Nie wszystko zostaje w rodzinie - Hannah Rothschild - ebook + książka

Nie wszystko zostaje w rodzinie ebook

Hannah Rothschild

3,8

Opis

Szlachectwo zobowiązuje, ale pieniądze nie śmierdzą… Tak zabawnej książki o arystokratach jeszcze nie czytaliście! Zamek Trelawney, dawniej najwspanialsza siedziba rodowa na południu Kornwalii, powoli zamienia się w ruinę. Od ośmiuset lat pozostaje w rękach tej samej rodziny, która po utracie dawnego bogactwa rozpaczliwie broni się przed oddaniem go w obce ręce. Gdy wśród klepiących biedę arystokratów pojawia się dziewczyna przedstawiająca się jako nieznana dotąd krewna, życie mieszkańców Trelawney gwałtownie przyspiesza. Na jaw wychodzą tajemnice, które wydawały się na zawsze pogrzebane, stare urazy wybuchają z nową siłą, gdzieś rodzi się miłość, a skłócone przyjaciółki są zmuszone zakopać wojenny topór… "Nie wszystko zostaje w rodzinie" to wyśmienita opowieść o schyłku i upadku, zemście, a przede wszystkim o skomplikowanych relacjach, które zarówno wzruszają, jak i śmieszą.

Hannah Rothschild (z t y c h Rothschildów) to pisarka, producentka dokumentów filmowych, a także bizneswoman. Wywodzi się z arystokratycznej rodziny bankowców i kontynuuje ich tradycje jako dyrektorka spółki inwestycyjnej. Zasłynęła jako pierwsza kobieta zarządzająca National Gallery - współpracuje z wieloma instytucjami kulturalnymi, a za swoją działalność w dziedzinie sztuki i filantropii została odznaczona Orderem Imperium Brytyjskiego. Pisze dla takich magazynów jak "The Times", "Vogue", "The Guardian" i "Financial Times", a jej filmy dokumentalne pokazywane są w największych sieciach telewizyjnych i na festiwalach. Na koncie ma również kilka książek - przede wszystkim "The Baroness", biografię swojej kuzynki, "królowej jazzu" Niki de Koenigswarter, oraz nagradzaną powieść humorystyczną "Nie wszystko zostaje w rodzinie". Na co dzień mieszka w Londynie z trzema córkami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (13 ocen)
2
7
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mlotki

Całkiem niezła

Fabuła nie porywa, bohaterowie bardzo przeciętnie opisani.
00
Alicja1364

Całkiem niezła

Autorowi streszczenia tej książki należałoby dokładnie wyjaśnić znaczenie słowa "zabawna". Ta powieść nie ma w sobie absolutnie żadnego zabawnego momentu. Dla mnie dość ponura od pierwszych rozdziałów do samego końca.
00
aryia91

Dobrze spędzony czas

Hannah Rothschild wywodzi z się z arystokratycznej rodziny bankowców. Gdy przeczytałam kim jest postanowiłam przeczytać grubaska jakiego stworzyła. "Nie wszystko zostaje w rodzinie" to powieść o różnych skomplikowanych relacjach, o stracie i upadku. Akcja dzieje się w naszych czasach. Zamek w Kornwalii od ośmiuset lat jest w rękach jednej rodziny. Niestety popada w ruinę, ale rodzina ta ze wszystkich sił pragnie by została dalej w ich posiadaniu. Pewnego dnia zjawia się bohaterka, która podaje się za ich krewniaczkę. Autorka ukazała jak we współczesnych czasach radzi sobie hrabiostwo. Są bohaterzy, którzy idą z biegiem zmieniającego się świata, a są tacy co zatrzymali się w miejscu. Bohaterowie są dobrze wykreowani, różne charaktery i inne odczucia do nich odczułam. Mimo iż książka zmusza do refleksji często pojawiał się uśmiech ma mojej twarzy .
00
Siljen

Całkiem niezła

Zapowiadało się lepiej.
00

Popularność




Tytuł oryginału

HOUSE OF TRELAWNEY

Copyright © Hannah Rothschild, 2020

All rights reserved

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce

© Albina Khusainova/arcangel.com

Redaktor inicjująca

Magdalena Gołdanowska

Redakcja

Małgorzata Grudnik-Zwolińska

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8295-754-9

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

dla Yoava

1.

ZAMEK TRELAWNEY

4 czerwca 2008, środa

Zamek Trelawney, siedziba tego samego rodu od ośmiuset lat, stoi w południowej Kornwalii na wysokim nadmorskim klifie. Dzięki zamożności i sprytowi hrabiowie Trelawney utrzymywali się po zwycięskiej stronie historii od czasu uzyskania szlachectwa w roku tysiąc sto siedemdziesiątym dziewiątym; bezwzględni i pozbawieni skrupułów, zmieniali sojuszników albo za pomocą przekupstwa zapewniali sobie bezpieczeństwo i prestiżowe stanowiska. Zamek traktowali jako coś w rodzaju trójwymiarowej wizytówki, namacalny dowód bogactwa i władzy. Rozbudowywany przez kolejnych dziedziców, doczekał się w końcu uznania za najbardziej okazałą, jeśli nie najpiękniejszą, rezydencję w hrabstwie Kornwalii.

Każdego lata – aż do wybuchu I wojny światowej – rodzina z zaproszonymi gośćmi odbywała tradycyjny rejs barką Trelawney. Wyruszano spod hangaru na łodzie, po czym posuwano się wzdłuż posiadłości, mijając romantyczne budowle i świątynie, aż do Trelawney Cove, gdzie towarzystwo przenosiło się do nadmorskiego domu, zwanego „zameczkiem Trelawney”, albo na jacht (też o nazwie„Trelawney”). Zimą ta sama grupa goniła lisa z miejscowymi psami lub polowała na zwierzynę żyjącą w dobrach Trelawneyów. W owych czasach rodzina posiadała tyle ziemi, że mogli podróżować z Trelawney do Bath i z południowego wybrzeża do Kanału Bristolskiego bez opuszczania granic posiadłości. Tę część Angli i – obszar liczący przeszło półtora miliona hektarów, w tym ponad sześćdziesiąt kilometrów linii brzegowej – zaczęto z czasem nazywać Trelawneyshire. Po uruchomieniu linii kolejowej członkowie rodziny, którzy chcieli wybrać się aż do Londynu (wielu odmawiało i kto by ich za to winił?), podróżowali ze stacji Trelawney prywatnym pociągiem, wytapetowanym w środku herbami familii.

Z początkiem dziewiętnastego wieku zamek miał już tyle pokoi co dni w roku, jedenaście klatek schodowych i ponad sześć kilometrów korytarzy. Odkąd ulubiona metresa króla Jerzego III zgubiła się w ich labiryncie i omal nie zamarzła na śmierć, gościom wręczano miniaturową srebrną szkatułkę z herbem na wieczku, zawierającą konfetti w różnych kolorach. Wychodząc z sypialni, należało rozsypywać je po podłodze, żeby wracając, móc do niej trafić po własnych śladach.

Stały gość, wiktoriański pamiętnikarz Rudyard Johnson, zapisał: „Zamek składa się z czterech głównych skrzydeł, każde z innej epoki i wyraźnie w innym stylu. Pewną atrakcją Trelawney jest to, że sypia się w sypialni elżbietańskiej, śniadanie jada w sali jakobińskiej, herbatę pija w oranżerii z czasów regencji, a wieczorem tańczy w georgiańskiej sali balowej. Ci, którzy lubią poranne przechadzki dla zdrowia, mają do pokonania idealny dystans czterystu jardów”. Szanowany osiemnastowieczny historyk architektury J.M. Babcock miał zamek w pogardzie; uważał go za „vomitorium kłócących się z sobą stylów i świadectwo fanaberii bogatych, niedokształconych i pobłażających sobie arystokratów”.

Aż do początku dwudziestego wieku pokoje oświetlano świecami albo lampami naftowymi, a ogrzewano kominkami. Wodę do mycia grzano w ogromnych kotłach w suterenie i roznoszono w wiadrach do sypialń. Nawet odchodów w porcelanowych nocnikach, przechowywanych w specjalnych szafkach, pozbywano się rękami ludzkimi (czytaj: służących). Do wykonania tych wszystkich zadań zatrudniano osiemdziesiąt pięć osób, tak zwanych domowników, do których zaliczano między innymi kamerdynera, ochmistrzynię, podkuchenne, lokajów, sprzątaczki i konserwatora zegarów. Na zewnątrz pracowało kolejnych sześćdziesiąt osób – ogrodnicy, stajenni, tępiciele kretów i stangreci, a nawet niedźwiednicy i wielbłądnicy. W roku tysiąc dziewięćset dwudziestym podjęto syzyfowe, nigdy niezakończone prace przy instalacji centralnego ogrzewania, kanalizacji i elektryczności. Ostatecznie tylko skrzydło georgiańskie zostało poddane modernizacji i wyposażone w dziewięć łazienek oraz w jedenaście grzejników na czterdzieści osiem pokojów.

Zamek produkował swoją własną muzykę: rury syczały i rzęziły, kilkudniowi goście zapełniali septyczne szamba pod piwnicami, a ciągłe pluski i bulgoty dokumentowały dosłownie każdą aktywność. Rozległe drewniane posadzki wydawały dziwne piski i jęki, kurcząc się i rozszerzając w miarę zmian temperatury. W czasie sztormów między blankami świstał wiatr, grzechotały szyby, trzęsły się ogromne bojlery w suterenie, zbiorniki wody na strychach bulgotały i szumiały. Trudno się dziwić, że rodzina uważała swój dom za rozumną istotę; w ich oczach Trelawney było czymś znacznie więcej niż kupą cegieł związanych zaprawą.

Uroda wnętrz bladła wobec scenerii otoczenia. Na północ od zamku rozciągało się ponad sto sześćdziesiąt hektarów odwiecznych lasów dębowych, osadzonych w głębokich poduszkach mchu. Przecinały je liczne strumyki, goniące się wśród granitowych głazów. W samym sercu lasu znajdowało się idealnie okrągłe głębokie jezioro, zasilane przez wodospad. Wiosną i latem polanki okrywały się dywanami kwiatów – krokusów, śnieżyczek, dzwonków leśnych, dzikiego czosnku i rzadkich storczyków. W tym elizejskim krajobrazie żyły rodzime daniele, sarny i jelenie szlachetne, trzydzieści typów ptaków śpiewających, trzydzieści cztery odmiany motyli, szesnaście gatunków ciem, a także lisy, borsuki, bobry, gronostaje, łasice, myszy, nornice, krety, padalce i węże.

Ku wschodowi i zachodowi ciągnęły się pastwiska owiec i krów oraz pola uprawne. Przez ponad osiem stuleci ta bogata i żyzna ziemia była spichlerzem West Country, zapewniając dodatkowe wpływy do rodzinnej szkatuły. Ale największy, niemal nabożny podziw gości budziła część południowa – – około dwudziestu pięciu hektarów krajobrazowego ogrodu, schodzącego aż do ujścia rzeki. Kolejne pokolenia hrabiów i ich żon dokładały tam swoje trzy grosze, zmieniając rzeźbę terenu, przycinając drzewa w ozdobne kształty, tworząc alejki i szlaki wodne, terasy, podwodne ogrody, rabaty, kwietne łąki, egzotyczne palmiarnie, dywany kwiatowe oraz prawie dziesięciohektarowy warzywnik. Na tym rekreacyjnym terenie wiły się strumyki, szumiały kaskady, a dalej na południe, w otoczeniu drzew laurowych, cieszył oczy ogromny las rododendronów i azalii. Widoki urozmaicały doryckie świątynie i łuki triumfalne. Były tam także sekretne groty i fontanny, które dzięki zmyślnemu naturalnemu systemowi wyporności tryskały wodą na wysokość ponad piętnastu metrów. Kombinacja „wymanikiurowanych” przestrzeni z dziką przyrodą, zderzenie działań zdeterminowanej ludzkiej ręki z atrybutami natury stworzyły niezapomniany rezultat. Nikt nie zaprzeczy, że Trelawney miało najbardziej urzekające położenie na całych Wyspach Brytyjskich.

W miarę upływu wieków ambicje hrabiów Trelawney słabły, podobnie jak ich zmysły. Lata życia w luksusie sprawiły, że kolejni dziedzice zaniedbywali rozwijanie swych zdolności. Z dwudziestu czterech hrabiów ostatnich ośmiu oddawało się głównie rozpuście i nie przejawiało najmniejszej smykałki do interesów. Nieporadność finansowa, dwie wojny światowe, krach na Wall Street, trzy rozwody oraz podatki spadkowe – wszystko to razem wzięte mocno nadszarpnęło rodzinny majątek. Kawałek po kawałku znikały kolejne atrybuty bogactwa. Służący poszli na wojnę i nikt już ich nie zastąpił. Farmy i rezydencję londyńską sprzedano. Prywatny pociąg i barkę powoli toczyła rdza. Skrzydła zamku pozamykano. Zameczek Trelawney sprzedano i przerobiono na hotel.

Wartościowe obrazy i meble wystawiono na aukcje i pozostały po nich tylko blizny – kwadraty i prostokąty odbiegające kolorem od reszty ścian, niepokojąco puste miejsca w pokojach. Jedyne obiekty, które się ostały, nie przedstawiały wartości finansowej, świadczyły tylko o kaprysach i zachciankach całych pokoleń Trelawneyów. Należał do nich ogromny wypchany niedźwiedź polarny o pożółkłym z wiekiem futrze, stojący w zachodnim holu.

Obicia ścian w wielkim holu i korytarzach, dawniej bijące w oczy żywymi kolorami tkanych jedwabi, wyblakły do tego stopnia, że stały się właściwie monochromatyczne i zwisały w smętnych strzępach. Przez wytarte na wylot dywany prześwitywały deski podłóg. Z kanap wystawały zardzewiałe sprężyny i końskie włosie. Połamane krzesła leżały tam, gdzie je porzucono – drewniane trupy poległych w walce o przetrwanie. Czerwone portiery, wypalone przez słońce, okryły się mundurową szarością. Okna pozarastały bluszczem pnącym się po zewnętrznych ścianach. Sufity w niektórych miejscach pozapadały się, odsłaniając podłogi na piętrze. Pasy tapet zwisały smętnie w pokojach, w których hulały przeciągi. Obecni rezydenci unikali stawiania stopy w przeważającej części zamku. Uważali, że wystarczy zamknąć drzwi i nie patrzeć, by powstrzymać proces rozkładu. Od czasu do czasu dawał się słyszeć łomot odpadającego tynku, podobny do huku walącego się drzewa w dalekim lesie. Kiedyś jakieś dziecko omal nie wpadło z podestu pierwszego piętra do porannego pokoju na parterze, ale takie wydarzenia szybko zacierały się w pamięci, upchnięte w departamencie niewygodnych wspomnień.

Nic nie świadczyło lepiej o odmianie losu rodziny niż sławne niegdyś ogrody: przyroda wolno, lecz nieubłaganie przejmowała tam to, co do niej należało. Szlaki wodne pozatykały się liśćmi nenufarów, sadzawki się zamuliły, nieprzycinane żywopłoty rozrosły się na ścieżki, na starannie pielęgnowanych grządkach wysypywały się nasiona, cisowe i bukowe żywopłoty rosły, jak chciały, podobnie jak rododendrony, które walczyły o światło z azaliami. Fontanny prychały wodą. Budleje ogarnął amok. Jarzyn w warzywniku od lat nikt nie widział. Świątynie i łuki obrosły bluszczem.

Pośród tego ogólnego chaosu i rozpadu jeden relatywnie niewielki spłachetek ziemi nadal pozostawał piękny i był gorliwie, wręcz obsesyjnie pielęgnowany. Tego czerwcowego popołudnia dwa tysiące ósmego roku Jane wicehrabina Tremayne, synowa dwudziestego czwartego hrabiego Trelawney i żona jego dziedzica Kitto, plewiła z upodobaniem róże, nie przyjmując do wiadomości klęski w walce z armią chwastów. Sprawowanie kontroli nad tą częścią ogrodu stanowiło dla niej rodzaj terapii; spulchnianie gleby czy usuwanie zwiędłych kwiatów ją uspokajało. Rano pozornie nieszkodliwy list, napisany na dwóch arkusikach lotniczej papeterii, tak ją zbulwersował, że skorzystała z pierwszej okazji, by chwycić za motykę i sekator.

Jane Tremayne liczyła sobie czterdzieści jeden lat. Dobrą figurę zachowała dzięki nieustannym wędrówkom po schodach, pracy w ogrodzie, licznym obowiązkom domowym, opiece nad starymi teściami i trójką dzieci, a także jeździe konnej i oporządzaniu ostatniego mieszkańca stajni. Miała brązowe, siwiejące na skroniach włosy, jasną cerę, bardziej szare niż niebieskie oczy i rumiane policzki. Gdyby przywiązywała choć trochę wagi do swojego wyglądu, mogłaby uchodzić za całkiem przystojną, a tak – źle ostrzyżona (kuchennymi nożycami), w sfatygowanych ogrodniczkach, z szorstkimi dłońmi i zaniedbanymi paznokciami – przypominała bardziej robotnicę niż stereotypowy wizerunek damy.

Rodzinny labrador Pooter leżał do góry brzuchem pod bukszpanowym żywopłotem i tylko od czasu do czasu podnosił czarny łeb, by kłapnąć bez przekonania zębami na przelatującą muchę. Ten szkolony pies myśliwski spędzał większość zimowych weekendów w towarzystwie męża Jane na organizowanych przez kogoś polowaniach na bażanty (ich własne wyginęły pod koniec lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku). Mimo braku możliwości rewanżu, Kitto uważany był za cennego gościa w kręgach, gdzie admirowano arystokratów, znakomitych strzelców i miłośników mocnych trunków. Kiedy pan przebywał w zamku, Pooter w ogóle nie zwracał uwagi na Jane, z wyjątkiem pór posiłków. Podobną postawę wykazywała trójka jej dzieci, traktując matkę jako nieco lepszą taksówkę oraz dostawczynię jedzenia. Najstarszy syn Ambrose kończył w tym roku Harrow, a z powodu astronomicznej wysokości czesnego w prywatnych szkołach dwójkę młodszych – Toby’ego i Arabellę – posłano do lokalnego ogólniaka.

List nadszedł po śniadaniu i teraz łypał na Jane z miski z owocami na kuchennym stole. Próbowała zasłonić go bananami, ścierką do naczyń i inną korespondencją. Po eleganckim charakterze pisma i adresie nadawcy poznała, kto i skąd go przysłał. Jakiś szósty zmysł podpowiadał jej, żeby go nie otwierać i w ogóle o nim zapomnieć, ale wygrała ciekawość i Jane rozerwała kopertę. Widok znajomego pisma okazał się tak przykry jak przedzieranie się przez pajęczynę niewidzialnych, jedwabistych, lecz odrażających nitek. Przewracając kartki, zobaczyła pismo z początku drobne, ale stopniowo coraz większe i bardziej rozchwiane. W szkole jego autorka zawsze zdobywała nagrody za najlepszą prezentację i większość innych rzeczy. Istniały specjalne dni nagród, kiedy na podium stawało tylko jedno dziecko i zgarniało puchary za wszystkie przedmioty – od gimnastyki po matematykę i historię.

Jane usiadła, przetarła stół i rozłożyła przed sobą arkusiki.

Droga Jane, w ciągu ostatnich dwudziestu lat często myś­lałam o Tobie, Blaze i Trelawney.

Zamknąwszy oczy, odtwarzała sobie w głowie ten melodyjny głos, taki cichy i konspiracyjny, że aby go usłyszeć, trzeba było się pochylić, nadstawiając twarz i uszy na muśnięcie ciepłego oddechu jego właścicielki.

Mieszkałam przez te lata we wspaniałym indyjskim pałacu o nazwie Balakpur, kilka tysięcy kilometrów na północ od Delhi, z mężem maharadżą i ośmiorgiem z jego jedenaściorga dzieci. Mam też dwoje własnych, ale mój syn jest najmłodszy, więc nie odziedziczył tytułu.

Jane pomyślała o swoim drugim synu, Tobym, pod wieloma względami bardziej odpowiednim kandydacie do hrabiowskiego tytułu niż pierworodny, ale z racji urodzenia z góry przeznaczonym na zdobywcę drugiego miejsca.

Po tak długim milczeniu pewnie zastanawiasz się, dlaczego piszę – kontynuowała Anastazja. – Jane, ja rozpaczliwie potrzebuję Twojej pomocy, choćby tylko przez wzgląd na dawne czasy, na sentymenty, na zwykłą ludzką dobroć, na Trzech Muszkieterów…

Na wspomnienie starej szkolnej ksywki Jane poczuła skurcz w sercu.

Ja umieram. Denga poodłączała moje organy jeden po drugim jak światełka na tablicy rozdzielczej. Mój mąż zmarł kilka miesięcy temu. W dniu jego śmierci pałac Balakpur ze wszystkimi przyległościami przeszedł w ręce najstarszego syna. Nowy maharadża wyeksmitował mnie i moją córkę Aiszę do malutkiego szpitalika na przedmieściach Kalkuty, ale zatrzymał mojego syna Sachana, przyrodniego brata Aiszy. Wątpię, czy kiedykolwiek zobaczę jeszcze tego kochanego chłopca.

Jane próbowała wzbudzić w sobie litość dla dawnej przyjaciółki i jej dzieci, ale zamiast tego ogarnęły ją tylko złe przeczucia.

Jak wiesz, droga Jane, nie mam rodziców, rodzeństwa ani żadnej rodziny. Trelawney na zawsze pozostanie moim domem, a Ty i Blaze jedynymi bliskimi osobami. Aisza nie ma gdzie się podziać, więc jestem zdana na Twoją łaskę. Proszę, weź ją do siebie.

Ostatni akapit Jane przeczytała trzy razy. Czy Anastazja prosi Kitta i ją, żeby zaopiekowali się jej dzieckiem? Po dwudziestu latach? Po wszystkim, co się wydarzyło? Parsknęła śmiechem. Nie ma mowy, żeby córka Anastazji miała z nimi zamieszkać. Razem z Kittem ledwie dają radę wyżywić własne dzieci. Poza tym nie wierzy, by Anastazja rzeczywiście była umierająca – prawdopodobnie chce sobie zrobić urlop od rodzicielstwa i trudno ją za to winić.

Teraz, w zaciszu ogrodu, Jane przeniosła swój gniew na przekwitłe róże, w tym na dzikie pędy z całkowicie zdrowymi kwiatami.Patrząc na odcięte główki u swoich stóp, uznała je za metafory utraconych przyjaźni, które raz zerwane, po prostu nie dają się reaktywować. Prawdziwa bliskość to delikatna materia wspólnych doświadczeń pozszywanych z sobą mikroskopijnymi ściegami czasu, wzajemnego zaufania i wsparcia. Nie jest czymś, co można zwinąć, odłożyć i wytrząsnąć, gdy zajdzie taka potrzeba. To, co cieszyło kiedyś trzy kobiety, leżało odłogiem przez tyle lat, że skurczyło się i zardzewiało. W najlepszym razie ich przyjaźń przypominała starą pocztówkę z jakąś nadmorską scenerią, przechowywaną wyłącznie z sentymentu. Ona, Anastazja i Blaze nigdy nie odzyskają dawnej relacji; życie i okoliczności za bardzo je od siebie oddaliły. Bez względu na to, co sugeruje w liście Anastazja, ona nie jest jej nic winna. I nie wspomni o tym mężowi, bo im mniej Kitto myśli o Anastazji, tym lepiej dla Jane.

Zadowolona, że tak szybkoi skutecznie rozwiązała przykry problem, przeniosła wzrok znad róż na zachodnie skrzydło zamku. Popołudniowe słońce wyzłociło szyby, a cała jedna ściana – wysoka na trzy piętra i na kilkanaście metrów długa – okryła się kwiatami fioletowych glicynii. Jane słuchała brzęczenia pszczół przy zwisających kielichach, kiedy mignęło jej przed oczami coś żółtego: wracający do gniazdka szczygieł. Przeleciała też para kulików, nawołując się nawzajem – Jane wyjątkowo lubiła ich głos: trochę chichot, trochę syreni śpiew. Gdzieś w oddali zaryczała krowa – może do swojego cielaczka, a trzy kilometry dalej, w wiosce położonej nieopodal ujścia rzeki, kierowca vana z lodami puszczał przez mały głośnik Greensleeves. Kiedy tak rozglądała się wokoło, jej serce wzbierało miłością. To wszystko należało do jej męża Kitta, a pewnego dnia stanie się własnością ich starszego syna Ambrose’a. Ale nigdy jej; jak wiele poprzednich wicehrabin miała stać się tylko nikłym cieniem, przesuwającym się nad historią zamku.

Zadzwoniła komórka. Na wyświetlaczu ukazał się napis „Clarissa”, teściowa. Poczucie obowiązku zwyciężyło pokusę, by nie odpowiadać.

– Zjemy dziś wczesną kolację. Hrabia słabo się czuje.

Teściowa rozłączyła się bez pożegnania.

Jane od dawna stała się domowym popychadłem i tylko siebie mogła o to obwiniać; zawsze gotowa, by wszystkich zadowolić, stanowczo zbyt łatwo dostosowywała się do ich potrzeb. Dobrze, że chociaż ciotka Tuffy dbała o siebie samą w swoim domku w parku. Jane widywała ją czasem, jak biegała truchcikiem po ścieżkach, przy czym obie starannie unikały spotkań.

Schowała do kosza robocze rękawice, sekator i motykę, po czym ruszyła w stronę kuchni. Unoszący się w powietrzu zapach ciepłej trawy przypomniał jej znów dawne czasy: studiowanie menu z kucharką, dyskusje z ogrodnikiem na temat nasion i rabatek, zamawianie świeżych kwiatów do sypialń, dwa razy w roku wyprawy do Londynu po nowe stroje. Utrata kontaktów ze starymi przyjaciółmi to prawdziwa ulga, przynajmniej nikt nie widzi, co się stało z jej życiem.

Okrążyła zachodnie skrzydło zamku, mijając zrujnowane szklarnie i budynki gospodarcze, i brukowanymi ścieżkami, z których przebijały się kiełki szczawiu i mrozów, dotarła do łuszczących się bocznych drzwi. Nigdy ich nie zamykano – klucz zgubił się wiele lat temu. Nawet ściany wewnętrznego korytarza porastał mech, a w szczelinach wykiełkowały samosiejki budlei. Jane zawsze cieszył widok jej fioletowych kwiatów. Zgodnie z rodzinnym zwyczajem zrzuciła w schowku buty na stos kaloszy i trampek.

W kuchni odłożyła sekator na szafkę, gdzie dołączył do innych śladów aktywności rodziny, jak raporty ze szkoły, piłki do krykieta, imbryki, popękane talerze, buteleczki z aspiryną, stare fotografie, klucze do zapomnianych drzwi, zdekompletowane talie kart oraz nadjedzony przez mole pluszowy królik nieznanej proweniencji. Aby rozproszyć zimowy mrok, kiedy to w Kornwalii słońce ledwie wznosiło się nad zbocza wzgórz, Jane wymalowała całą kuchnię na jaskrawozielony kolor z szerokim paskiem wiciokrzewu splecionego z dzikimi różami i klematisem; bystry obserwator mógł wypatrzyć nawet ukryte w listowiu malutkie pol­ne myszki i trzmiele. Ustawione na sosnowym stole radio z anteną z wieszaka na ubrania permanentnie emitowało pogodne, lecz słabo słyszalne dźwięki programu czwartego. Na wyszorowanym drewnianym ociekaczu suszyły się do góry dnem pozmywane naczynia – rondle i kubki, w zlewie piętrzyły się warzywa z ogrodu: bób, marchew i młode ziemniaki. Jane wytarła ręce o spodnie, odkręciła kran, oskrobała warzywa z ziemi, pokroiła je w grube plastry i ułożyła rzędami na mielonym mięsie. W tym tygodniu już trzy razy jedli odmianę tej „wiejskiej zapiekanki”; Jane nie radziła sobie w kuchni, brakowało jej pomysłów i cierpliwości. W poniedziałki kupowała w miejscowym dyskoncie wielką paczkę mielonki i karton tuńczyka w puszkach. Gotowanie traktowała jako obowiązek, który po prostu trzeba spełnić. Wolne chwile – a nie miała ich wiele – spędzała w swojej pracowni, projektując i drukując tapety. Ta działalność pozwalała jej zachować zdrowie psychiczne. Proces żmudnego przenoszenia pomysłów na papier, wytrawiania ich na kliszach i drukowania w fantastycznych kolorach dawał jej głęboką satysfakcję. Tu przynajmniej widziała rezultaty swej pracy, bo w innych dziedzinach życia obowiązki zdawały się nie mieć końca.

Zapikał esemes od Kitta: ma ważne spotkanie, więc zanocuje w Londynie. Jane wzięła duży nóż i z upodobaniem zaatakowała marchew. Pooter zerknął na nią spod oka i wycofał się na korytarz. Nic dziwnego, że Kitto nie wraca; gdybyż i ona mogła wyrwać się na chwilę z tej wiecznej harówki! Zazdrościła mężowi stanowiska prezesa banku Acorn, mieszkanka w Pimlico i nudnych biznesowych obiadów. Owszem, mieli z tego dochody, ale były też konsekwencje: czas spędzany w City podsycał skłonność Kitta do inwestowania w zupełnie nieprawdopodobne programy. Kilka tygodni wcześniej mąż wparował do kuchni, cisnął teczkę na stół i chwyciwszy Jane w pasie, zasypał ją bezładnymi pocałunkami. Wreszcie wszystko się zmieni, właśnie dokonał stuprocentowo pewnej, fantastycznej, pięciogwiazdkowej inwestycji w jakieś tam akcje. Nie wyjaśnił jednak, jak to posunięcie miałoby wpłynąć na prowadzenie domu i hipotekę. Im usilniej ją zapewniał, że interes jest „bomboodporny”, tym bardziej narastało w niej uczucie grozy.

Takie gadanie Jane słyszała już przedtem: zawsze jakaś nowa koncepcja i zawsze te same skutki. W czasie, kiedy Hiszpania eksportowała masowo truskawki po ułamkowych kosztach, Kitto przeznaczył pod ich uprawę trzysta hektarów ziemi pierwszej klasy. Pomysł organicznych pochówków zaowocował kosztowną kampanią reklamową i tylko trzema zainteresowanymi klientami. Potem była firma deweloperska, którą Kitto założył i sfinansował, ale ponieważ nie dostał pozwoleń od lokalnych władz, szkielety budynków do dziś stoją puste. Kolejny projekt – hydroelektrownia – pochłonął wiele setek tysięcy, ale okazał się nie do zrealizowania z powodu zbyt niskiego ciśnienia wody. Kiedyś w prezencie gwiazdkowym Kitto kupił rodzinie drogie wykrywacze metalu, bo uznał, że po ośmiu stuleciach gdzieś w ziemi muszą kryć się skarby. Po czterech dniach poszukiwań i wykopaniu licznych dziur najbardziej sensacyjnym znaleziskiem okazał się grawerowany rydel, który na lokalnej aukcji wyceniono na niespełna 20 funtów. Pokaźna suma poszła też na hodowlę rzadkich rasowych zwierząt. Rzeczywiście rzadkich… ponieważ nikt ich nie chciał.

A teraz znów nowy pomysł, który jeszcze bardziej obciążał hipotekę. Jane ze złości tak rąbnęła rondlem o blat, że utrąciła mu rączkę. To już ostatni dobry rondel, prezent ślubny od dalekiej kuzynki… Ciekawe, czy da się tę rączkę przylutować? Zdążyła nabrać wprawy w majsterkowaniu, udało się jej już przywrócić do służby czynnej zarówno traktor, jak samochód i kosiarkę. Nalała wody do okaleczonego rondla i postawiła go na kuchni, ale okazało się, że żaden palnik nie działa. Sprawdziła płomyk kontrolny – też wygasł. Spróbowała przywrócić mu życie zapałką – bez skutku. Włączyła piekarnik elektryczny, wstawiła zapiekankę i zeszła do piwnicy sprawdzić poziom oleju w zbiorniku. Pstrykając kolejne włączniki, dotarła przez stęchły korytarz do kotłowni. Tylko spokojnie, nakazywała sobie w duchu. Cztery potężne kotły nie mogły naraz wyschnąć. Wyjęła telefon i oświetliła wskaźnik oleju w pierwszym. Pusty! Trzymając telefon w górze, podeszła do drugiego, potem trzeciego i czwartego. W żadnym nie było oleju. Nie ma oleju, nie ma kuchni… Ani ogrzewania, ani ciepłej wody. No cóż, przynajmniej mamy czerwiec, no i jeszcze jest prąd, myślała, całkiem zgnębiona. Dzieci mogą brać prysznic w szkole, teściom będzie się nosić wodę w kubłach, a ona i Kitto wezmą mydło i pójdą do rozlewiska, traktując to jako rodzaj nowomodnej kuracji.

Starając się nie załamywać, wróciła na górę i w pomieszczeniu przy kuchni opróżniła pralkę. Nieobecność Ambro­se’a i Kitta oznaczała chociaż mniej prania. Włożywszy mokre rzeczy do kosza, poszła rozwiesić je na tylnym podwórzu.

Pranie na sznurku, zapiekanka w piecyku, czyli zostało piętnaście minut na zmierzenie się z nieuniknionym. Z ciężkim sercem Jane ruszyła przez wybrukowany kamieniami korytarz do biura. Ponieważ rządcę zwolnili cztery lata wcześniej, prowadzenie rodzinnej księgowości musiała wziąć na siebie. Na początku zabrała się do tego z całą energią, ale w miarę jak rachunki rosły, a możliwości uregulowania ich malały, słabł jej entuzjazm. Płatności dzieliła na trzy kategorie: pilne, rozpaczliwie pilne i katastrofa. Z początku traktowała to jako żart, nigdy jednak nie przeszło jej przez myśl, że będzie proroczy i że ich kłopoty mogą eskalować tak szybko i nieubłaganie jak szwadron mrówek ciąg­nący do głowy cukru. Przez kilka ostatnich miesięcy stosik „katastrofa” urósł do wysokości stosika „pilne”, a szczerze mówiąc, części „rozpaczliwie pilnych” należał się awans. Rozerwała kopertę pierwszego nieotwartego listu. English Heritage1 już po raz trzeci w tym roku groziło Trelawney potępiającą notą:

Wielokrotnie ostrzegaliśmy Państwa, że utrzymanie tego budynku, który znajduje się na liście zabytków pierwszej klasy, nie spełnia nawet najbardziej podstawowych wymagań. Przy naszej ostatniej wizytacji naliczyliśmy 56 okien do pilnej wymiany. Przypory wschodniego i południowego skrzydła wyraźnie się osuwają, elżbietański dach się zapada…

Czy to szacowne ciało naprawdę myśli, że rodzinę stać na opłacenie remontów? Zmięła list w kulkę i cisnęła nim przez pokój. Kolejne dwa były z banków, które oferowały darmowe karty kredytowe do wypłat w wysokości do 10 tysięcy funtów. Jane wrzuciła je do szuflady. Przeglądając pozostałe koperty, znalazła jedną z nadrukiem „Paliwa West Country”. Tam czerwonymi kapitalikami biło w oczy słowo „ZALEGŁOŚCI”. Przesunęła wzrok w dół do kwoty: 88 tysięcy funtów na minusie! Osiemdziesiąt osiem tysięcy? To chyba żart. Już miała zacząć pisać prośbę o odroczenie, kiedy przypomniała sobie o zapiekance. Podniosła się z trudem i powlokła do kuchni.

Po chwili wpadli tam prosto ze szkoły, czyli głodni, jej syn i córka. Nie widać było po nich genów Jane – oboje mieli kasztanowe włosy i orzechowe oczy ojca.

– No niee… Znowu ta cholerna breja! – Arabella cisnęła na stół torbę i zręcznym ruchem zrzuciła z nóg buty.

– Nie robiłam tej zapiekanki od wieków. – Jane podniosła trampki i dołożyła je do stosu butów.

– W każdym razie nie od wczoraj. – Toby rzucił siostrze ostrzegawcze spojrzenie, a Jane uśmiechnęła się z wdzięcznością.

– Ten rodzaj jedzenia może mi zahamować wzrost. Tu jest cztery procent mięsa i dziewięćdziesiąt osiem procent sierści i racic – marudziła Arabella, nakładając sobie górę szarego mięsa i nieco przypalonych ziemniaków.

– To daje razem sto dwa procent. – Toby wziął mniejszą porcję i ukroił sobie trzy pajdy chleba.

– Zostawcie trochę dla dziadków – upomniała ich Jane.

– Oni nigdy nic nie jedzą. – Arabella usiadła przy stole i wycisnęła z butelki tyle keczupu, że przykrył całkowicie mięso.

– Ohyda – mruknął Toby, smarując chleb majonezem.

– Po prostu nie chcę czuć tego smaku. – Arabella spojrzała z wyrzutem na matkę.

– Może jutro zrobię zapiekankę keczupową, to posypiesz ją mielonym mięsem.

– Bardzo śmieszne.

Jane ugryzła się w język. Od pięciu lat czekała, kiedy córka wyjdzie z tej fazy. I to żadna pociecha, że nauczyciele też uważali ją za nieznośną. Pochłonąwszy w dzikim tempie jedzenie, Arabella włożyła brudny talerz do zlewozmywaka i opuściła kuchnię.

– Jak ci upłynął dzień, kochanie? – spytała Jane syna. Po szoku z powodu pustych zbiorników i listu Anastazji marzyła o chwili rozmowy z kimś innym niż Pooter.

– W porzo.

– Z kim się teraz prowadzasz?

– Z nikim. – Toby wytarł talerz kawałkiem chleba, wstał, cmoknął matkę w policzek i zniknął.

Jane spojrzała na pozostawiony róg zapiekanki; w sam raz wystarczy dla teściów. Żeby wypełnić czymś ciszę, zaczęła śpiewać, a nadmiar złości starała się wyładować, waląc drewnianą łyżką o patelnię.

W pokoju telewizyjnym Arabella i Toby słuchali tego, przewracając oczami.

– Do tej taniej mielonki ładują podroby i flaki. To się przedostaje do naszego mózgu i człowiek wariuje – mądrzyła się Arabella.

– To choroba wściekłych krów – zgodził się Toby.

– Myślisz, że zostaniemy sierotami?

– Nie licz na takie szczęście.

Na parterze innej części zamku, znanej jako skrzydło Pań Domu, Enyon i Clarissa, czyli hrabia i hrabina Trelawney, siedzieli obok siebie na kanapce przed czteroelementowym elektrycznym kominkiem. Mimo czerwca w pokoju panował chłód i Clarissa na tweedową spódnicę i sweterek bliźniak narzuciła futro. Jej mąż miał na sobie zapięty na wszystkie guziki sztruksowy garnitur ze skórzanymi łatami na łokciach, a pod nim gruby wełniany sweter i dwa szaliki. Na półce nad kominkiem stał zegar oraz portret przodka – dwunastego hrabiego. Na nadprożu ułożono rzędami sztywne kartoniki mocno przeterminowanych zaproszeń i starych kartek świątecznych. Boczny stół zajmowały stosy książek i gazet, mały telewizor oraz karafki z rżniętego szkła z ginem i sherry. W drugim kącie stał sekretarzyk z żaluzjowym wiekiem, a na nim kolejne rodzinne portrety. W oknach wisiały zielone aksamitne zasłony – jedna rozdarta, druga cała, ale obie zrudziałe od słońca na brzegach, a na podłodze leżał wydeptany, miejscami całkiem wyłysiały turecki dywan, poza tym w pokoju znajdował się jeszcze psi koszyk – legowisko dawno nieżyjącego przyjaciela.

– Jutro piszę na nowo testament – ogłosił Enyon.

– Czyżbyś od wczoraj zmienił koncepcję? – spytała bynajmniej nie nieuprzejmie Clarissa.

– Chcę zapisać Gainsborough Belli.

– Kim jest Bella? – zainteresowała się Clarissa, ale nie przypomniała mężowi, że obraz Gainsborough został już dawno sprzedany.

– Moją wnuczką, ty głupia, stara raszplo. Naprawdę czasem się o ciebie martwię.

– Nie masz wnuczki o imieniu Bella – odparła hrabina. – To są Ambrose, Toby i Arabella.

– Więc kim, u diabła, jest Bella? – spytał zrzędliwie hrabia.

– Jak się zastanowić, to może być Arabella.

– Ha! Stara gwardia wciąż żyje! – Enyon trzepnął się w udo. – Podejdź tylko, a przeszukam cię całą, zwłaszcza te twoje koronkowe majteczki.

– Nie noszę koronkowych majtek od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego – zachichotała hrabina.

Miała osiemdziesiąt lat, a jej mąż osiemdziesiąt pięć. Jego pomarszczona twarz i sflaczała szyja wystawały z kołnierzyka za dużego o kilka rozmiarów, przez co hrabia wyglądał jak stary żółw. W młodości był ogromnym mężczyzną o szyi grubej jak słup telegraficzny, bez trudu podnosił młode jałówki, a podczas jednodniowego polowania wykańczał trzy konie. Kiedy ryknął śmiechem albo wydarł się na kogoś, słyszano go kilometr dalej. W ciągu ich długiego małżeństwa dał się poznać jako osobnik genetycznie, niemal patologicznie niewierny. Połączenie wspaniałej aparycji, wybitnej pewności siebie, tytułu i kolosalnego libido nie pozwalało prawie żadnej kobiecie czuć się przy nim bezpiecznie; do jego podbojów należały żony przyjaciół, aktorki, pokojówki, dziewki stajenne w takiej liczbie, że nadano mu przydomek „hrabia Tresnapalony”. Mimo to jego małżonka z determinacją przymykała na te ekscesy oko, uważając się za spełnioną i szczęśliwą. Tylko raz zdarzyło się coś prawie nieodwracalnego, kiedy zarówno mąż, jak dziewczyna stracili głowy i zagrozili ucieczką. Ale ostatecznie młodą damę, jak kilka jej poprzedniczek, wysłało się do kolonii z pokaźną sumką na otarcie łez. Teraz patrząc na pomarszczoną i zasuszoną wersję ukochanego męża, Clarissa wiedziała, że miała rację, nie zważając na jego grzeszki. Szczęśliwie się złożyło, że od urodzenia nie miała żadnych romantycznych aspiracji!

– Jak stoimy z czasem? – zapytał Enyon.

– Jest piąta. Jeszcze godzina.

– Nie możemy udać, że jest szósta?

– Standardy, mój drogi. Standardy.

Chłód owionął tak złośliwie ich stare kości, że żadne nie mogło się ruszyć.

– Czy tylko mi się tak wydaje, czy rzeczywiście czas dziś płynie wyjątkowo wolno?

– Może trochę wolniej – musiała przyznać Clarissa.

Wiek i zniedołężnienie ograniczyły życie małżonków. Wstawali o siódmej, myli się i odbywali obowiązkową krótką przechadzkę wokół zamku. Następnie siadali przy małym grzejniku i zabierali się do krzyżówki w „Timesie”; nie tracili nadziei, że kiedyś ją ukończą. Monotonię dnia przerywała szklaneczka mocnego sherry w południe i wiadomości o pierwszej. Potem następowały kolejno: krótka drzemka, tak zwana korespondencja, składająca się głównie z listów kondolencyjnych, drugi obowiązkowy spacer o trzeciej, „kąpiel” za pomocą myjki o piątej, kieliszeczek o szóstej, kolacja o siódmej i łóżko o ósmej trzydzieści.

– Jak myślisz, czym Mulligan nas dzisiaj uraczy?

Enyon doskonale wiedział, że kucharki już nie ma, ale nie chciał łamać żonie serca. Clarissie desperacko zależało na standardach i personelu. To działka kobiet – mężczyźni nie mieli głowy ani siły do czegoś więcej niż zwykła troska o domowe sprawy. Swoją drogą, miał w życiu naprawdę kupę szczęścia: Clarissa zachowała nie tylko dobrą figurę, ale też bystry umysł, czegóż więcej może żądać mąż?

– Miejmy nadzieję, że to nie będzie znów ta wstrętna zapiekanka.

Clarissa nie powiedziała jeszcze mężowi, że szefem kuchni jest teraz ich synowa. Pani Mulligan, kucharka, przeszła na emeryturę dziesięć lat temu, ale niech sobie Enyon nadal myśli, że w kuchni wciąż pracuje odpowiednia liczba personelu.

– Przebieramy się do obiadu? – zapytała. Zmiana ubrania na wieczorowe zajmowała im co najmniej godzinę.

– A musimy, kochanie? Jest tak diabelnie zimno…

– Jeśli my sobie pofolgujemy w drobiazgach, to co zrobi przyszłe pokolenie?

No właśnie, co? Clarissa wiedziała, że przyszłość Trelawney wisi na włosku, który lada chwila może się zerwać. Modliła się, aby mąż nie dożył chwili, kiedy cały zamek trafi w obce ręce, dlatego jakiś czas temu postanowiła, że prędzej przyciśnie mu twarz poduszką, niż pozwoli usłyszeć o unicestwieniu osiemsetletniej tradycji. Gdyby tylko nie był takim rozpustnikiem… Kiedy się pomyśli o tych wszystkich kobietach, które musieli pospłacać… Niech piekło pochłonie ich głupiego, wygodnickiego syna za to, co zrobił ze swoim życiem – w głowie ma tylko swoją nigdy niepublikowaną poezję albo tę śmieszną posadę w banku. Ślub z Jane okazał się najlepszym posunięciem Kitta, nawet jeśli jej majątek nie spełnił ich nadziei.

Poklepała męża po ramieniu.

– Idziemy, kochanie.

Enyon z wysiłkiem dźwignął się na nogi.

– Najważniejsze to zostawić przyszłemu pokoleniu czyste konto bez żadnych niespodzianek.

– Czy już ci mówiłam, jaki z ciebie porządny i dobry człowiek? – Hrabina cmoknęła męża w policzek.

– Może tego Gainsborough powinienem zostawić Blaze. Czy ona się tu wybiera? Naprawdę za nią tęsknię.

Serce hrabiny ścisnęło się na wzmiankę o córce. Minęło dwadzieścia lat, odkąd widzieli się z nią w Londynie na herbatce w Fortnum & Mason z okazji jej urodzin. Odkąd hrabia nie chce opuszczać Trelawney, a Blaze odmawia wizyt w zamku, ich kontakty ograniczają się do telefonów z życzeniami świątecznymi.

– Spróbuję ją namówić. Ale wiesz, jak bardzo jest zajęta pracą.

– Łamie mi serce.

– Wiem, wiem.

– Właściwie o co się pokłóciła z Kittem?

– Jak zwykle o te sypialnie.

Hrabia zapłonął gniewem.

– Czemu ci młodsi potomkowie nie mogą zrozumieć, że tu chodzi o tradycję? Gdybyśmy nie wymawiali domu starym pannom i drugim synom, mielibyśmy tu istną wieżę Babel, zapchaną rodzinnymi singlami.

– Blaze myślała, że Kitto i Jane są bardziej nowocześni.

– A po diabła komu ta nowoczesność?

– Trudno się z tobą nie zgodzić.

– Żeby przez dwadzieścia lat boczyć się o sypialnię? To stanowczo za długo – zauważył hrabia ze smutkiem. Blaze – silniejsza, odważniejsza i zamożniejsza od brata – była jego faworytką. Często się zastanawiał, czy geny syna i córki się nie wymieszały.

Siedzieli w milczeniu, wpatrując się w cztery rozżarzone spirale grzejnika.

– Co dziś włożysz? – spytał po pewnym czasie hrabia.

– Może tę długą z zielonej tafty i sztuczne diamenty.

– Moglibyśmy po obiedzie nastawić radio i potańczyć.

– Cudowny pomysł, kochanie.

Enyon otulił kolana pledem.

– Widziałaś ostatnio Tuffy?

Clarissa zastanowiła się chwilę.

– Nie, ostatni raz rok temu.

– Myślisz, że nie żyje?

– Chybaby nam powiedzieli.

– Kto konkretnie?

Hrabina zawahała się, próbując sobie przypomnieć, czy Tuffy w ogóle rozmawia z Jane albo z Kittem. Szwagierka, nawet jak na rodzinne standardy, uchodziła za mocno ekscentryczną. Jako pierwsza kobieta w dynastii miała prawdziwą pracę. Nikt nie wiedział jaką, ale plotkowano, że ma to jakiś związek z uniwersytetem i owadami. Kiedy przebywała w domu, krążyła po parku uzbrojona w siatkę na motyle i kolekcję foliowych torebek, rozgrzebując z upodobaniem padlinę.

– Na pewno nic jej nie jest.

– Może wyślemy do niej jutro kamerdynera, żeby sprawdził?

– Raczej poproszę o to zarządcę farmy, on nie jest z tych wrażliwych. – Clarissa nie miała pojęcia, czy jej syn kogoś takiego zatrudnia, ale lubiła mieć gotowe odpowiedzi na każde pytanie.

– Tak, tak, to świetny pomysł.

W spiralę grzejnika zaplątał się jakiś owad. Posypały się iskierki i zapachniało spalenizną.

– Czy myślisz czasem o śmierci? – zapytał żonę hrabia.

– Oczywiście, że nie. – Zerknęła na niego z ukosa. Nigdy dotąd nie poruszał wprost takich ckliwych tematów. – Czemu pytasz?

– Niezbyt zabawnie to wygląda, prawda?

– Ale co?

Zamachał usianą starczymi plamami dłonią.

– Wszystko… Wszystko boli i w zasadzie nie ma czego się spodziewać.

Hrabina uznała tę konwersację za w najwyższym stopniu kłopotliwą. Nie bardzo wiedziała, czy ma męża pocieszać, czy go ofuknąć.

– Celem życia jest nie ustawać w marszu – stwierdziła rzeczowo.

– Mnie przy życiu utrzymuje wyłącznie strach przed śmiercią – wyznał Enyon.

Pięćdziesiąt minut później Jane wniosła do skrzydła teściów tacę. Zastała ich przebranych do kolacji: hrabia miał na sobie zieloną aksamitną bonżurkę, czarny krawat i haftowane pantofle, a jego żona taftową suknię. Jane zauważyła, że nos teścia jest żywo czerwony, a teściowa lekko dygocze.

– Może przyjdziecie zjeść do kuchni, tam jest ładnie i ciepło – zaproponowała.

– Co powiedziałaby służba?! – oburzył się hrabia. – Dla nich to wysoce podejrzane, kiedy wchodzimy na ich podwórko.

No i po co teściowie upierają się przy tych gierkach, myślała Jane. Przecież świetnie wiedzieli, że żadnej służby już nie ma z wyjątkiem kłótliwej pani Sparrow, która powinna gotować kolację we wtorki i czwartki, ale nie pokazywała się od dwóch tygodni.

– Czemu to Barnes nie przynosi obiadu? – spytał hrabia.

– Czy nie powinnaś się przebrać do obiadu, kochanie? Kitto na pewno się zdziwi, co się z tobą stało. – Clarissa wyraźnie błagała wzrokiem synową, by ta nie wypadała z roli.

Jane jednak nie miała dziś nastroju do udawania i tylko postawiła tacę z boku.

– Dasz sobie radę, Clarisso?

Teściowa przytaknęła. Jane przyjrzała się tej dawniej wpływowej, bogatej kobiecie i ogarnęła ją litość. Taka była teraz wychudzona, zmarznięta i tak bardzo zależało jej na podtrzymywaniu fikcji…

– Zostaw wszystko tutaj, Barnes przyjdzie posprzątać, jak już się położycie. – Położyła dwa nakrycia na wypolerowanym stole i ustawiła dwa kieliszki do wina, chociaż od dawna nie stać ich było na butelkę porządnego trunku. – Zaraz pójdę się przebrać.

Hrabina uśmiechnęła się z wdzięcznością.

– Nalej mi ginu, kochanie – poprosił Enyon. – Tak na trzy palce, muszę się jakoś rozgrzać.

– Chyba dziś się do ciebie przyłączę. W życiu nie widziałam takiego zimnego czerwca.

Tuffy Scott musiała przyznać, że populacja myszy w jej domku przekroczyła wszelkie granice i należało znaleźć jakieś rozwiązanie. Kiedy dwa tygodnie temu wróciła do Trelawney, zastała usłane bobkami łóżko, porozrywane paczki płatków i papier toaletowy w strzępach (później znalazła gniazdo w starej walizce). Na szczęście gryzonie nie poradziły sobie z puszkami fasoli i soczewicy, więc miała co jeść. Dla Tuffy, która żywiła się chrupkami ryżowymi, dietetycznymi płatkami i roślinami strączkowymi, strata dwóch trzecich normalnej diety była przykrym kłopotem. Następne dwa tygodnie zamierzała poświęcić pracy nad nową hipotezą, a nie na kursowaniu po Kornwalii środkami fatalnego transportu publicznego w poszukiwaniu podstawowego zaopatrzenia.

Tuffy nie miała nic przeciwko myszom. Ponieważ mieszkała sama, lubiła słuchać chrobotu ich pazurków na poddaszu czy podłodze. Ostatnio jednak truchcik zmienił się w bezładną gonitwę, a z kilku małych przyjaciółek zrobiły się całe bataliony. Chciała zrozumieć, dlaczego po tylu latach nieszkodliwego współistnienia doszło do takiej eksplozji rozrodu. Na tym polegał jej zawód; jako światowej sławy entomolożka specjalizowała się w badaniu wpływu zmian klimatycznych na owady i powinna śledzić zmiany w zjawiskach naturalnych. Skoro miała we własnym domu kilka tysięcy myszy, to na nich musiało żyć kilka miliardów pcheł. A nic tak jej nie ekscytowało, jak żywe, skaczące i płodne Siphonaptera.

Mysie odchody to tylko część problemu. Jest jeszcze kwestia ptaków. Co roku od połowy kwietnia do końca lata Tuffy trzymała otwarte okna, toteż między belkami pokoju dziennego i sypialni jaskółki mogły wić gniazda. Z początku jedynie kilka korzystało z oferty, ale w ostatnich latach ponad dziesięć par założyło tam dom, przy czym każda z nich produkowała niewiarygodne ilości ekskrementów. Tuffy nie miała serca zamykać okien, ale brakowało jej czasu na sprzątanie po pierzastych przyjaciółkach.

Zawsze wolała towarzystwo zwierząt niż ludzi, a od dnia szesnastych urodzin w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym przestała jadać jakiekolwiek produkty pochodzenia zwierzęcego, począwszy od mięsa, a skończywszy na mleku (co przyszło z łatwością, gdyż w kraju nadal obowiązywało racjonowanie). Odmawiała też używania wszelkich przedmiotów ze skóry, których produkcja mogłaby przysparzać cierpień w świecie przyrody lub stanowić jej zagrożenie. W lecie nosiła sportowe obuwie i tuniki, a w zimie wellingtony, sztruksowe spodnie i tweedowe marynarki. Rodzinna tradycja nakazywała nie marnować pieniędzy na wykształcenie dziewcząt; ich młodość trwała w stanie zawieszenia aż do wyjścia za mąż. Ze względu na brak zainteresowania płcią przeciwną (a także własną) oraz na zdeklarowaną fascynację światem przyrody Tuffy zdecydowała się na niezwykły jak na Trelawneyów krok: dalsze kształcenie, a w perspektywie własną drogę życiową. Pchłami zainteresowała się, kiedy doprowadziły do zdziesiątkowania jej ukochanych kur; jej pierwsze (i jak dotąd jedyne) doświadczenie żalu po stracie miało nieoczekiwane konsekwencje.

W powojennym zamieszaniu nikt z rodziny nie zainteresował się, dlaczego najmłodsza córka codziennie jeździła autobusem do Plymouth albo zamykała się na całe godziny w swoim pokoju. Niezamężna ciotka ufundowała jej skromne stypendium. W ciągu kilku kolejnych lat Tuffy, już pełnoletnia studentka, zdobywała jedne kwalifikacje po drugich, pnąc się po szczeblach kariery naukowej. Niewielki dochód uzupełniały stypendia podyplomowe. Kiedy starszy brat, zgodnie z rodzinną tradycją, usunął rodzeństwo z zamku, Tuffy zabarykadowała się w na pół zrujnowanym domku na końcu parku i tam została.

Jedząc pieczoną fasolkę i brzoskwinie z puszki i popijając je butelką porteru z tabletką multiwitaminy, zastanawiała się, jak opanować populację gryzoni. Trutki i pułapki nie wchodziły w rachubę. Przez chwilę rozważała pomysł wzięcia kota, ale uznała, że byłby to jednak rodzaj morderstwa. Rozglądając się po pokoju, zadawała sobie pytanie, ilu rzeczy ze swego dobytku naprawdę potrzebuje. Miała ze czterdzieści metrów czasopism naukowych, kilka mikroskopów, dwa komputery, około dwudziestu ośmiu tysięcy pcheł i innych owadów, poza tym wyposażenie kuchni (czajnik, otwieracz do puszek, dwie miski i trochę sztućców), a jej ciuchy i buty zmieściłyby się w dwóch walizkach. W sumie absolutny śmietnik, ale to jej własny śmietnik.

– Jedna z nas musi odejść – zapowiedziała myszy, która wystawiła łebek z pudełka z płatkami i mierzyła ją chłodno czarnymi ślepkami. – A ponieważ jestem w zdecydowanej mniejszości, muszę to być ja.

Chociaż Tuffy wiedziała od pięćdziesięciu pięciu lat, że musi opuścić dom, nie miała zbyt wielu opcji. Domek w głębi parku zapewniał jej cudowną prywatność. Sama myśl o przeniesieniu się bliżej cywilizacji oznaczała katastrofę. W jakimś momencie najbliższej przyszłości trzeba będzie udać się do zamku, gdzie mieszkali jej bratanek z żoną (zdaje się, na imię jej Jane) i poprosić o jakieś lokum.

Zmiotła mysie bobki z prześcieradła i położyła się w łóżku. Ku swej irytacji odkryła gniazda malutkich myszek w obu poduszkach, a ich ciągłe popiskiwanie i wiercenie się uniemożliwiły jej sen. Wyjąwszy z nocnej szafki plastikową torebkę, eksmitowała maluchy i włożyła do środka ich kokon (zrobiony z papieru toaletowego i jej ulubionego swetra), w nadziei że znajdzie tam kilka pcheł. Potem wstała, usiadła przy biurku i przez resztę nocy robiła notatki do nowego artykułu pod tytułem Wpływzmian klimatycznych na populacjęMus musculus. Wśród przyczyn wartych prześledzenia zapisała „wczesna łagodna wiosna”, „nasiona buka” i „brak doświadczenia w prowadzeniu gospodarstw”.

Na oddzielnej kartce umieściła nagłówek „Dlaczego warto dać schronienie starej ciotce” i poniżej wymieniła następujące powody: skrajnie niskie potrzeby, niewielki dobytek, częste podróże, nieuchronna śmierć (jest stara), pokaźny czynsz (przy niewielkich wydatkach zgromadziła całkiem przyzwoitą sumkę z nagród i doktorskich pensji). Przyjmie każdy zaproponowany pokój i zapłaci gotówką za cztery lata z góry, jeśli tylko będzie usytuowany z dala od jej brata i (nieznanej) bratowej.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

1. ZAMEK TRELAWNEY

2. MOONSHOT WHARF

3. W POCIĄGU

4. PREZENTACJA

5. NA PODDASZU

6. PCHŁY I LUDZIE

7. BLAZE WYRUSZA W PODRÓŻ

8. HALA PRZYLOTÓW

9. KITTO SPUSZCZONY ZE SMYCZY

10. WULKANY

11. WIELKI STRZAŁ

12. RANDKA

13. POCHÓWEK

14. STYPA

15. ZBIERANIE KAWAŁKÓW

16. LISTY

17. PROPOZYCJE

18. PORA ŚWIĄT

19. SLEET HALL

20. CYKLE ŻYCIOWE

21. CZARNY PONIEDZIAŁEK

22. GORĄCA CZEKOLADA

23. NOCNE SPACERY

24. CZERWONA TAŚMA

25. AUKCJA

26. OTWARCIE

27. POPOŁUDNIE

28. BASENY I MOTYLE

29. IMPREZA URODZINOWA

30. KAFEJKA

31. JEDEN DZIEŃ W MAJU

32. CEREMONIA NADANIA IMIENIA

PODZIĘKOWANIA

1 Organizacja pozarządowa, sprawująca opiekę nad historycznymi budowlami (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).