Niebezpieczny facet - Kristen Ashley - ebook + audiobook + książka

Niebezpieczny facet ebook i audiobook

Kristen Ashley

4,7
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Stella jest wokalistką i gitarzystką „The Blue Moon Gypsies”. Jest też dziewczyną Maca – a raczej była, bo chłopak porzucił ją po zaledwie pięciu miesiącach znajomości. Kiedy jednak Stelli grozi poważne niebezpieczeństwo, a nawet utrata życia, Mac staje na wysokości zadania. Nie zamierza przyglądać się bezczynnie, jak ktoś próbuje zamordować jego byłą ukochaną i wpędzić w poważne tarapaty jej koleżanki z zespołu. W głębi duszy wciąż uważa ją za swoją dziewczynę – niestety jego wrogowie też o tym wiedzą…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 543

Data ważności licencji: 6/8/2026

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 0 min

Lektor: Wiktoria Wolańska

Data ważności licencji: 6/8/2026

Oceny
4,7 (1250 ocen)
960
186
75
24
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MalgorzataAr

Całkiem niezła

Czasami mi się wydaje, że niektóre książki pisze 16-latka i bohaterowie książki też maja tyle lat. Ta książka do tych należy. Teksty „ ja pitole”, „zajebiaszczo” i „rockowe laski” już mnie tak drażniły, że czytałam co 3 kartkę. Problemy i podejście do wszystkiego jak u nastolatków. Nie podeszła mi ta książka.
80
Annbook

Nie oderwiesz się od lektury

Seria Rock Chick pełna jest akcji, zabawnych dialogów, miłości oraz poruszających wątków. Warto rozpocząć przygodę od pierwszego tomu „córka gangstera”. Tomy nachodzą na siebie bohaterowie przeplatają się w każdym tomie. Książka od której się nie oderwiesz dopóki nie skończysz 😁
70
aggesz

Nie oderwiesz się od lektury

Ja cię kocham Rockowe laski 😍🤭
30
ostrowska_k

Nie polecam

Katastrofa
31
AgnieszkaZz122

Nie oderwiesz się od lektury

Genialne, jak wszystkie tomy. Chcę więcej!
31



Tytuł oryginału: Rock Chick Reckoning

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redakcja: Agata Rogowska

Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska

Redakcja techniczna: Andrzej Sobkowski

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Barbara Milanowska (Lingventa)

Zdjęcia na okładce: © Samotrebizan/Megapixl.com

Copyright © 2011 by Kristen Ashley

All rights reserved.

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021

© for the Polish translation by Ewa Skórska

ISBN 978-83-287-1717-6

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2021

Książkę tę dedykuję Rickowi Chew i Jimowi Gonzalezowi.

Kocham was. Tęsknię.

Chciałabym, żebyście wciąż mieszkali tuż obok.

Yahtzee!

Rozdział 1Nikt nie będzie stawał między mną a moją kapelą

Stella

Dźwięk telefonu.

Otworzyłam oczy i spojrzałam na zegarek.

Trzecia trzydzieści siedem. Nad ranem.

Odebrałam.

– Halo?

Czułam się zaalarmowana i w pełni rozbudzona – często byłam na nogach o tej nieludzkiej porze. Po pierwsze, miałam całe lata praktyki odbierania wariackich telefonów tuż przed świtem, po drugie, byłam wokalistką i gitarzystką kapeli rockowej; zwykle o tej nieludzkiej porze wracaliśmy z koncertu.

– Stella? – Dzwonił Buzz, mój gitarzysta. Słychać było, że jest rozjebany. Zwykle tak brzmiał, gdy dzwonił o tak nieludzkiej porze.

– Siemka, Buzz, co tam?

Spodziewałam się w sumie wszystkiego. Mógł dzwonić, żeby wyciągnąć go z aresztu, mógł potrzebować podwózki do domu, bo zachlał gdzieś pałę. Szczęśliwie był na tyle odpowiedzialny i przytomny, żeby do kogoś zadzwonić, pechowo tym kimś zawsze byłam ja. Przy ósmej ulicy utknął na bilboardzie promującym zbliżający się koncert Earth Wind & Fire i nie mógł zejść (nie pytajcie).

Ale tym razem chodziło chyba o Lindsey.

– Chodzi o Linnie.

Nie mówiłam?

– Buzz, słuchaj…

– Leży w łóżku i się nie rusza. Coś jest nie tak. Coś nie gra. Boję się jej dotknąć. Stella Bella, kurwa, boję się – szepnął. – Boję się, że przedawkowała.

Usiadłam gwałtownie na moim olbrzymim łóżku, a Juno, bernardynka, która leżała tam wyciągnięta (rozumiecie zatem potrzebę wielkiego łóżka), również usiadła i szczeknęła.

– Dzwoniłeś po karetkę?

– Nie, zadzwoniłem do ciebie.

Jasne.

Przecież zawsze tak było. Byłam Stellą Michelle Gunn, liderką i gitarzystką The Blue Moon Gypsies. Wpłacałam kaucje (głównie za Ponga, pałkera, choć czasami za innych), uspokajałam wściekłych i pijanych facetów (i znów: głównie Ponga, chociaż wszyscy lubili pić i się wściekać), prowadziłam doradztwo dla par w przededniu rozpadu (pełne fiasko, zainteresowani zawsze się rozpadali). Wysłuchiwałam, gdy świat cię nie rozumiał (a jak twierdził Leo, gitarzysta rytmiczny, który regularnie palił trawkę i filozofował, świat zwykle cię nie rozumiał), wyciągałam saksofonistę Hugona z orgietki z napalonymi fankami, gdy zrobiło się trochę za ostro.

I najwyraźniej pracowałam też w pogotowiu.

– Dzwoń po karetkę – zarządziłam.

– Ale…

– JUŻ!

Rozłączyłam się i wyskoczyłam z łóżka. Juno szczeknęła znowu i też zeszła na podłogę.

W pierwszej chwili pomyślałam o Masie.

W takich sytuacjach (a było ich pełno, choć nie zawsze chodziło o zaćpane dziewczyny, które kiedyś były słodkie, a teraz uzależnione od heroiny) zawsze odruchowo myślałam o Kaiu Masie Masonie: najwyższym, najzajebistszym i najseksowniejszym facecie, jakiego kiedykolwiek poznałam. O Masie z oczami w kolorze jadeitu. Gęstymi, ciemnymi włosami. Fantastycznym ciałem. Męskimi, mocnymi dłońmi o długich palcach, które muskały moją skórę tak delikatnie.

Mace wiedziałby, co robić. Mace zająłby się Buzzem i Lindsey, jednocześnie chroniąc Juno i mnie.

„Śpij”, powiedziałby tym swoim niskim, głębokim głosem, gdy odłożyłby już telefon, który zawsze odbierał, i pocałował mnie w ramię albo szyję, albo w to miejsce obok ucha, a ja bym zadrżała. „Śpij, ja się tym zajmę”.

A potem poszedłby i się tym zajął, a ja poszłabym spać.

Ale Mace’a nie było. Odszedł rok temu.

I teraz byłam sama.

Jak zawsze.

W drugiej chwili uznałam, że muszę przestać myśleć o Masie.

A w trzeciej szukałam dżinsów.

Zerwałam z siebie koszulkę nocną, założyłam moje stare levisy i stanik. Złapałam białą bluzkę z krótkimi rękawami, czerwonym wzorem na górze i frędzlami, jaką mogłaby nosić dziewczyna o imieniu Heidi, jodłująca w górach Bawarii.

Lubiłam tę bluzkę.

Za to nie miałam pojęcia, jak się jodłuje, i nie planowałam się dowiadywać.

Usiadłam na łóżku i wciągnęłam brązowe kowbojki, przykurzone nie tyle od jeżdżenia na paddocku, co od stania na brudnych scenach w ciemnych barach.

A potem złapałam kluczyki, wsunęłam komórkę do tylnej kieszeni spodni i wzięłam smycz.

– Chodźmy, Juno – zawołałam i klepnęłam się dłonią w udo.

Owszem, przyczłapała, ale żadnego merdania ogonem czy entuzjazmu. Z rezygnacją przyjęła to, co nieuchronne, czyli przerwę w słodkiej drzemce.

– Buzz myśli, że Linnie przedawkowała. Może nawet nie żyje – powiedziałam, gdy wyszłyśmy z pokoju na korytarz. – Niedługo wrócimy do domu.

***

Dotarłam starym poobijanym fordem (kiedyś czerwonym, a teraz mocno wyblakłym) pod dom Buzza, ale nikogo tam nie zastałam. Czyli dzwonił od Lindsey. Pojechałam tam.

Na miejscu był już ambulans i policja. Fioletowo-czerwone błyski oświetlały podwórko przed domem Lindsey, kępki starej trawy, chwasty i ziemię oraz policjantów w mundurach i sąsiadów w piżamach.

Co gorsza, na ulicy stał zaparkowany lśniący czarny ford explorer.

Wiedziałam, co to znaczy.

Jeden z chłopaków Nightingale’a już tutaj był.

– Co do… – wyszeptałam, a po mojej skórze przebiegły dreszcze.

Zatrzymałam się przed wozem policji, który parkował przed explorerem.

Chłopaki Nightingale’a byli bardzo znani w pewnych kręgach Denver – tych zamieszkanych przez gliny, kryminalistów oraz ludzi, którzy potrzebowali usług specyficznej agencji detektywistycznej. Należeli do ekipy Nightingale Private Investigations, byli wykwalifikowani, wyszkoleni, podejrzani moralnie i zabójczo przystojni.

Mace był jednym z nich.

Przypięłam Juno smycz i wysiadłam. Juno podążyła za mną z głębokim psim westchnieniem.

„Proszę, niech to nie będzie Mace, proszę, proszę, proszę” – powtarzałam w myślach.

A potem zmieniłam obiekt.

„Proszę, niech z Linnie wszystko będzie w porządku…”

Obeszłam mojego vana od strony bagażnika, a drzwi domu Linnie otworzyły się i wyszedł z nich Luke Stark, przystojniak z ekipy Nightingale’a. Czarne, bardzo krótkie włosy, zabójcze wąsy, spadające w dół po obu stronach ust, niemożliwie przystojny, z ciałem stworzonym przez bogów.

Znałam go z czasów, gdy jeszcze byliśmy z Mace’em. Widywałam go czasem teraz, bo mieszkał z moją przyjaciółką, Avą Barlow.

Przesunął wzrokiem po podwórku i zatrzymał się na mnie.

No dobra, spoko. Na luzie. Dam radę pogadać z Lukiem. Luke był w porządku. Luke był super.

Uśmiechnęłam się do niego.

A potem drzwi otworzyły się jeszcze raz i z domu wyszedł Mace.

„O kurwa!”, wrzasnął mózg. Mój uśmiech znikł.

Przesunęłam szybko wzrokiem po Masie.

Naprawdę, naprawdę chciałabym znaleźć w nim jakąś wadę. Chciałabym, żeby urósł mu brzuch albo żeby łysiał. Żeby wyglądał, jakby usychał z tęsknoty, a nie tak jak teraz. Metr dziewięćdziesiąt pięć, płaski, umięśniony brzuch, kwadratowy podbródek, te zielone oczy i wspaniała karnacja, zdradzająca hawajskich przodków ze strony mamy.

Mace nie patrzył na trawnik. Spojrzał prosto na mnie, jakby mnie wyczuł.

Nasze oczy się spotkały i z całych sił starałam się zachować niewzruszony wyraz twarzy. Za to on nie musiał się w ogóle starać – jego twarz zupełnie nie zmieniła wyrazu. Nawet odrobinę.

Poczułam się tak, jak zawsze, gdy go sobie przypominałam albo przy tych rzadkich okazjach, gdy go widywałam. Kopniak w brzuch i gwałtowna chęć ucieczki.

Opanowałam się. Chociaż szlag mnie trafiał, że tyle mnie to kosztowało, nawet teraz, po roku.

Luke się zawahał.

Mace ruszył do mnie.

Cholera. Wolałabym, żeby było na odwrót.

Oczywiście. Ja i moje parszywe szczęście.

A Juno wpadła w amok. Wreszcie poczuła, że warto było przyjechać, i szarpnęła się na smyczy. Najbardziej na świecie, bardziej, niż zatopić zęby w suchym jedzeniu ze skrawkami bekonu, pragnęła pobiec do Mace’a.

Juno go uwielbiała i jego odejście przyjęła jeszcze gorzej niż ja. Szukała go po domu i czekała na niego pod drzwiami całe miesiące po zerwaniu. Nie widziała go od wieków.

Ściskałam mocno smycz, ale ciężko było utrzymać wielkiego psa.

– Juno, siad – polecił Mace, idąc do nas.

Usiadła, jak zawsze wykonując polecenie Mace’a od razu, ale ciężko jej było usiedzieć w miejscu. Ogon z furią zamiatał ziemię, język wystawiony, pies szczęśliwy nie do opisania.

Mace podszedł i Juno trąciła jego rękę mokrym nosem, szyja wyciągnięta na maksa, ale zadek dalej przyklejony do ziemi.

Patrzyłam, jak długie palce Mace’a gładzą sierść na jej głowie, i wrażenie kopniaka w brzuch powróciło.

Zazdrosna o własnego psa.

Załatwiona na amen.

Wyprostowałam się i odchyliłam głowę, żeby na niego spojrzeć.

– Jedź do domu, Stella – powiedział Mace, patrząc mi w oczy.

Żadnego „cześć” czy „jak się masz” albo „ładnie wyglądasz”, nie mówiąc już o „zerwanie z tobą było największym błędem mojego życia; błagam, wybacz mi, wyjdź za mnie i zostań aż do chwili, w której oboje umrzemy jednocześnie, trzymając się za ręce, w wieku stu siedmiu lat”.

Żeby ukryć rozczarowanie, przeniosłam wzrok na drzwi, a potem przesunęłam wzrokiem po okolicy. Luke poszedł pogadać z Williem Mosesem, który był moim znajomym i sierżantem policji w Denver. Ambulans nadal tu stał, ale nie widziałam ratowników.

Niedobrze.

Spojrzałam znowu na Mace’a.

– Co z Linnie? – zapytałam.

– Jedź do domu.

Czyli miałam rację.

– Co z Linnie? – powtórzyłam.

– Stella, nic, w czym mogłabyś pomóc. Jedź do domu.

Niech to licho.

Musiało być naprawdę niedobrze.

– Dzwonił do mnie Buzz. Mówił, że Linnie przedawkowała. To prawda? Buzz tutaj jest?

– Ja z nim pogadam. Zadzwoni do ciebie rano – odparł, nie odpowiadając na żadne moje pytanie.

Poczułam, jak strach zaczyna szarpać mi wnętrzności, pociągnęłam Juno i ruszyłam, żeby ominąć Mace’a.

– Muszę się z nim zobaczyć – oznajmiłam.

Złapał mnie za przedramię tak mocno, że nie mogłam się wyrwać. Stanęłam jak wryta, Juno ze mną. Patrzyłam przez dwie sekundy na jego rękę, potem znów na niego.

– Zabierz rękę, Mace – zażądałam, cicho i groźnie. Przekaz był jasny.

Rok temu zrezygnował z prawa dotykania mnie. Mówienia, żebym pojechała do domu. Z głaskania mojego cholernego psa. Może z tym ostatnim przesadziłam, ale tak się w tej chwili czułam.

Nie zabrał ręki, zacisnął mocniej palce. Nie bolało, ale jego przekaz był równie jasny.

– Albo pójdziesz do samochodu, albo cię do niego zaniosę, Stella. Wybieraj.

Wiedziałam, że mówi serio.

I wkurzyło mnie to.

Rzadko się wkurzałam, zwykle nie miałam czasu. Moje życie składało się z muzyki i kapeli. Gdy nie graliśmy, ładowaliśmy albo rozładowywaliśmy sprzęt. Robiliśmy próby. Szukałam miejsca, w którym damy następny koncert. Ćwiczyłam na gitarze. Wyciągałam kumpli z kłopotów. Jeśli zostawało mi trochę czasu, łaziłam z Juno i gotowałam wyszukane jednoosobowe posiłki. Juno była wielkim psem z niewielkimi zasobami energii i nie udzielała się za bardzo, musiałam znaleźć sobie jakieś inne formy rozrywki, a Juno lubiła resztki. A jeśli nie łaziłam z Juno i nie gotowałam, gadałam z kumpelami przez telefon albo gdzieś się spotykałyśmy.

Resztę czasu przeznaczałam na sen.

Jak widzicie, nie za wiele przestrzeni na ostry wkurw.

Ale w tej chwili… Co on sobie wyobrażał? Nie będzie tak, że jednego dnia ze mną zerwie, a drugiego stanie między mną i członkiem mojej kapeli.

No nie.

Żadnych takich.

Nikt nie stanie między mną a moją kapelą.

Nachyliłam się do niego.

– Powiedz, co się dzieje – wysyczałam wkurzona.

– Buzz zadzwoni do ciebie rano. – Wciąż próbował mnie spławić.

– Co tu się, kurwa, dzieje?! – Teraz już krzyczałam.

Raczej poczułam, niż zobaczyłam, że ludzie na nas patrzą.

– Stella, mów ciszej – zażądał, co wkurzyło mnie jeszcze bardziej.

– Wchodzę – poinformowałam go.

– Nigdzie nie idziesz – odparł, wciąż nie rozluźniając uchwytu.

Ja pitolę.

Zmieniłam taktykę.

– Czemu to robisz?

To go zaskoczyło. Zwykłe opanowanie zniknęło, oczy zapłonęły.

– Żeby cię chronić – odparł cicho, jakby nie chciał tego powiedzieć.

Znów poczułam kopniaka w brzuch i znów strach szarpnął żołądek.

– To już nie jest twoje zadanie, Mace – przypomniałam.

Znów ogień w oczach.

Ej, no chwila. Co tu się w ogóle działo?

– Masz rację. Nie jest – odparł i puścił moją rękę.

Żal prawie zgiął mnie wpół.

Szybko się poddał…

Dobra, wszystko jedno. Ruszyłam w stronę domu.

– Lindsey nie żyje. Została zamordowana – odezwał się w moje plecy.

Zatrzymałam się, odwróciłam i gapiłam na niego, nie rozumiejąc.

– Co? – wyszeptałam.

– Została zamordowana – powtórzył, teraz już spokojnie. – Nie tutaj. Musieli podrzucić ciało.

– Ale… – Urwałam. – Ale Buzz mówił, że przedawkowała. Jak…

– Strzał w czoło. Ani śladu krwi, zrobili to gdzieś indziej. Potem przenieśli ją do łóżka i przykryli kołdrą, chuj wie po co. Jej twarz, z wyjątkiem dziury w czole, wyglądała normalnie, ale tył głowy ma odstrzelony.

Oderwałam od niego wzrok. Czułam, jak coś narasta mi w gardle, przełknęłam ślinę.

Luke stał na podwórku i nadal rozmawiał z Williem, ale ja myślami byłam gdzie indziej.

Myślami byłam przy Lindsey, słodkiej dziewczynie, która przyszła kiedyś na nasz koncert i zakochała się w Buzzie od pierwszego wejrzenia. Była pulchna, śliczna i kochała rocka. A ponieważ była również słodka jak diabli, wszyscyśmy ją pokochali.

Dlaczego zaczęła brać heroinę, jak weszła w ten półświatek, nie wiedział nikt z nas, nawet Buzz. Wszyscy próbowaliśmy ją z tego wyciągnąć, cała kapela, głównie Buzz i ja, jakiś czas Mace. Ale ona wchodziła w to coraz głębiej, a my nie mogliśmy nic zrobić. Buzz się nie poddał, ja też nie, ale zaczynałam tracić cierpliwość. Spotykała się z podejrzanymi typami, robiła nieciekawe rzeczy, a wszystko, żeby dostać kolejną działkę. Gdy zaczęła ściągać podejrzanych typów na koncerty, powiedziałam „dość”.

A teraz już nie żyła.

– Linnie – wyszeptałam.

Juno wyczuła nastrój, trąciła mi nosem dłoń. Nieuważnie pogładziłam ją po głowie, słuchałam, jak dzwoni telefon Luke’a, i patrzyłam, nieprzytomna, rozbita (nie wiem nawet, co czułam, smutek, złość?), gdy Luke wyjął telefon z czarnych bojówek.

– Kociątko – usłyszałam czyjś głos z bardzo, bardzo daleka.

To Mace. Nazywał mnie tak, kiedy byliśmy razem, bo stwierdził, że mruczę z zadowolenia. Zwykle mruczałam po orgazmie, ale nie tylko. Przy Masie miałam wiele powodów do mruczenia.

Nie słyszałam tego określenia od roku. To była jedna z siedmiuset tysięcy rzeczy, których mi brakowało po rozstaniu.

Dotyk, delikatny jak szept, przesunął się w dół moich pleców. Zadrżałam.

– Linnie – szepnęłam znowu.

A potem ujrzałam, z jakąś dziwną, nieobecną fascynacją, jak to, co ktoś mówi Luke’owi przez telefon, zmienia całe jego ciało. Z fascynacją, bo mogłabym przysiąc: gość się przeraził.

A faceci tacy jak Luke się nie bali.

Pokręciłam głową i oderwałam od niego wzrok.

– Muszę pogadać z Buzzem – oznajmiłam.

– Stella.

Ruszyłam z miejsca i poszłam szybko przez trawnik.

Wtedy Luke krzyknął:

– Mace! – Wściekle, ostro, gwałtownie.

Ale ja się tym nie przejęłam. Myślałam tylko o Buzzie.

A potem zabrzmiały strzały.

Tak, właśnie tak.

Strzały.

Rozległy się zaskoczone krzyki, dziwny dźwięk, i zobaczyłam, jak ziemia tryska przy moich kowbojkach, gdy wchodziły w nią kule, jedna za drugą.

Przez chwilę stałam jak wryta, nie rozumiejąc nic z tego wszystkiego, potem poczułam pieczenie w biodrze i wrzasnęłam, nie wiadomo dlaczego złapałam się za głowę, a potem, poniewczasie, zaczęłam biec.

Zrobiłam może dwa kroki, gdy Mace złapał mnie w talii, podniósł i przerzucił sobie przez ramię, a potem biegł pochylony, a kule gwizdały wokół nas.

Otworzył tylne drzwi explorera i wrzucił mnie do środka; gwizdnął krótko i Juno wskoczyła również, obok mnie. Ból rozlewał się po całym biodrze, krzyknęłam znowu.

Mace trzasnął drzwiami, gdy tylko tyłek Juno znalazł się w środku, wskoczył na miejsce pasażera, Luke już siedział za kierownicą. Ledwie udało nam się z Juno usiąść, a już wyrwaliśmy z miejsca.

Nie wiem, kiedy Luke odpalił silnik, zdawało się, że połączony z wozem, uruchomił go myślą. Kompletne przeciwieństwo tego chłodnego gościa, który spokojnie przekręcał kluczyk w stacyjce i jechał coś załatwić.

Mace wdusił przycisk na desce rozdzielczej, usłyszałam sygnały wybierania numeru.

Juno szczeknęła, żeby zaznaczyć swoją obecność. Nie zamierzała nic więcej robić, ale nie chciała, żeby o niej zapomniano. Cała ona.

Przycisnęłam rękę do biodra, poczułam coś mokrego, cofnęłam dłoń.

Miałam na palcach ciemną, lepką ciecz. Krew.

Postrzelili mnie.

Ja pitolę, postrzelili mnie!

Oberwałam.

Jezu.

– Yy, Mace… – zaczęłam, powstrzymując panikę.

– Mówi Jack – usłyszeliśmy.

– Chwila – rzucił mi Mace po cichu.

– Właśnie dzwoniła do mnie Ava. Ktoś otworzył ogień do niej, Daisy, Ally, Indy, Toda i Steviego. Byli przed gejowskim klubem na Broadway. Straciłem z nią kontakt w środku rozmowy – przekazał Luke Jackowi, którego również pamiętałam z czasów chodzenia z Mace’em. Kolejny człowiek z ekipy Nightingale’a, mocny, twardy, solidny i przerażający.

Aż mnie zatkało od tej nowiny.

Ktoś strzelał do Avy i reszty? Co tu się działo?

– Przyjąłem. Działam – odparł głos Jacka.

– Ktoś strzelał właśnie do Stelli na miejscu zbrodni – dodał Mace.

„Ej, przecież nie strzelali konkretnie do mnie, prawda?”, spytał mój mózg.

A ponieważ nie powiedziałam tego na głos, nikt mi nie odpowiedział.

– Kurwa – warknął Jack.

– Dzwoń do Lee i sprawdź Jet, Roxie i Jules – polecił Luke.

– Przyjąłem.

– Rozłączam się – rzucił Luke i nacisnął przycisk na konsoli. – Nie podoba mi się to, kurwa – warknął.

Jego strach, czysty, nieukrywany, wypełnił kabinę. Ktoś strzelał do jego kobiety, co go rozwścieczyło, ale i wystraszyło. I chociaż sama byłam w panice, chociaż krwawiłam z rany postrzałowej, byłam w stanie docenić fakt, że Super Twardzielowi, jakim był Luke, tak bardzo zależało na Avie, że się odsłonił.

Mace nie odezwał się, pochylił się tylko i wyjął komórkę z tylnej kieszeni.

– Yy, Mace… – zaczęłam znowu, uznając, że to dobry moment, by podzielić się informacją o postrzale.

– Chwila.

Czyli jednak nie taki dobry.

Rozejrzałam się, czy nie leży tu coś, co mogłabym przycisnąć do rany. Pewnie zakrwawiłam już całe siedzenie. Na podłodze leżał koc, przechyliłam się, wzięłam go i wsunęłam sobie pod tyłek, przyciskając brzeg biodrem. Nie wiem, czemu aż tak się przejmowałam plamami na siedzeniu forda; może po prostu to było łatwiejsze niż rozmyślanie, że właśnie strzelano do mnie i do moich przyjaciół o czwartej nad ranem w środku tygodnia.

Mace wybierał numer, ale zanim uzyskał połączenie, zadzwonił telefon w kabinie.

Luke wcisnął coś na konsoli.

– Stark – rzucił.

– Luke, znajdź Jules, teraz. Dzwoniła. Przejeżdżający samochód ostrzelał ją i Nicka, z AK-47 – oznajmił Jack.

– Kurwa mać – warknął Luke.

– Sid – rzucił Mace, jak mi się wydawało, bez związku.

– Powiadom Vance’a i dzwoń do Lee. Trzeba zarządzić spotkanie – rzucił Luke Jackowi. – I zadzwoń do Louiego i dowiedz się, co, do kurwy nędzy, z Avą.

– Dobra. Już. – Jack rozłączył się.

Luke skręcił, nie zwalniając; mój wielki pies i ja polecieliśmy na podłogę, tworząc kłąb futrzanych i niefutrzanych kończyn. Samochód wyrównał, wgramoliłam się z powrotem na koc i uznałam, że lepiej będzie się przypiąć.

Mace odwrócił się do mnie, patrzył, jak zapinam pas, i bez słowa wrócił do przedniej szyby.

– Trzymaj się, Juno – wyszeptałam i czystą ręką pogładziłam ją po głowie.

Szczeknęła spokojnie.

Dobrze wiedzieć, że mój pies zachowuje spokój w sytuacji kryzysowej. Choć wolałabym nie potrzebować tej wiedzy.

– Ike – rzucił Mace do telefonu. – Tak. Dzwoń do Matta i Bobby’ego. Sid zrobił ruch. Potrzebujemy informacji o Avie i dziewczynach. Ava dzwoniła do Luke’a, że do nich strzelano, potem stracili kontakt. Był z nimi Louie, przed gejowskim klubem na Broadway. – Chwila ciszy. – Tak, wszystko.

Wyłączył się, Luke znów wszedł w zakręt, nie zwalniając i wszystkich nas przechyliło.

– Mace… – zaczęłam znowu.

– Jest! – Ignorując mnie, Mace wskazał czerwone camaro z lat 80. Jechało z naprzeciwka.

Luke wcisnął hamulec, zrobił błyskawiczną nawrotkę na środku jezdni (ja pitolę, omal nie dostałam zawału!) i ruszył ostro za camaro, mrugając długimi światłami.

Wychylona, widziałam między siedzeniami, jak kierowca camaro macha ręką i zwalnia. Wyprzedziliśmy, obejrzałam się, camaro jechało za nami. Usłyszałam pikający dźwięk wybieranego numeru na konsoli i odwróciłam się, po jednym sygnale ktoś odebrał.

– Ze mną wszystko w porządku – usłyszałam kobiecy głos.

– A z Nickiem? – spytał Mace.

– Też.

– Dzwoniłaś do Vance’a?

– Tak, wraca z Albuquerque. – Poznałam ten głos, to była Jules, też moja niedawna znajoma. Poznałam ją kilka miesięcy temu, kiedy przyszła z przyjaciółmi na koncert. Wyszła za mąż za jednego z ludzi Nightingale’a, Vance’a Crowe’a. Niedawno wrócili z miesiąca miodowego.

Oto i moje parszywe szczęście: wkrótce po tym, jak jeden z facetów Nightingale’a ze mną zerwał, jedna z moich najbliższych przyjaciółek zaczęła być z „tym” Nightingale’em, z Lee. Nazywała się Indy Savage, znałam ją od lat i razem z Ally Nightingale, siostrą Lee, były bez reszty wmiksowane w ekipę.

Oznaczało to, że przez ostatni rok rzadko widywałam się z przyjaciółkami. Musiały wiedzieć o mnie i o Masie, ale niewiele, bo nie opowiadałam szczegółów, ani w czasie naszego pięciomiesięcznego związku, ani po jego zakończeniu. Uczucia były zbyt drogie i nie chciałam się nimi dzielić nawet z Ally, której brat był szefem mojego byłego faceta. Po rozstaniu znajdowałam sobie różne zajęcia; one też nie traciły czasu, przyjmowały do paczki rockowych lasek następne dziewczyny, które z kolei wiązały się z facetami z ekipy Nightingale’a.

Takie już miałam parszywe szczęście. Zajebiście parszywe.

Można nawet powiedzieć, że byłam królową zajebiście wręcz parszywego szczęścia, a dzisiejszy postrzał był tego najlepszym dowodem.

– Jedź za nami – polecił Luke.

– Dobra – rzuciła Jules i rozłączyła się.

W tym samym momencie telefon znów zaczął dzwonić i Luke wcisnął przycisk.

– Z Avą wszystko w porządku – oznajmił Jack bez wstępów.

Wypuściłam powietrze, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wstrzymywałam oddech. Strach Luke’a zniknął.

– Louie odpowiedział ogniem, wpakował dziewczyny i facetów do limuzyny Daisy. Wszyscy bezpieczni, nikt nie oberwał. Jadą do Zamku. Lee wyznaczył tam punkt zborny.

– Przyjąłem. Jak inni?

– Też przyjadą, ale nie jest dobrze. Eddie i Hank dostali wezwanie; gdy wyszli, domy ostrzelano, znów z samochodu i znowu z AK-47. Roxie i Jet spały, nic im nie jest. Lee po nie pojechał, są w drodze do Zamku.

Eddie był najlepszym kumplem Lee, a Jet jego narzeczoną. Hank, brat Lee, mieszkał z Roxie.

Sami widzicie, jak to wszystko się przeplatało. Jak miałam przerąbane po stracie Mace’a. Dziewczyny były szczęśliwe, wychodziły za mąż, spodziewały się dzieci (Jules była w ciąży) i żyły sobie życiem kobiet zabójczych twardzieli. Życia, którego spróbowałam, które pokochałam i które utraciłam na zawsze.

– Jebany Sid – warknął Luke, wbijając się w moje myśli.

– Skurwiel – zgodził się Jack.

– Niech Ike zmobilizuje Matta i Bobby’ego – włączył się Mace. – Szukał Avy, potrzebuje nowego zadania.

– Dobra, dzwonię do niego – odparł Jack.

– Wyłączam się. – Luke wcisnął przycisk.

Zapanowała cisza.

– Czyli wojna – zauważył Mace.

– Jak skurwysyn – odparł Luke.

Nie wiem, co to miało znaczyć, ale nie brzmiało dobrze.

Ja pitolę.

Rozdział 2Na tip-top

Stella

Okazało się, że Zamek, o którym mówili, rzeczywiście był zamkiem. Nie miałam nawet pojęcia, że w Denver jest jakiś zamek, a właśnie do niego podjeżdżaliśmy.

Jechaliśmy do szykownej części Englewood. Rozjarzona światłami alejka (po kit takie rzęsiste oświetlenie?) wiła się między drzewami, docierając do kamiennego zamku z wieżyczkami i fosą.

W czasie drogi uznałam, że jednak nie umrę od rany postrzałowej.

Uznałam też, że nie chcę, by Mace wiedział, że jestem ranna. Dowie się i będę musiała spędzić w jego obecności więcej czasu, a ostatni raz, gdy widzieliśmy się dłużej niż kilka minut, to było na koncercie mojej kapeli, dokąd przyszedł z kumplami. Skończyło się tym, że zaśpiewałam „I’m So Lonesome I Could Cry” Hanka Williamsa. Nie panowałam nad tym, to się po prostu stało. Nawet moja kapela była w szoku. I nie zamierzałam pozwolić, żeby ta chwila słabości znowu się powtórzyła.

Nie, nie i nie.

I już.

Miałam plan. Wśliznę się do łazienki, umyję, może skonfiskuję jakiś szlafrok, a potem zadzwonię do Floyda, żeby mnie zabrał.

Plan był głupi, nie myślałam zbyt jasno.

Floyd był moim klawiszowcem, starszym ode mnie i całej reszty zespołu piętnaście lat. Miał żonę, Emily, stałą pracę, dwie córki na studiach i potrafił zagrać i zaśpiewać „And So It Goes” Billy’ego Joela tak pięknie, że jeśli nie uroniłeś łzy, musiałeś być z kamienia.

Jego wykonanie „Scenes from an Italian Restaurant” też było naprawdę spoko.

Floyd i Emily się mną zajmą. Na pewno. Zwłaszcza że chodziło o krwawiącą ranę postrzałową.

Byli jedynymi ludźmi, którzy się o mnie troszczyli, w każdym razie jedynymi, którzy robili to od lat. Nie wydzwaniałam do nich bez przerwy, żeby nie skończyło się tak, jak z Mace’em – gdy tamtego wieczoru oparł się o framugę i powiedział, że za bardzo go potrzebuję.

Więcej się to nie zdarzy. Nie dopuszczę do tego.

Dwóch typów w ciemnych garniturach i białych koszulach, z wąskimi krawatami i wielkimi gnatami zmaterializowało się na podjeździe i podeszło do forda. Wstrzymałam oddech, myśląc, że to chyba niedobrze, ale oni tylko spojrzeli na Luke’a i Mace’a i rozpłynęli się w cieniu.

Nie miałam czasu zastanawiać się nad zamkami z fosami i facetami z gnatami, bo światła forda oświetliły limuzynę zaparkowaną przed domem i zobaczyliśmy na boku dziury po kulach. W naszym wozie zaiskrzyło napięcie, które wydzielał Luke.

– Powinien był się zachować jak facet – rzucił spokojnie Mace.

– A teraz za to zapłaci – odparł Luke.

– A teraz za to zapłaci.

– Kto? – zapytałam.

Mace odwrócił się do mnie, gdy Luke parkował, jakby zapomniał, że z nimi jestem.

– Wszystko okay? – spytał poniewczasie, oczywiście nie odpowiadając na moje pytanie.

„Nie, bo jestem ranna, co chyba kłóci się z definicją okay?”, odparł sarkastycznie mój umysł.

– Na tip-top – odparłam na głos.

Luke zatrzymał się i też odwrócił, żeby spojrzeć na mnie. Usłyszał moją odpowiedź i uśmiechnął się krzywo, jak zwykle. Odpowiedziałam mu miłym uśmiechem.

– Wychodzimy – warknął Mace, nagle zniecierpliwiony, i otworzył drzwi.

Ja też otworzyłam swoje. Juno przelazła przeze mnie i wyskoczyła, ja zacisnęłam zęby z bólu i też wysiadłam. Sporo mnie to kosztowało, ale szłam normalnie; brudną od krwi rękę przyciskałam do brzucha, niczym kobieta w ciąży.

Luke wyrwał ostro do przodu, pewnie chciał szybko zobaczyć Avę. Mace szedł po mojej prawej stronie (dostałam w lewe udo), obok, ale na dystans.

Nigdy i nigdzie nie zachował dystansu w czasach, kiedy byliśmy razem. Nie należał do gości ukrywających publicznie swoje uczucia. Gdy szliśmy razem, wsuwał kciuk w szlufkę moich dżinsów, a ja byłam przyklejona do niego. W kabinkach w restauracji siadał obok mnie, nie naprzeciwko. Gdy oglądaliśmy telewizję na kanapie, trzymałam na jego kolanach głowę lub stopy albo przytulałam się do jego boku. Gdy spaliśmy, przywierał do mnie całym ciałem w pozycji na łyżeczkę, przytulał się do moich pleców. Gdy się całowaliśmy, nieważne, na stojąco, na siedząco czy w łóżku, zawsze chodziło o maksymalny kontakt fizyczny. Nie szukał go – wymagał. To była kolejna z tych siedmiuset tysięcy rzeczy, których mi tak cholernie brakowało.

Juno szła za nami, obwąchując ziemię.

Pokonaliśmy niewielki kamienny most nad fosą, Mace przytrzymał drzwi, które otworzył nam Luke, a ja powiedziałam:

– Zadzwonię do Floyda, żeby po mnie przyjechał.

Luke znów szedł z przodu, Mace za mną, a ja zachwycałam się wnętrzami. Długi, kamienny hol, czerwony dywan, przymocowany do podłogi miedzianymi poprzeczkami, na ścianach skrzyżowane miecze, kute pochodnie ze światłem elektrycznym i pełne zbroje. To było niewiarygodne. Nie do opisania. Zupełnie jakbym znalazła się w innym świecie.

– Musisz zaczekać, aż skończymy naradę. Wtedy powiem ci, co możesz zrobić – odparł Mace.

Zachwyt zniknął. Zapomniałam o bólu w biodrze i wściekła odwróciłam głowę do Mace’a.

– Co powiedziałeś?

– Słyszałaś – odparł, nie patrząc na mnie.

I może dlatego, że nie chciał się kłócić, a może po prostu spieszył się na tę jakąś naradę, w każdym razie wyminął mnie i zaczął iść szybko. Ciężko było dotrzymać mu kroku.

Najpierw on, potem ja weszliśmy do wielkiej sali z katedralnym sklepieniem, wielkim kominkiem i masywnymi skórzanymi meblami. Wisiały tu długie rzędy proporców z herbowymi lwami i liliami królewskimi. Znowu zauroczona, przestałam wkurzać się na Mace’a.

Było tak niesamowicie, że po prostu stałam i patrzyłam.

– Jasny szlag, Stella! Co ty tu robisz? – zawołała Indy.

Spojrzałam na nią. W sali było już sporo ludzi. Luke i Mace, Indy, jej sąsiedzi Tod i Stevie (para gejów, których znałam z licznych imprez u Indy z czasów przed Mace’em), Ava i Daisy (nowa w klubie, którą również zdążyłam poznać, młodsza wersja Dolly Parton z równie potężnym biustem), no i Ally. Wszyscy tam stali i teraz odwrócili się do mnie.

– Co ci się stało w nogę? – spytała Ally, gapiąc się na mnie.

Ja pitolę, jak mogłam zapomnieć o mojej nodze?

– Czy to… krew? – Tod patrzył na mnie ogromnymi oczami, przycisnął rękę do piersi.

– Postrzelili ją! – krzyknęła przenikliwie Daisy.

Spojrzałam szybko na Mace’a. Stał kilka kroków ode mnie, tyłem; po krzyku Daisy odwrócił gwałtownie głowę.

– To nic takiego – poinformowałam ich, cofając się.

Mace odwrócił się i zaczął iść w moją stronę. Ja cofałam się krok za krokiem i w końcu wpadłam na kogoś – mężczyznę w okularach. Wysoki, ciemne włosy z siwizną, położył mi ręce na ramionach. Koniec ucieczki. Spojrzałam w jego niebieskie oczy – patrzyły życzliwie i dawały jasno do zrozumienia: nigdzie nie pójdę.

– Wszystko w porządku – zapewniłam go.

Czyjeś ręce dotknęły mojego biodra. Spojrzałam w dół i ujrzałam mocne dłonie z długimi palcami, które znałam tak dobrze. Podniosłam głowę i zobaczyłam Mace’a.

– Puść mnie. Nic mi nie jest – powiedziałam, gdy przechylił się na bok, delikatnie dotykając mojego biodra i oglądając ranę.

Też na nią spojrzałam. Krwi było dużo więcej, niż się spodziewałam. Była wszędzie.

Podniosłam wzrok: wszyscy stali już wokół mnie.

– Naprawdę wszystko w porządku – zapewniłam ich.

Mace wyprostował się, spojrzał mi prosto w oczy.

– Na tip-top? – spytał niskim, zirytowanym głosem.

– Na tip-top – potwierdziłam twardo.

W tej samej chwili wziął mnie na ręce i zaczął iść w stronę wielkiej sali.

– Ej, co ty… – krzyknęłam.

– Pokój? – rzucił Mace do Daisy, przerywając mi.

– Tędy. Przyniosę apteczkę. – Daisy biegła obok nas.

– Apteczkę? Dziewczyno, ona potrzebuje lekarza! – Tod również szedł z nami.

– Nie lekarza, tylko szpitala. – Stevie deptał Todowi po piętach.

– Kurwa, nie wierzę! Postrzelili Stellę – warknęła Ally, która też szła za nami.

Juno szczeknęła, wyraźnie zgadzając się z Ally.

– Musimy zagotować wodę. Potrzebujemy czystych ręczników – oznajmiła Ava, idąc ze wszystkimi.

– Przecież nie rodzi dziecka! Oberwała! – krzyknęła Indy.

– Przecież wiem! Ale potrzebuje sterylnego otoczenia!

Boże, strzeż mnie przed rockowymi laskami o najlepszych chęciach.

Daisy zaprowadziła nas do mniejszego pokoju, też w stylu średniowiecznym; Mace wszedł do środka i odwrócił się.

Luke zatrzymał wszystkich, oznajmił „zajmiemy się tym” i zamknął im drzwi przed nosem. W pokoju zostaliśmy tylko ja, Daisy, Mace i Luke.

– Nic się nie dzieje – oznajmiłam.

Mace postawił mnie na ziemi, ale dłońmi trzymał mnie mocno za biodra, tuż pod talią i wiadomo było, że się nie ruszę.

– Ciąć dżinsy? – zapytał Mace.

– Nie! To moje szczęśliwe levisy! – warknęłam, usiłując wyrwać się z jego uścisku (nie zadziałało).

No dobra, może nie były aż tak szczęśliwe, skoro mnie w nich postrzelono. Ale i tak nie chciałam ich niszczyć.

– Byłoby najlepiej, ale możemy zsunąć, sprawdzimy, jak to wygląda. – Luke zignorował mój wybuch.

– Przyniosę apteczkę. Znam lekarza, który tutaj przyjedzie – odezwała się Daisy.

– Przynieś i dzwoń – polecił Mace.

– Zrobione – odparła Daisy i spojrzała na mnie. – Zajmiemy się tobą, cukiereczku, nic się nie martw. – I wyszła.

Mace sięgnął do mojego rozporka.

– Ej, co ty wyprawiasz? – warknęłam i uderzyłam go po ręce. Złapał mnie za nadgarstki i pociągnął lekko, żebym przestała walczyć.

– Stella, musimy zdjąć dżinsy i obejrzeć ranę – wyjaśnił spokojnie.

Nic z tego.

– Nie musimy. Chcę zadzwonić do Floyda. Razem z Emily…

– Nie zadzwonisz do Floyda – oznajmił Mace.

– Zadzwonię – warknęłam i potrząsnęłam głową ze złością.

– Nie.

– Tak!

Znów zaczęłam się szarpać, wyrwałam mu się i uderzyłam go po dłoniach.

A on złapał mnie za nadgarstki i założył mi ręce za plecy. Uderzyłam mocno w jego tors i zamarłam zszokowana.

– Skuj ją – polecił Luke’owi.

– Co? – wrzasnęłam, znów próbując się wyrwać.

Z tyłu rozległ się szczęk – miałam ręce w kajdankach. Luke trzymał mnie za talię, Mace zaczął rozpinać guzik dżinsów.

„Błagam, powiedzcie mi, że to się nie dzieje naprawdę”, prosił mój mózg.

Mace rozsunął suwak.

Działo się. Naprawdę.

– Nie mam na sobie majtek – skłamałam.

– Zamknę oczy – skłamał Mace.

– A ja nie – odezwał się Luke.

No kurwa mać!

Przestałam się odzywać i walczyć. Doszłam do wniosku, że tak właściwie to bardzo dobrze. Świetnie. Wyśmienicie. Im dłużej to trwało, tym bardziej nienawidziłam Mace’a, a ponieważ miałam za sobą cały rok usychania z tęsknoty i miłości, nienawiść byłaby naprawdę mile widziana.

Mace przykucnął i bardzo powoli i ostrożnie zaczął zsuwać mi dżinsy. Jeszcze trochę, jeszcze trochę, aż zjechał z rany na biodrze, tuż nad miejsce, gdzie zaczynała się noga. Gdy odsłonił ranę, wciągnęłam powietrze przez zaciśnięte zęby. Nie ściągał mi spodni dalej, przyłożył ręce obok rany, jedną na biodrze, drugą na udzie.

Przysięgam, że się zaczerwieniłam. Chociaż, niby dlaczego? Przecież jego dłonie i usta były i tu, i wszędzie indziej, i widział znacznie więcej niż zsunięte dżinsy i kawałek zwykłych białych majtek z różową kokardką.

A jednak.

– Draśnięcie – wymruczał.

– Mówiłam – wysyczałam.

Wstał, wciąż bardzo blisko.

– Oczyścimy ją, a lekarz Daisy zaszyje – oznajmił.

– I potem mogę wreszcie dzwonić po Floyda?

– Powiedziałem ci już: po naradzie.

– A ja wcale się nie zgodziłam.

– Tam nie było miejsca na zgodę.

Wytrzeszczyłam oczy. Nie byłam zła. Byłam wściekła.

Nim wybuchłam, Luke spytał z tyłu:

– Rozkuć ją?

– Nie – odparł Mace.

– Tak – rzuciłam w tej samej chwili.

Rzecz jasna tego nie zrobił.

– Siadaj. Zdejmę ci buty, żebyśmy mogli zdjąć do końca te dżinsy – zażądał Mace.

– Przestań mną dyrygować, umiem zdjąć sobie buty, wiesz?

– Będzie ci trudno ze skutymi rękami.

– Może mnie rozkuj?

– Stella – powiedział ostrzegawczo.

– Mace – odparłam tym samym tonem.

Westchnął i spojrzał ponad moim ramieniem. Wiedziałam, że szukał wzrokiem Luke’a oraz, sądząc z jego miny, cierpliwości.

Luke zaśmiał się cicho.

I wtedy do mnie dotarło: stoję w obcym domu, z raną po kuli, rękami skutymi za plecami i dżinsami na udach.

A Linnie ma odstrzeloną głowę, Buzz jest gdzieś tam i nie ma nikogo, kto potrzymałby go za rękę.

– To poniżające – wyszeptałam, mrugając oczami, żeby się nie popłakać.

Od razu po moich słowach Luke odsunął się, a Mace podszedł bliżej. Położył mi dłonie na szyi, a ja wciągnęłam szybko powietrze, czując tę jego ciepłą siłę.

O Boże, jak strasznie brakowało mi jego dotyku.

– Kociątko – wymruczał, a ja popatrzyłam mu w oczy.

Było w nich ciepło. Nie widziałam tego wzroku od bardzo dawna.

Tego również mi brakowało.

– Nie nazywaj mnie tak – szepnęłam.

W jego oczach zabłysło coś, czego nie umiałam odczytać, i powiedział głębokim, niskim, słodkim głosem:

– Stella.

– Zabierz ręce – mówiłam dalej, ignorując ten błysk i to ciepło. Dosyć tego. Było mi dobrze i nauczyłam się żyć ze świadomością, że Mace’a przy mnie nie ma i już nigdy nie wróci. – Rozkuj mnie i odejdź. Przyślij dziewczyny. Pomogą mi zdjąć dżinsy i buty, umyją mnie.

– Nie zostawię cię.

– Odejdź.

– Nie.

Zacisnęłam mocno powieki, wciągnęłam powietrze. A potem wyprostowałam się i otworzyłam oczy.

I mocnym, spokojnym, rzeczowym głosem powiedziałam:

– Proszę. Idź.

Mace patrzył na mnie przez chwilę. Jedną, dwie, trzy. A potem spojrzał ponad moją głową.

– Rozkuj ją.

Luke rozpiął kajdanki; drzwi się otworzyły, weszła Daisy.

– Dzwoniłam do lekarza, mieszka niedaleko i już tu jedzie. Mam apteczkę, waciki, alkohol, wodę utlenioną, czyste ręczniki i masę innych rzeczy; nie wiedziałam, czego będziecie potrzebować – oznajmiła, wpadając do pokoju obładowana tak, że ledwie było widać jej głowę. Wyjrzała z boku tej sterty i uśmiechnęła się do mnie. – I dresy, żebyś miała co włożyć. – Rzuciła wszystko na sofę.

Mace i Luke podeszli do drzwi.

– Chce, żebyście weszli – poinformował Luke zgromadzenie za drzwiami i wszyscy wpadli do środka. Rockowe laski, do których dołączyły Jules, Jet i Roxie, para gejów i mój pies. Mace i Luke musieli się przeciskać do wyjścia.

Mace nie odwrócił się, widziałam tylko jego plecy.

Luke spojrzał na mnie od drzwi. Spotkaliśmy się wzrokiem, zobaczyłam, jak unosi podbródek. I wyczułam w tym geście szacunek. Że nie spanikowałam, gdy mnie postrzelili, że nie spanikowałam w ogóle. Że dałam im zrobić to, co musieli zrobić. I trochę za to, że się postawiłam, nawet jeśli nie wygrałam z Mace’em. Poczułam się… dobrze. Tak, jak nigdy w życiu, z wyjątkiem chwil na scenie.

Luke wyszedł i zamknął za sobą drzwi.

– Dziewczyno, to całkiem nieźle wygląda! Nic takiego, rana postrzałowa! – oznajmił Tod, który stał z przechyloną głową i wpatrywał się w moje biodro.

– Wyszedł – szepnęłam, gapiąc się na drzwi.

– Co mówisz, kotku? – Daisy pociągnęła mnie na ręczniki rozłożone na sofie.

– Nic – odparłam i pozwoliłam się posadzić.

***

– Dobrze się czujesz? – spytała Indy.

Razem z Ally ścieliły rozkładane łóżko w tym samym pokoju, w którym Mace mnie rozbierał. Ja zakładałam poszewki na poduszki.

Lee postawił sprawę jasno: wszyscy zostają na noc w Zamku. Najwyraźniej znaleźli się w stanie wojny z gościem o imieniu Sid, a zamek był dobrze chroniony. Miał system alarmowy, nadzór kamery na zewnątrz i całą armię ludzi, których zatrudniał Marcus, mąż Daisy (oboje tutaj mieszkali). No i nikt ostatnio nie ostrzelał go z samochodu.

Daisy była w siódmym niebie. Zachowywała się tak, jakby właśnie urządzała piżama party, a nie organizowała schron. Kazała ludziom w ciemnych garniturach kupić szczoteczki do zębów, akcesoria do szkieł kontaktowych i jedzenie, żeby mogła zaserwować rano „południowe śniadanie tak obfite, że aż ci w pięty pójdzie” (jej słowa). Rozdawała piżamy, ręczniki i kosmetyki, przydzielała sypialnie. Pokojów było dużo, a jednak Ally musiała spać na kanapie. Ja przez wzgląd na ranę dostałam rozkładane łóżko. Nie wiedziałam, gdzie będzie spał Mace i czy tu w ogóle zostaje na noc, i guzik mnie to obchodziło. W każdym razie, nie chciałam, żeby mnie obchodziło.

– Tak, spoko – skłamałam.

– A nie wygląda – mruknęła Ally.

– Naprawdę spoko. Prawie nie boli.

I tak było. Lekarz przyjechał, oczyścił ranę i spryskał ją czymś, co znieczuliło skórę, założył szwy. Przyłożył opatrunek, dał mi środki przeciwbólowe i poszedł. Może spieszył się do założenia szwów w innej kryjówce, w porannych mrokach Denver. Cała operacja trwała mniej niż godzinę.

– Nie mówię o twojej nodze – zauważyła Indy.

Rzuciłam poduszkę na wezgłowie łóżka i wzięłam się za kolejną.

– To o czym?

– Mówi o Masie – oświeciła mnie Ally.

– A co z nim? – udałam głupią.

– Słuchaj, nikogo tu nie oszukasz.

– Nie próbuję – skłamałam znowu.

– Owszem, próbujesz. Najbardziej siebie – odezwała się łagodnie Indy.

Ja pitolę.

– To się skończyło dawno temu – wyjaśniłam.

– Gdyby się skończyło, to w sytuacji, gdy kobiety twardzieli zostały ostrzelane przez króla kryminalistów, nie wyciągnęliby cię z domu i nie postrzelili – zauważyła logicznie Ally.

Zgadza się. I można by się nad tym pozastanawiać w jakimś zacisznym miejscu, przy risotto i kieliszku przyjemnie schłodzonego białego wina.

– Możemy porozmawiać o tym później? – Nagle poczułam się wyczerpana. Rzuciłam na łóżko drugą obleczoną poduszkę.

Ally otworzyła usta i zamknęła je pod wpływem wzroku Indy. Wygładziły kołdrę i ruszyły do drzwi.

– Pod warunkiem, że faktycznie o tym porozmawiamy – rzuciła jeszcze Ally, wychodząc. Wiadomo było, że Indy na długo jej nie uciszy.

– Dobranoc! – zawołałam, niczego nie obiecując.

– Na razie – odparła Indy i zamknęła drzwi.

Zdjęłam ostrożnie welurowe spodnie Juicy Couture, które dostałam od Daisy, zostając w białym podkoszulku.

„Jest nowy, jeszcze go nie nosiłam, więc nie jest rozciągnięty w biuście” – wyjaśniła wcześniej Daisy, wskazując swoje wielkie balony spiczastym, diabelnie długim paznokciem, pomalowanym na perłową biel. Ava wzięła moją bluzkę w stylu bawarskiej Heidi i zniknęła, mamrocząc coś o odplamiaczu.

Połknęłam środki przeciwbólowe, popiłam szklanką wody, którą przyniosła Daisy, weszłam pod kołdrę i zagapiłam się w sufit.

I od razu zaczęłam myśleć o Linnie i Buzzie. Ale myśli o Linnie były nie do zniesienia, a ja nie miałam komórki, żeby zadzwonić do Buzza i spytać, jak się czuje (Mace skonfiskował mi telefon), więc moje myśli przesunęły się do ostatniego rozdziału tego szalonego, dzikiego dnia.

Gdy już się przebrałam, razem ze wszystkimi znalazłam się na naradzie plemiennej zwołanej przez Lee.

Siedzieliśmy w salonie Daisy. Dołączyli kolejni ludzie: narzeczony Jet, Eddie Chavez i chłopak Roxie, Hank Nightingale. Pojawił się przystojny facet; dowiedziałam się, że to Marcus Sloan, mąż Daisy. Przyjechali Bobby, Matt, Ike, czyli wszyscy faceci z ekipy Nightingale’a. Bobby miał jasne włosy i był ogromny, Matt był szczupłym, słodkim blondynem, Ike był czarnoskóry, miał głowę ogoloną na łyso i zarąbisty tatuaż, który wypełzał na szyję i wił się na przedramieniu poniżej rękawa. Niebieskooki mężczyzna, który udaremnił moją ucieczkę, nazywał się Nick i był wujkiem Jules.

Zjawił się również gość, którego nie znałam. Bardzo podobny do Eddiego, ale stanowczo mniej oswojony i udomowiony; być może w ogóle nieoswajalny. Spojrzał na mnie, gdy weszłam. Myślałam, że to dlatego, że byłam jedyną osobą, która została ranna tej nocy, ale on nie odrywał ode mnie wzroku. Czułam na sobie żar tego spojrzenia, tak mocny, że zrobiło mi się gorąco i przyjemnie. Od dawna nie czułam się tak pod wzrokiem żadnego mężczyzny. W końcu musiałam odwrócić oczy.

Lee wprowadził nas w sytuację. Gościem o imieniu Sid zajmowała się od jakiegoś czasu policja (i nie trzeba było geniusza, żeby wiedzieć, że oznaczało to Hanka i Eddiego), a policja współpracowała z ekipą Nightingale’a, żeby przyspieszyć całą sprawę. Mace nadzorował projekt „umoczyć Sida” od strony biura, zwerbowano również „inne podmioty”, co z kolei oznaczało zapewne Marcusa Sloana i jego armię gości z gnatami, w garniturach.

Byli bliscy przyskrzynienia go, Sidowi się to nie spodobało i wypowiedział wojnę, otwierając ogień do dziewczyn. To nie były tylko domysły: Lee dostał telefon pięć minut po precyzyjnie skoordynowanej strzelaninie. Dzwoniący poinformował go, że ma to potraktować jak ostrzeżenie. Albo się wycofa, albo ludzie Sida wystrzelają rockowe laski jak kaczki.

Nie chcieli mnie postrzelić, tylko nastraszyć, ale, jak już wspomniałam, byłam przecież królową zajebiście wręcz parszywego szczęścia.

Informację o ewentualnym „wystrzelaniu” powitano pomrukami, chociaż ja byłam kompletnie spanikowana. No kurde, jak ktoś grozi zamordowaniem mnie i moich przyjaciółek, zresztą, kogokolwiek, to normalnie ludzie tak właśnie reagują.

Ale pozostali zachowywali się, jakby chodziło o drobną niedogodność, drzazgę, której trzeba się pozbyć.

Ja pitolę.

Lee powiedział też, że Daisy i Marcus są naszymi gospodarzami tego wieczoru i że następnego dnia dostaniemy nowe rozkazy.

I wtedy zadzwonił telefon, który trzymałam w ręku.

– Przepraszam – wymruczałam, gdy wszyscy na mnie spojrzeli.

Rzuciłam okiem na ekran – dzwonił Buzz. Odebrałam szybko, ale zanim zdążyłam się odezwać, ktoś wyjął mi komórkę z ręki.

Poderwałam głowę: Mace przysunął telefon do ucha i odszedł.

– Ej, co to ma być? – zawołałam, wstając z oparcia kanapy i idąc za nim.

– Buzz, zadzwoni do ciebie jutro – mówił tymczasem Mace do telefonu. – Tak, wszystko w porządku. – A potem się rozłączył.

„Zrób coś!”, zażądał mózg.

Zrobiłam. Pchnęłam Mace’a w plecy. Wszyscy się rozpłynęli (nie naprawdę, w końcu to nie „Poszukiwacze zaginionej Arki”, po prostu rozpłynęli się dla mnie), wrócił podkręcony wkurw.

– Co to ma być? – powtórzyłam w plecy Mace’a.

Odwrócił się. Wyciągnęłam rękę po telefon.

A Mace wsunął komórkę do tylnej kieszeni spodni. Śledziłam tę operację zmrużonymi oczami i znów spojrzałam mu w twarz.

– Daj telefon – zażądałam.

– Nie.

– Oddaj mi go.

– Nie.

– Mace, daj mi ten cholerny telefon! – podniosłam głos.

Nachylił się do mnie i odpowiedział spokojnie:

– Nie.

– Muszę pogadać z Buzzem. – Moja cierpliwość topniała w oczach. – On mnie potrzebuje. Do licha, jego dziewczynie odstrzelili głowę!

– Jego dziewczynie odstrzelili głowę ludzie Sida. Dzięki niej mogli się zbliżyć do ciebie, obserwować, ogarnąć i znaleźć sposób, żeby do ciebie dotrzeć. To dzięki niej wiedzieli, że Buzz do ciebie zadzwoni, że przylecisz mu pomóc. Lindsey zginęła, żeby ciebie mogli ostrzelać – jako ostrzeżenie dla mnie.

Zamknęłam usta i cofnęłam się o krok. Wcześniej tego nie połączyłam, ale to miało sens… Świadomość, że mogłam się przyczynić do śmierci Linnie, była jak kopniak w brzuch, tylko znacznie mocniejszy.

Mace zrobił krok w moją stronę.

– Stella. Nie pozwolę, żeby któryś z tych pojebów z kapeli cię narażał. Żadnych telefonów. Żadnych kontaktów. Nic, dopóki nie będziemy wiedzieli, na czym stoimy. Jeśli chcą z tobą gadać, robią to przeze mnie.

No nie. Nie mógł przecież powiedzieć tego, co usłyszałam.

– Nie są pojebami – warknęłam.

Nie skomentował.

– Nie zabierzesz mi telefonu!

Nic nie mówił.

– I nie będziesz mi rozkazywał, i stawał między mną a moją kapelą! – mówiłam dalej.

– Założymy się?

Popatrzyłam na niego. On spojrzał na mnie.

Nie wyglądał ponuro czy obojętnie, ale tamten błysk emocji się nie pojawił. Mace był zły i zdeterminowany i miałam dziwne wrażenie, że nie chodzi jedynie o śmierć Linnie, moją ranę i uwięzienie w Zamku.

Zmieniłam taktykę.

– Jezu! Nie byłeś taki despotyczny, kiedy byliśmy razem!

– A powinienem – odpalił bez wahania.

Podniosłam głowę i zacisnęłam pięści. Nie wierzyłam, że to powiedział. I nie wiedziałam, co chciał przez to powiedzieć.

Co to niby miało znaczyć?!

– Misie, nie chciałbym wam przerywać z uwagi na spore walory rozrywkowe, ale pamiętajcie, że macie widzów – odezwał się Tod za moimi plecami.

Wciągnęłam powietrze przez nos. Byłam zbyt wściekła, żeby poczuć się zakłopotana.

– Całe szczęście, że nie jesteśmy już razem – rzuciłam Mace’owi.

I znów zobaczyłam ten błysk w jego oczach. Zniknął, nim zdążyłam go odczytać.

– Zatrzymuję telefon – poinformował mnie Mace.

– Udław się nim – oznajmiłam, odwracając się tyłem.

I to był koniec narady. Rozeszliśmy się do przydzielonych nam sypialni.

Juno oparła przednie łapy na łóżku, wyciągając mnie z moich myśli.

– Nie możesz tu wejść. Mamusia ma chorą nogę, a tu jest za mało miejsca.

Szczeknięcie.

– Wiem, słonko. Wiem, że podłoga jest zimna i twarda, ale dzisiaj musi wystarczyć. Niedługo wrócimy do domu.

Znowu szczeknięcie.

– Cicho, mała. Jest szósta rano i są tu ludzie, którzy chcieliby pospać.

Szczeknięcie, tym razem cichsze, Juno zsunęła łapy na ziemię. Słyszałam, jak mruczy, rozciągając się na podłodze. Potem znowu pomruk, połączony z westchnieniem, gdy kładła się na boku.

– Dobry piesek – szepnęłam.

Jeszcze cichsze westchnienie. Uśmiechnęłam się.

Poprawiłam poduszki, przekręciłam się na zdrowy bok i położyłam płasko na środku łóżka.

Lekarz powiedział, że po tych środkach przeciwbólowych mogę być senna. Nie mylił się.

Zasnęłam błyskawicznie.

***

To było jedno z tych wrażeń z pogranicza snu i jawy. Znałam je dobrze i czułam co rano, w mojej ulubionej części dnia – gdy jeszcze byłam z Mace’em.

Nie miałabym nic przeciwko regularnym snom z udziałem Mace’a, ale przeważnie śniły mi się olbrzymie węże terroryzujące Denver albo Charo, jak grzejemy razem samochodem, a ona śpiewa na cały głos do przejeżdżających tirowców „Coochie Coochie”. Nie miałam pojęcia, co te sny mówią o mnie czy mojej podświadomości, i nie miałam zamiaru się dowiadywać.

Tuż po tym, jak się ocknęłam (ale jeszcze nie obudziłam), zawsze czułam to samo, co dziś: ciepło Mace’a za sobą, jego twarde ciało, ciężką rękę na moim brzuchu i ciepły oddech na szyi.

I jak zawsze rozkoszowałam się tym wspomnieniem, kolejną z siedmiuset tysięcy rzeczy, których mi brakowało: budzeniem się w jego ramionach. Bezpieczna, kochana, pożądana. Uczucia, których nigdy tak naprawdę nie doświadczyłam.

Przysunęłam się do tego wyobrażonego ciepła i natrafiłam na coś bardzo twardego i prawdziwego.

Zastygłam.

– Nie śpisz – powiedział Mace.

Boże jedyny.

Co tu się działo?

– Mace? – zapytałam, żeby się upewnić.

– Musimy porozmawiać.

Tak, to naprawdę był on.

Ja pitolę.

Spróbowałam się odsunąć. Ciasne objęcie zrobiło się jeszcze ciaśniejsze.

– Puść mnie.

– Nie.

Słucham?

– Puść mnie – powtórzyłam.

– Musimy porozmawiać.

– Dobra, świetnie, cudownie. Ale nie musimy rozmawiać w łóżku. – Wtedy do mnie dotarło. – Co ty w ogóle robisz w tym łóżku?

– Powiedziałem przecież, że cię nie zostawię.

Ej, co?

– Tak, tuż przed tym, jak mnie zostawiłeś – przypomniałam.

– Nie zostawiłem.

– Mace, wyszedłeś z pokoju!

– Ale nie zostawiłem.

– Nie zostałeś.

– Byłaś zakłopotana. Był tam Luke. Chciałaś, żeby przyszły dziewczyny. Sama to powiedziałaś.

– A ty wyszedłeś.

– Nie zostawiłem cię, Stella.

– Zostawiłeś.

– Do ciężkiej cholery – warknął. – Koniec tematu. Musimy pogadać o czymś innym.

– Nic z tego. O niczym nie będziemy rozmawiać.

Znów chciałam się odsunąć, nie puścił mnie.

– Zabierz rękę.

– Czemu nie powiedziałaś, że oberwałaś?

– Zabierz tę cholerną rękę.

Ścisnął mnie mocniej, potrząsnął lekko.

– Odpowiedz na pytanie.

– Może nie pamiętasz, ale byłeś trochę zajęty. A ze mną nic się nie działo. Nic wielkiego.

– Nie podoba mi się świadomość, że spokojnie wykrwawiałaś się na tylnym siedzeniu SUV-a, w którym też siedziałem, kociątko. W ogóle nie podoba mi się myśl, że się wykrwawiasz.

To mną wstrząsnęło.

Co się tutaj, u licha, działo?

Dobra, nie. Mam to gdzieś. Serio, mam dosyć. Skończyłam z nim. Skończyłam z nim dawno temu.

– Nie mów do mnie „kociątko”.

Zignorował to.

– Nie wiadomo, jak się to wszystko potoczy, więc musisz zmienić nastawienie i porozmawiać ze mną.

Ej, serio?

– Ja mam zmienić nastawienie? – upewniłam się.

– Tak.

– Wyjaśnijmy to sobie – zaczęłam bardzo cierpliwie. Nie odpychałam już jego ręki, przekręciłam się twarzą do niego. Zmienił pozycję, znalazłam się na plecach, a on nade mną, wsparty na łokciu. Spojrzałam na niego gniewnie, próbując zignorować to, jak cholernie przystojnie wyglądał o poranku. Sam widok jego oczu sprawiał, że budziłam się szczęśliwa i z radością wchodziłam w dzień.

– Rok temu – a konkretnie rok, trzy tygodnie i trzy dni temu (wcale nie liczyłam!) – zerwałeś ze mną i zniknąłeś z mojego życia. Teraz nagle ktoś do mnie strzela, używa mojej kapeli, żeby się do ciebie dobrać, zabija ludzi z powodu jakiegoś gówna, w którym siedzisz, i to ja mam zmienić nastawienie?

– Tak – odparł niewzruszony.

Podniosłam się na łokciach, co tylko zbliżyło mnie do niego.

Ani drgnął.

Wtedy krzyknęłam.

– Odjebało ci?!

– Uspokój się.

– Uspokój się? Wczoraj mnie postrzelili!

Zacisnął zęby.

– Pamiętam o tym, kociątko. I o tym chciałem pogadać.

Wtedy dotarło do mnie coś jeszcze. Tak ważnego, że odpowiedź chciałam dostać już, teraz.

– Czemu w ogóle do mnie strzelali? Czemu mnie w to wciągnęli? Nie jesteśmy razem. Nie jestem twoją kobietą. Nie jestem jak Indy dla Lee, Jet dla Eddiego czy Roxie dla…

– Owszem, jesteś.

Opadłam na łóżko. I poczułam na piersi wielki ciężar, ważył chyba tonę i wybijał powietrze z płuc.

„Rusz się!”, zażądał mózg.

Przekręciłam się i spróbowałam wstać. Nie miałam pojęcia, dokąd idę, ale chciałam znaleźć się tam jak najszybciej.

Mace złapał mnie w talii, przyciągnął z powrotem na łóżko, kładąc na plecy. A potem oparł ręce na materacu, uniósł się i wylądował na mnie, jego ciężar na mojej zdrowej stronie.

Dobra. Może jednak nigdzie nie pójdę.

– Złaź ze mnie! – wrzasnęłam, pchając go w ramiona.

– Stella, posłuchaj.

– Nie! Złaź!

– Posłuchaj mnie, do cholery! – krzyknął.

Musicie wiedzieć, że Mace szybko traci cierpliwość. Jak jeszcze byliśmy razem, kłóciliśmy się, i to często. Jest namiętnym facetem, ale szybko się odpala, więc nie zawsze było słodko i różowo. Za to seks na zgodę był nieziemski.

– Pieprz się! – wrzasnęłam.

– Ludzie Sida byli w klubie tego wieczoru, gdy śpiewałaś dla mnie Hanka Williamsa.

O nie.

Wiedziałam, że to się zemści. Wiedziałam.

Przypomniałam sobie, że Linnie też przyszła z tamtymi oprychami. Teraz wiedziałam, że były to oprychy Sida.

Kurwa jego mać.

– Nie śpiewałam tego dla ciebie – skłamałam.

– Śpiewałaś.

– Nieprawda.

– Prawda. Wszyscy widzieli. Wszyscy wiedzieli. Nawet jego ludzie.

– W barze było ciemno, a ja po prostu skupiałam się na cieniu, w którym siedziałeś. Zatraciłam się w tej piosence.

– Akurat.

– Mace, pogódź się z tym. Zerwałeś ze mną i to już przeszłość.

– Serio?

– Serio.

– Jesteś z kimś?

Jezu.

Dobra. Proszę bardzo.

– Tak – powiedziałam i to wcale nie było kłamstwo. Prawie chodziłam z Erikiem. Był przystojny, angażował się i dawał do zrozumienia, że chciałby zaangażować się jeszcze bardziej, jeśli łapiecie, o czym mówię. Ja się wahałam. Po pierwsze dlatego, że to nie był Mace, a po drugie, nie byłam pewna. Było w nim coś takiego nie do końca w porządku.

Zobaczyłam błysk w oczach Mace’a. Tym razem mroczny.

– Nie okłamuj mnie, Stella.

– Nie okłamuję. Ma na imię Eric. Spotykamy się od miesiąca i zastanawiamy nad tym, żeby przejść na kolejny etap.

Taka prawda: Eric się zastanawiał. Ja miałam wątpliwości, ale Mace nie musiał o nich wiedzieć.

Patrzył na mnie, jakby oceniał prawdziwość tego oświadczenia.

– Proces przejścia na kolejny etap został właśnie wstrzymany.

Rozszerzyłam oczy.

– Słucham?

– Gość znika.

Popatrzyłam ze złością.

– Nie znika.

– Owszem, ulatnia się.

– Co ty sobie w ogóle myślisz, że kim ty jesteś?

– W obecnym scenariuszu jestem gościem, który zapewnia ci bezpieczeństwo i ma utrzymać przy życiu. I zrobię wszystko, co będę musiał, i nie mam zamiaru patyczkować się z twoimi psychofanami.

Moimi psychofanami?

No dobra, miałam takich. Grałam w kapeli. Odnoszącej sukcesy, w każdym razie lokalne. Wtedy miejscowi fani się do ciebie przyklejają.

Ale nie gromadziłam ich. Wystarczyło mi problemów z Pongiem i Hugonem, którzy poświęcili życie doskonaleniu sztuki kolekcjonowania fanek.

Kiedy z Mace’a zrobił się taki palant?

– Nie jest moim fanem! – wrzasnęłam.

– Koniec dyskusji i tematu Erica. – Wymówił jego imię tak, jakby chciał splunąć. Gdybym była bystra, dałoby mi to do myślenia, ale ja byłam zbyt zajęta wściekaniem się na jego arogancję. – W tej chwili musimy sobie coś wyjaśnić…

– Nie musimy.

Zignorował mnie.

– Przeprowadzasz się z Juno do mnie.

Co?

– Nie ma mowy!

– Dobra – zgodził się szybko. – Ja wprowadzam się do was.

– No chyba nie! – wrzasnęłam.

Ale on nadal ignorował moje wybuchy.

– Wychodzisz tylko wtedy, gdy jestem z tobą albo kiedy wiem, dokąd idziesz i wysyłam z tobą człowieka. Rozumiesz?

Postanowiłam wymiksować się z tej rozmowy i zacząć własną.

– Jesteś palantem.

– Powiedziałem Pongowi, Leo, Buzzowi i Hugonowi, że przestajesz pełnić funkcję ich całodobowej opiekunki siedem dni w tygodniu.

Wkurzył mnie jeszcze bardziej, ale postanowiłam trzymać się mojej strategii.

– Nie, nie palantem, jesteś po prostu gnojem.

– Zadzwonię do Floyda, powiem mu, co się dzieje, i na pewno poprze mnie w sprawie kapeli.

Ja pitolę, wytaczał najcięższe działa.

Zmrużyłam oczy i warknęłam:

– Nie waż się.

– Floyd zrozumie, że próbuję cię chronić, i nie pozwoli, żeby tamci przeszkadzali.

– Nie waż się!

– A jak już będzie po wszystkim, porozmawiamy.

Nie spodobało mi się to.

– Nie jesteśmy ze sobą. Nie jestem twoją kobietą. Powiedz po prostu tym ludziom Sida, że masz mnie w dupie, i wrócę do swojego życia.

– Oboje wiemy, że to nieprawda, równie dobrze, jak Sid.

– To prawda.

– Nie jesteśmy razem, ale to nie znaczy, że nie byłaś kiedyś moją kobietą.

– I już nie jestem.

– Prawda, co nie zmienia faktu, że się martwię… i to, kurwa, cholernie bardzo… że mogą cię naszpikować kulami.

Nie powiedziałam nic. Zupełnie nic. Starałam się nawet o tym nie myśleć.

– Jeśli będziesz ze mną walczyć, kociątko, będę walczył z nimi i z tobą jednocześnie. Co mi nie zrobi różnicy, bo i tak zawsze wygrywam. Zawsze.

To prawda. Zawsze wygrywał. Kiedyś był zawodowym surferem, najlepszym, potem został zawodowym snowboardzistą i też najlepszym. Teraz był prywatnym detektywem i sądząc z szacunku, jakim darzyli go jego kumple-twardziele, w tym też był piekielnie dobry.

Uznałam, że najwyższa pora się poddać i wznowić walkę dopiero wtedy, gdy nie będę przyciśnięta do łóżka jego ciężarem.

– Proszę, zejdź ze mnie – powiedziałam cicho, spokojnie i miękko, patrząc w bok.

– Kociątko – powiedział, a ja znów na niego spojrzałam. – Musisz o czymś wiedzieć.

– O czym?

– Sytuacja jest poważna. Twoja słodycz i uległość nie podziałają jak kiedyś.

Czyli świetny moment, żeby wznowić walkę.

– Dzięki za info. A teraz zjeżdżaj!

Wyprężyłam się, Mace zsunął się ze mnie.

Zerwałam się z łóżka i obeszłam je dookoła. Juno już była przy mnie, gotowa na poranny spacer. Wzięłam dresy od Daisy, włożyłam je i zerknęłam na Mace’a. Leżał na boku, z łokciem na poduszkach, głową opartą na ręku i patrzył na mnie.

Znów kopniak w brzuch.

Robił to często, jak jeszcze byliśmy razem. Leżał na łóżku, w takiej właśnie pozycji, i patrzył, jak się ubieram, jak karmię Juno, jak gram na gitarze, a ja czułam się pod wpływem tego wzroku ogrzana, piękna, interesująca.

Byłam w kapeli, co oznaczało, że ludzie na mnie patrzyli. Stałam na scenie przed tłumem, grałam i śpiewałam. Uwielbiałam to, ładowało mnie to, zwłaszcza gdy tłum zgrywał się z nami.

Ale nawet w najlepszym zgraniu nie czułam się tak dobrze jak z Mace’em, kiedy tak na mnie patrzył, leniwie i łagodnie, gdy wiedziałam, że myśli wyłącznie o mnie.

I w jakiś sposób, choć nie byliśmy razem, choć nie byłam jego kobietą (co przed chwilą sam przyznał), wiedziałam, że patrzy na mnie dokładnie w ten sam sposób.

Co się tu działo?

– Nie podoba mi się – oznajmiłam.

Zerwał się, szybki, zręczny i zwinny, i stanął tuż przede mną w białych bokserkach. Cholera, musiałam przyznać, że jego ciało było jeszcze bardziej rozkoszne, niż je zapamiętałam. A przecież dotykałam i smakowałam prawie każdy centymetr i myślałam, że już nigdy nie zapomnę tego, jak wygląda… i jak smakuje.

A jednak.

Ja pitolę.

Przysunął rękę do mojego zdrowego biodra, ścisnął palcami.

– Przede wszystkim, dzwonisz do tego Erica.

Zacisnęłam zęby.

Musiał to widzieć i z jakiegoś powodu wywołało to jego uśmiech.

Rozdział 3Gadaj

Stella

– Gadaj – zażądała Ally.

– Może Stella wcale nie chce „gadać” – wtrącił się Stevie. – Przyszło ci to do głowy? Że ludzie zatrzymują coś dla siebie, bo to ich prywatna sprawa?

– Posłuchaj, kumplujemy się od lat. Chodziła z gościem z ekipy mojego brata kilka miesięcy i nie odezwała się ani słowem. A teraz do niej strzelali, tak jak do nas. Jak cię postrzelą z powodu jednego z tych przystojniaków, to już nie jest twoja prywatna sprawa. Oficjalnie wchodzisz do klubu. Czyli czas gadać.

– Ta logika wydaje się szalona, ale do mnie przemawia – mruknęła Indy.

– A ja myślę, że Stella powie coś, jak będzie chciała – odezwała się Jules. Siedziała naprzeciw mnie, z ręką na ciążowym brzuszku. Jej czarne włosy lśniły, fiołkowe oczy patrzyły na mnie ciepło, spokojnie. To wszystko było takie słodkie i piękne i wzbudzało cholerną zazdrość.

– Chuja tam. Nie jesteśmy jakimś zakonem dochowywania tajemnic. Wszystko sobie mówimy – oznajmiła Ally.

– Poza tym, że Jules trzymała w tajemnicy swoją ciążę. – Daisy spojrzała z wyrzutem na Jules.

– To dość zrozumiałe – zauważyła Jet.

– A ty trzymałaś w sekrecie zaręczyny – wytknęła jej Roxie.

– Raptem kilka dni! – wykrzyknęła Jet.

– No ale jednak. I musieliśmy to z ciebie wyciągać, misiu. – Tod wydął wargi.

Patrzyłam na nich wszystkich, siedzących przy okrągłym stole w fantastycznej kuchni Daisy. Ale bym gotowała w takiej kuchni… Ekskluzywne sprzęty, długie blaty, drogie noże i lśniące garnki. Przedsionek nieba kucharza amatora.

Patrzyłam, jak dziewczyny gadają o tajemnicach, chociaż wczoraj ktoś strzelał do nich z kałasznikowa, i zrozumiałam, czemu faceci od Nightingale’a je wybrali.

Kilka godzin temu padły ofiarą przemocy, ale nie siały paniki, nie histeryzowały, po prosto sprzeczały się nad kawą.

I przysięgam na Boga, to było dziwne.

Patrzyłam na nie. Rudowłosą Indy z niebieskimi oczami, niezłym tyłkiem i biustem. Szczupłą Ally z czarnymi włosami i z brązowymi oczami. Miodową blondynkę Jet o zielonych oczach. Stylową Roxie o włosach ciemnoblond i niebieskich oczach. Seksowna uroda Avy, włosy blond, oczy jasnobrązowe, zwalała z nóg. Jules miała wygląd gwiazdy filmowej. To nie były przeciętne laski.

Podejrzewałam jednak, że to, co pociągało tych przystojniaków, miało niewiele (w każdym razie: nie bardzo wiele) wspólnego z ich wyglądem: klasycznym pięknem (Jules), zmysłowością (Indy), urodą dziewczyny z sąsiedztwa (Jet), ponętnością pyskatej dziewczyny z sąsiedztwa (Ally), wyrafinowaną elegancją (Roxie), cholerną seksownością (Ava) czy porażającą urodą (Daisy). Bardziej chodziło o to, że to szalone, przerażające życie ich zupełnie nie przerażało. Ani trochę.

A jeśli nawet, to nie dawały tego po sobie poznać.

Sprzeczka trwała w najlepsze; wyjrzałam przez okno, myślami błądząc daleko stąd. Zabolała mnie rana i moje myśli powędrowały do Linnie. Czy ktoś powiadomił jej rodziców? Czy powinniśmy zagrać koncert charytatywny i przeznaczyć środki na pogrzeb?

Prawie się rozpłakałam, więc żeby nie psuć nastroju, wróciłam myślami do tego, co było teraz.

Wczesne popołudnie po szalonej nocy i położeniu się nad ranem. Właśnie skończyliśmy wielką południową wyżerkę śniadaniową, złożoną z jajek, domowych ciastek, kiełbasek w sosie, pasztecików i kaszy.

Nigdy w życiu nie miałam na jednym talerzu tyle przetworzonego żarcia i już chyba nigdy więcej nie chciałam.

A teraz, czekając na „rozkazy” Lee (nie wiadomo, jak długo), kończyliśmy drugi dzbanek kawy.

Gdy wcześniej wypuściłam Juno na dwór, umyłam zęby i ochlapałam twarz, przyszedł do mnie Mace i dał telefon.

– Eric – rzucił krótko.

– Później – odparłam równie lakonicznie.

– Teraz – spuentował.

Pomyślałam, że może jak zadzwonię, to da mi spokój, więc wybrałam numer Erica i powiedziałam, że przez jakiś czas mnie nie będzie. Spytał dlaczego. Wyjaśniłam, że nie mogę powiedzieć. Spytał, czy wszystko dobrze. Powiedziałam, że tak. Odparł, że ma wrażenie, że jednak nie. Poprosiłam, żeby się nie martwił, bo jest w porządku. Odparł, że i tak się martwi. Ja na to, żeby naprawdę przestał, że wszystko będzie okay i że zadzwonię do niego za kilka dni. On, że mu się to nie podoba i czy może się ze mną spotkać. Już miałam odpowiedzieć, gdy Mace wyjął mi telefon z ręki.

– Temat skończony. Powiedziała ci, że zadzwoni. Do widzenia.

Rozłączył się.

Patrzyłam na moją komórkę w jego ręku, bo gdybym spojrzała mu w oczy, pewnie bym wrzasnęła.

Wsunął telefon do tylnej kieszeni, odwrócił się bez słowa i wyszedł.

Próbowałam sztyletować go wzrokiem, ponieważ jednak mordercza energia zawiodła, zabrałam Juno do kuchni na śniadanie.

Chłopaków nie było. W kuchni stał ochroniarz w garniturze, z kaburą na pasku z jednej strony i walkie-talkie z drugiej.

Roxie od razu przejęła Juno, obsypując ją pocałunkami, drapiąc za uchem i podsuwając po kryjomu kawałki pasztecika.

Ja spokojnie jadłam śniadanie, dopóki Ally nie przypuściła szturmu.

– Halo? Stella? Jesteś tu? – spytała mnie teraz.

– Przepraszam, myślałam o czymś innym – odparłam.

– Na pewno – uśmiechnął się ciepło Stevie. – Po ostatniej nocy jest o czym myśleć.

Uśmiechnęłam się do niego. To ciche porozumienie było takie miłe.

– Gadasz czy nie? – wcięła się niecierpliwie Ally, daleka od cichych porozumień.

– Ally… – zaczęła łagodnie Jules.

– Gadam – oznajmiłam znienacka.

Wszyscy spojrzeli na mnie, a ja postanowiłam opowiedzieć im to szybko, żeby wreszcie dali mi spokój.

– W sumie nie ma w tym nic ciekawego. Poznaliśmy się i zaprosił mnie na randkę, ja poszłam i zaczęliśmy być razem. Wszystko działo się szybko i intensywnie. Było fajnie. Naprawdę super. A potem mnie zostawił. Koniec opowieści.

Popatrzyli na siebie.

W końcu odezwała się Ally.

– No błagam cię.

– Nie no, serio, tak było. W dużym skrócie. – Taka prawda.

– To czemu cię zostawił, skoro było tak super? – spytała Roxie.

– Bo się na nim wieszałam – wyjaśniłam.

– Co takiego?

– Wieszałam się. Za bardzo potrzebowałam. Brałam bardzo dużo i dawałam za mało.

– Ci faceci mają bardzo dużo do dania. – Daisy nie mogła tego zrozumieć.

– Wiem. I bardzo dużo mi dawał, a ja brałam wszystko. Chłopaki z kapeli wiecznie do mnie dzwoniły… – Urwałam, spojrzałam w okno, zaczęłam znowu: – Mace miał swoją pracę, zawsze robił coś dla Lee, a gdy wracał do mnie, dzwonił telefon i Mace znowu wychodził, wyciągając z kłopotów Ponga, Buzza, Linnie czy kogoś tam. Ja zostawałam w domu, on rozwiązywał problem. Byłam zmęczona.

Spojrzałam na ludzi przy stole.

– Nie zrozumcie mnie źle. Kocham moją kapelę, ale czasem potrzebuję oddechu. Mace mi to dawał. Byliśmy ze sobą przez pięć miesięcy i to zawsze on odbierał telefony i rozwiązywał kryzysy. A ja spałam. Nigdy nie powiedziałam: śpij, ja to załatwię.

– Może trzeba było powiedzieć ludziom z kapeli, żeby sami się ogarniali? – wtrąciła się Daisy.

– Nie potrafią.

– I nie nauczą się, jeśli ktoś zawsze będzie to za nich robił – wyjaśniła mi Indy.

Gdyby to było takie proste… Nie odezwałam się i znów wyjrzałam przez okno.

Nie rozumiała. Byłam liderką lokalnej kapeli, i to dość popularnej, a lider robi wszystko, żeby utrzymać zespół razem, takie jest niepisane prawo rockowych bandów. Czasem to działa, czasem nie, ale jeśli zespół jest dobry, zwłaszcza tak dobry jak nasz, robisz wszystko, co możesz, żeby utrzymać go w kupie, odejście to ostateczność.

– Brzmi jak coś, co można przegadać, znaleźć rozwiązanie – podsunęła Ava.

– Nie chodziło wyłącznie o to. Było coś jeszcze.

– Jeszcze? – powtórzyła Roxie.

– Ja – odparłam z westchnieniem. – Byłam jeszcze ja. Cholerny problem.

– A co jest z tobą nie tak?

Zobaczyłam, jak Jet się prostuje. Spostrzegła coś, ale nie zwracałam na to uwagi. Teraz, gdy już zaczęłam, nie chciałam przerwać, bo czułam, jakie to dobre, tak wyrzucać to z siebie, jakie uwalniające. Należało zrobić to wieki temu.

Dlatego mówiłam dalej.

– Moja mama długo nie mogła zajść w ciążę. Gdy jej się w końcu udało, tata szalał ze szczęścia, totalnie mu odbiło. I strasznie liczył na chłopca. Wiem, bo słyszałam to od niego prawie codziennie. Mama nie zaszła już potem w ciążę, a tata nigdy nie przestał pragnąć syna. Mogłam stawać na głowie, żeby zasłużyć na jego aprobatę, szacunek, cokolwiek, wzięłabym wszystko, ale nie, bo nie byłam chłopcem. Rozczarował się mną w chwili, w której przyszłam na świat.

– Stella… – zaczęła Jet, ale znów ją zignorowałam. Byłam jak w transie.

– Nie bił mnie, nigdy mnie nie uderzył. Po prostu dawał odczuć, że jestem niechciana. Był niemiły. Czułam się jak śmieć. Nie potrafię tego oddać, ale to był taki stan permanentnej przykrości.

Przesunęłam rękami przez włosy, przytrzymałam je z tyłu głowy, odwróciłam się do okna.

– Mama się nie wtrącała, nigdy, dzięki temu była poza tematem. Gdyby się odezwała, wsiadłby na nią, nie dał jej żyć. Zostawiła mnie z tym samą.

– To okropne – szepnęła Ava.

Opuściłam ręce, ale nadal patrzyłam w okno.

– No może. Ale nigdy jej nie winiłam, teraz też nie mam pretensji. Wszystko mogło skupić się na niej. Po co?

– Matka powinna bronić swojego dziecka! – wybuchła Daisy.

Odwróciłam się od okna i uśmiechnęłam do niej.

– No widzisz. Moja tego nie robiła. Ale nie skarżę się. Kiedyś mnie to wkurzało, ale teraz nie ma to sensu. Co się stało, to się nie odstanie, niczego już nie zmienimy. Oni zawsze będą sobą, ja sobą. Tyle.

– Jak sobie poradziłaś? – spytała łagodnie Jules.

– Wyjechałam od razu po liceum. Zdjęłam togę, rzuciłam ją na łóżko, wzięłam moją gitarę i wyjechałam. Do Denver. Znacie Floyda, no nie? – Spojrzałam na nich, pokiwali głowami. – Był pianistą. Powiedział, że jestem dobra, lepsza od większości znanych mu wokalistów. Po raz pierwszy usłyszałam coś tak miłego, nikt nigdy nie mówił mi takich rzeczy, nikt przez całe jebane życie. No przecież nie mój ojciec, no i nie mama. Gdyby coś takiego zrobiła, ojciec by się na niej wyżywał. To nie mówiła.

– Och, złotko – szepnęła Daisy ze łzami w oczach.

– Nie płacz nade mną, Daisy – poprosiłam łagodnie. – Nie jestem złamana, tylko wystraszona.

– No dobra, ale skoro Mace wiedział o tym wszystkim, to nie mógł cię zostawić. Nie zrobiłby tego. Jak to możliwe, że odszedł? – warknęła Ally.

– Nie wiedział. Nigdy mu nie mówiłam. – Machnęłam ręką i przelotnie zauważyłam, że Jet odwróciła do mnie gwałtownie głowę.

– Nie mówiłaś? – Popatrzyła na mnie ogromnymi oczami, a potem zbladła i uciekła wzrokiem.

– Nie i cieszę się z tego. Zostawił mnie, bo myślał, że wiecznie się na nim wieszam. No kurde, gdyby wiedział o tym wszystkim, zostawiłby mnie jeszcze szybciej.

– Stella… – zaczęła znowu Jet, bardziej spanikowana.