Nie wiesz, kim jesteś - Tim Weaver - ebook

Nie wiesz, kim jesteś ebook

Tim Weaver

4,1

Opis

Żadnych dowodów.

Żadnych świadków.

I ani śladu po zaginionej.

Nowa powieść z Davidem Rakerem, śledczym zajmującym się niewyjaśnionymi przypadkami osób, które przepadły bez wieści.

Pewna kobieta zatrzymuje samochód w urokliwym punkcie widokowym na wybrzeżu Somerset. Zostawia torebkę i telefon komórkowy na siedzeniu, ciska kluczyki w pobliskie zarośla − i znika.

Kamery przemysłowe rejestrują jej przyjazd, ale nie odjazd. Lynda Korin przepada bez śladu. Czy można po prostu rozpłynąć się w powietrzu?

Dla Davida Rakera, śledczego zajmującego się niewyjaśnionymi przypadkami zaginięć, którego zatrudniła siostra Lyndy, odpowiedź na pytanie, co stało się z zaginioną, to dopiero początek. Ważniejsze jest to, czy ciesząca się dobrym zdrowiem, zadowolona, dobrze sytuowana kobieta mogłaby chcieć porzucić swoje dotychczasowe życie. Czy mogłaby podjąć taką decyzję sama? A może ktoś zdecydował za nią?

Poszukiwania zawiodą Rakera w przeszłość Lyndy, do czasów jej małżeństwa z nieżyjącym od dawna reżyserem filmowym, i naprowadzą go na trop kłamstw, które mogły zaważyć na życiu kobiety. Ale tylko Lynda zna sekret najbardziej szokujący ze wszystkich − tyle że ona zaginęła, i prawdopodobnie nie żyje…

Jeszcze nigdy nie przewracałam stron żadnej powieści z taką niecierpliwością.
Musiałam jak najszybciej dowiedzieć się, jak kończy się ta historia!
Fiona Barton

Wschodząca gwiazda brytyjskiego kryminału.
Tony Parsons

Tim Weaver przeprowadza tak skrupulatny research do swoich książek, że czytelnik nie tylko dostaje lekturę fascynującą, trzymającą w napięciu i dostarczającą wybornej rozrywki, ale jeszcze może czerpać z niej interesującą i nieoczywistą wiedzę.
Liz Nugent

W tej książce Weaver po raz kolejny podnosi porzeczkę, z łatwością osiągając mistrzowski poziom. Nie przypominam sobie thrillera, który zawierałby tyle zwrotów akcji i niespodzianek.
Wciąga od pierwszej strony.
„The Times”, książka miesiąca

Tim Weaver w pełni zasłużył na miejsce w czołówce najlepszych brytyjskich autorów thrillerów, dzięki intrygującej fabule swoich książek i wielowymiarowości bohaterów. Ta powieść dowodzi niezwykłego talentu autora. Fenomenalna!
„Sunday Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 577

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (243 oceny)
111
77
37
15
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MimiZ

Nie oderwiesz się od lektury

znakomita i wciągająca
00
justynatygrys

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca , pełna emocji i zagatkowa Książka. Polecam w 100 %
00

Popularność




ŻADNYCH ŚWIADKÓW

Lynda Korin, była aktorka i modelka, wdowa po kultowym reżyserze, która od lat wiedzie spokojne życie na angielskiej prowincji, pewnego dnia wjeżdża na parking przy malowniczym cyplu i wszelki ślad po niej ginie.

ŻADNYCH POSTĘPÓW W ŚLEDZTWIE

Kiedy policja nie jest w stanie już nic zrobić, do akcji wkracza David Raker. Zatrudniony przez siostrę Lyndy, zanim odpowie na pytanie, gdzie jest zaginiona – lub jej ciało – musi się dowiedzieć, czy zjawiła się na cyplu z własnej woli, czy ktoś ją do tego zmusił.

ŻADNYCH MOTYWÓW… CZY NA PEWNO?

Trop prowadzi Rakera daleko w przeszłość. Do czasów kiedy mąż Lyndy był u szczytu sławy, kręcąc filmy nagradzane Oscarami. Czy to możliwe, że Lynda odkryła po latach sekret, który doprowadził go do upadku? Sekret tak straszny, że musiała zniknąć… na zawsze?

TIM WEAVER

Brytyjski pisarz, z zawodu dziennikarz. Jako wolny strzelec współpracował z wieloma gazetami i czasopismami, m.in. z „The Guardian” i „Sports Illustrated”; pisał o filmach, telewizji, sporcie i grach komputerowych. Jest autorem serii thrillerów o prywatnym detektywie Davidzie Rakerze, zajmującym się poszukiwaniem osób zaginionych.

Dotychczas ukazało się dziewięć powieści Weavera – w tym Ścigając umarłych, Zanurzyć się w mrok, Bez ostrzeżenia, Zniknęli na zawsze, To, co zostaje i Bardzo złe miejsce – oraz zbiór opowiadań.

Tim Weaver uwielbia powieści Lee Childa i Michaela Connelly’ego.

timweaverbooks.com

Tego autora

ZANURZYĆ SIĘ W MROK

BEZ OSTRZEŻENIA

ZNIKNĘLI NA ZAWSZE

BARDZO ZŁE MIEJSCE

TO, CO ZOSTAJE

NIE WIESZ, KIM JESTEŚ

Tytuł oryginału:

BROKEN HEART

Copyright © Tim Weaver 2016

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Łukasz Praski 2021

Redakcja: Anna Walenko

Zdjęcie na okładce: Leonel Romero/Shutterstock.com

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

ISBN 978-83-8215-581-5

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Dla Lucy

00:00:01

Kamera ustawia ostrość.

Emerytowany detektyw Ray Callson siedzi na krześle w przeciętnym, skąpo umeblowanym pokoju biurowym o jasnych ścianach. W oknie jest żaluzja, ale uchylona, więc widać przez nie wieżowce centrum Los Angeles – niewyraźne szaroniebieskie plamy w tle. Callson bierze podany mu mikrofon. Zza kadru odzywa się cichy, nienaturalnie brzmiący głos:

– Proszę przypiąć do koszuli.

Callson wykonuje polecenie, po czym prostuje się i przygładza siwe włosy, zaczesane na bok, z przedziałkiem równym jak od linijki. Mimo przekroczonej sześćdziesiątki wciąż jest przystojnym mężczyzną. Jego jedyny zarost to wąsy, a w przenikliwych zielonych oczach malują się dwie żółte kropki – odbicie światła lampy przymocowanej uchwytem do kamery. Czekając, parę razy odchrząkuje i zerka na zegarek.

– Jest pan gotowy?

– Oczywiście – odpowiada Callson.

Kamera z szumem zaczyna pracować.

– Czy na początek może się pan przedstawić?

Callson jeszcze raz odchrząkuje i mówi:

– Nazywam się Raymond J. Callson. Przez trzydzieści dwa lata byłem funkcjonariuszem policji w Los Angeles.

– Czym się pan zajmował?

– Większość tego czasu pracowałem nad sprawami zabójstw.

– Podobała się panu ta praca?

– Podobała? – Wzrusza ramionami. – Nie wiem, czy to odpowiednie słowo.

– Dlaczego?

– Nie jestem pewien, czy ktoś idzie do policji, zwłaszcza do wydziału zabójstw, z myślą, że będzie mu się to podobało. Przecież ma się do czynienia z ludźmi, którzy zostali zgwałceni, zakłuci nożem, zastrzeleni… Czy to kojarzy się z czymś przyjemnym?

Zza kamery nie pada żadna odpowiedź.

Callson znowu wzrusza ramionami.

– Zresztą niech pan robi swoje.

– Czy kiedykolwiek chciał się pan znaleźć gdzie indziej?

– To znaczy?

– Czy kiedykolwiek chciał pan zmienić pracę?

Callson bierze głęboki oddech, jak gdyby sam wielokrotnie zadawał sobie to pytanie i do dziś nie znalazł odpowiedzi.

– Oczywiście. Zdarzają się chwile, kiedy człowiek zastanawia się, co by było gdyby. Mój stary pracował w służbach komunalnych przy utrzymaniu zieleni. Bywały dni, kiedy przechodziłem pod taśmą, która ogradzała miejsce zdarzenia, żeby zobaczyć, co jeden człowiek potrafi zrobić drugiemu, i myślałem sobie: Dlaczego ja tu jestem, do cholery? Byłoby mi o wiele lepiej, gdybym kosił trawę w MacArthur Park. – Uśmiecha się, ale niewesoło. – Prawdę mówiąc, sporo było takich dni.

– Ale nigdy pan tego nie zrobił.

– Czego?

– Nigdy nie zajął się pan koszeniem trawy w MacArthur Park.

– Nie – mówi. – Ciągle jeździłem oglądać miejsca zdarzenia.

– Ile pan prowadził spraw zabójstw, tak w przybliżeniu?

– Przez trzydzieści dwa lata? – Callson wypuszcza powietrze ustami. – Nie wiem. Trudno policzyć. Tysiąc, dwa tysiące, naprawdę nie mam pojęcia. Pewnie najlepiej będzie powiedzieć, że mnóstwo. Los Angeles to miasto, w którym było, i jest, sporo przemocy.

– Czy jakieś sprawy szczególnie utkwiły panu w pamięci?

Callson najwyraźniej usłyszał pytanie, ale nie odpowiada.

– Panie Callson?

Dalej milczy.

– Panie Callson, czy jakieś sprawy szczególnie utkwiły panu w pamięci?

Bardzo wolno kiwa głową, patrząc w przestrzeń za kamerą.

– Tak – mówi. – Tak, nie muszę się nawet długo zastanawiać, żeby przypomnieć sobie jedną taką sprawę.

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Trzypoziomowy pub Queen of Hearts znajdował się przy Seymour Place, w połowie długości ulicy, na południe od stacji metra Marylebone. Lokal był wyłożony taką samą szkliwioną terakotą, jaką można było zobaczyć na stacjach metra w całym mieście, a w środku panowała tylko odrobinę niższa temperatura niż na zewnątrz. Z nieba od wielu tygodni lał się żar, prażąc układ krwionośny miasta – wszystkie budynki, wszystkie chodniki, każde okno skąpane w blasku słońca – i teraz, pod koniec sierpnia, wydawało się, że nie ma przed nim ucieczki: klimatyzacja w pubie pracowała pełną parą, a na długim barze ustawiono dodatkowe wentylatory, ale w niczym to nie pomagało.

Kiedy kelner zaprowadził mnie do nakrytego dla dwóch osób stolika w głębi, przy oknie wychodzącym na zadbany ogród, zamówiłem piwo, po czym wyjąłem z torby laptop i zalogowałem się do wi-fi. Ledwie zdążyłem otworzyć przeglądarkę, gdy nagle zadzwonił mój telefon. Spodziewałem się, że to Melanie Craw, kobieta, z którą umówiłem się na lunch. Ilekroć się spóźniała – co zdarzało się rzadko – i dzwoniła do mnie po ustalonej godzinie, najczęściej informowała mnie, że coś jej wypadło i nie będzie mogła przyjść. To jednak nie była Craw. Ani nikt z listy moich kontaktów. Co dziwniejsze, telefon w ogóle nie był z Wielkiej Brytanii.

Dzwonił ktoś ze Stanów Zjednoczonych.

Na mojej stronie internetowej były wszystkie dane kontaktowe, a trzy lata temu jedna sprawa zaprowadziła mnie aż do Nevady, nawiązałem więc pewne kontakty w Las Vegas i okolicach, choć rzadko rozmawiałem z tymi osobami. Ale to nie był kierunkowy 702, czyli nie Las Vegas, a kiedy zajrzałem do laptopa, by sprawdzić prefiks 952, okazało się, że to numer przypisany do sporego terenu na południowy wschód od Minneapolis. Kogo znałem w Minneapolis?

Zaciekawiony, wcisnąłem ODBIERZ.

– David Raker, słucham.

– Och, pan Raker. – Damski głos. Jakby zaskoczony, że odebrałem. – Nazywam się Wendy Fisher. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

Wendy Fisher. Przejrzałem w myśli rozmowy, które odbyłem w ciągu kilku ostatnich tygodni, usiłując przypomnieć sobie, czy w którejś z nich padło takie nazwisko. Byłem prawie pewien, że nie. Nie znałem tej kobiety; nie znałem nikogo z tej części Stanów.

– Bardzo przepraszam, że dzwonię tak niespodziewanie – ciągnęła – ale pomyślałam… hm, pomyślałam sobie, że może poświęci mi pan parę minut. – Jak gdyby czytając mi w myślach, dodała: – Nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy. Nie zna mnie pan.

– Rozumiem. Słucham, czym mogę służyć, Wendy?

– Hm, chciałabym… miałam nadzieję…

Od razu zorientowałem się, że wahanie w jej głosie nie ma nic wspólnego z zaskoczeniem, że odebrałem telefon. Nerwowe staccato zdań, które z trudem z siebie wydobywała, świadczyło o udręce i bezradności. Słyszałem te emocje wielokrotnie, w każdej sprawie zaginięcia, którą zgodziłem się przyjąć.

– Czy ktoś zaginął?

– Tak. – Zamilkła na moment. – Moja siostra, Lynda. Nie daje znaku życia od października zeszłego roku. Nie wiem, co robić… nie wiem, co jeszcze mogłabym zrobić.

Gdy tylko wymieniła imię siostry, zaczął jej się rwać głos. Dałem jej chwilę, wracając wzrokiem do mapy Minnesoty, którą pokazywał ekran laptopa.

– Widzę, że dzwonisz ze Środkowego Zachodu.

– Zgadza się. – Potrzebowała jeszcze chwili, by zapanować nad sobą. – Z Lakeville. To miasto czterdzieści kilometrów na południe od Minneapolis.

– Z Minneapolis jest daleko do Londynu.

– Wiem – odrzekła. – Wiem, że daleko.

– Dlatego trudno będzie ci pomóc… jeżeli w tej sprawie dzwonisz.

Słowa uwięzły jej w gardle.

– Aha – wykrztusiła tylko.

– Trochę znam Stany, mieszkałem i pracowałem na obu wybrzeżach, może więc sytuacja wyglądałaby inaczej, gdybyś była z Nowego Jorku, Waszyngtonu albo Los Angeles. Ale Minneapolis… twoich okolic w ogóle nie znam. Lepiej zwróć się do kogoś na miejscu.

– Moja siostra mieszka w Anglii.

Pojąłem.

– Okay.

– Lynda spędziła w Europie większość dorosłego życia. – Powoli odnajdywała rytm i pewność siebie. – Znalazłam pana nazwisko w internecie, potem googlowałam i czytałam o sprawach, nad którymi pan pracował. O ludziach, których pan odnalazł. Oglądałam reportaż o panu w CNN i Fox News. Widziałam, co pana spotkało, kiedy przyjechał pan do Las Vegas. Widziałam o panu coś jeszcze w BBC, o sprawie z zeszłego roku. I pomyślałam: To jest człowiek, który może pomóc znaleźć Lyn.

Milczałem.

– Pomoże mi pan ją znaleźć, panie Raker?

– Mam na imię David.

– David – powiedziała cicho. – Czuję, że jestem bardzo daleko od centrum wydarzeń. Policja nic nie wskórała. Może dla nich to tylko numer w kartotece czy jakieś papiery w szafce, ale dla mnie to jest wszystko. Nikt nie miał od niej żadnej wiadomości od października, a ja… po prostu bardzo za nią tęsknię. – Wymowna pauza, pociągnięcie nosem. – Mam oszczędności. Mogę zapłacić. Proszę mi pomóc.

Spojrzałem w okna pubu, przez które słońce wdzierało się do środka. To zawsze było najgorsze: moment, kiedy zrozpaczone głosy w słuchawce niepewnie poruszały temat pieniędzy. Zapłacimy każdą cenę. Damy ci wszystko, co mamy.

Tylko ją odszukaj, tylko go znajdź.

Nie wiedzieli, a może woleli nie wiedzieć, że chodziło mi o coś więcej. Owszem, musiałem płacić rachunki, jak wszyscy, ale potrzebowałem tych spraw także z innych, mniej oczywistych, powodów. Odkąd sześć lat temu pochowałem żonę, praca stała się dla mnie sposobem na przeżywanie żałoby. Zaginieni stali się moim kołem ratunkowym.

A teraz byli moim tlenem.

Mimo to trochę się wahałem przed spełnieniem prośby Wendy Fisher, tym bardziej gdy pomyślałem o możliwych konsekwencjach przyjęcia tego zlecenia. Dzieliły nas tysiące kilometrów, a w sprawach zaginionych osób dużo zależy od kontaktu twarzą w twarz, od obserwacji subtelności mimiki ludzi w reakcji na pytania. Skype nie potrafił oddać odcieni emocji, cierpienia i żalu.

– Panie Raker?

Otrząsnąłem się z zamyślenia.

– Tak. Jestem.

– Pomoże mi pan? – zapytała.

– Jeszcze nie wiem, Wendy.

Milczała, wyraźnie zaskoczona.

– Mówiłaś, że siostra ma na imię Lynda.

– Tak – potwierdziła cichym, nadal zgnębionym głosem. – Przez „y”.

– A nazwisko?

– Korin. Lynda Korin.

– Mieszkała w Wielkiej Brytanii?

– Tak. Od osiemdziesiątego czwartego roku. Wcześniej była w Hiszpanii. Wyjechała do Europy w połowie lat siedemdziesiątych i tak jej się spodobało, że postanowiła zostać.

– Ile ma teraz lat?

– Sześćdziesiąt dwa… prawie sześćdziesiąt trzy. Ma urodziny w przyszłym miesiącu, trzynastego września.

– Dobrze. A kiedy zaginęła?

– Dwudziestego ósmego października, we wtorek.

Dzisiaj był dwudziesty szósty sierpnia, czyli minęło prawie dziesięć miesięcy.

– Gdzie widziano ją po raz ostatni? – spytałem.

– Słyszał pan o Stoke Point?

– Nie, nie słyszałem.

– Oczywiście nigdy tam nie byłam, ale zrobiłam research. Oglądałam zdjęcia. To malownicze miejsce na południowym zachodzie Anglii. O ile pamiętam, w Somerset, na wybrzeżu, parę kilometrów na północ od… hm… – Usłyszałem szelest przewracanych kartek. – Chwileczkę. Hm… tak, Weston-super-Mare.

– Okay. Znam Weston.

– Tam znaleziono samochód Lyndy.

– Porzuciła go?

– Wszystko na to wskazywało. Samochód był zamknięty. W schowku została jej torebka i telefon komórkowy. Ale klucze leżały niedaleko w zaroślach.

– Rzuciła kluczyki obok samochodu?

– Zgadza się. Nie wiem dlaczego.

Nie odpowiedziałem, nie chcąc snuć przy niej domysłów – ale nasuwała mi się jedna możliwość: to nie Korin je wyrzuciła.

– Ktoś ją widział tego dnia, w którym zaginęła?

– Nie – odparła Wendy.

– Byli jacyś świadkowie?

– Żadnych.

– A zapis z kamer monitoringu?

– Nie było.

– Nie mieli tam żadnych kamer?

– Mieli jedną.

– Ale nie zarejestrowała twojej siostry?

Chwila ciszy.

– Właśnie to jest najdziwniejsze.

– To znaczy?

– Jest tam tylko jeden wjazd i wyjazd.

– Rozumiem.

– Kamera przy głównej bramie pokazała, że Lyn wjechała tamtędy… ale już nie wróciła. W ogóle. Ani pieszo, ani swoim samochodem, ani cudzym. Nie pojawiła się żywa ani martwa, ślad po niej zaginął. Jak gdyby w chwili, kiedy minęła tę bramę, właściwie przestała istnieć.

2

Nagle zdałem sobie sprawę, że bezwiednie otworzyłem w laptopie nowy dokument, całkiem odruchowo, instynktownie; zrobiłem to, mimo wszelkich niedogodności wynikających z faktu, że Wendy Fisher była w innej strefie czasowej. Zanotowałem też kilka informacji: wiek Lyndy Korin, datę jej zaginięcia i okoliczności, w jakich zniknęła.

Jak gdyby przestała istnieć.

– Nikt nie natrafił na żaden ślad Lyndy? – spytałem.

– Nie – odpowiedziała Wendy. – Przepadła.

– Kto zgłosił jej zaginięcie?

– Ja. Zawiadomiłam policję drugiego listopada, po tym, jak od pięciu dni nie dawała znaku życia, ale wasza policja znalazła samochód dopiero dziesiątego.

– Kogo dokładnie zawiadomiłaś?

– Policję Avon i Somerset. Nie spałam całą noc, żeby zadzwonić zaraz z samego rana, kiedy w Anglii zacznie się dzień pracy. Policjant, z którym rozmawiałam, nazywał się Stewart Wolstenholme. Potem sprawę przejął ktoś inny… detektyw z wydziału dochodzeniowego, Raymond White. Okazał się trochę bardziej kompetentny niż ten Wolstenholme… pewnie był wyższy rangą albo bardziej doświadczony, wszystko jedno. Ale też nie potrafił jej znaleźć. A teraz Lyn…

Przepadła. Na zawsze.

– Kiedy ostatni raz rozmawiałaś z detektywem White’em?

– Jakieś dwa, trzy miesiące temu. Zadzwonił do mnie z informacją, że nie ma nic nowego, ale że ciągle jej szukają. Wcale nie jestem pewna, czy to prawda.

– Dlaczego?

– Wydaje mi się, że to tylko gadanina. Zanim oddzwonił, zostawiłam mu pięć wiadomości. Właściwie to polowałam na niego. Zawsze odnosił się do mnie uprzejmie, ale wiedziałam, że nie traktuje tej sprawy jako priorytetowej. To było słychać w jego głosie. – Urwała, z trudem powstrzymując łzy. – Wiem, że są zajęci. Wiem, że prowadzą inne sprawy. Ale ja od dziesięciu miesięcy przeżywam koszmar.

– Czy Lynda miała jakieś kłopoty? – spytałem cicho.

– Nie. Nic z tych rzeczy. Finansowo wszystko grało. Lyn ma dom na wzgórzach Mendip i spłaciła już hipotekę. Byłam tam kilka razy. Naprawdę piękny. Wychodzi na wielkie jezioro, dookoła jest mnóstwo zieleni. Dostaje dobrą emeryturę, ale dwa razy w tygodniu chodzi do pracy, prowadzi księgowość jakimś miejscowym firmom… Wszystko układało jej się dobrze. Była zadowolona.

– Tak powiedziała?

– To znaczy?

– Mówiła ci, że jest zadowolona?

– Codziennie esemesowałyśmy. Kilka razy w tygodniu rozmawiałyśmy przez Skype’a. Nigdy nie miałam wrażenia, że coś ją martwi czy niepokoi… a gdyby tak było, jestem pewna, że coś by o tym wspomniała. Albo sama bym zauważyła.

Być może, pomyślałem. A być może nie.

– A to miejsce, w którym zniknęła…

– Stoke Point.

– Właśnie. Co o nim wiesz?

Sam zacząłem szukać informacji w Google’u.

– Co wiem? – Wciągnęła powietrze przez zęby. – Niestety, nie jestem ekspertem. Widziałam tylko mapy satelitarne. Zdjęcia. Mogę powiedzieć jedynie tyle, ile się dowiedziałam.

– To mi wystarczy.

– Wygląda na odosobnione miejsce. Parking jest na końcu trzykilometrowej drogi, biegnącej wzdłuż brzegu, ślepej, więc nie ma innej drogi powrotnej, a półwysep jest po drugiej stronie parkingu i sięga w morze na… chyba niecały kilometr. Nie sądzę, żeby to było… dobre miejsce, no… dla samobójców.

Ostatnie słowo zabrzmiało mocno.

– Przeczytałam, że półwysep wznosi się zaledwie pięć metrów nad poziom morza, a od brzegu oddziela go jeszcze pas skał, głazów i kamyków, szerokości od trzech do pięciu metrów, który ciągnie się po obu stronach. – Przerwała, by odetchnąć, jak gdyby dręczące myśli o tym, co mogła tam robić jej siostra, dławiły ją w gardle niczym lepka gruda. – Chodzi mi o to – dodała słabym głosem – że gdyby ktoś rzeczywiście chciał się tam rzucić z brzegu, złamałby sobie tylko parę kości, chociaż też nie na pewno.

– Jak widzę, nie sądzisz, by Lynda miała skłonności samobójcze.

– Nie. Wykluczone.

– Wspomniałaś, że przy wjeździe była jedna kamera monitoringu?

– Zgadza się, tak mi powiedziano.

– Na pewno nie było innych?

– Pytałam o to White’a, a on zapewnił, że nie. Powiedział, że jedyna kamera jest przy bramie. Przysłał mi mailem kilka ujęć z zapisu wideo; nie ma wątpliwości, że Lyn wjechała na parking. To jej samochód. Ona siedzi za kierownicą. To Lyn.

– A później nie ma już nic?

– Zupełnie nic. Ona po prostu znikła.

– Nie mogła wyjść gdzieś w innym miejscu?

– Nie sądzę. Z tego, co mówił White i co samej udało mi się znaleźć w internecie, wynika, że wjazd na parking przy Stoke Point jest na końcu kamiennego mostu, który łączy półwysep z główną nadbrzeżną drogą. Gdyby nawet wyszła pieszo, musiałaby iść tamtędy. Kamera złapałaby ją na moście.

– Co się z nią działo, kiedy dostała się na półwysep? Nikt nie widział, żeby w dniu zaginięcia wsiadała do jakiejś łodzi albo wchodziła do wody, żeby dotrzeć do łodzi czekającej trochę dalej od brzegu?

– Mówiłam już, nie było żadnych świadków.

– Może więc ktoś zabrał ją na pokład?

– Z tego, co czytałam, wydaje mi się to mało prawdopodobne. Nie mam pewności, ale próba podpłynięcia do półwyspu byłaby ryzykowna. Według godziny na zdjęciach z zapisu kamery, które widziałam, Lyn wjechała na parking około dziewiątej rano. Detektyw White powiedział mi, że o tej porze jest najniższy poziom wody podczas odpływu. Mówił, że w tej części świata po morzu zostaje tylko błoto, które jest niebezpieczne jak bagno.

Miała rację: ze względu na pływowe zmiany poziomu wody połacie Kanału Bristolskiego zmieniały się w błotniste równie. Nie tylko uniemożliwiało to podpłynięcie łodzi do brzegu, ale sprawiało też, że pokonywanie mulistego dna pieszo było niebezpieczne.

No więc gdzie przepadła Lynda Korin?

– Czy White przesłał ci inne informacje?

– Parę zdjęć. Dostałam od niego kilka maili.

– I to wszystko?

Usłyszałem przeciągłe westchnienie.

– Wszystko. Wiem o Stoke Point tylko tyle, ile przeczytałam i ile mi powiedziano. Żałuję, że nie widziałam tego półwyspu na własne oczy. Jednak nie mogę zostawić męża, dzieci i wnuków, oznajmiając im, że wyjeżdżam na nie wiadomo jak długo. Bardzo kocham siostrę, ale nie zostawię na całe miesiące rodziny, żeby bawić się w detektywa… – Wydała krótki, rozpaczliwy jęk, który mówił o jej cierpieniu więcej niż jakiekolwiek słowa. – Tak naprawdę nie wiedziałabym, od czego zacząć. Nie jestem policjantem. Na litość boską, pracuję jako pielęgniarka. Dlatego postanowiłam zadzwonić do ciebie.

Uniosłem wzrok znad laptopa i w otwartych drzwiach pubu, na tle oślepiającego słońca, zobaczyłem Melanie Craw.

– Dam ci wszystko, co mam – powiedziała Wendy – co do dolara, co do centa. Nie jestem zamożna, nie mam fortuny, ale zrobię to dla Lyn. Zrobię, co tylko będzie trzeba, włożę w to całe serce i duszę. Proszę, pomóż mi ją odnaleźć.

Zastanawiałem się nad tym. Niedługo jednak myślałem.

– Masz u siebie skaner, Wendy?

To pytanie najwyraźniej zbiło ją z tropu.

– Hm, skaner do komputera? Tak, mam coś takiego.

– W takim razie proszę cię, żebyś zeskanowała wszystkie materiały, które zebrałaś i które bezpośrednio dotyczą zniknięcia Lyndy, a potem przesłała je mailem do mnie, razem z informacjami od detektywa White’a. Przejrzę to wszystko i dam ci znać.

– Och, dziękuję – powiedziała. – Dziękuję ci bardzo…

Zanim zdążyła dokończyć zdanie, głos jej się załamał i gdy chciała mi jeszcze raz podziękować, usłyszałem już tylko płacz.

3

– Wiem – powiedziała Melanie Craw, podchodząc do stolika. – Okropnie się spóźniłam.

Wstałem, by pocałować ją w policzek. Szczupła i subtelna, z jasnymi włosami do ramion, związanymi z tyłu, miała na sobie nieskazitelnie odprasowany ciemnoszary kostium ze spodniami. Wyglądała elegancko i onieśmielająco. Dokładnie tak, jak powinna się prezentować w swojej branży, gdzie każda słabość jest natychmiast wykorzystywana.

– Mogę ci poświęcić tylko godzinę – oznajmiła, przywołując gestem jednego z kelnerów. – Mam spotkanie w komisariacie przy Paddington Green, a jeszcze muszę wkuć masę informacji.

Niemal połowę swoich czterdziestu pięciu lat Craw spędziła w Policji Metropolitalnej i obecnie była inspektorem w komendzie głównej, co oznaczało, że dowodziła grupą złożoną z około pięćdziesięciu detektywów, funkcjonariuszy i personelu pomocniczego, która rozpracowywała sprawy zabójstw. Po raz pierwszy zetknęliśmy się właśnie na gruncie zawodowym i z początku Craw odnosiła się do mnie – jak do wielu osób, z którymi pracowała – z głęboką i nieprzejednaną podejrzliwością.

Jednak stosunki między nami stopniowo się zmieniły, zwłaszcza odkąd zaginął jej ojciec. Chcąc za wszelką cenę wyjaśnić tę zagadkę i nie mając innego wyjścia, rada nierada poprosiła mnie, żebym ustalił, co się z nim stało, i w konsekwencji chyba zrozumiała, jakim typem człowieka jestem. Zobaczyła, ile dla mnie znaczy ta praca, jak bardzo mnie pochłania. Te cechy często wbijały klin między mnie a innych – ale w przypadku Craw rezultat był odwrotny. Wciąż jednak nie miałem pewności, czy jesteśmy w oficjalnym związku, czy nie. Bardzo ją lubiłem. Uważałem, że jest atrakcyjna, interesująca, ambitna, choć zawsze odnosiłem wrażenie, że ma opory przed zrobieniem ostatecznego kroku i nie jest gotowa się zaangażować. Duży wpływ na to miała jej potrzeba, by chronić własną opinię w policji przed hienami czyhającymi na każde potknięcie, a także moja skłonność do ryzyka, do balansowania na krawędzi prawa, czego nie znosiła. Czasem w przypływie cynizmu dochodziłem do wniosku, że jej niechęć do pogodzenia się z tym, co robimy, to sprytny plan ucieczki – gdybym znalazł się w opałach, mogłaby się obrócić na pięcie i odejść, nie narażając na szwank swojej reputacji, nie ponosząc żadnych konsekwencji zawodowych.

– Co porabiałeś od rana? – spytała.

– Nic ciekawego.

– Nie zdawałam sobie sprawy, że samozatrudnienie to taki luz.

Uśmiechnąłem się, wychylając połowę piwa.

– Właśnie skończyłem rozmawiać z pewną kobietą z Minneapolis. Prosiła mnie, żebym odnalazł jej siostrę.

Craw spojrzała na mnie.

– Z Minneapolis w Ameryce?!

– Spokojnie – odrzekłem. – Jej siostra mieszka tutaj.

– I bardzo dobrze. Wycieczka do Stanów to ostatnia rzecz, jakiej ci potrzeba. Co się stało z tą kobietą?

Wzruszyłem ramionami.

– Pojechała do jakiegoś malowniczego zakątka na wybrzeżu Somerset, porzuciła samochód i zniknęła z powierzchni ziemi.

– Zamierzasz wziąć tę sprawę?

– Tak.

Przyglądała mi się przez chwilę. Kiedyś byłoby to obojętne, enigmatyczne spojrzenie, ale odkąd lepiej ją poznałem, stało się bardziej czytelne. Chociaż wydawało się to nieprawdopodobne, w jej oczach malowała się troska.

– Pracujesz w tym samym fachu co ja – przypomniałem jej.

– Tyle że ja po swoich sprawach nie wyglądam, jakbym spędziła pół roku w strefie działań wojennych. – Umilkła, muskając palcami łańcuszek na szyi. Widziała już moje blizny i równie dobrze poznała blizny, których nie było widać. – Nie zapominaj tylko, że dziesięć miesięcy temu zdiagnozowano u ciebie zespół stresu pourazowego.

– Łagodną postać stresu pourazowego.

– Łagodna amputacja pozostaje amputacją.

– Nic mi nie jest – zapewniłem ją.

– Miałeś iść do psychologa.

– Nie muszę chodzić do psychologa. Raz straciłem przytomność i miałem jeden krótki atak paniki. Nic więcej. Dobrze sypiam. – Pokazałem na nią i na siebie. – Wszystko układa się dobrze. Jestem szczęśliwy.

– Nie próbuj mi się podlizywać.

Oboje się uśmiechnęliśmy.

Dokończyłem piwo, ale gdy przełknąłem ostatnią kroplę, ciągle przyglądała mi się z tą samą miną.

– Musisz myśleć o córce – powiedziała. – Musisz też myśleć o Olivii.

Moja córka Annabel miała dwadzieścia sześć lat, a Olivia była jej jedenastoletnią siostrą. Olivia nie była moim biologicznym dzieckiem, ale ponieważ jej rodzice nie żyli i została jej tylko Annabel, otaczałem ją równą troską. Ostatni tydzień wakacji spędzały w Hiszpanii z jakimiś znajomymi Annabel.

– Nic mi nie jest, Craw.

– Słuchaj, nie zamierzam tu siedzieć i wałkować w kółko tego samego. Ale kiedy wszystko idzie dobrze, to jasne, że sypiasz lepiej i dobrze się czujesz. Takie jest życie. Przestajesz spać i nie możesz myśleć o niczym innym dopiero wtedy, gdy coś się spieprzy. – Zamilkła na chwilę, ponieważ kelner przyniósł właśnie sałatkę i wodę mineralną dla niej oraz kanapkę dla mnie. Kiedy znowu zostaliśmy sami, podjęła: – Wiem, co chcesz powiedzieć. „Gdy biorę jakąś sprawę, jak mogę przewidzieć, czy skończy się dobrze, czy źle?”. Fakt, nie możesz. A wiesz już o tym, kiedy poczujesz nóż na gardle. – Wzruszyła ramionami i nabiła na widelec kawałek kurczaka.

Craw nigdy nie prosiła mnie, żebym porzucił swoje zajęcie, zawsze jednak wysuwała przeciwko niemu ten sam argument: w Metropolitalnej ograniczały ją przepisy, procedury i struktura służby; w mojej pracy nie było żadnych zasad. Nikt nie mógł mnie powstrzymać – i nikt nie mógł mnie uchronić przed upadkiem w przepaść.

– Obiecaj mi tylko, że pójdziesz na tę umówioną wizytę do lekarza w piątek rano – dodała, a gdy nie odpowiedziałem, spojrzała na mnie. – Zgoda?

Skinąłem głową, ale prawdę mówiąc, w ogóle o tym nie pamiętałem.

– Bo skończysz jak Colm Healy, Raker.

To była druga rzecz, o której mi często przypominała. Healy’ego znaliśmy oboje i oboje z nim pracowaliśmy: znakomity eksgliniarz, który przez swoje złe decyzje i bolesne rany zmienił się we wrak człowieka. Dziesięć miesięcy temu zostałem zmuszony do poszukiwania Healy’ego i ta sprawa mnie przytłoczyła. Po raz pierwszy w życiu doznałem ataku paniki, straciłem przytomność, w ciągu miesiąca udało mi się przespać najwyżej kilka godzin. Odnalezienie go stało się moją obsesją, bo wydawało się, że nie miał nikogo innego prócz mnie. Ostatecznie zdołałem wyjaśnić zagadkę, ale w ciągu następnych miesięcy Craw doszła do przekonania, że ta sprawa ciągle mnie prześladuje, drażni jak swędzące miejsce na ciele i utrudnia mi trzeźwą ocenę sytuacji.

– Rozchorowałeś się przez to poszukiwanie Healy’ego – powiedziała. – Zrobiłeś dla niego wszystko, co mogłeś. Lepiej będzie nie doprowadzać się znowu do takiego stanu.

Cały czas kiwałem głową, dając jej do zrozumienia, że biorę sobie do serca to, co mówi. Tym razem jednak postanowiłem się nie odzywać z zupełnie innego powodu: Craw potrafiła czytać we mnie jak w otwartej książce – a nie chciałem, żeby przyłapała mnie na kłamstwie.

Dawno minął moment, w którym mogłem jej powiedzieć, co naprawdę odkryłem po zakończeniu poszukiwań Healy’ego. Upłynęło za dużo czasu. Za długo ją oszukiwałem. Chciałem jej wszystko wyznać, często wyobrażałem sobie tę sytuację, zastanawiając się, czy mi wybaczy, ale w końcu zawsze dochodziłem do tego samego wniosku – nie wybaczy. Wina była zbyt wielka, by mogła mi ją darować.

Tak więc nie powiedziałem nic.

A w starym domku rybackim na południowym wybrzeżu hrabstwa Devon, który zostawili mi w spadku rodzice – w pokojach, gdzie kiedyś mieszkali – toczyło się życie człowieka, którego istnienia nie odkrył nikt prócz kilku osób spotykających go codziennie w wiosce. Nazywał się teraz Bryan Kennedy. Tak brzmiało nazwisko właściciela rachunku bankowego, takie nazwisko widniało w jego prawie jazdy i paszporcie.

Ale on i ja znaliśmy prawdę.

4

Wyszedłem z Queen of Hearts i ruszyłem Marylebone Road na zachód. Zrobiło się tak gorąco, nawet w cieniu, że chociaż widziałem, jak gałęzie drzew rosnących wzdłuż chodnika porusza łagodny wiatr, to na skórze nie czułem najlżejszego podmuchu.

Po drodze zadzwoniłem do paru osób.

Pierwszą z nich był mój dawny kontakt, Ewan Tasker, którego poznałem w czasach mojej kariery dziennikarskiej. Pracował wtedy w NCIS, Krajowej Służbie Wywiadu Kryminalnego, a potem jej następczyni, czyli SOCA, Agencji do spraw Zwalczania Poważnej Przestępczości Zorganizowanej – z których wykluła się Narodowa Agencja do spraw Przestępczości, NCA – ale obecnie przeszedł już na częściową emeryturę i zajmował się konsultacjami. Nasze relacje, które początkowo były małżeństwem z rozsądku – on przekazywał mi materiały, które chciał upublicznić, ja wykorzystywałem go jako źródło informacji – z czasem przerodziły się w przyjaźń.

Odebrał po dwóch sygnałach.

– Raker! Co słychać?

– W porządku, Task. A u ciebie?

– Nieźle. Jeszcze sam chodzę do toalety.

– Zawsze to jakiś bonus. Możemy chwilę pogadać?

– Jasne. W jakie kłopoty tym razem się wpakowałeś?

Uśmiechnąłem się.

– Nie mam kłopotów. Na razie.

– Wiesz co, nie zmuszaj mnie, żebym przyszedł do ciebie i wtłoczył ci do paszczy te tabletki. Mimo że jestem stary, chyba potrafię jeszcze spuścić porządne lanie.

– Chyba masz rację – przyznałem, myśląc o wspomnianych przez niego tabletkach.

Stały w domu, wciąż w nierozpieczętowanej białej fiolce – antydepresanty, które przepisano mi na początku roku, kiedy sprawa z Healym doprowadziła mnie do kresu wytrzymałości. Jeśli chodziło o przyjaciół, takich jak Tasker, w ich przekonaniu tabletki były teraz elementem mojej codziennej diety. Ale w rzeczywistości nie połknąłem ani jednej. Nie znosiłem myśli, że nie mógłbym w pełni nad sobą panować.

Skierowałem rozmowę na inny temat.

– Słuchaj, potrzebuję raportu o zaginięciu z października zeszłego roku. Chodzi o niejaką Lyndę Korin. Lyndę przez „y”, K-O-R-I-N. Dwudziestego ósmego października zniknęła na półwyspie o nazwie Stoke Point.

– Stoke?

– Tak, z „e” na końcu. To w Somerset.

– Dobra. Przewidujemy jakieś nieprzyjemne niespodzianki?

– Mówisz o tym, czy była notowana? Nie wiem. Nie przypuszczam.

– Na wszelki wypadek sprawdzę. Masz jej datę urodzenia?

– Mam, trzynasty września pięćdziesiątego drugiego roku. Jeszcze jedna rzecz: szukam też zapisu z monitoringu. Z kamery zainstalowanej na tym Stoke Point. Interesuje mnie wideo z dnia przed zaginięciem Korin i może z następnego, jeżeli uda ci się zdobyć. W systemie na pewno będzie jakaś wzmianka na ten temat, ale nie wiem, czy nagranie jest w wersji cyfrowej, czy fizycznej. Mam nadzieję, że cyfrowej.

– Popatrzę i dam ci znać.

– Świetnie. Będę wdzięczny.

Dotarłem do stacji metra Edgware Road. Po drodze musiałem uskakiwać przed milionem turystów pstrykających sobie telefonami zdjęcia, więc zlany potem, przystanąłem na chwilę przed wejściem na stację, aby znaleźć drugi numer. To też był mój dawny kontakt z czasów pracy w gazetach, haker Spike. Znaliśmy się od lat i choć nigdy nie spotkaliśmy się osobiście, taki kontakt okazywał się przydatny. Jeśli tylko pogodziłeś się z tym, że łamał dla ciebie prawo, miałeś pod ręką wszystkie konta mailowe, bilingi z numerów stacjonarnych i komórkowych, ogólne dane dotyczące finansów i wrażliwe dane osobowe.

Kiedy Spike odebrał, przedstawiłem mu dokładnie, czego potrzebuję.

– Czyli w zasadzie wszystko, co da się znaleźć o tej Korin? – spytał.

– Bilingi, maile, finanse, cokolwiek.

– Chcesz określić granice czasowe?

Zastanawiałem się przez chwilę.

– Korin zniknęła dwudziestego ósmego października, więc może na wszelki wypadek zbierz dane z sześciu miesięcy przed jej zniknięciem i z dziesięciu miesięcy po.

– Załatwione.

– Dzięki, Spike. Jak sądzisz, ile czasu to zajmie?

– Facetowi z moimi możliwościami? – Zapadła cisza, zakłócana stukaniem długopisu o blat biurka. – Powinienem mieć coś dla ciebie jutro.

Wszedłem na stację.

5

Peron linii District na Edgware Road był zatłoczony, ale udało mi się znaleźć miejsce na ławce w samym końcu, poza zasięgiem słońca. Siedzący obok mnie facet po sześćdziesiątce mówił do siebie, a może do swoich toreb z zakupami, więc wyjąłem słuchawki i podłączyłem je do komórki. Kiedy już go zagłuszyłem, otworzyłem przeglądarkę i zacząłem sprawdzać, jak media zareagowały na zniknięcie Lyndy Korin. Nie miało to żadnego związku z moją decyzją o przyjęciu sprawy – kiedy zgodziłem się kogoś odnaleźć, już się nie wycofywałem – ale dopóki nie będę miał okazji znowu porozmawiać z Wendy Fisher, żeby wypełnić luki informacyjne, musiałem się zadowolić takim źródłem.

Okazało się jednak, że ogólnokrajowe media prawie w ogóle nie zainteresowały się sprawą, poza krótką wzmianką na stronie BBC, którą ukryto w bristolskim dziale wiadomości lokalnych. Dłuższe artykuły ukazały się w „Bristol Post” i „Western Daily Press”, ale żaden z nich nie zawierał nic więcej prócz podstawowych danych – nazwiska i wieku Korin oraz informacji, że pracowała na część etatu jako księgowa i że na Stoke Point porzuciła swój samochód, forda focusa. Żadna z gazet nawet się nie zająknęła na temat najbardziej intrygującego aspektu tego zdarzenia – że widziano ją, jak wjeżdża na parking, ale nikt nie widział, żeby go opuszczała – co prawdopodobnie miało związek z faktem, że wtedy jeszcze policja nie zdobyła zapisu z monitoringu albo była w trakcie jego analizowania, więc sama nie znała wszystkich okoliczności. Inaczej trudno byłoby zrozumieć, dlaczego zainteresowanie sprawą zniknięcia Korin tak szybko się wypaliło.

Miałem nadzieję, że w prasie lokalnej znajdę jej fotografię, by mieć jakieś wyobrażenie o tym, jak wyglądała, ale internetowe wersje artykułów zilustrowano tylko sztampowymi, archiwalnymi zdjęciami półwyspu, więc postanowiłem zajrzeć do mediów społecznościowych. Okazało się, że to też ślepy zaułek. Ponieważ jej nazwisko brzmiało nietypowo, przynajmniej w Wielkiej Brytanii, łatwo było ustalić, że nie ma strony na Facebooku, konta na Twitterze ani niczego w tym rodzaju. Liczyłem jeszcze na to, że skoro nadal pracowała dwa dni w tygodniu, zachowała profil na LinkedIn – być może ze zdjęciem i CV – ale tu też nie miałem szczęścia.

Postanowiłem wrócić do Google’a i poszerzyć pole poszukiwań. Zamiast dołączać do „Lyndy Korin” hasła „Stoke Point” i „zaginięcie”, wpisałem tylko jej imię i nazwisko, po czym wcisnąłem ENTER. Oznaczało to, że wyświetli się długa lista stron, gdzie pojawiają się kobiety, które nazywają się tak samo, ale nie miało to znaczenia.

Pierwszy wynik dotyczył lekarki z Tampy, drugi psychiatry z Cleveland, a trzeci dyrektorki firmy z Monachium prowadzącej szkolenia dla przedsiębiorstw.

Mój wzrok przykuł czwarty wynik.

Lynda Korin – IMDb

www.imdb.com/name/lk0091251

Lynda Korin, aktorka: Ursula z SS. Lynda Korin urodziła się 13 września 1952 roku w Lakeville w stanie Minnesota. Najbardziej znana jest z…

To ona.

Zgadzały się data i miejsce urodzenia.

Nie bardzo rozumiejąc, kliknąłem na link i otworzyłem profil w serwisie IMDb. Po lewej stronie zamiast profesjonalnego zdjęcia był tylko fragment plakatu reklamującego film pod tytułem Dom na cmentarzu. U dołu zobaczyłem wydrukowane drobnymi czarnymi literami jej nazwisko; ona z krzykiem na ustach biegła w stronę kamery, a w tle majaczył monstrualny cień chwiejącego się nad nią jakiegoś stwora. Była to jej jedyna fotografia na stronie. Nigdy nie słyszałem o tym filmie, nie słyszałem zresztą o żadnym z dzieł wymienionych w jej filmografii, ale ujrzawszy ją na plakacie, osłupiałem. Wyglądała olśniewająco: miała jasną cerę, blond włosy i niebieskie oczy.

Po chwili na peron ze zgrzytem wtoczyła się kolejka. Zaczekałem, aż otworzą się drzwi, wsiadłem i szybko wróciłem do biografii Korin.

Lynda Korin jest aktorką i byłą modelką, znaną przede wszystkim z tytułowej roli w kultowym obrazie z nurtu nazi exploitation Ursula z SS (1977) oraz jego kontynuacji Ursula: Jej Wysokość Kommandant (1978) i Ursula: Rzeźniczka z El Grande (1978). Zyskała rozgłos, wychodząc za mąż za reżysera Roberta Hosterlitza, poznanego w Madrycie na planie pierwszej Ursuli, którą nakręcił pod pseudonimem Bob Hozer. Wystąpiła we wszystkich jedenastu filmach, które Hosterlitz nakręcił w Hiszpanii w latach 1979–1984. Kiedy zakończył swoją karierę, oboje przeprowadzili się do hrabstwa Somerset w Wielkiej Brytanii, gdzie Korin porzuciła aktorstwo i zmieniła zawód, zostając księgową.

Poczułem się oszołomiony – nie tylko odkryciem, że Korin była aktorką i grała w niskobudżetowych horrorach. Przez całą wczesną młodość chodziłem do starego kina w stylu art déco niedaleko domu rodziców na wybrzeżu południowego Devonu; filmy stały się moją obsesją, dzięki nim mogłem uciec przed nudą życia w wiosce z jedną ulicą, przed rutyną zajęć na farmie i samotnością jedynaka. Raz na dwa miesiące w kinie wyświetlano filmy noir, a ten, który zapamiętałem najlepiej, nosił tytuł Oczy nocy. Znakomity, piękny i niepokojący film noir, być może jeden z najlepszych w historii, który po premierze w 1953 roku zdobył siedem Oscarów. Jego reżyserem i scenarzystą był człowiek, którego poślubiła Lynda Korin, Robert Hosterlitz.

Potem jednak los przestał się do niego uśmiechać. Jego kariera nagle się załamała. Przed śmiercią Derryn, mojej żony, zanim zamknęli MOMI, Muzeum Ruchomego Obrazu na południowym brzegu Tamizy, obejrzeliśmy tam wystawę poświęconą kinu noir i wysłuchaliśmy prelekcji o Oczach nocy i samym Robercie Hosterlitzu, z której dowiedzieliśmy się, dlaczego jego życie przewróciło się do góry nogami. Wpadł w takie tarapaty, że ostatecznie na zawsze opuścił Amerykę.

Pociąg ruszył i zanim straciłem zasięg w czeluściach tuneli metra, szybko stuknąłem palcem w link Hosterlitza w biografii Korin, by wypełnić luki w pamięci.

Robert Hosterlitz urodził się w Dreźnie 15 lutego 1925 roku, ale w 1933 roku wyemigrował z rodziną (jego ojcem był niemiecki aktor Hans Hosterlitz) do Los Angeles. Zadebiutował jako reżyser i scenarzysta w wieku zaledwie 24 lat filmem Moje nikczemne serce (1949), który nieoczekiwanie odniósł sukces kasowy, ale dopiero jego czwarte dzieło miało mu nadać status supergwiazdy: film Oczy nocy (1953) zdobył siedem Oscarów, w tym nagrodę za najlepszy film, najlepszą reżyserię (dwudziestoośmioletni Hosterlitz został tym samym najmłodszym w historii laureatem tej nagrody) oraz za najlepszy scenariusz. Jednakże w roku 1954, kiedy został wezwany do stawienia się w Kongresie przed Komisją do spraw Działalności Antyamerykańskiej i oskarżony o przynależność do Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych, postanowił uciec z Ameryki. Pewne nadzieje na odrodzenie jego kariery wiązano z jego głośnym powrotem do Hollywood i premierą westernu Duch Wielkich Równin (1967), jednak film okazał się komercyjną katastrofą Paramount i zebrał cięgi od krytyków. Po tej klęsce Hosterlitz już nigdy nie doszedł do siebie. Krążyły pogłoski o jego problemach z alkoholem i narkotykami, od których uzależnił się na przełomie lat 60. i 70. Kłopoty finansowe zmusiły go do podjęcia pracy nad filmami grozy klasy B, które kręcił przez ostatnią dekadę życia w Madrycie, dla producenta kina grindhouse’owego Pedra Silvy. Zmarł w 1988 roku.

Wendy Fisher w ogóle o tym nie wspominała – ale właściwie po co miałaby to robić? Od śmierci Hosterlitza minęło dwadzieścia siedem lat, co oznaczało, że Korin od ponad ćwierćwiecza była wdową, skąd płynął z kolei wniosek, że to małżeństwo nie ma związku z jej zaginięciem. W każdym razie najprawdopodobniej nie ma związku. Rzeczywiście, trudno zrozumieć, co mogłoby łączyć te dwie rzeczy. Korin była sześćdziesięciodwuletnią księgową, mieszkała u stóp wzgórz Mendip i od tamtego życia i tamtego męża dzieliło ją ponad dwadzieścia pięć lat.

Zamierzałem porozmawiać z Wendy przez Skype’a, więc będę mógł ją wypytać o małżeństwo Korin. Miałem też nadzieję, że kiedy dotrę do domu, znajdę w skrzynce mailowej wysłane przez nią materiały, które dostała od detektywa White’a. Mówiła o zdjęciach i dokumentach, z których każdy może być dobrym punktem wyjścia, zanim Tasker i Spike coś dla mnie znajdą.

Kiedy o tym wszystkim myślałem, o Robercie Hosterlitzu i echach przeszłości, wróciłem wzrokiem do zdjęcia Lyndy Korin, o której zapomnieli kinomani i policja.

Ale nie zapomniała o niej siostra.

6

Po powrocie do Ealing otworzyłem okna, próbując poruszyć trochę powietrze w domu, po czym wysłałem do Wendy wiadomość, aby umówić się z nią na rozmowę wideo. Czekając na odpowiedź, wziąłem prysznic i przebrałem się, a potem wyniosłem laptop na tylny taras, żeby dalej budować portret Lyndy Korin. Wendy odpisała po kilku minutach, że wysłała mi mailem wszystko, co udało jej się zdobyć, i potwierdziła, że będzie na Skypie o ósmej wieczorem.

Natychmiast otworzyłem skrzynkę odbiorczą.

Okazało się, że wszystko, co udało się jej zdobyć, to głównie sporo zdjęć Stoke Point. Obok tych, które sama wyszukała w internecie, znalazły się przysłane jej przez White’a fotografie, jakie zrobił, gdy pojechał tam jedenastego listopada. Już na pierwszy rzut oka było jasne, że policjant starannie redagował swoje wiadomości do Wendy, w odpowiednich proporcjach mieszając w nich przekazywane w dobrej wierze słowa otuchy, drugorzędne informacje ze śledztwa oraz wykręty, które były zwykłą grą na zwłokę.

Postanowiłem na razie nie zajmować się materiałami o Stoke Point, bo miałem zamiar pojechać tam rano i sam wszystko zobaczyć, ale gdy odłożyłem je na bok, zaraz się przekonałem, jak niewiele zostało.

Ostatecznie moją uwagę zwrócił tylko jeden mail. Znalazłem w nim zdjęcie Lyndy Korin i Roberta Hosterlitza. „To mąż Lyn, Bob – napisała Wendy. – Umarł w 1988 roku”. Była to zeskanowana z obu stron fotografia z polaroidu, z odręczną notatką na odwrocie: „Madryt 1983, Bob i Lyn, zdjęcie: Ronnie M.”. Pospiesznie przejrzałem resztę maili, szukając jakiegoś „Ronniego M.”, ale nie udało mi się znaleźć nikogo takiego. „Madryt 1983” miało jednak sens; zgodnie z tym, co wcześniej czytałem o Korin i Hosterlitzu, w tym roku Korin nadal pracowała z mężem w Hiszpanii, występując w niskobudżetowych horrorach.

Przyjrzałem się zdjęciu.

Siedzieli obok siebie na tle wypłowiałej od słońca, bielonej ściany. Pięćdziesięcioośmioletni wówczas Hosterlitz miał rozwichrzone siwe włosy, był drobny i chudy, T-shirt w paski ściśle przylegał do jego kościstej sylwetki. Jedną ręką obejmował Korin i uśmiechał się, marszcząc opaloną twarz w blasku dnia. Jego podbródek i dolną szczękę pokrywała gęsta szczecina zarostu, co dodawało mu lat, i kiedy na niego patrzyłem, trudno mi było zobaczyć w nim osobę, którą znał świat i którą zapamiętałem. Nie wyglądał jak reżyser filmu, który zdobył siedem Oscarów; wyglądał jak duch tamtego człowieka, jak jego imitacja. Gdy przed laty byłem na wystawie w MOMI, historyk filmu, który wygłaszał prelekcję, pokazywał nam zdjęcia Hosterlitza z początku lat pięćdziesiątych – w młodszej, bardziej postawnej i zaokrąglonej wersji, z wypomadowanymi włosami, dzierżącego złotą statuetkę, w drogich garniturach, które z trudem dopinały mu się na brzuchu. Na zdjęciu z Madrytu nie było już śladu po tamtym Robercie Hosterlitzu. Został zdegradowany do roli reżysera takich obrazów jak Maniak z siekierą i Dzikusy znad Amazonki.

Co innego Lynda Korin. Była młodsza od Hosterlitza o prawie trzydzieści lat, miała mleczną cerę, oczy jak przejrzyście błękitne jeziora, a blond fryzura – modna w latach osiemdziesiątych ondulacja – podkreślała jej wysokie kości policzkowe. Jej wysoki wzrost wyraźnie rzucał się w oczy, mimo że siedziała, skrzyżowawszy przed sobą długie nogi, i chociaż jej wydatny biust, który ciasno opinała koszulka bez rękawów, wydawał się zupełnie nie pasować do smukłej sylwetki, w niczym nie burzył ogólnego wrażenia. Nie byłem pewien, czego się spodziewałem, zanim ujrzałem ją na plakacie w IMDb, ale raczej nie tego, co zobaczyłem wtedy i co po raz drugi zobaczyłem teraz. Była uderzająco piękna, stanowiła zupełne przeciwieństwo mężczyzny, za którego wyszła – ale próbowała jakby zamaskować swoją urodę, wtulając się w Hosterlitza i pozwalając, by obejmował ją opiekuńczym gestem. Miała w sobie jakąś nieśmiałość, skromność i powściągliwość, jej oczy przesłaniał cień, a uśmiech był ledwie uniesieniem kącika ust.

Czegoś tu nie rozumiałem.

Była kiedyś aktorką i modelką, na pewno czuła się swobodnie przed kamerą i obiektywem aparatu, a sądząc po gatunku filmów, w jakich występowała, nie miała też oporów przed rozbieraniem się na planie. Tak więc, patrząc na jej fotografię, na ten portret z minionego życia, myślałem o Lyndzie Korin. Zastanawiałem się, co ją skłoniło, żeby dwudziestego ósmego października przyjechać nad brzeg morza; dlaczego później już nikt jej nie widział; czy pojechała tam z własnej woli, czy ze strachu. Zastanawiałem się, czy kobieta z zeskanowanej fotografii, uwieczniona na żółknącym polaroidowym zdjęciu, skrywa jakąś historię.

Być może świat ją pozna, jeżeli ta kobieta jeszcze żyje.

A jeżeli nie, historia zostanie pogrzebana na zawsze.

* * *

Tuż po siódmej zadzwonił Ewan Tasker.

– Będzie krótko – oznajmił, kiedy odebrałem. – Wysłałem ci już raport z zaginięcia Lyndy Korin, ale zapis monitoringu to trudniejsza sprawa. Rozejrzałem się trochę i jest jakieś wideo w spisie dowodów w Bath, ale to płyta DVD. Najwidoczniej na Stoke Point korzystają ze starej techniki, więc wersji cyfrowej nie ma, czyli monitoring na parkingu nie zapisuje obrazu w czasie rzeczywistym na jakimś serwerze. Możesz zdobyć to nagranie, jeżeli znasz kogoś z policji w Bath… chyba że chcesz się włamać. Ten ktoś mógłby skopiować wideo i przesłać ci plik. Albo po prostu wsadzić płytę do koperty i wysłać ci pocztą. Masz tam kogoś znajomego?

– Na razie nie.

– Może pora, byś dopuścił do głosu swoją ujmującą osobowość?

Parsknąłem śmiechem.

– W porządku, stary. Dzięki.

Rozłączyłem się, wróciłem do skrzynki odbiorczej i znalazłem wiadomości od Taska. W załączniku była cyfrowa wersja raportu o zaginięciu Korin.

Na samym początku zobaczyłem jej aktualne zdjęcie. Wyglądała zjawiskowo – wydawało się wręcz nieprawdopodobne, że ma sześćdziesiąt dwa lata. Wprawdzie w kącikach oczu widać było zmarszczki, a czas przyprószył siwizną przedziałek w jej blond włosach i skronie, jednak wyrazista, intrygująca twarz ujmowała jej jakieś dziesięć lat. Mimo to moją uwagę przykuła nie kobieta, ale samo zdjęcie. Choć zrobiono je w salonie, prawdopodobnie w jej domu – Korin siedziała na poręczy kanapy – sprawiało wrażenie profesjonalnego. Oświetlenie było zbyt idealne, podobnie jak fryzura i makijaż, a jej poza nie wyglądała naturalnie. Odnotowałem to w pamięci, zastanawiając się, skąd wzięli tę fotografię, po czym zająłem się dokumentem.

Pierwsza część raportu potwierdzała wiele faktów, które już znałem, poczynając od zgłoszenia przez Wendy zaginięcia siostry w niedzielę drugiego listopada. Wendy była o pięć lat młodsza od Lyndy i nadal mieszkała z mężem w Lakeville, na południowych peryferiach Minneapolis, gdzie w 1952 roku urodziła się Lynda i gdzie później się wychowywała.

Wendy zadzwoniła na policję Avon i Somerset w Bath, kiedy przez pięć dni nie miała żadnych wiadomości od siostry, która nie odpowiadała na SMS-y ani maile. Czas się zgadzał: pięć dni wcześniej, we wtorek dwudziestego ósmego października, kamera zarejestrowała samochód Korin wjeżdżający na Stoke Point. Według raportu, Wendy nazwała tę ciszę „niepokojącą”, ponieważ „kontaktowałyśmy się z Lyn codziennie, po kilka razy”.

Policja w Bath nie kwapiła się do działania. Wendy powiedziała, że sprawdziła w internecie posterunki policji położone najbliżej wschodniego krańca wzgórz Mendip, gdzie mieszkała Korin, i tak się złożyło, że najpierw zadzwoniła do Bath. Na początku rozmawiała z posterunkowym Stewartem Wolstenholme’em.

Potem następował jednak dziewięciodniowy przeskok.

Następną czynność w tej sprawie wykonano we wtorek jedenastego listopada – nazajutrz po znalezieniu samochodu Korin na Stoke Point. Oznaczało to, że nawet jeśli drugiego listopada Wolstenholme zapewnił Wendy Fisher, że zbada sytuację, nie zrobił nic. Sprawa trafiła na biurko Raymonda White’a, detektywa z wydziału śledczego, i coś się zaczęło dziać dopiero wtedy, gdy pracownik National Trust, organizacji ochrony zabytków i przyrody, który trzy razy w tygodniu kontrolował parking na półwyspie, zgłosił, że samochód Korin prawdopodobnie został porzucony. White szybko przystąpił do rutynowych działań: zadzwonił do Wendy, aby ją zawiadomić o znalezieniu samochodu siostry; zadał jej przez telefon kilka bardziej szczegółowych pytań; zorganizował pobranie próbki DNA Korin z jej szczoteczki do zębów i przesłał próbkę do wydziału osób zaginionych, by sprawdzono tam, czy odpowiada ona DNA któregoś z niezidentyfikowanych ciał figurujących w kartotece. Wynik był negatywny.

White zbadał też sytuację finansową i stan zdrowia Korin, jednak ani na jej koncie bankowym, ani w dokumentacji medycznej nie kryły się żadne niespodzianki: miała stały dochód z prowadzenia księgowości, czym zajmowała się dwa dni w tygodniu; pobierała emeryturę w wysokości piętnastu tysięcy funtów rocznie, a kontrolne badania lekarskie, którym poddała się kilka miesięcy przed zaginięciem, wykazały, że w wieku sześćdziesięciu dwóch lat cieszy się doskonałym zdrowiem.

Przeszedłem do dalszej części i znowu zwróciłem uwagę na szczegóły dotyczące znalezienia samochodu Korin; ford focus był zamknięty, torebka i telefon tkwiły w schowku, a klucze – do auta i do domu – odkryto w pobliskich zaroślach. To mi nie dawało spokoju i najwyraźniej uwierało też White’a. Zanotował w raporcie: „Dlaczego wyrzuciła klucze? Dlaczego nie zostawiła ich w środku ani nie wzięła ze sobą?”. Znów przyszło mi na myśl, że to nie Korin, ale ktoś inny je wyrzucił, a potem przyjrzałem się zrobionym na miejscu zdjęciom kluczy. Leżały w niedużym zagajniku, pod pniem drzewa. Wszystkie drzewa były zdewastowane – wydrapano na nich jakieś graffiti.

Przeglądając papiery White’a, znalazłem potwierdzenie, że udało mu się zabezpieczyć nagranie z monitoringu z dwudziestego ósmego października, a także nagranie z następnego dnia, by wykluczyć możliwość, że Korin z jakiegoś powodu spędziła noc na Stoke Point i nazajutrz próbowała opuścić półwysep. Na podstawie numerów rejestracyjnych aut, które pojawiły się na parkingu dwudziestego ósmego października, starał się namierzyć potencjalnych świadków, rozmawiał z właścicielami pojazdów, pytając ich, czy widzieli Korin na półwyspie w dniu jej zaginięcia. Tak się szczęśliwie złożyło, że wszyscy kierowcy często odwiedzali Stoke Point, więc znali to miejsce i mogliby zauważyć coś dziwnego. Ale ze względu na częstotliwość swoich wizyt trudno im było dokładnie przypomnieć sobie właśnie ten dzień. Choć wszyscy przesłuchiwani pamiętali, że przyjechali na Stoke Point mniej więcej w tym czasie, gdy Korin zaginęła, niewielu potrafiło powiedzieć coś więcej, a pewien mężczyzna po osiemdziesiątce zaklinał się, że dwudziestego ósmego w ogóle go tam nie było, mimo że uchwyciła go kamera.

Na razie, zamiast obejrzeć oryginalne wideo z tamtego dnia, musiałem się zadowolić wydrukami z sześciu sekund, w ciągu których kamera zarejestrowała Korin. Była to seria wypranych z kolorów kadrów z zapisu jedynej kamery na Stoke Point: ukazywały widoczną w fordzie focusie Lyndę Korin w różnych fazach wjazdu na półwysep. Ostatnia stop-klatka przedstawiała tył samochodu znikający za główną bramą.

W dalszej części raportu trafiłem na zapis rozmowy telefonicznej, którą White przeprowadził z Wendy. Była długa i pełna szczegółów, ale choć Wendy udzielała jasnych i zwięzłych odpowiedzi, nie dało się ukryć faktu, że ta rozmowa nie rzucała nowego światła na sprawę. Moją uwagę zwrócił tylko jeden fragment, i to głównie dlatego, że interesował mnie reżyser Robert Hosterlitz.

WHITE: Lynda była mężatką, zgadza się?

FISHER: Tak. Wyszła za Roberta. Boba. Umarł w osiemdziesiątym ósmym.

WHITE: Co robił?

FISHER: Był reżyserem filmowym. Ale niezbyt sławnym. W każdym razie na pewno nie pod koniec życia.

WHITE: Mówimy o, hm… Robercie Hosterlitzu, prawda?

FISHER: Tak.

WHITE: Czy jakieś zdarzenie z jego życia mogłoby się zemścić na Lyndzie? Zdaję sobie sprawę, że jej mąż nie żyje od wielu lat.

FISHER: Nie wiem, co by to mogło być. Byli szczęśliwi. Przynajmniej tak sądzę z tego, co zdążyłam zobaczyć.

WHITE: To znaczy?

FISHER: Po prostu… Rozumie pan, mieszkali w Europie. Lyn przylatywała zobaczyć się z nami raz, dwa razy do roku, bo kupowała tylko jeden bilet, a gdybym ja wybrała się do niej z mężem i dwójką dzieci, kosztowałoby to nas cztery razy więcej. W tamtych czasach nie było nas na to stać.

WHITE: Chce pani przez to powiedzieć, że prawie nie znała pani Roberta?

FISHER: Lyn przeniosła się do Europy w siedemdziesiątym pierwszym, żeby pracować jako modelka, wyszła za Roberta w siedemdziesiątym ósmym, po zaledwie półrocznej znajomości, a w osiemdziesiątym ósmym Robert umarł. Za rzadko się z nim widywaliśmy, żeby go dobrze poznać. W osiemdziesiątym drugim pojechaliśmy do Europy, oni przylecieli do nas latem siedemdziesiątego dziewiątego, a potem na Boże Narodzenie w osiemdziesiątym czwartym, chociaż wtedy spędzał z nami niewiele czasu.

WHITE: Spotkała go pani tylko trzy razy?

FISHER: Tak. Mam jednak wrażenie, że go znałam, bo kiedy Lyn za niego wyszła, dużo o nim czytałam, o tym, jak zdobył te wszystkie Oscary w latach pięćdziesiątych. Ale tak naprawdę nic o nim nie wiedziałam.

Z powrotem skupiłem się na Lyndzie Korin.

Jej poszukiwanie komplikował fakt, że najwyraźniej prowadziła dość samotnicze życie, więc miała niewielu bliskich znajomych, czyli mniej osób zauważyło jej nieobecność. Po przeszukaniu jej domu, które nie przyniosło żadnych rezultatów, White postanowił chodzić od drzwi do drzwi w jej wiosce i okolicznych miejscowościach.

Odwracając stronę, zobaczyłem, że dołączył do raportu zdjęcia wnętrza jej domu, ale trudno się było zorientować, czy coś jest nie tak – na pierwszy rzut oka wszystko grało, w pokojach panował wzorowy porządek. I rzeczywiście White nie odnotował nic, co by wskazywało, że znalazł w domu coś niepokojącego, dlatego też podjął decyzję, aby chodzić od drzwi do drzwi. Kiedy wypytał mieszkańców wiosek, zwrócił się do zleceniodawców, którym Korin prowadziła księgowość. Przesłuchał nawet kobiety w klubie książki, gdzie chodziła w każdy czwartek rano.

Stamtąd też odszedł z kwitkiem.

W głębi raportu znalazłem jej bilingi telefoniczne i wydruki z mailowej skrzynki odbiorczej. Ze względu na niezbyt bujne życie towarzyskie, na liście połączeń z numeru stacjonarnego i komórkowego nie było żadnych rewelacji. White zadał sobie trud, by ustalić nazwisko właściciela każdego numeru z tych bilingów, obejmujących trzy miesiące – od dwudziestego ósmego lipca do dwudziestego ósmego października – i sporządził listę osób, z którymi kontaktowała się Korin albo które kontaktowały się z nią. Problem polegał nie tyle na niedostatecznej staranności White’a, ile raczej na prawie zupełnym braku aktywności telefonicznej Korin, co dotyczyło też komunikacji mailowej. Musiałem liczyć na to, że coś więcej przyniosą mi bardziej rozległe poszukiwania Spike’a – które miały sięgać sześciu miesięcy wstecz zamiast trzech.

Osobą, której brak w bilingach najbardziej rzucał się w oczy, była siostra Korin, a to dlatego, że kontaktowały się za pośrednictwem WhatsAppa. White uzyskał dostęp do telefonu Wendy i wyeksportował historię ich rozmów, ale wymieniały się zwyczajnymi wiadomościami: co porabiają dzieci Wendy – oboje przekroczyli trzydziestkę, jedno było samotne, drugie miało rodzinę i własne dzieci – albo jakie owoce Wendy wyhodowała w ogrodzie; Korin pisała o książkach, które czytała, o swojej pracy, zajęciach z jogi. Dopiero pod koniec coś przyciągnęło mój wzrok. Ostatnia wiadomość, którą Korin wysłała do siostry.

Bardzo Cię kocham, Wendy. Zawsze byłaś najlepszą siostrą, jaką można sobie wyobrazić. x

Ponieważ następnego dnia pojechała na Stoke Point i zniknęła z powierzchni ziemi, te słowa zabrzmiały szczególnie proroczo. Z wielu powodów należało przypuszczać, że nie popełniła samobójstwa – przede wszystkim dlatego, że nie znaleziono ciała – ale z równie wielu powodów można było przypuszczać, że nie żyje: od dziesięciu miesięcy, czyli od dnia zaginięcia, nie korzystała z komórki, w samochodzie zostawiła torebkę i karty kredytowe, a z wyciągów jej kont, które White załączył do raportu, wynikało, że nie próbowała wypłacić żadnych pieniędzy ani nie składała wniosku o nowe karty. Poza tym przestała się odzywać do siostry, osoby, z którą utrzymywała stały kontakt przez cały czas, odkąd zamieszkała w Europie.

Odchyliłem się na krześle, spoglądając na ogród. Przez ptasi śpiew i szum dobiegający z ulicy przebijał daleki łomot muzyki. Ale większość dźwięków prawie do mnie nie docierała. Starałem się zrozumieć coś z tego, co przed chwilą przeczytałem: oto kobieta bez żadnego wyraźnego uzasadnienia pojechała do malowniczego nadmorskiego zakątka, zostawiła w samochodzie torebkę i telefon, wrzuciła klucze w pobliskie zarośla – a potem rozpłynęła się w powietrzu.

Bez kamer, bez świadków.

Nie zostawiając po sobie żadnych śladów.

7

Rozmowa wideo z Wendy Fisher zaczęła się tuż po ósmej.

Po raz pierwszy zobaczyłem tę kobietę i przyglądając się jej, natychmiast dostrzegłem podobieństwo do siostry. Miały takie same kości policzkowe, takie same oczy, taki sam wykrój ust. Poza tym jednak zauważyłem wyraźne różnice. Nie tylko to, że Wendy była brunetką i nosiła krótką fryzurę, z boków i przy uszach stylizowaną nieco na chłopięcą, oraz że miała nadwagę, o czym świadczyły pulchne ramiona w rękawach zapinanego swetra i brzuch pod za dużym T-shirtem, układający się w fałdy jak kurtyna. Nie chodziło też o trochę staromodne okulary, chociaż to wszystko dopełniało ogólnego wrażenia. Chodziło głównie o jej zachowanie, o malujące się na twarzy przygnębienie, o piętno, jakie wycisnęły na niej wiek, troski i smutek, wyraźnie widoczne nawet na rwanym i rozpadającym się na piksele obrazie. Może i była pięć lat młodsza od Lyndy, ale trudno w to było uwierzyć.

Siedziała w salonie, na tle zdjęć ustawionych na kominku; połowę jej twarzy rozjaśniało dzienne światło wpadające przez niewidoczne na ekranie okno. Od razu z góry mnie przeprosiła, że może nawalić łącze, z którym podobno od dwóch miesięcy były kłopoty, ale odparłem, żeby się tym nie przejmowała, i delikatnie zmieniłem temat, pytając ją o kilka tygodni poprzedzających zaginięcie siostry.

– Czy w ciągu ostatnich tygodni przed jej zniknięciem nie zauważyłaś niczego nietypowego w wiadomościach od Lyndy? Udało mi się zdobyć raport ze śledztwa w sprawie zaginięcia i sam przejrzałem te wiadomości, ale może w tym, co pisała, wyczułaś, że coś ją niepokoi?

– Nie – odpowiedziała. – Naprawdę nie. Uwierz mi, nikt nie wracał do naszych rozmów tyle razy co ja. Przez pierwszy miesiąc ślęczałam nad każdą wiadomością, próbując znaleźć jakieś ukryte znaczenie.

Zajrzałem do swoich wcześniejszych notatek.

– Ostatnia wiadomość, którą przysłała ci Lynda, brzmiała: „Bardzo cię kocham, Wendy. Zawsze byłaś najlepszą siostrą, jaką można sobie wyobrazić”. Napisała to dzień przed zaginięciem.

– Wiem, co chcesz powiedzieć.

– To brzmi jak pożegnanie.

– Zgadza się. – Wendy umilkła na chwilę, a w głośniku rozległ się szum, gdy westchnęła prosto w mikrofon. – Nie wiem – powiedziała w końcu bezbarwnym, trochę przygnębionym głosem. – Kiedy myślę o tym z perspektywy czasu, to chyba rzeczywiście było pożegnanie. Może powinnam się zorientować od razu, jak to przeczytałam, ale wtedy w ogóle nie przyszło mi to do głowy.

– Co to znaczy „powinnam się zorientować od razu”?

– Nie wiem – powtórzyła. – Chodzi mi o to, że Lyn nigdy nie była mistrzynią w okazywaniu uczuć. Podobnie jak nasza mama. Mama wychowała się na równinach Dakoty Północnej, przez całą zimę marzła na kość, musiała polować, żeby zdobyć jedzenie, musiała sikać do dziury w ziemi. Była czuła na swój sposób, ale surowa. Inaczej niż tato. Ja bardziej go przypominałam. Lyn i ja naprawdę się kochałyśmy, jednak wyrażałyśmy to w różny sposób. Ja ciągle jej mówiłam, że ją kocham i bardzo za nią tęsknię; ona mówiła, że książka, którą właśnie czyta, nasunęła jej myśli o naszym domu. Tak właśnie wyrażała swoje uczucia… takimi trochę abstrakcyjnymi uwagami, które rzucała mimochodem. Nie zrozum mnie źle, nie była oschła, absolutnie nie; najczęściej była duszą towarzystwa, ale po prostu bardzo rzadko się zdarzało, żeby przestawała się pilnować, nawet przy mnie. Kiedy czuła, że ktoś nakłania ją do czegoś wbrew jej woli, zamykała się w sobie.

Płynął stąd wniosek, że Korin była sympatyczną i towarzyską osobą, dobrze się czuła wśród ludzi i była szczera wobec siostry – i pewnie nie tylko wobec niej – ale wyłącznie w sprawach, w których chciała być szczera. Nie było w tym nic nietypowego: wielu ludzi tak się zachowuje, zwłaszcza ci zaginieni, bo kiedy ślad po nich przepada, razem z nimi giną tajemnice, których nikt nie zna.

– Co pomyślałaś sobie, kiedy dostałaś tę wiadomość? – spytałem.

– Zdziwiłam się i wzruszyłam. Mówisz, że masz wszystkie nasze wiadomości, więc sam możesz zobaczyć. Niewiele takich wysyłała. O to mi chodziło, kiedy mówiłam, że powinnam zorientować się od razu. W tej samej sekundzie, kiedy to dostałam, powinnam pomyśleć: Dziwna rzecz, nigdy nie przysyła mi takich wiadomości. Ale nic takiego nie przyszło mi na myśl. Przeczytałam, ucieszyłam się i tyle.

– Twoim zdaniem Lynda miała wielu przyjaciół?

Obraz na moment rozmył się w piksele.

– Oczywiście, że miała przyjaciół, całe mnóstwo. Ale prawdziwych przyjaciół, którym mogłaby się zwierzać? Wątpię, czy wielu miała ich w Anglii. Dziwne, ale chyba wolała taką sytuację.

– Dlaczego?

– Lyn nie potrzebowała tego. Zawsze dobrze jej było samej ze sobą. Nie musiała mieć tłumu ludzi, żeby się lepiej poczuć. Nie była jednak typem samotniczki. Chodziła na kolacje ze znajomymi; kiedy rozmawiałyśmy przez Skype’a albo WhatsAppa, opowiadała mi o swoim klubie książki, o zajęciach jogi… bywała w wielu miejscach. Wyglądało na to, że prowadzi aktywne życie towarzyskie i zna masę ludzi, ale zdziwiłabym się, gdyby ktoś z nich znał ją naprawdę.

Pomyślałem o tym raporcie, o dowodach na brak bliskich przyjaźni, brak ludzi, z którymi dzieliłaby życie. Może rzeczywiście wynikało to z jej charakteru, z potrzeby ukrywania się za podwójną gardą – ale niewykluczone, że było to bardziej świadome zachowanie, że działała z premedytacją. Może nie odsłaniała się przed ludźmi nie dlatego, że nie potrafiła, ale dlatego, że miała swoje powody.

Zmieniłem taktykę.

– Wspominałaś, że siostra jest księgową?

– Tak.

– Ale to jej drugi… a właściwe trzeci zawód, prawda? Dziś po południu dowiedziałem się, że wcześniej pracowała jako modelka… i jako aktorka.

– Och, oczywiście. Ale to było wieki temu.

– W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych?

– Dokładnie w siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych. W siedemdziesiątym pierwszym wyjechała do Europy, bo zaproponowano jej pracę modelki, i już tam została. Później zaczęła występować w filmach, ale mało znanych. To były… – Urwała i lekko się skrzywiła, szukając słowa, które w najbardziej delikatny sposób opisywałoby dzieła z udziałem jej siostry. – To było niskobudżetowe kino. Tak naprawdę horrory. Właśnie tam poznała Boba, swojego męża. Reżyserował te filmy.

– Czyli Roberta Hosterlitza?

– Zgadza się. Słyszałeś o nim?

– Owszem. Po ślubie nie przyjęła jego nazwiska?

– Nie. Korin to nasze rodowe nazwisko. Pod takim zrobiła karierę modelki, więc prościej było je zachować. W każdym razie, jak powiedziałam, Bob był reżyserem. W latach pięćdziesiątych zdobył kilka Oscarów. Był w tamtych czasach sławą, ale kiedy go poznaliśmy… – Znowu umilkła i uśmiechnęła się ze smutkiem. – Wtedy… już nie był.

– Widziałaś jakieś filmy Lyndy?

– Może jeden czy dwa. Raczej nie były w moim guście. Kibicowałam jej, bo to moja siostra, ale niekoniecznie podobało mi się to, co robiła… rozbierała się przed kamerą, udawała, że uprawia seks, tego rodzaju rzeczy.

Znowu zajrzałem do notatek.

– Czy po śmierci Roberta Lynda związała się z kimś innym?

Wendy pokręciła głową.

– Nie.

– Z nikim?

– W każdym razie nic o tym nie wiem.

– Powiedziałaby ci, gdyby z kimś była?

– Przypuszczam, że tak. Dlaczego miałaby to ukrywać?

Wzruszyłem ramionami.

– Mogłaby się obawiać, że jej za to nie pochwalisz.

Uśmiechnęła się.

– Lynda to duża dziewczynka. Miło byłoby pomyśleć, że mam na nią taki wpływ, ale tak naprawdę jest ode mnie starsza i samodzielniejsza. Nie sądzę, że nie zrobiłaby czegoś tylko dlatego, że mogłoby mi się to nie spodobać.

– Czyli, o ile ci wiadomo, od osiemdziesiątego ósmego roku jest sama?

– O ile mi wiadomo. Może parę razy poszła na randkę, ale z nikim nie związała się na stałe.

Skinąłem głową.

– No dobrze. Jak myślisz, dlaczego postanowiła zostać w Wielkiej Brytanii?

– To znaczy?

– Jesteś jej jedyną krewną, ona pochodzi ze Stanów i sama powiedziałaś, że nie ma tu bliskich przyjaciół, co potwierdza się we wszystkich informacjach, jakie udało mi się zdobyć. Dlaczego więc nie wróciła do Stanów i do ciebie?

– Spodobało jej się w Anglii.

– Sądzisz, że to był jedyny powód?

– Widziałeś jej dom?

– Nie, jeszcze nie.