie skrzywdzeni zawsze przyciągali jego uwagę. Była śliczna i serdecznie jej współczuł. Miała na sobie schludny czarny kostium i buty na wysokich obcasach. Była zaledwie dwa, może trzy centymetry niższa od niego i zdecydowanie za szczupła jak na swoje sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Ciemne włosy o kasztanowym połysku opadały jej na plecy delikatnymi falami i w jakiś sposób przypominały mu skrzydła anioła. Nie widział jej oczu, które ukryła za okularami słonecznymi, był jednak niezmiernie ciekaw, jakiego są koloru i co mógłby z nich wyczytać.

Zauważył, że ma taki sam podbródek jak Jack, ale jej usta są niewielkie i delikatne jak u dziecka. Kiedy próbowała się do niego uśmiechać, na policzkach pojawiały się nawet delikatne dołeczki. Kremowa, bardzo delikatna cera wyraźnie kontrastowała z widocznymi siniakami.

Adam doszedł do wniosku, że jest samotna i przerażona. To może trochę potrwać, ale mimo to musi dołożyć wszelkich starań, by Willa polubiła tę siostrę.

— Muszę zajrzeć do koni — oznajmił.
— Rozumiem. — Poczuła się zawiedziona i to ją bardzo zaskoczyło. Przecież chciała być sama. Zawsze lepiej się czuła w samotności. — Nie zatrzymuję pana.
— A może wybrałaby się pani ze mną i zobaczyła zwierzęta?
— Konie? Ja... — Nie bądź tchórzem, powiedziała sobie. Ten człowiek cię nie skrzywdzi. — Tak, chciałabym. Jeżeli tylko nie będę panu przeszkadzać.
— Oczywiście, że nie. — Nie chcąc, by znowu się odsunęła, nie zaproponował jej ramienia. Szli więc obok siebie schodami w dół, a potem wyboistą, tonącą w kurzu drogą.

Kilka osób zauważyło, że wyszli razem, nie obeszło się więc bez komentarzy. W końcu Lily Mercy była jedną z córek Jacka. Zwrócono jednak uwagę, że prawie w ogóle się nie odzywa. Pod tym względem różniła się od Willi, i to bardzo. Willa nie tylko była wygadana, lecz również bez ogródek mówiła to, co myślała.

Jeśli chodzi o najstarszą córkę Jacka, no cóż, ta dziewczyna diametralnie różniła się od Lily. Robiła wrażenieprzemądrzałej. Paradowała w ekstrawaganckim kostiumie i na cały świat spoglądała z góry. Wszyscy zauważyli, że stojąc nad grobem ojca wyglądała jak bryła lodu. Prawdę mówiąc, było na co popatrzyć. Jack miał śliczne córki, a najstarsza z nich odziedziczyła jego oczy. Twarde, przenikliwe, niebieskie.

Sprawiała wrażenie, że uważa się za lepszą od pozostałych. Ubrana była zgodnie z najnowszą kalifornijską modą, a na nogach miała bardzo drogie buty. Wiele osób pamiętało jednak, że jej matka była hałaśliwą i wulgarną tancerką z Las Vegas. Mimo to ci, którzy ją znali, twierdzili, że była zdecydowanie sympatyczniejsza niż córka.

Tess Mercy nic sobie z tego nie robiła. Wiedziała, że zostanie w tej zapadłej dziurze tylko do momentu, w którym adwokat odczyta ostatnią wolę jej ojca. Weźmie, co do niej należy, choć i tak z całą pewnością nie będzie to tyle, ile powinna dostać. Potem szybko otrząśnie z butów kurz.

— Będę najpóźniej w poniedziałek.

Rozmawiając, nosiła ze sobą telefon. Niespokojnie chodziła tam i z powrotem, wytwarzając wokół siebie nerwową atmosferę. Zamknęła drzwi pomieszczenia, które uznała za kryjówkę. Miała nadzieję, że w ten sposób znajdzie choć odrobinę spokoju. Bardzo się starała nie patrzeć na ogromną liczbę zwierzęcych głów wiszących na ścianach.

— Rękopis jest już gotowy. — Uśmiechnęła się lekko, przeczesując palcami równo przycięty kosmyk ciemnych włosów, które podwijały się poniżej ucha. — Jest cholernie dobry i w poniedziałek znajdzie się w twoich narwanych łapskach. Nie drażnij się ze mną, Ira — ostrzegła swego agenta. — Ja dostarczę ci scenariusz, a ty mi za to odpowiednio zapłacisz. Jestem kompletnie spłukana.

Przełożyła telefon do drugiej ręki i zacisnęła usta, nalewając sobie do kieliszka odrobinę brandy. Wciąż jeszcze słuchała obietnic i wymówek płynących ze słuchawki, gdy nagle przez okno dostrzegła Lily i Adama.

To ciekawe — pomyślała i łyknęła brandy. Szara Myszka i Szlachetny Dzikus.

Tess zanim wybrała się w podróż do Montany, pozbierała trochę informacji. Wiedziała, że Adam Wolfchild był synem trzeciej i ostatniej żony Jacka Mercy'ego. Miał osiem lat, gdy jego matka wyszła za Mercy'ego. Wolfchild był w znacznej mierze, a właściwie przede wszystkim Czarną Stopą. W żyłach jego matki płynęła indiańska krew. Na ranczu Mercy spędził dwadzieściapięć lat. Przez cały czas pracował przy koniach i nie miał właściwie nic oprócz niewielkiego domku.

Tess chciała mieć znacznie więcej.

Dowiedziała się również, że Lily jest bezdzietną rozwódką i wciąż zmienia miejsce zamieszkania. Mąż traktował ją jak worek bokserski — przypomniała sobie Tess i z całych sił starała się obronić przed ogarniającą ją falą współczucia. Nie może sobie pozwolić na żadną więź emocjonalną. Przyjechała tu wyłącznie w interesach.

Zajmując się zawodowo fotografią, matka Lily przyjechała do Montany, żeby utrwalić na kliszy współczesny Dziki Zachód. Zrobiła zdjęcie Jacka Mercy'ego i została tu na dobre — wspomniała Tess.

Oczywiście była jeszcze Willa. Na samą myśl o niej Tess mocno zacisnęła wargi. Willa była jedyną córką, którą ten stary dureń zatrzymał przy sobie.

No cóż, najprawdopodobniej to ona jest teraz właścicielką rancza — pomyślała Tess i wzruszyła ramionami. No i bardzo dobrze. Niewątpliwie zasłużyła sobie na to. Niemniej Tess Mercy nie wyjedzie stąd bez swojej doli.

Spoglądając przez okno, widziała ciągnące się w oddali falujące, kołyszące się bezustannie, puste jak powierzchnia Księżyca równiny. Zadrżała i odwróciła się plecami do okna. Jezu Chryste, jak ona tęskni za Hollywood!

— Do poniedziałku, Ira — warknęła, gdy zaczął ją irytować głos dochodzący ze słuchawki. — Zobaczymy się w twoim biurze, dokładnie o dwunastej. Potem będziesz mógł zaprosić mnie na lunch. — Traktując to jako pożegnanie, odłożyła słuchawkę.

Trzy dni, góra — przyrzekła sobie i uniosła kieliszek brandy w stronę wiszącej na ścianie głowy wapiti. Potem zostawi za sobą przeklęte Dodge i wróci do cywilizowanego świata.

— Chyba nie muszę ci przypominać, Will, że na dole są goście. — Bess Pringle stała, trzymając się pod boki i mówiła takim samym tonem, jakim zwracała się do Willi, gdy ta miała zaledwie dziesięć lat.

Willa wciągnęła na siebie dżinsy. Bess nigdy nie uznawała takich bzdur jak prawo do prywatności i przed wtargnięciem do sypialni ledwo zapukała do drzwi. Willa odpowiedziała dokładnie tak samo, jak zrobiłaby to, mając lat dziesięć.

— To nie przypominaj. — Usiadła i włożyła buty.
— „Prostactwo” jest słowem składającym się z dziesięciu liter.
— Tak samo jak „masa roboty”, ale to wcale nie zmienia faktu, że trzeba ją wykonać.
— Nie brak tu ludzi, którzy przez jeden jedyny boży dzień mogą wszystkiego dopilnować. Dlatego dzisiaj nie będziesz nic robić. Nie wypada.

Cały kodeks moralny Bess opierał się na zasadzie „wypada – nie wypada”. Gospodyni Jacka była dziwną, chudą jak patyk kobietą. Chociaż z zapałem wiecznego głodomora potrafiła zjeść całą górę ciast, a słodycze uwielbiała jak kilkuletnie dziecko, nigdy nie zdołała się nawet zaokrąglić. Twierdziła, że ma pięćdziesiąt osiem lat i aby to udowodnić, zmieniła nawet datę figurującą w jej akcie urodzenia. Ogniście rude, potajemnie farbowane włosy zaczesywała do tyłu w staromodny kok.

Miała szorstki jak kora sosny głos, dziewczęco gładką twarz i zaskakująco ładne zielone oczy w kolorze leśnego mchu. Płaski irlandzki nos sprawiał, że jej twarz miała coś z mopsa. Niewielkie dłonie szybko i wprawnie wykonywały każdą robotę. Równie szybko wpadała w złość.

W dalszym ciągu trzymając się pod boki, podeszła do Willi i spojrzała na nią z irytacją.

— Podnieś ten swój szacowny tyłeczek i zejdź na dół do gości.
— Muszę się zająć ranczem. — Willa wstała. To, że w butach przewyższała Bess o piętnaście centymetrów, nie miało żadnego znaczenia. Stosunek sił między nimi bardzo często się zmieniał w zależności od sytuacji. — Poza tym ci ludzie nie są moimi gośćmi. Wcale ich tu nie zapraszałam.
— Przyszli, żeby wyrazić swoje współczucie i szacunek. Tak wypada.
— Przyszli, żeby pograsować po domu i móc się nieco porozglądać. Już najwyższy czas, żeby sobie poszli.
— Być może część z nich rzeczywiście przyszła powęszyć.
— Bess skinęła głową. — Ale wielu z nich przybyło ze względu na ciebie.
— Nie chcę ich tutaj widzieć. — Willa odwróciła się, wzięła do ręki kapelusz, a potem gniotąc w rękach jego rondo, stanęła i popatrzyła przez okno, z którego widać było wzgórze, ciemne pasmo drzew i ostre szczyty Gór Skalistych prezentujących całepiękno i tajemniczość tego świata. — Nie są mi do niczego potrzebni. Nie mogę swobodnie oddychać, kiedy wokół kręci się taka masa ludzi.

Bess wahała się przez moment, a potem położyła dłoń na ramieniu Willi. Jack Mercy nie życzył sobie, by jego córka wychowywana była łagodną ręką. Żadnego pobłażania, rozpieszczania ani przytulania. Postawił sprawę jasno, kiedy Willa była jeszcze maleńka. Dlatego Bess decydowała się na przytulanie, rozpuszczanie, pobłażanie Willi jedynie wtedy, gdy była pewna, że nikt jej na tym nie przyłapie i nie odeśle z Mercy jak żon Jacka.

— Masz prawo go opłakiwać, kochanie.
— On nie żyje i leży w grobie. Opłakiwanie niczego już nie zmieni. — Mimo to uniosła rękę i zamknęła ją na drobnej, spoczywającej na jej ramieniu dłoni. — On mi nawet nie powiedział, że jest chory, Bess. Nie pozwolił, żebym się nim opiekowała przez kilka ostatnich tygodni. Nie zdążyłam się z nim pożegnać.
— Był bardzo dumnym człowiekiem — powiedziała Bess, myśląc w duchu, że był zwyczajnym egoistą i draniem. — Lepiej, że rak pokonał go tak szybko i że choroba nie wlokła się w nieskończoność. Nienawidziłby sam siebie za swoją słabość. Cała jego złość skupiłaby się na tobie.
— W taki czy inny sposób jest już po wszystkim. — Wygładziła szerokie okrągłe rondo swego kapelusza i wcisnęła go na głowę. — Muszę zadbać o ludzi i zwierzęta. Nasi pracownicy muszą zobaczyć, że teraz ja kieruję wszystkim. Ze ranczem wciąż zajmuje się ktoś z rodziny Mercych. Sądzę, że im szybciej to zauważą, tym lepiej.
— W takim razie rób to, co musisz. — Już dawno temu Bess zrozumiała, że to co wypada, a czego nie wypada, nie ma większego znaczenia, gdy chodzi o sprawy związane z prowadzeniem rancza. — Wróć jednak na kolację. Chciałabym, żebyś wtedy usiadła i zjadła, jak Pan Bóg przykazał.
— Wyrzuć tych wszystkich ludzi z domu, a wtedy siądę i zjem.

Wyszła i skierowała się w lewo, w stronę tylnych schodów

prowadzących do wschodniego skrzydła domu. Wślizgnęła się do przebieralni. Nawet tutaj słychać było stłumione, przypominające brzęczenie pszczół odgłosy rozmów prowadzonych w innych pokojach. Od czasu do czasu dobiegał stamtąd nawet pojedynczy wybuch śmiechu. Willa oburzona trzasnęła drzwiami, po czymzauważywszy dwóch mężczyzn palących na werandzie papierosy, zatrzymała się.

Spojrzała na starszego z nich. Trzymał w ręku butelkę piwa.

— Dobrze się bawisz, Ham?

Sarkazm, który wyraźnie było słychać w jej głosie, wcale nie uraził Hamiltona Dawsona. To on po raz pierwszy posadził ją na grzbiecie kucyka, on również opatrywał ranę na jej głowie, gdy po raz pierwszy z niego spadła. Nauczył ją posługiwać się lassem, używać strzelby, ściągać skórę z jelenia. Teraz jedynie włożył papierosa między wargi otoczone posiwiałym zarostem, po czym wypuścił dym, który posłusznie utworzył regularne kółko.

— Mamy — następne kółko dymu — piękne popołudnie.
— Trzeba sprawdzić ogrodzenie wzdłuż północno-zachodniej granicy.
— Zrobi się — powiedział spokojnie, przez cały czas opierając się o balustradę. Był niskim krępym mężczyzną o nogach wygiętych jak pałąki. Pracował na ranczu jako zarządca i w związku z tym uważał, że równie dobrze jak Willa wie, co jest do roboty. — Wysłałem kilku ludzi, żeby ponaprawiali uszkodzenia. Brewster i Pikle są na halach. Straciliśmy tam kilka sztuk bydła. Najprawdopodobniej to kuguar. — Zaciągnął się i wypuścił następny kłąb dymu. — Brewster się tym zajmie. Lubi strzelać do kotów.
— Kiedy wróci, chcę z nim porozmawiać.
— No pewnie. — Wyprostował się i poprawił kapelusz. — Trzeba zacząć odstawiać cielęta od matek.
— Wiem.

Był pewien, że wie, więc tylko kiwnął głową.

— Dopilnuję ludzi naprawiających ogrodzenie. Przykro mi, że twój ojciec nie żyje, Will.

Wiedziała, że jego proste słowa wtrącone w rozmowę dotyczącą rancza są bardziej szczere i osobiste niż ogromna ilość kwiatów przysyłana przez obcych ludzi.

— Później chętnie się przejadę.

Skinął głową do niej i do stojącego obok mężczyzny, po czym kołysząc się na krzywych nogach, oddalił się w stronę łazika.

— Jak ci leci, Will? — zapytał ten drugi.

Wzruszyła ramionami. Denerwowało ją, że nie bardzo wie, co ma dalej robić.

— Chciałabym, żeby dzisiejszy dzień dobiegł już końca. Jutro będzie łatwiej, prawda, Nate?

Nie miał odwagi powiedzieć jej, że bardzo się myli, wobec tego pociągnął z butelki łyk piwa. Przyjechał tu ze względu na nią. Uważał się za jej przyjaciela, był sąsiadem i tak samo jak ona prowadził ranczo. Zjawił się tu również dlatego, że był adwokatem Jacka Mercy'ego. Wiedział więc, że za chwilę legną w gruzach wszelkie żywione przez nią nadzieje.

— Przejdźmy się. — Postawił piwo na poręczy i podał ramię Willi. — Muszę rozprostować nogi.

Trzeba przyznać, że Nathan Torrence miał co rozprostowywać, należał bowiem do ludzi bardzo wysokich. W wieku siedemnastu lat osiągnął sto osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu i nie przestawał rosnąć. Obecnie miał trzydzieści trzy lata i sto dziewięćdziesiąt osiem centymetrów. Był bardzo szczupły. Jasne kędzierzawe włosy w kolorze słomy schowane były pod kapeluszem. Jego oczy przypominały kolorem niebo nad Montaną, a ogorzała twarz wskazywała, że dużo czasu spędza na słońcu i wietrze. Miał długie ramiona i duże dłonie, a także długie nogi i ogromne stopy. Mimo to odznaczał się swoistym wdziękiem.

Wyglądał jak kowboj i poruszał się jak kowboj. Gdy chodziło o rodzinę, konie i poezję Keatsa, miał serce miękkie jak puchowa poduszka. Kiedy natomiast trzeba było rozstrzygnąć problemy prawne lub odróżnić dobro od zła, potrafił być twardy jak granit.

Od wielu lat darzył Willę bezgranicznym przywiązaniem. Dlatego z ogromną przykrością myślał o tym, że będzie musiał przeprowadzić ją przez piekło, któremu nikt i nic nie jest w stanie zapobiec.

— Nigdy nie utraciłem nikogo z bliskich — zaczął Nate. — Skłamałbym więc, gdybym powiedział, że wiem, jakie to uczucie.

Willa nie zatrzymywała się. Minęli kuchnię, budynek, w którym mieszkali pracownicy zatrudnieni na ranczu, a potem przeszli obok kurnika, z którego dochodziło gdakanie kur.

— Jack nigdy nie pozwolił nikomu zbliżyć się do siebie. W związku z tym, prawdę mówiąc, sama nie wiem, co czuję.
— To ranczo... — Nate poruszył trudny temat, dlatego bardzo starannie dobierał słowa. — Tyloma rzeczami trzeba się zająć, o tylu sprawach myśleć i pamiętać.
— Mamy dobrych ludzi, dobre zwierzęta i dobrą ziemię.
— Uśmiechnęła się do Nate'a. — Nie brakuje nam też przyjaciół.
— Zawsze możesz zwrócić się do mnie o pomoc, Will. Do mnie lub któregokolwiek z sąsiadów.
— Wiem o tym. — Spojrzała na niego przez ramię, popatrzyła na wybiegi dla koni, zagrody, przybudówki, domy, a potem dalej, tam gdzie bezkresne przestrzenie sięgały nieba. — Od ponad stu lat członkowie rodziny Mercych zajmują się tą ziemią. Hodują bydło, sieją zboże, ujeżdżają konie. Wiem, co trzeba robić, wiem również, jak to robić. A zatem tak naprawdę nic się nie zmieni.

Wszystko się zmieni — Nate dobrze o tym wiedział. Za chwilę trzęsienie ziemi nawiedzi świat, o którym właśnie mówiła. Stanie się tak tylko dlatego, że spoczywający już w grobie człowiek miał serce z kamienia. Może w takim razie lepiej byłoby mieć to już za sobą. Po co czekać, aż Willa wyprowadzi ze stajni konia lub wsiądzie do łazika i odjedzie.

— Sądzę, że najlepiej zrobimy, jeśli przeczytamy testament – zaproponował.

Rozdział drugi

Biuro Jacka Mercy'ego znajdowało się na pierwszym piętrze głównego budynku mieszkalnego. Rozmiarami przypominało raczej salę balową. Ściany wyłożone były drewnem żółtej sosny — drzewa rosnącego na terenie rancza. Gruba warstwa szelaku nadawała boazerii wspaniały połysk, dzięki czemu cały pokój tonął w złocistym blasku. Z olbrzymich okien rozciągał się widok na rozległe przestrzenie rancza i bezkresne niebo. Jack z dumą powtarzał, że przez te pozbawione draperii, a jedynie bogato ozdobione okna może zobaczyć wszystko, co powinien.

Na podłodze leżały dywany pochodzące z jego niezwykle bogatej kolekcji. Siedzenia krzeseł obite były skórą w różnych odcieniach brązu.

Na ścianach wisiały trofea myśliwskie — głowy wapiti, muflonów, niedźwiedzi i jeleni. W kącie czaił się olbrzymi czarny grizzly. Miał odsłonięte kły i toczył dookoła wściekłymi szklanymi oczami. Wyglądał tak, jakby właśnie szykował się do ataku.

W gablocie znajdowała się ulubiona broń Jacka. Była tam strzelba, której używał Henry Mercy, pradziad Jacka, a także colt peacemaker i brauning, z którego Jack zastrzelił niedźwiedzia, mossberg 500, zwany przez niego odkurzaczem na gołębie, oraz magnum 44, które lubił zabierać ze sobą na polowania.

Był to typowo męski pokój. Zapach skóry i drewna łączył się w nim z delikatną wonią kubańskich cygar.

Wykonane na zamówienie drewniane biurko miało wiele różnych szuflad, szufladek oraz mosiężnych błyszczących zawiasów. Nate usiadł za nim i zaczął przekładać papiery. Chciał w ten sposób dać każdemu z obecnych czas na zajęcie miejsca.

Tess stwierdziła, że pasuje on do tego miejsca jak wół do karety. Prawnik kowboj ubrany jak na niedzielę — skwitowała w duchu i wykrzywiła usta. Mimo to podobał się jej ten szorstki, prowincjonalny typ urody. Nate przypominał jej młodego Jimmy'ego Stewarta choćby dlatego, że tak samo jak on miał niesamowicie długie ręce i nogi. Poza tym był bardzo przystojny. Jednak wysocy chudzi mężczyźni noszący wysokie buty do odświętnych ubrań nie byli w jej typie.

Tess marzyła o tym, by mieć już całą tę cholerną sprawę za sobą i móc wrócić do Los Angeles. Oderwała wzrok od Nate'a, przyjrzała się z bliska szczerzącemu kły niedźwiedziowi grizzly, kudłatym łbom muflonów, a potem broni, z której zostały zabite. Co za miejsce — pomyślała — i co za ludzie!

Obok prawnika kowboja siedziała chuda jak tyczka gospodyni z farbowanymi włosami. Zajmowała krzesło z prostym oparciem. Mocno przyciskała do siebie kościste kolana i skromnie naciągała na nie okropną, czarną jak sadza spódnicę. Dalej znajdował się Szlachetny Dzikus o zapierającej dech w piersiach przepięknej twarzy i zagadkowych oczach. Wokół niego unosił się delikatny zapach koni.

A oto nerwowa Lily — kontynuowała swój przegląd Tess. Siedzi z pochyloną głową, jakby chciała w ten sposób ukryć sińce na twarzy, i kurczowo zaciska dłonie. Śliczna, delikatna i bezbronna jak ptaszek, który wpadł między sępy.

Tess poczuła, że coś chwyta ją za serce, aby więc nie rozklejać się, przeniosła uwagę na Willę.

Kowboj w babskim wydaniu — oceniła ją nie bez pogardy. Ponura, najprawdopodobniej głupia, a do tego małomówna. Na szczęście w dżinsach, flanelowej koszuli i wysokich butach bardziej jej do twarzy niż w workowatej sukience, którą miała na sobie w czasie pogrzebu. Tess doszła do wniosku, że Willa wygląda jednak bardzo ładnie, siedząc na ogromnym obitym skórą krześle, ze stopą wspartą na kolanie. Jej egzotyczna twarz była w tej chwili nieruchoma jak głaz.

Tess nie zauważyła dotychczas, by z tych ciemnych oczu popłynęła choćby jedna łza, doszła więc do wniosku, że Willa wcale nie kochała Jacka Mercy'ego.

Dla niej to również tylko biznes — doszła do wniosku Tess, stukając niecierpliwie palcami o oparcie krzesła. Przejdźmy zatem do sprawy.

W tym momencie Nate podniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. Przez krótką nieprzyjemną chwilę odniosła wrażenie, że bez trudu odczytał jej myśli. Była więc święcie przekonana, że nią gardzi.

Nic mnie nie obchodzi, co o mnie sądzisz — pomyślała i z kamiennym spokojem wytrzymała jego wzrok. Po prostu daj mi gotówkę.

— To co nas czeka, możemy zrobić w dwojaki sposób – zaczął Nate. — Możemy całą sprawę potraktować czysto formalnie. Wówczas odczytam testament Jacka słowo po słowie, a potem wyjaśnię, co znaczą wszystkie przeklęte, zawiłe prawnicze określenia. Istnieje również inna możliwość. Mogę zacząć od wytłumaczenia terminów, warunków i wszelkich możliwości.
— Celowo zerknął na Willę. Jej zdanie było dla niego najważniejsze. — Wybór zależy od was.
— Zrób tak, żebyśmy coś z tego zrozumieli, Nate.
— W porządku. Możemy więc zacząć. Bess, tobie Jack zostawił tysiąc dolarów za każdy rok, który spędziłaś na ranczu Mercy. Razem trzydzieści cztery tysiące dolarów.
— Trzydzieści cztery tysiące! — Oczy gospodyni zaokrągliły się ze zdziwienia. — Wielki Boże, Nate, a cóż ja zrobię z taką masą pieniędzy?

Uśmiechnął się.

— No cóż, Bess, myślę, że je wydasz. Jeśli zechcesz, część z nich możesz zainwestować. Służę radą i pomocą.
— Mój Boże! — Oszołomiona tym wszystkim spojrzała na Willę, potem na swoje dłonie i z powrotem na Nate'a. — Mój Boże!

Jeżeli gospodyni dostaje trzydzieści patyków — zastanawiała się Tess — to ja powinnam otrzymać dwa razy tyle. Ja doskonale wiedziałabym, co zrobić z taką masą pieniędzy.

— Kolej na ciebie, Adamie. Zgodnie z porozumieniem zawartym między twoją matką a Jackiem w dniu ich ślubu otrzymujesz niebagatelną sumkę dwudziestu tysięcy dolarów lub dwuprocentowy udział w ranczu Mercy, co wolisz, do wyboru. Mogę ci podpowiedzieć, że udział procentowy jest korzystniejszy niż gotówka, ale decyzja należy do ciebie.
— Przecież to jest za mało! — wybuchnęła Willa.

W tym momencie Lily podskoczyła na krześle, a Tess uniosła brwi.

— To nie jest w porządku — ciągnęła Willa. — Dwa procent? Adam pracuje na tym ranczu od ósmego roku życia. On...
— Willo! — Siedzący bezpośrednio za nią Adam położył rękę na jej ramieniu. — To wystarczy.
— Do diabła, to nie wystarczy! — Nie mogąc się pogodzić z tak jawną niesprawiedliwością, odepchnęła jego rękę. — Mamy jedną z najlepszych stadnin w Montanie. To zasługa Adama. Uważam, że konie powinny teraz należeć do niego, tak samo dom, w którym mieszka. Powinno mu się dać ziemię i pieniądze, żeby mógł ją zagospodarować.
— Willo! — Adam spokojnie po raz drugi położył dłoń na jej ramieniu. — O tyle prosiła nasza matka. Więc tyle dał.

Uspokoiła się, bo obserwowali ich obcy ludzie, a także dlatego, że protest niczego by nie zmienił. Nim dzień dobiegnie końca, poprosi Nate'a o sporządzenie nowych dokumentów i naprawienie rażącej niesprawiedliwości.

— Przepraszam. — Spokojnie położyła dłoń na szerokim oparciu krzesła. — Możesz kontynuować, Nate.
— Ranczo i wszystko co do niego należy — zaczął ponownie Nate — a więc zwierzęta, sprzęt, pojazdy, prawo do wyrębu... — zrobił przerwę, by przygotować się psychicznie do budzącego w nim nieprzezwyciężoną odrazę zadania, jakie musiał wykonać. Wiedział, że za chwilę pogrzebie ludzkie nadzieje. — Ranczo Mercy będzie w dalszym ciągu funkcjonowało tak jak dotychczas. Nie zmieni się sposób ponoszenia wydatków, wypłacania wynagrodzeń, lokowania zysków w banku lub inwestowania ich. Wszystkim przez rok będziesz zarządzać ty, Willo, lecz pod ustanowionym przez Jacka nadzorem.
— Zaczekaj. — Willa uniosła rękę. — Czy to znaczy, że ojciec chciał, żebyś przez rok sprawdzał, w jaki sposób prowadzę ranczo?
— Istnieją również pewne warunki — dodał Nate, jednocześnie prosząc wzrokiem o przebaczenie. — Jeżeli te warunki zostaną dotrzymane przez rok, od czternastego dnia po odczytaniu tego testamentu poczynając, ranczo i wszystko co do niego należy, stanie się prywatną własnością spadkobierców.
— Jakie warunki? — dopytywała Willa. — Jacy spadkobiercy? O co tutaj do diabła chodzi, Nate?
— Jack zostawił każdej ze swych trzech córek jedną trzecią rancza. — Obserwował, jak Willa blednie, i przeklinał w duchu

Jacka Mercy'ego. Po chwili mówił dalej: — Jednak aby każda z was mogła otrzymać spadek, wszystkie musicie mieszkać na ranczu przez cały rok. W tym okresie nie wolno wam opuścić posiadłości na więcej niż siedem dni. Po upływie tego czasu, jeżeli warunki zostaną dotrzymane, każda z trzech spadkobierczyń stanie się właścicielką jednej trzeciej rancza. Prawa własności przez dziesięć lat nie można odsprzedać ani przekazać nikomu innemu, jedynie którejś z pozostałych spadkobierczyń.

— Niech pan chwileczkę zaczeka. — Tess odstawiła swego drinka. — Mówi pan, że jestem właścicielką jednej trzeciej rancza z bydłem w jakiejś zapadłej dziurze w Montanie, lecz by to otrzymać, nie mogę się stąd nigdzie ruszyć? Mam tutaj mieszkać? Mam zmarnować rok życia? Za nic na świecie! — Wstała, przy okazji z wdziękiem pokazując długie nogi. — Nie mam ochoty na twoje ranczo, dziecinko — powiedziała do Willi. — Zatrzymaj sobie każdy tonący w pyle akr i każdą zafajdaną krowę. To nigdy nie wypali. Daj mi moją część w gotówce i zniknę na zawsze z twego życia.
— Przepraszam, pani Mercy. — Nate zmierzył ją wzrokiem ze swojego miejsca za biurkiem. To kompletna wariatka, pomyślał, chociaż świetnie się maskuje. — Nic się tu nie da zmienić. Warunki postawione przez Jacka i wszystkie jego żądania zostały bardzo dokładnie przemyślane i precyzyjnie przedstawione. Jeżeli się pani z nimi nie zgodzi, ranczo w całości zostanie przekazane jako darowizna na rzecz Ligi Ochrony Przyrody.
— Darowizna? — Zaszokowana Willa chwyciła się za głowę. Poczuła ból, wściekłość i paniczny strach. Mimo to uświadomiła sobie, że musi się opanować, musi się zastanowić.

Rozumiała dziesięcioletni zakaz sprzedaży lub przekazania prawa własności. W ten sposób ojciec zabezpieczył ranczo przed nałożeniem podatku odpowiedniego do ceny rynkowej ziemi. Dotychczas uiszczana była jedynie opłata dzierżawna. Jack nienawidził rządu i w związku z tym nie chciał wydać ani centa na jego utrzymanie. Willa nie rozumiała jednak, skąd się wziął pomysł przekazania rancza organizacji, którą całe życie serdecznie pogardzał. Mawiał zazwyczaj, że jej członkowie przytulają się do drzew i całują wieloryby. To posunięcie było niezrozumiałe i całkowicie pozbawione sensu.

— Czy to znaczy, że jeżeli nie spełnimy jego warunków — mówiła, siląc się na spokój — to stracimy ranczo? Czy jeżelimoje siostry nie zrobią tak, jak on nakazuje w testamencie, wówczas utracimy ziemię, która należała do Mercych od ponad wieku? Czy tak samo się stanie, jeżeli ja nie postąpię zgodnie z jego wolą?

Nate nienawidził w tej chwili samego siebie.

— Przykro mi, Willo. Nie mogłem go w żaden sposób przekonać. Tak właśnie postanowił. Jeżeli którakolwiek z was odjedzie, automatycznie złamane zostaną warunki Jacka i ranczo przepadnie. Każda z was dostanie wówczas sto dolarów. To wszystko.
— Sto dolarów? — Absurdalność tego pomysłu uderzyła Tess z taką siłą, że opadła z powrotem na krzesło i zaczęła się śmiać. — A to kawał sukinsyna!
— Zamknij się! — warknęła Willa, podrywając się na równe nogi. — Do diabła, zamknij się! Czy moglibyśmy w jakiś sposób to zakwestionować, Nate? Czy próba obalenia tego testamentu ma jakikolwiek sens?
— Jeżeli chcesz znać moją opinię jako prawnika, to nie. Trwałoby to kilka lat, pochłonęłoby mnóstwo pieniędzy, a i tak najprawdopodobniej nie miałabyś szans na wygranie procesu.
— Ja zostaję. — Lily starała się równomiernie oddychać. Dom, spokój, bezpieczeństwo. Wszystko to znajdowało się tutaj w zasięgu ręki, jak najwspanialszy prezent. — Przepraszam. — Kiedy Willa obróciła się w jej stronę, Lily wstała. — To nie jest w porządku wobec ciebie. Ojciec nie powinien tego robić. Nie wiem, dlaczego tak postanowił, ale ja tu zostanę. Po upływie tego roku sprzedam ci moją część za cenę, jaką uznasz za słuszną i odpowiednią. To ranczo jest piękne — dodała, starając się uśmiechnąć do patrzącej na nią Willi. — Wszyscy doskonale wiedzą, że ono należy do ciebie. Poza tym to tylko rok.
— Jesteś bardzo miła — odezwała się Tess. — Ale niech mnie diabli wezmą, jeżeli zgodzę się siedzieć tu cały rok. Jutro rano wracam do Los Angeles.

Willa przyglądała się jej uważnie, przez cały czas szukając gwałtownie w myślach jakiegoś wyjścia z sytuacji. Marzyła, aby obie siostry wyniosły się stąd jak najszybciej, ale jeszcze bardziej pragnęła mieć ranczo. O wiele bardziej.

— Nate, a co by się stało, gdyby któraś z nas nagle zmarła?
— Zabawne. — Tess ponownie podniosła kieliszek brandy do ust. — Czy taki właśnie rodzaj humoru obowiązuje w Montanie?
— Gdyby w ciągu najbliższego roku któraś ze spadkobierczyń zmarła, wówczas każda z dwóch pozostałych stałaby się właścicielką połowy rancza Mercy. Warunki jednak nie ulegają żadnym zmianom.
— Co w związku z tym masz zamiar zrobić? Zabijesz mnie podczas snu? Zakopiesz moje ciało na prerii? — Tess strzeliła palcami. — Nie zdołasz mnie zmusić, żebym tu została i żyła w takich warunkach.

Mnie by się to prawdopodobnie nie udało — pomyślała Willa — ale pieniądze potrafią przekonać pewnych ludzi.

— Wcale nie chcę, żebyś została. Nie chcę widzieć tu żadnej z was, ale zrobię wszystko, żeby utrzymać ranczo. Nate, może panna Hollywood chciałaby wiedzieć, ile są warte te tonące w pyle akry.
— Biorąc pod uwagę obecną wartość rynkową samej ziemi i zabudowań, nie licząc zwierząt... osiemnaście do dwudziestu milionów.

Słysząc to, Tess wykonała gwałtowny ruch ręką, rozlewając przy okazji brandy.

— Jezu Chryste!

Jej wybuch sprawił, że Bess zasyczała, a Willa zaczęła się szyderczo śmiać.

— Myślę, że to wystarczy — wymamrotała Willa. — Kiedy po raz ostatni udało ci się zarobić sześć milionów w ciągu roku, siostrzyczko?
— Czy mogłabym dostać trochę wody? — wyszeptała Lily, ściągając na siebie wzrok wszystkich obecnych.
— Usiądź, zanim upadniesz. — Willa niedbale pchnęła Lily na krzesło i niespokojnie zaczęła chodzić po pokoju. — Chciałabym, Nate, żebyś mimo wszystko przeczytał testament słowo po słowie. — Podeszła do szafki z alkoholami, otworzyła butelkę whisky i zaczęła pić. Z całą pewnością za życia ojca nie odważyłaby się tego zrobić.

Piła spokojnie, pozwalając, by palący strumień spłynął powoli do żołądka. Jednocześnie słuchała uważnie słów czytanego przez Nate'a testamentu. Zmusiła się, by nie myśleć o latach daremnych starań, a właściwie walki o miłość ojca, o jego szacunek i zaufanie. Koniec końców potraktował ją dokładnie tak samo jak córki, których w ogóle nie znał. Willa doszła do wniosku, że tak naprawdę żadna z nich nic dla niego nie znaczyła.

W pewnym momencie nazwisko wymienione przez Nate'a sprawiło, że podskoczyła jak oparzona.

— Zatrzymaj się! Do diabła, zatrzymaj się na chwilę! Albo mi się zdawało, albo rzeczywiście padło nazwisko Bena McKinnona?

Nate poruszył się niespokojnie i odchrząknął. Sądził, że przynajmniej na razie byłoby dla niej o wiele lepiej, gdyby udało mu się niepostrzeżenie prześlizgnąć nad tym aspektem sprawy. Przeżyła już wystarczająco silny szok.

— Twój ojciec wyznaczył mnie i Bena na twoich opiekunów. Mamy przez rok kontrolować, w jaki sposób prowadzisz ranczo.
— Ten tchórzliwy drań ma patrzyć mi na ręce przez cały cholerny rok?
— Nie klnij w tym domu, Will! — pisnęła Bess.
— Będę klęła, kiedy tylko przyjdzie mi na to ochota. Dlaczego do diabła wybrał McKinnona?
— Twój ojciec uważał, że ranczo Three Rocks niewiele ustępuje ranczu Mercy. Potrzebował kogoś, kto doskonale orientuje się we wszystkich szczegółach tego przedsięwzięcia.

Nate pamiętał, jak Mercy mawiał, że McKinnon to jadowity wąż, a do tego okropny babiarz, który nigdy nie przepuścił żadnej kobiecie.

— Nikt nie będzie patrzył ci na ręce — uspokajał ją Nate.
— Każdy z nas ma swoje ranczo. Jest to po prostu zupełnie nieistotny szczegół.
— Pleciesz bzdury! — Mimo to Will udało się utrzymać nerwy na wodzy. — Czy McKinnon wie o tym? Nie widziałam go na pogrzebie.
— Miał coś do załatwienia w Bozeman. Wraca dziś wieczorem, najdalej jutro. Tak, wie o wszystkim.
— Chyba serdecznie się uśmiał, kiedy dowiedział się o testamencie?

Prawdę mówiąc, rzeczywiście pokładał się ze śmiechu. Nate doskonale pamiętał ten moment, teraz jednak starał się zachować absolutną powagę.

— To nie jest żart, Will. To jedynie obowiązek, w dodatku tymczasowy. Musisz tylko spróbować przetrwać cztery pory roku.
— Skrzywił się. — Wszyscy musimy je przetrwać.
— Ja przetrwam. Natomiast Bóg jeden raczy wiedzieć, czy one obie zdołają. — Przyjrzała się siostrom i potrząsnęła głową.
— Dlaczego drżysz? — zwróciła się do Lily. — Masz przed sobą miliony dolarów, a nie pluton egzekucyjny. Na miłość boską, wypij to. — Podała je szklaneczkę whisky.
— Przestań się nad nią znęcać! — Rozdrażniona Tess stanęła między nimi, instynktownie starając się obronić Lily.
— Wcale się nad nią nie znęcam. A ty zejdź mi z oczu!
— Nic z tego. Mam zamiar włazić ci w oczy przez cały cholerny rok. Spróbuj się do tego przyzwyczaić.
— To ty lepiej spróbuj się przyzwyczaić do panujących tu zwyczajów. Jeżeli zostajesz, to na pewno nie po to, żeby bezczynnie siedzieć na swoim tłustym tyłku. Z całą pewnością znajdzie się dla ciebie jakieś zajęcie.

Słysząc uwagę o „tłustym tyłku”, Tess wciągnęła powietrze przez nos. Rzeczywiście po ukończeniu szkoły średniej miała sporą nadwagę. Głodziła się, gimnastykowała, słowem robiła wszystko, żeby się jej pozbyć i prawdę mówiąc, była cholernie zadowolona z uzyskanych rezultatów.

— Zapamiętaj sobie, chuda jak patyk suko, że jeżeli ja stąd wyjadę, wówczas także ty wszystko stracisz. A jeżeli sądzisz, że zgodzę się, by rozkazywał mi niedouczony kowboj w babskim wydaniu, to znaczy, że jesteś o wiele głupsza, niż na to wyglądasz.
— Będziesz robiła dokładnie to, co ci się każe — skwitowała Willa. — Inaczej zamiast wygodnego miłego łóżka w tym domu rozbijemy ci w górach namiot i możesz sobie w nim mieszkać przez najbliższy rok.
— Mam takie samo prawo przebywać pod tym dachem jak ty. A może nawet większe, ponieważ moja matka była jego pierwszą żoną.
— Z tego wynika tylko tyle, że jesteś starsza — odbiła piłeczkę Will. — A skoro mowa o twojej matce, to wszyscy wiedzą, że była tancerką o farbowanych jasnych włosach i miała cycki większe niż rozum.

Tess nie zdążyła nawet zareagować na tę zniewagę, gdyż w tym momencie Lily wybuchnęła płaczem.

— Jesteś zadowolona? — dopytywała się Tess i mocno pchnęła Willę.
— Przestańcie! — Zmęczony awanturą Adam obrzucił obie pełnym wyrzutu spojrzeniem. — Powinnyście się wstydzić.
— Pochylił się i półgłosem uspokajał Lily, pomagając jej podnieść się z krzesła. — Potrzebuje pani trochę świeżego powietrza – powiedział życzliwie. — Powinna pani coś zjeść, a potem z pewnością poczuje się pani lepiej.
— Zabierz ją na krótki spacer — zaproponowała Bess i poderwała się na równe nogi, powodując przy tym sporo hałasu. W głowie huczało jej jak w ulu. — Przygotuję kolację. Wstyd mi za was — powiedziała do Tess i Willi. — Znałam wasze matki. Na pewno by was nie pochwaliły. — Pociągnęła nosem i z godnością odwróciła się do Nate'a. — Zostań na kolację, Nate, jedzenia na pewno nie zabraknie.
— Dziękuję, Bess, ale... — Miał zamiar zwiać stąd jak najszybciej, póki jeszcze był cały i zdrowy. — Muszę jechać do domu.
— Pozbierał papiery, uważnie obserwując obie kobiety, które zostały w pokoju i przez cały czas spoglądały na siebie wilkiem.
— Zostawiam trzy kopie testamentu. Gdybyście miały jakieś pytania, wiecie, gdzie mnie znaleźć. Jeżeli nie będę miał od was żadnych wieści, wpadnę tu za parę dni i dowiem się, co słychać... No właśnie, co słychać — zakończył. Podniósł kapelusz i teczkę, po czym zniknął z pola walki.

Willa odzyskała panowanie nad sobą i odetchnęła głęboko.

— Włożyłam w ranczo mnóstwo pracy. Ty nawet o nim nie pomyślałaś, ale do diabła, nic mnie to nie obchodzi. Natomiast absolutnie nie mam zamiaru stracić tego, co do mnie należy. Wydaje ci się, że z tego powodu stoję na straconej pozycji. Jestem jednak święcie przekonana, że stąd nie wyjedziesz. Zostaniesz z powodu takiej ilości pieniędzy, jakiej nigdy nie widziałaś i nawet nie marzyłaś, że kiedykolwiek zobaczysz. Obie jesteśmy w takiej samej sytuacji.

Tess kiwnęła głową na znak zgody i usiadła na oparciu fotela, zakładając nogę na nogę.

— Musimy zatem określić nasze własne zasady, które pozwolą nam przetrwać najbliższy rok. Myślisz, że z przyjemnością zrezygnuję na ten okres ze swojego domu, przyjaciół, stylu życia? To nie jest dla mnie wcale takie proste.

Tess przez moment z tęsknotą pomyślała o swoim mieszkaniu, klubie, sklepach. Potem uniosła głowę.

— Ale nie wyjadę stąd, bo to ranczo należy również do mnie.
— Jak jasna cholera.

Tess pochyliła jedynie głowę.

— Niezależnie od tego czy nam się to podoba czy nie, a przypuszczam, że raczej nie podoba się to żadnej z nas, jestem jego córką tak samo jak ty. Nie wychowywałam się tutaj, bo ojciec wyrzucił stąd mnie i moją matkę. Taka jest prawda, a po jednodniowym pobycie tutaj zaczynam nawet być mu za to wdzięczna, ale wytrzymam ten rok.

Willa z zadumą wzięła whisky, której Lily w ogóle nie tknęła. Ambicja i chciwość potrafią być niezawodnymi bodźcami. Tess wytrzyma, na pewno.

— A co będzie, gdy ten rok dobiegnie końca?
— Odsprzedam ci moją część. — Na samą myśl o tej ogromnej masie pieniędzy poczuła zawrót głowy. — A jeśli zabraknie ci gotówki, będziesz mogła stopniowo wysyłać mi czeki do Los Angeles, tam bowiem znajdę się następnego dnia po upływie tego roku.

Will ponownie spróbowała whisky, przypomniała sobie jednak, że teraz musi się skoncentrować.

— Umiesz jeździć?
— Na czym?

Willa prychnęła i pociągnęła łyk whisky.

— Przecież nie na wrotkach. Prawdopodobnie nie potrafisz także odróżnić kury od koguta.
— Myślę, że powinnam poznać koguta — wycedziła Tess i była bardzo zaskoczona, gdy Willa zaczęła się śmiać.
— Tutaj się żyje i pracuje. Tak wygląda prawda. Mam wystarczająco dużo roboty z ludźmi i bydłem, żeby jeszcze na dodatek troszczyć się o ciebie, dlatego będziesz wykonywała polecenia Bess.
— Sądzisz, że zgodzę się, by dyrygowała mną gospodyni?

Niebezpieczny błysk pojawił się w oczach Willi.

— Masz po prostu wykonywać polecenia kobiety, która będzie cię karmiła, dbała o twoje ubrania i sprzątała twój pokój. Jeżeli kiedykolwiek potraktujesz ją jak służącą, bardzo tego pożałujesz. Obiecuję ci to. Tu nie Los Angeles, nie Hollywood. Tutaj nikt się nie oszczędza.
— Ale ja robię tam karierę.
— Wiem, piszesz scenariusze. — Z całą pewnością istnieją jeszcze jakieś mniej pożyteczne zajęcia, ale w tym momencie żadne z nich nie przychodziło Willi do głowy. — No więc wszyscy pracują tu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niewątpliwie dość szybko to zauważysz. — Zmęczona podeszła do znajdującego sięza biurkiem okna. — Co ja do diabła zrobię z tym zranionym ptaszkiem?
— Chyba raczej zdeptanym kwiatuszkiem.

Zaskoczona współczuciem, które wyraźnie słychać było w głosie Tess, Willa obejrzała się, po czym wzruszyła ramionami.

— Czy mówiła, skąd ma te sińce?
— Nie zamieniłam z nią ani słowa więcej niż ty. — Tess bardzo starała się zdusić w sobie poczucie winy. Nie dam się w to wciągnąć, postanowiła. — Nie sądzisz, że wszystko co się tutaj dzieje, w niczym nie przypomina tradycyjnego zjazdu rodzinnego?
— Powie o wszystkim Adamowi. Wcześniej czy później każdy zwierza mu się ze swoich problemów. Przynajmniej na razie możemy zostawić biedną Lily w jego rękach.
— Dobrze. Jutro rano wracam do Los Angeles. Muszę się spakować.
— Ktoś z moich ludzi zawiezie cię na lotnisko.

Załatwiwszy wszystko z Tess, Willa odwróciła się do okna.

— Mam dla ciebie, Hollywood, dobrą radę: kup sobie ciepłą bieliznę. Przyda ci się.

Willa wyjechała o zmroku. Chowające się za zachodnie szczyty słońce zalewało okolicę krwistoczerwonym blaskiem i nadawało niebu wspaniały purpurowy kolor. Willa chciała wszystko przemyśleć, uspokoić się. Jej klacz kroczyła dumnie i niecierpliwie pociągała wędzidło.

— W porządku, Moon, zwiewajmy stąd. — Gwałtownym szarpnięciem cugli Willa zmieniła kierunek. Szybko oddaliły się od świateł, budynków i odgłosów rancza. Wyjechały na otwartą przestrzeń niedaleko zakola rzeki.

Ruszyły wzdłuż jej brzegów, kierując się na wschód i całkowicie pogrążając w mroku. Na niebie błyszczały pierwsze gwiazdy. Słychać było jedynie cichy plusk wody i stukot końskich kopyt. Bydło pasło się wśród wysokich traw, a wokół bezszelestnie krążyły nocne drapieżniki. Gdy Willa wyjechała na szczyt wzniesienia, rozpostarła się przed nią ogromna przestrzeń wypełniona różnorodnymi sylwetkami i cieniami, sterczącymi drzewami, falującą trawą, ciągnącą się bez końca linią ogrodzeń. W oddali w krystalicznie czystym powietrzu widać było słaby blask świateł sąsiedniego rancza.

Ziemia McKinnona.

Gdy Willa ściągnęła cugle, klacz niespokojnie podrzuciła głową i parsknęła.

— Przecież nie zdołamy uniknąć tego, co nas czeka, prawda?

Klacz rozpierała energia, a w Willi wciąż jeszcze kipiała złość. Chciała się jej pozbyć, chciała zrzucić z siebie bezsilną, rozpaczliwą wściekłość i tkwiący jeszcze głębiej żal. Doszła do wniosku, że nie pomogą jej one przetrwać najbliższego roku. Nie pomogą jej przetrwać nawet następnej godziny. Zacisnęła mocno powieki.

Obiecała sobie, że nie będzie ronić łez. Ani nad Jackiem Mer-cym, ani nad jego najmłodszą córką.

Oddychała głęboko, wciągając w nozdrza zapach traw, nocy i konia. Musi teraz nauczyć się panować nad swoimi emocjami. Znajdzie sposób, by poradzić sobie z dwiema siostrami. Na pewno zdoła utrzymać je w ryzach i nie dopuści do tego, by porzuciły ranczo. Niezależnie od tego, ile ją to będzie kosztowało, dopilnuje, by dotrwały do końca.

Znajdzie również sposób, by poradzić sobie z narzuconymi jej przez ojca opiekunami. Puszczając Moon stępa, doszła do wniosku, że z Natem nie będzie miała żadnych problemów. Z całą pewnością postara się skrupulatnie wykonywać swoje prawnicze obowiązki, co zdaniem Willi oznacza, że będzie się trzymał z daleka od codziennych spraw dotyczących rancza Mercy, pełniąc swą funkcję jedynie z doskoku.

W głębi duszy nawet była skłonna mu współczuć. Znała go zbyt długo i zbyt dobrze, by choć przez chwilę sądzić, że funkcja, jaką będzie musiał pełnić, sprawia mu przyjemność. Nate jest człowiekiem sprawiedliwym i uczciwym, człowiekiem, który pilnuje własnego nosa. Cudze sprawy w ogóle go nie obchodzą.

Natomiast na myśl o Benie McKinnonie Willę ponownie ogarnęła bezgraniczna wściekłość. Tak, Ben to zupełnie inna para kaloszy. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że dla niego wykonywanie tego zadania będzie prawdziwą przyjemnością. Skorzysta z każdej nadarzającej się okazji, by wtykać nos w nie swoje sprawy, a ona nie będzie mogła mu w tym przeszkodzić. Mimo to — pomyślała z ponurym uśmiechem na ustach — wcale nie musi się godzić na wszystko. Tak, na pewno nie będzie ułatwiać mu zadania.

Och, doskonale wiedziała, o co chodziło Jackowi Mercy'emu, i na samą myśl o tym zakipiała w niej krew. Spoglądała w dół na światła i kontury rancza Three Rocks. Czuła, że mimo chłodu nocy robi jej się gorąco.

Ziemie McKinnonów i Mercych graniczyły ze sobą od wielu pokoleń. Kilka lat po bitwie, w której Siuksowie rozprawili się z Custerem, dwaj mężczyźni, którzy polowali w górach, zaryzykowali wyprawę do Teksasu. Korzystając z bardzo niskiej ceny, kupili tam bydło i jako wspólnicy popędzili je z powrotem na północ, do Montany. Tu jednak przyjaźń się skończyła. Podzielili ziemię, bydło i każdy z nich założył własne gospodarstwo.

W ten sposób powstały rancza Mercy i Three Rocks. Każde z nich rozwijało się, przeżywało wzloty i upadki, oba jednak przetrwały do dziś.

Jack Mercy miał chrapkę na ziemię McKinnona. Nie można jej było kupić, ukraść ani zdobyć podstępem. Willi przyszło jednak na myśl, że istniał pewien sposób: można ją było przyłączyć. Gdyby połączyło się ziemię Mercych i McKinnonów, powstałoby jedno z największych, a z całą pewnością najbardziej dochodowe ranczo na Zachodzie.

W tym celu Jack musiał po prostu sprzedać córkę. Do czego innego mogą się przydać kobiety? Trzeba było przehandlować ją jak sympatyczną tłuściutką jałówkę. Należało jedynie wystarczająco często pokazywać ją bykowi. Natura sama zrobi resztę.

Ponieważ nie miał syna, było to najlepsze i najprawdopodobniej jedyne wyjście. Postawił więc córkę przed nosem Bena McKinnona. Na dodatek wszyscy będą o tym wiedzieli — pomyślała Willa i zmusiła się, by rozluźnić zaciśnięte kurczowo na cuglach palce. Nie udało mu się dokonać tego za życia, postarał się, by doprowadzić do tego zza grobu.

Gdyby okazało się, że córka, która przez całe życie wytrwale stała u jego boku, pracowała na tej ziemi na równi z nim i nie żałowała krwi ani potu, nie jest wystarczająco ponętna — no cóż, na szczęście miał do dyspozycji jeszcze dwie inne.

— Niech cię diabli wezmą, ojcze! — Drżącymi rękami włożyła kapelusz z powrotem na głowę. — Ranczo jest moje i zrobię wszystko, żeby tak zostało. I do jasnej cholery, na pewno nie pójdę do łóżka z Benem McKinnonem ani z kimkolwiek innym.

Dostrzegła blask przednich świateł samochodu i półgłosem zaczęła uspokajać klacz. Nie mogła rozpoznać pojazdu, lecz dostrzegła kierunek, w jakim podążał. Ironiczny uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy światła skierowały się w stronę głównego budynku mieszkalnego rancza Three Rocks.

Wrócił z Bozeman. Instynktownie wyprostowała się w siodle i uniosła głowę. Usłyszała przytłumiony odgłos zamykanych drzwi łazika i powitalne szczekanie psów. Zastanawiała się, czy Ben rozejrzy się wokół i popatrzy w górę na wzniesienie. Zobaczyłby wówczas ciemną sylwetkę jeźdźca i konia. Przyszło jej na myśl, że najprawdopodobniej bez trudu zorientowałby się, kto go obserwuje z pogranicza posiadłości.

— Zobaczymy, co się wkrótce zdarzy, McKinnon — powiedziała półgłosem. — Zobaczymy, kto będzie zarządzał ranczem Mercy, gdy ten rok dobiegnie końca.

Słychać było kojota, który wył do wędrującego po niebie księżyca. Ponownie się uśmiechnęła. Istnieją różne kojoty — pomyślała. Niezależnie od tego jak ładnie wyją i tak wszystkie są okrutne, podstępne i zachłanne.

Nie miała zamiaru wpuścić żadnego z nich na swoją ziemię.

Zawróciła klacz i w półmroku odjechała w kierunku domu.

Rozdział trzeci

— A to sukinsyn! — Ben oparł się o lęk siodła i spoglądając na Nate'a, potrząsnął głową. Szerokie rondo szarego kapelusza zasłaniało jego chłodne zielone oczy. — Przykro mi, że nie mogłem wziąć udziału w pogrzebie. Moi ludzie mówią, że to było prawdziwe wydarzenie towarzyskie.
— Rzeczywiście. — Nate bezmyślnie poklepał czarnego wałacha po szyi. Tylko cudem udało mu się złapać przyjaciela, ponieważ ten właśnie wybierał się na hale.

Nate uważał Three Rocks za jedno z najładniejszych rancz w Montanie. Sam główny budynek mieszkalny był funkcjonalny i niezwykle atrakcyjny, choć nie tak duży jak dom w Mercy. Wzniesiony został z drewna. Miał fundamenty z piaskowca, a urozmaicona linia dachowa dodawała mu wiele uroku. Liczne werandy i tarasy zapraszały, by usiąść i podziwiać piękno otaczających ranczo gór.

Rezydencja McKinnonów była schludna i chociaż przez cały czas wrzało w niej jak w ulu, nie sposób było dostrzec choćby śladu rozgardiaszu.

Z zagrody dobiegały protesty bydła. Cielęta wyrażały swoje niezadowolenie, ponieważ odłączano je od matek. Jeszcze bardziej nieszczęśliwe będą młode byki — pomyślał Nate — kiedy zacznie się je kastrować i pozbawiać rogów.

Z tego właśnie powodu on sam wolał zajmować się końmi.

— Wiem, że masz mnóstwo roboty — ciągnął Nate. — Dlatego nie chciałbym cię zatrzymywać, doszedłem jednak do wniosku, że powinienem się z tobą zobaczyć i powiedzieć ci, jak sprawa wygląda.
— Rozumiem. — Ben rzeczywiście myślał o czekającej go robocie. Zbliża się listopad i lada chwila może nadejść zima. Co prawda w tej chwili sionce pięknie świeci, konie skubią trawę na pobliskim pastwisku, a ludzie pracują w koszulach z krótkimi rękawami, ale mimo to trzeba sprawdzić ogrodzenie i sprzątnąć z pola zboże. Należy również przeprowadzić selekcję bydła i załadować na statki te sztuki, które nie będą zimować na ranczu.

W pewnej chwili jednak wzrok Bena prześlizgnął się nad wybiegami dla koni, nad pastwiskami i pobiegł w kierunku sąsiedniej posiadłości. Ben doszedł do wniosku, że Willa ma na głowie o wiele więcej problemów i z całą pewnością myśli nie tylko o pracy, którą należy wykonać przed nastaniem zimy.

— Podziwiam twoje prawnicze zdolności, Nate, i wiem, że testament jest całkowicie zgodny z wszelkimi przepisami, ale powiedz mi, czy nie można tego gówna obalić. Albo obejść?
— Wszystkie warunki zawarte w testamencie są jasne i bardzo precyzyjne.
— To wcale nie zmienia faktu, że są głupie.

Znali się tak długo, że Nate z powodu tej wypowiedzi nie mógł się obrazić.

— Willa może próbować obalić testament, ale byłaby to walka niezwykle uciążliwa i brutalna.

Ben ponownie spojrzał na południowy zachód, wyobraził sobie Willę Mercy i pokiwał głową. Końskie siodło było dla niego tak samo wygodne jak dla innych ludzi fotel. Po trzydziestu latach spędzonych na ranczu przyzwyczaił się do trudnych warunków. Nie dorównywał wzrostem Nate'owi, miał jednak ponad sto osiemdziesiąt centymetrów. Był niezwykle muskularny. Jego złocistobrązowe włosy rozjaśnione przez wielogodzinne przebywanie na słońcu sięgały kołnierzyka koszuli. Miał doskonały, jastrzębi wzrok i chłodne spojrzenie. Po jego przystojnej, ogorzałej surowej twarzy widać było, że często przebywa na świeżym powietrzu. Brodę szpeciła pozioma blizna — pamiątka po dziecięcej zabawie z bratem.

Ben z roztargnieniem przesunął dłonią po szramie. Był to jego charakterystyczny gest, z którego często nie zdawał sobie sprawy. Kiedy Nate po raz pierwszy poinformował go o testamencie Jacka, śmiał się długo i serdecznie. Teraz jednak, gdy trzeba było wykonać ostatnią wolę Mercy'ego, nie widział w tym niczego zabawnego.

— Jak ona to przyjęta?
— Bardzo źle.
— Cholera! Przykro mi. Kochała tego starego drania, Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego. — Zdjął kapelusz i przeczesał palcami włosy. — Przypuszczalnie najbardziej złości ją fakt, że to właśnie ja mam ją kontrolować.

Nate uśmiechnął się.

— No cóż, prawdę mówiąc, wcale się nie mylisz. Sądzę jednak, że byłoby dokładnie tak samo, gdyby chodziło o kogokolwiek innego.

Nie — zaprzeczył w duchu Ben — na pewno nie byłoby tak samo. Zastanawiał się, czy Willa wie, że pewnego razu jej ojciec proponował mu dziesięć tysięcy akrów swojej najlepszej ziemi w zamian za poślubienie córki. Jak jakiś pieprzony król próbujący łączyć państwa.

Ben spoglądając pod słońce, doszedł do wniosku, że Mercy rzeczywiście byłby skłonny oddać mu tę ziemię. Prędzej by to zrobił, niż zmienił raz obrany kierunek.

— Sądzę, że ona doskonale dałaby sobie radę z prowadzeniem Mercy bez naszej pomocy — powiedział Ben. — Ale zrobię to, co do mnie należy. I do diabła... — Na jego ustach pojawił się spokojny arogancki uśmiech, który wygładził mu twarz. — To może być doprawdy zabawne, jeśli co pięć minut będzie usiłowała skakać mi do oczu. A jakie są jej siostry?
— Bardzo się od siebie różnią. — Nate z zadumą oparł się o błotnik range-rovera. — Średnia, to znaczy Lily, wszystkiego się boi. Gdy wykonasz przy niej gwałtowniejszy ruch, podskakuje jak oparzona. Jej twarz pokryta jest sińcami.
— Miała jakiś wypadek?
— Jeśli za wypadek uznamy nadzianie się na czyjeś pięści. Jest rozwódką. Jej były mąż bardzo lubił używać siły. Kilka razy przymykano go za maltretowanie żony.
— A to sukinsyn! — Jeżeli istniało coś gorszego niż mężczyzna znęcający się nad swym koniem, był to z całą pewnością mężczyzna znęcający się nad kobietą.
— Bardzo się ucieszyła, że może tu zostać — ciągnął Nate. Jednocześnie zaczął spokojnie i metodycznie skręcać papierosa. — Sądzę, że uważa ranczo za wspaniałą kryjówkę. Natomiast starsza to bardzo elegancka, ale nieco zarozumiała babeczka „made in Hollywood”. No wiesz, włoski kostium, złoty zegareki tak dalej. — Wsunął kapciuch z tytoniem do kieszeni i zapalił zapałkę. — Pisze scenariusze filmowe i złości się na myśl, że najbliższy rok będzie musiała spędzić na zapadłej prowincji. Ma jednak ogromną chrapkę na pieniądze, które za to dostanie. Właśnie pojechała do Kalifornii, żeby się spakować.
— Ona i Will będą żyć ze sobą jak pies z kotem.
— Już zdążyły skoczyć sobie do oczu. — Nate z głęboką zadumą wypuścił obłok dymu. — Jeśli mam być szczery, ich starcie było niezwykle interesujące. Koniec końców Adamowi udało się zażegnać sprzeczkę.
— No tak, tylko on jeden potrafi uspokoić Willę. — Ben poprawił się w siodle. Spook niecierpliwie przestępował z nogi na nogę i gwałtownymi podrzutami głowy sygnalizował, że chce już ruszyć przed siebie. — Porozmawiam z nią. Na razie muszę dopilnować ludzi, których wysłałem na hale. Zbliża się pora burz. Mama zrobiła kawę, na pewno chętnie cię nią poczęstuje.
— Dziękuję, niestety muszę wracać. Mnie też czeka mnóstwo roboty. Zobaczymy się za dzień lub dwa.
— Pewnie tak... — Ben przywołał psa i obserwował, jak jego przyjaciel wsiada do range-rovera. — Zrobimy wszystko, żeby nie straciła tego rancza, prawda?

Nate poprawił kapelusz i sięgnął po kluczyki.

— Oczywiście, Ben.

To była wspaniała przejażdżka. Ben przeciął dolinę, a potem zaczął wspinać się w górę. Nie spieszył się. Jechał spokojnie, bacznie przyglądając się wszystkiemu dookoła. Zauważył, że bydło jest wypasione. Zanim nadejdzie zima, część zwierząt trzeba będzie wysłać do tuczami. Część jednak pozostanie i przepędzana z pastwiska na pastwisko przetrwa do następnego roku.

Selekcja zwierząt i ich sprzedaż już od pięciu lat należą do jego obowiązków. Rodzice stopniowo przekazują zarządzanie ranczem w ręce obu synów.

Wysoka, wciąż jeszcze zielona trawa lśniła na tle gęstej zasłony drzew. Usłyszał nad sobą warkot silnika i z uśmiechem spojrzał w górę. To jego brat, Zack, oblatuje okolicę. Ben zdjął z głowy kapelusz i energicznie nim pomachał. Charlie, długowłosy owczarek collie, zaczął biegać w kółko i radośnie poszczekiwać. Maty samolocik przechylił się w prawo, potem w lewo, odpowiadając w ten sposób na ich pozdrowienia.