Okruchy pamięci - Tim Weaver - ebook + książka

Okruchy pamięci ebook

Tim Weaver

4,2

Opis

POWIEŚĆ Z DAVIDEM RAKEREM, SPECJALISTĄ OD POSZUKIWANIA OSÓB ZAGINIONYCH. David Raker wkracza do akcji wtedy, gdy nikt inny nie może już pomóc ludziom, których bliscy zapadli się pod ziemię. Tym razem jednak zwraca się do niego sam zaginiony i prosi, by pomógł mu odnaleźć… siebie. I nie chodzi tu o pomoc psychologiczną. Dziesięć miesięcy wcześniej Richard Kite – jeśli to w ogóle jego prawdziwe nazwisko – zostaje wyłowiony z morza na wybrzeżu Anglii, pobity i ledwie żywy. Nie pamięta, kim jest ani skąd pochodzi. Policja próbuje to ustalić, lecz bezskutecznie. W prasie ukazują się artykuły i ogłoszenia z prośbami, by zgłaszał się każdy, kto może cokolwiek powiedzieć. I znów nic – nikt w Wielkiej Brytanii nie zna tego człowieka… albo nie chce się do tego przyznać. Ostatnią nadzieją dla Kite’a jest David Raker. Ten jednak ma więcej pytań niż odpowiedzi. Kim jest jego nowy klient? Na ile można mu wierzyć?

Czy na pewno Kite wie o swojej przeszłości tyle, ile mówi – czyli nic? I co go łączy z ciałem kobiety znalezionym dwa lata wcześniej przy londyńskiej linii kolejowej? Fantastyczny zwrot akcji już na samym początku, a potem kolejne, jeszcze bardziej zapierające dech w piersiach. „Sunday Times” Tim Weaver tak dogłębnie bada to, o czym pisze, że przy lekturze jego książek czytelnik nie tylko świetnie się bawi, ale też uczy wielu rzeczy. A jego bohater, Raker, to postać obdarzona niezwykłą wrażliwością. Liz Nugent, autorka powieści „Pod skórą” Tim Weaver to gwiazda wśród autorów kryminałów. Jego książka „Czy mnie znasz?” będzie was prześladowała po nocach. Tony Parson, autor powieści „Krwawa wyliczanka”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 537

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (109 ocen)
50
37
19
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Nie oderwiesz się od lektury

Książka napisana przez Tima Weavera "Okruchy pamięci" istnieje również pod innym tytułem "Czy mnie pamiętasz?". Jest to ósmy tom cyklu z Davidem Rakerem, prywatnym detektywem od spraw beznadziejnych. Do specjalisty od poszukiwania ludzi zwraca się Richard Kite i daje mu nietypowe zlecenie. Chce, aby odnalazł jego. Mężczyzna przed dziesięcioma miesiącami został znaleziony na brzegu jednej z angielskich plaż. Był pobity i ledwie żywy, a co gorsze nie pamiętał, kim jest ani skąd pochodzi. Pomimo starań specjalistów, pamięć nie powróciła. Policja, chcąc ustalić jego tożsamość, poprosiła media o napisanie apelu z prośbą o pomoc. Niestety, nikt go nie rozpoznał. Mężczyzna przedstawia się jako Richard, tak naprawdę nie ma pewności czy to jest jego prawdziwe imię, zaś nazwisko Kite, zostało przez niego wymyślone. Ten brak pamięci przeszkadza mu zarówno mętalnie, jak i w życiu codziennym bowiem urzędy nie mogą mu wydać żadnego dowodu tożsamości, czy paszportu. Bez tych dokumentów nikt go nie z...
20
Magosia06

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
sypa123

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00
ElbietaN

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem mile zaskoczona ,bo książka jest ciekawa . Wciąga i nie można się oderwać. Polecam.
00

Popularność




DAVID RAKER, SPECJALISTA OD POSZUKIWAŃ OSÓB ZAGINIONYCH. WKRACZA DO AKCJI, GDY WSZYSCY INNI SĄ BEZSILNI.

NIETYPOWE ZLECENIE

Coś takiego jeszcze mu się nie zdarzyło. Dotąd zwracali się do niego bliscy osób, które przepadły bez śladu. Teraz robi to sam „zaginiony”. Prosi, by Raker pomógł mu odnaleźć siebie. I nie chodzi o pomoc psychologiczną.

NIEZNANA PRZESZŁOŚĆ

Zostaje wyłowiony z morza u wybrzeży Anglii, pobity i ledwie żywy. Nie pamięta, kim jest ani skąd pochodzi. W prasie ukazują się artykuły z prośbami, by zgłaszał się każdy, kto może cokolwiek powiedzieć. Ale nikt go nie zna… albo nie chce się do tego przyznać.

NIEKOŃCZĄCE SIĘ PYTANIA

Żadnemu ze śledztw Rakera nie towarzyszyło tyle wątpliwości. Nie ma pojęcia, kim jest nowy klient i czy wie o sobie tylko tyle, ile zdradza. By uzyskać odpowiedzi, Raker będzie musiał przemierzyć Atlantyk i na małej wysepce zmierzyć się ze śmiertelnym zagrożeniem.

TIM WEAVER

Brytyjski pisarz, z zawodu dziennikarz. Jako wolny strzelec współpracował z wieloma gazetami i czasopismami, m.in. z „The Guardian” i „Sports Illustrated”; pisał o filmach, telewizji, sporcie i grach komputerowych. Jest autorem serii thrillerów o prywatnym detektywie Davidzie Rakerze, zajmującym się poszukiwaniem osób zaginionych.

Dotychczas ukazało się dziewięć powieści Weavera – w tym Ścigając umarłych, Zanurzyć się w mrok, Bez ostrzeżenia, Zniknęli na zawsze, To, co zostaje, Bardzo złe miejsce i Nie wiesz, kim jesteś – oraz zbiór opowiadań.

Tim Weaver uwielbia powieści Lee Childa i Michaela Connelly’ego.

timweaverbooks.com

Tego autora

ZANURZYĆ SIĘ W MROK

BEZ OSTRZEŻENIA

ZNIKNĘLI NA ZAWSZE

BARDZO ZŁE MIEJSCE

TO, CO ZOSTAJE

NIE WIESZ, KIM JESTEŚ

OKRUCHY PAMIĘCI

Tytuł oryginału:

I AM MISSING

Copyright © Tim Weaver 2017

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Lech Z. Żołędzowski 2022

Redakcja: Anna Walenko

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

Zdjęcie na okładce: Derek Liang/StockSnap

ISBN 978-83-6742-610-7

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Penny
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Otchłań
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
CZĘŚĆ DRUGA
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Gotowa od urodzenia
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Potwór
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Tchnienie
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Siostry
CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Staw
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54

Dla Erin

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Kościół stał na samym brzegu, przyssany do wapiennego klifu niczym skorupiak do skały.

Podjechałem pod wejście i zgasiłem silnik.

Gwałtowne podmuchy wiatru kołysały moim audi, niebo było pokryte grubą warstwą szarych chmur, morze rozhukane i wzburzone. Kościół znajdował się w odległości pięciu kilometrów od Christchurch, a w wiszącej nad wodą mgiełce sterczały w oddali skały przylądka Needles, niczym dryfujące statki. Sięgnąłem na tylne siedzenie po notatnik i przypomniałem sobie dzień, gdy płynęliśmy z żoną na wyspę Wight promem, który zmagał się z zimowym sztormem na wodach kanału La Manche, i poczułem ukłucie żalu, że to już na zawsze pozostanie tylko wspomnieniem.

Zamknąłem samochód i ruszyłem do kościoła.

Drzwi były otwarte. W środku zobaczyłem dziesięć drewnianych ławek, a z przodu kamienny ołtarz, nad którym ciągnął się rząd kolorowych witraży, i mimo ponurej szarości nieba nawa kościelna zalana była barwnymi refleksami. Na spękanej kamiennej posadzce kładło się odbicie Ostatniej Wieczerzy, co z daleka wyglądało jak kałuża opalizującej wody.

Siedział skulony w drugim rzędzie ławek po lewej stronie nawy, z rękami luźno złożonymi na oparciu ławki przed nim, jakby zamierzał się modlić lub właśnie skończył modlitwę. Miał na sobie niebieski płaszcz przeciwdeszczowy, na głowie szarą czapkę, a spod ławki wystawał jego mocno zdarty i zabłocony bucior.

Niemal się z nim zrównałem, zanim w ogóle zauważył, że tu jestem. Zwrócił się w moją stronę, opuścił ręce na kolana i spojrzał na mnie przepłoszonym wzrokiem.

– Pan Kite? – upewniłem się.

– Tak. – Wstał z ławki. – Tak, to ja.

– David Raker.

Uścisnęliśmy sobie ręce. Jego dłoń, tak jak on cały, była drobna i koścista, na opuszkach palców wyczułem blizny lub odciski, twarz też miał pooraną bliznami. Największa i całkiem świeża biegła od brody do dolnej wargi.

– Dziękuję, że pan przyjechał, panie Raker.

– Wystarczy David. Przepraszam za spóźnienie. Wiem, że byliśmy umówieni na dziesiątą.

– Nic nie szkodzi.

Popatrzyłem na witraże i łukowe sklepienie.

– Pracowałem już nad wieloma sprawami, ale nie przypominam sobie, by któraś z nich zaczynała się w kościele.

– A bywa, że się w nim kończą? – spytał, blado się uśmiechając.

Obrzuciłem go spojrzeniem. Jego wzrok prześlizgnął się wzdłuż nawy w stronę ołtarza i zawisł na drewnianych marach, które stały złożone i oparte o ścianę.

– Staram się w miarę możności do tego nie dopuszczać – odparłem.

Spróbował znów się uśmiechnąć, ale uśmiech zgasł, nim zdążył w pełni się uformować, a ja pomyślałem, że pewnie zrozumiał, o czym mówię: mogę próbować wpływać na czyjeś losy tylko wtedy, gdy wiem, że ten ktoś żyje. Gdy chodzi o kogoś zmarłego i pozostaje mi tylko oddać rodzinie garstkę prochów, zlecenie przybiera zupełnie inny charakter, a ja staję się kimś w rodzaju malarza obrazu ukazującego motywację i przyczyny; kimś, kto tworzy narrację na podstawie zebranych strzępów wiedzy.

– Nie powiedział mi pan zbyt dużo, dzwoniąc do mnie, panie Kite.

– Mam na imię Richard. Wiem i przepraszam. Nie chciałem mówić o tym przez telefon. Nie umiem rozmawiać przez telefon. Wolę bezpośrednio, twarzą w twarz.

– Jasne – rzuciłem. Przypatrywałem mu się przez chwilę.

Sprawiał wrażenie zgnębionego, co wcale mnie nie dziwiło. W moim zawodzie spotykam się z tym nieustannie. Ale w nim było coś jeszcze, ukrytego pod maską smutku. Wydawał się zmieszany, jakby pozbawiony pewności siebie, a to u kogoś, kto wyglądał na nie więcej niż trzydzieści pięć lat, było czymś nie na miejscu. Znowu zmusił się do bladego uśmiechu, jakby o tym wiedział i chciał to ukryć, ale tkwiło to w wyrazie jego oczu i w grymasie ust, rozprzestrzeniało się po całej twarzy, niczym pleniące się chwasty. Po jego telefonie próbowałem odszukać go w sieci, w mediach społecznościowych, jakimi żyją wszyscy w jego wieku, ale nic nie znalazłem. Nie natknąłem się na żaden ślad Richarda Kite’a.

– Pracuję tu we wtorki i w czwartki – oznajmił, ogarniając ręką wnętrze. – Pomagam pastorowi w utrzymaniu ogrodu. Głównie jak trzeba coś przekopać… tego typu rzeczy. Nie jestem ogrodnikiem, ale staram się, jak mogę. – Zamilkł, patrząc na pogrzebowe mary, i po chwili dodał: – Pastor powiedział, że możemy skorzystać z salki na zapleczu… gdyby pan wolał.

W głębi widać było otwarte drzwi, za którymi ciągnął się korytarzyk. Na podłodze stało żółte wiadro, do którego skapywała woda z przecieku w suficie.

– Możemy rozmawiać gdziekolwiek – odparłem – ale najpierw chciałbym usłyszeć, kim jest ta osoba, której mam szukać.

– Tak, oczywiście.

Uniósł rękę w przepraszającym geście, lecz nic więcej nie powiedział. Odwrócił tylko głowę, jakby w mrocznym wnętrzu kościoła szukał potrzebnych słów. Twarz miał bladą i wymizerowaną, z ciemnym kilkudniowym zarostem, oczy wydawały się dziwnie bezbarwne. A mnie nagle uderzyła myśl, że gdzieś go widziałem. Skądś go znam.

Czyżbyśmy się już kiedyś spotkali?

– Zadzwoniłem do ciebie, bo słyszałem, że odnajdujesz zaginione osoby. A o to mi właśnie chodzi. – Zawahał się i głośno przełknął ślinę. – Żebyś odnalazł kogoś zaginionego.

– Dobrze, ale kogo mam szukać?

Wrażenie, że skądś go znam, nie ustępowało. Czekając na odpowiedź, zacząłem grzebać w pamięci. Szukałem punktu, w którym nasze życiowe ścieżki mogły się przeciąć, ale nic nie przychodziło mi do głowy. W każdym razie jeśli kiedyś go spotkałem, nie było to związane z żadną ze spraw, które prowadziłem.

– Richard, kogo mam szukać? – powtórzyłem z naciskiem.

Zachowywał się tak, jakby w ogóle mnie nie słyszał. Jego wzrok nie przestawał błądzić po zakamarkach kościoła, do których nie docierało światło z witrażowych okien. I gdy już miałem zadać pytanie po raz trzeci, wreszcie się odezwał.

– Mnie – powiedział, zwracając się do mnie twarzą.

– Co tobie? – Zmarszczyłem brwi.

– To ja jestem tym zaginionym.

2

– Cierpię na amnezję dysocjacyjną – powiedział cicho.

Słyszałem o takiej chorobie, choć nie wiedziałem o niej zbyt dużo. Ale przynajmniej cała rzecz nabierała sensu. Gdy zadzwonił do mnie poprzedniego dnia, próbowałem uzyskać od niego jakieś bliższe informacje, lecz oświadczył, że wolałby spotkać się ze mną osobiście. Dodał, że sprawa jest „nietypowa i trudna do wyjaśnienia”. To wystarczyło, bym się zainteresował. Przyczynił się do tego również brzmiący w jego głosie smutek, taki sam, jaki słyszałem u wszystkich rodzin, którym pomagałem. Przyszło mi wtedy do głowy, że może chodzić o zaginięcie żony, któregoś z rodziców, brata, siostry czy dziecka. Tymczasem nie dotyczyło to żadnej z tych osób.

Dotyczyło to jego własnego życia, którego nie pamiętał.

Przeszliśmy do salki na zapleczu. Okno z szybą pokrytą nalotem soli wychodziło na mały, ale zadbany ogródek, dalej widać było krawędź urwiska, wyznaczoną pasmem żwiru w kolorze miedzi, oraz ciągnące się po horyzont morze i zachmurzone niebo. Pod ścianą stał stół, a w kącie piętrzyła się sterta krzeseł. Richard przyniósł dwa i spytał, czy chcę się czegoś napić. W drugim końcu salki znajdował się kącik kuchenny – półka ze słoikiem kawy instant i kartonem mleka – a ja przejechałem za kierownicą blisko sto sześćdziesiąt kilometrów, więc kubek kawy, jakiejkolwiek, był nie do pogardzenia.

Po chwili wrócił do stołu, postawił przede mną kubek i przysiadł na brzeżku drugiego krzesła. Wydawał się spięty i zdenerwowany. Ze stojącego przed nim kubka unosiła się para. Palce jego dłoni częściowo zasłaniały grube czarne litery umieszczonego na nim napisu: JAK JEZUS PARZY TĘ HERBATĘ? PO ŻYDOWSKU. Pod ciężarem mojego wzroku Kite opuścił głowę i znów odniosłem wrażenie, że skądś go znam.

– Czy myśmy się już kiedyś spotkali, Richard?

Podniósł na mnie wzrok i zmarszczył brwi. Ze wszystkich możliwych pytań tego chyba najmniej się spodziewał.

– Nie – odparł. – Chyba nie.

Nie widziałem powodów, dla których miałby kłamać, więc przyjąłem jego odpowiedź i wziąłem do ręki długopis.

– No dobrze – powiedziałem łagodnym tonem, by go ośmielić. – Może na początek wyjaśnij, co to jest ta amnezja dysocjacyjna.

Skinął głową i odchrząknął, jakby słowa lepiły mu się do podniebienia.

– To stan, w którym człowiek zapomina o różnych ważnych rzeczach. Jest tak, jakby w mózgu zostały zatarte podstawowe informacje, na przykład kim w ogóle jesteś. To coś innego niż amnezja znana większości ludzi. W tej zwyczajnej powstają pionowe wyrwy w pamięci. Pamięć określonych zdarzeń znika i już nie powraca, ale człowiek nadal pamięta wszystko, co robił przedtem i potem. Wiesz, jak się nazywasz, ile masz lat, pamiętasz swoją rodzinę, gdzie pracujesz, tego typu rzeczy. W moim przypadku… jest inaczej. Nic z tego nie pamiętam. Pionowo i poziomo, wszystko, co dla mnie ważne, zniknęło. Nie wiem nawet, kim jestem.

– Zupełnie?

– Bardzo mało.

– Czy to znaczy, że możesz nawet nie mieć na imię Richard?

– Myślę, że mam. – Zawahał się. – Kiedy pierwszy raz zapytano mnie o imię, takie podałem. Po prostu miałem je w głowie. – Odjął rękę od kubka i zaczął trzeć oko. – Przy tego rodzaju amnezji wspomnienia bywają nie do końca zatarte, ale większość tkwi tak głęboko ukryta, że można ich nigdy nie odszukać. Byłem poddawany różnym zabiegom terapeutycznym, nawet hipnozie, i w rezultacie parę szczegółów sobie przypomniałem. Myślę, że mam na imię Richard. Myślę, że dorastałem gdzieś nad morzem. Ale gdybyś mnie spytał, czy mam dziewczynę lub kim są moi rodzice i czy w ogóle żyją, to nie umiałbym odpowiedzieć. Szczerze przyznaję, że nie wiem. – Jego słowa rozpłynęły się w powietrzu, a on odwrócił głowę i zapatrzył się w zalane deszczem okno. – Przyjąłem nazwisko Kite*, bo czasami tu siedzę i obserwuję dzieci puszczające latawce na plaży. Zwykle towarzyszą im rodzice. Przyglądam się temu ze smutkiem i pewnie z zazdrością i myślę wtedy, że musiałem mieć kogoś bliskiego, kto mnie kochał, bo inaczej dlaczego miałbym tym dzieciom zazdrościć? Ale nikogo takiego nie pamiętam, więc może nie miałem. Nie wiem.

Wyglądał na trzydzieści kilka lat, mówił jednak jak ktoś znacznie starszy. Utrata tak ważnych wspomnień – myśl o tym, że mógł mieć kogoś bliskiego, kto go kochał i kogo on też kochał – jakby go odmieniła.

– Powiedziałeś, że chyba dorastałeś gdzieś nad morzem?

– Tak – potwierdził.

– Próbuję umiejscowić twój akcent.

– No tak. – Skrzywił usta w półuśmiechu.

– Ktoś inny już tego próbował? – domyśliłem się.

Pokiwał głową.

– Policja długo nad tym pracowała. Doszli do wniosku, że muszę się wywodzić z West Country lub z rodziny królewskiej, bo mówię mieszaniną obu tych akcentów.

Z tą rodziną królewską oczywiście żartował, ale diagnoza była wyjątkowo trafna. Mówił z eleganckim akcentem, niemal takim z wyższych sfer, jednak chwilami głoska „r” brzmiała warkotliwie, a słowa były niemiłosiernie przeciągane. W rezultacie powstawała przedziwna dychotomia, jakby chodził po linie rozpiętej między dwoma konkurującymi ze sobą dialektami.

– Nie pamiętasz nic o miejscu swego pochodzenia?

– Nie. Tkwi mi w głowie tylko jedno wyraźne wspomnienie. Jestem gdzieś nad morzem, czuję się młodo, stoję przy oknie i patrzę na plażę.

Skończyłem robić notatki i rzuciłem okiem na mój stenograficzny zapis.

– Odzyskałem przytomność na przystani ratowniczej.

Spojrzałem na niego pytająco.

– Tam mnie znaleźli i od tego zaczyna się moja pamięć. Ocknąłem się na początku roku na wybrzeżu Hampshire, tuż obok przystani łodzi ratowniczych.

– Ocknąłeś się na… – Zamilkłem, po czym dodałem, niemal do siebie: – Ty jesteś ten Zagubiony.

Najwyraźniej nie lubił przydomka, jaki mu nadano, bo gdy tylko go wypowiedziałem, zmarszczył nos, wywinął wargę i ostentacyjnie odwrócił się twarzą do okna, jakby urażony. Ale tym mianem ochrzciła go lokalna prasa i właśnie stąd go znałem. Prasa na całym południowym wybrzeżu dużo o nim pisała, w nadziei, że pomoże to ustalić jego tożsamość. Nigdy się nie spotkaliśmy, tylko po prostu czytałem o nim w gazetach, gdy pojechałem do Devonu odwiedzić córkę. O młodym mężczyźnie, którego znaleziono nieprzytomnego przy ujściu Southampton Water i który nie pamiętał, kim jest.

Zagubiony.

Czytałem o nim, że nic nie pamięta, nawet swojego nazwiska ani rodziny. A gdy apele o zgłaszanie się wszystkich, którzy mogliby coś o nim wiedzieć, nie przyniosły rezultatu, szum wokół niego szybko ucichł. To dlatego nie od razu go skojarzyłem. Zwiodło mnie również to, że wyglądał teraz inaczej niż na tamtych zdjęciach: starzej i gorzej, choć wtedy, w styczniu, miał plastry na twarzy i podbite oko. Teraz pozostało już tylko kilka blizn.

– Przepraszam – bąknąłem.

– Nie masz za co przepraszać. – Wzruszył ramionami. – Tak mnie nazwali. Kiedy się to wszystko działo, myślałem: To niemożliwe, żeby nie ustalono, skąd się tu wziąłem. Ten cały szum w prasie, te wszystkie artykuły na mój temat. Przeczyta je jakiś znajomy, zgłosi się i będę miał punkt zaczepienia. Ale nikt się nie zgłosił. Ani jedna osoba.

– Nie znaleźli żadnych tropów?

– Żadnych.

Chwilę milczałem.

– A więc odzyskałeś przytomność obok przystani ratowniczej.

Pokiwał głową.

– I to jest pierwsze, co pamiętasz?

– Tak.

– Nie pamiętasz nic, co działo się wcześniej?

– Pytasz, czy pamiętam, skąd się tam wziąłem? Nie. Nic nie pamiętam.

– Którego stycznia to było?

– Znaleźli mnie w środę, dwudziestego.

– Obsługa przystani ratowniczej?

– Tak.

Dziś był dwudziesty piąty października, minęło nieco ponad dziewięć miesięcy, ale odnosiłem wrażenie, jakby upłynęło dużo więcej czasu. Gazety porzuciły ten temat, bo pojawiały się tysiące innych sensacji dnia. Sam też kiedyś funkcjonowałem w młynie prasowym i byłem jednym z tych, którzy czyjś życiowy dramat sprowadzają do jednozdaniowej notatki u dołu strony. Tak funkcjonują media. Dla nich – i dla mnie wtedy – dziewięć miesięcy to jak dziewięć lat.

– Jak się nazywa miejsce, w którym cię znaleźli? – spytałem.

– Coldwell Point.

– Przypomnij mi… gdzie to dokładnie jest?

– To taka dwukilometrowa piaszczysta łacha w miejscu, gdzie rzeka Hamble łączy się z Southampton Water. Poza piachem jest tam niewiele więcej. Nieduży parking i kamienisty brzeg. Pochylnia dla łodzi. Przystań ratownicza mieści się na samym czubku półwyspu i to tam znaleźli mnie ludzie z RNLI**

– Pamiętasz ich nazwiska?

– Pierwszy natknął się na mnie Rory. Rory Yarkley. Pracuje na przystani jako mechanik. Zawołał kolegę, Simona Griffina. To jeden z ratowników.

– Byłeś ranny?

Dotknął palcami swoich blizn. Było ich pięć, wszystkie po lewej stronie twarzy – dwie małe na kości policzkowej, następne dwie na szczęce. Piątej, największej, trudno było nie zauważyć. Nie widziałem jej na zdjęciach publikowanych w prasie, bo miał założony opatrunek, ale zwróciłem na nią uwagę, gdy tylko zobaczyłem Richarda. Teraz przyjrzałem się jej uważniej. Biała gruba krecha, biegnąca od czubka brody do kącika ust. Policja uznała, że został pobity albo mocno uderzył lewą stroną twarzy w coś twardego, albo jedno i drugie. Podwinął lewy rękaw i pokazał blizny na łokciu, przedramieniu i wierzchu dłoni.

– Wygląda na to, że się przewróciłeś – powiedziałem.

– Lub zostałem przewrócony. Albo napadnięty.

– Myślisz, że zostałeś napadnięty?

– Nie wiem.

W jego głosie brzmiała rezygnacja. Spojrzałem w okno. Deszcz przybierał na sile, mgła gęstniała. Próbowałem zebrać myśli.

– Miałeś jakieś złamania kości?

– Nie.

– Tylko zranienia i stłuczenia?

– Tak. Kiedy mnie znaleźli, te mniejsze już się goiły, ale ta… – Dotknął palcem brody. Wzdłuż blizny ciągnęły się punkciki w kształcie gwiazdek, ślady po szwach. – Tu wdało się poważne zakażenie. Środkowa część twarzy była opuchnięta i z rany ciekła ropa. Miałem też zakażenie kości szczęki. Wyglądało to groźnie.

– Kiedy ci ludzie z RNLI cię znaleźli, byłeś ubrany?

– Tak, miałem na sobie spodnie, T-shirt i polar. Brak było jednego buta.

– I co stało się potem?

– Zabrali mnie na przystań, okryli kocem, dali coś ciepłego do picia i zawiadomili policję. Kiedy czekaliśmy na przyjazd policji, zaczęli mnie wypytywać. Kim jestem, skąd się tu wziąłem, czy mają kogoś zawiadomić, tego typu rzeczy. Na większość ich pytań nie umiałem odpowiedzieć. Właściwie potrafiłem podać im jedynie swoje imię.

– Utrzymujesz z nimi kontakt?

– Nie. Przez pewien czas Rory do mnie dzwonił, żeby spytać, jak się miewam i czy coś się wyjaśniło. Myślę, że on i Simon czuli się za mnie na swój sposób odpowiedzialni, bo to oni mnie znaleźli.

– Ale już do ciebie nie dzwonią?

– Nie. Nadal nie wiem, kim jestem, i nadal nie wiem, skąd się tam wziąłem, więc o co jeszcze mogą mnie pytać?

Trudno było na to odpowiedzieć.

– Gdzie potem trafiłeś?

– Tamtejsza organizacja dobroczynna opłaciła mi miejsce w schronisku dla bezdomnych. I… nie zrozum mnie źle… byłem im za to bardzo wdzięczny, ale nienawidziłem tego miejsca. Musiałem dzielić pokój z trzema innymi facetami, którzy bez przerwy kręcili się tam i z powrotem. W schronisku panował wieczny hałas i rozgardiasz i czułem się tam jak intruz. Nie mogłem z nikim porozmawiać, bo nic o sobie nie wiedziałem. Pomyśl, że ktoś cię pyta, jak się nazywasz i skąd jesteś, a ty na wszystko masz jedną odpowiedź: „Nie wiem”. Ci trzej, z którymi mieszkałem, zaczęli w końcu patrzeć na mnie jak na wyrzutka. Pomógł mi ten szum w gazetach, bo dzięki niemu wielebny Parsons dowiedział się o mnie i mnie znalazł.

– Pomógł ci się tutaj urządzić?

– Tak, był dla mnie bardzo dobry.

Zajrzałem do notatek.

– Wiesz może, czy na Coldwell Point są kamery monitoringu?

– Tylko jedna. Jest zamontowana z boku przystani, ale akurat nie działała. Ci z policji mówili, że miała być naprawiona w następnym tygodniu. Więc jeśli nawet ktoś podjechał samochodem na parking i mnie tam zostawił albo przywieźli mnie łódką i wyrzucili na brzeg, albo sam dopłynąłem z jakiegoś miejsca, gdzie wypadłem za burtę, nie da się tego stwierdzić. Ani ja tego nie wiem, ani nie ma nagrania z kamery.

– Nie pamiętasz nic z tego, co się działo, zanim cię tam znaleziono? Bo mówiłeś, że masz w głowie jakieś strzępy wspomnień. Na przykład, że dorastałeś gdzieś nad morzem.

– Prawdopodobnie dorastałem nad morzem – sprostował z naciskiem na pierwsze słowo i pokręcił głową. – Nie, nic. Nie pamiętam, co działo się ze mną wcześniej i skąd się tam wziąłem. Nikt się po mnie nie zgłosił. Znaleziono mnie samego na brzegu rzeki i wciąż jestem sam.

*Kite (ang.) – latawiec.

** Royal National Lifeboat Institution – Królewski Instytut Ratownictwa Wodnego.

3

Zrobiłem nam obu świeżą kawę, choć on prawie nie tknął swojej pierwszej, i dałem mu chwilę na ochłonięcie.

– To wspomnienie morza… – odezwałem się w końcu. – Dlaczego sądzisz, że dotyczy twojego dzieciństwa?

– Sam nie wiem. – Zamilkł, szukając w głowie słów na przekazanie swoich myśli. – Trudno to wytłumaczyć. Pewnie tak działa pamięć, prawda? Coś sobie przypominasz, jakiś obraz czy wrażenie, i łączysz to z określonym przedziałem czasowym. Automatycznie wiesz, kiedy to było, i nie musisz się nad tym zastanawiać. Wiem, że to wspomnienie z mojego dzieciństwa. Po prostu wiem. Ale nie umiem wyjaśnić skąd.

– Co jeszcze jest w tym wspomnieniu?

Przysunął sobie kubek z kawą.

– Stoję przy oknie, wyglądam przez nie i widzę plażę. Tak jak ją teraz widzę, plaża ciągnie się bez kresu w obie strony. Brzmi to egzotycznie, ale wcale takie nie jest. To nie jest jakaś tropikalna wyspa. To typowo brytyjski widok. Zupełnie taki, jaki mógłbym dziś zobaczyć z tego okna. Niebo jest szare, morze też. I mży.

Przerwał i zapatrzył się w przestrzeń, usiłując wydobyć z pamięci jak najwięcej szczegółów. W oczach lśniły mu refleksy światła sączącego się przez okno. Grzebanie we wspomnieniach Richarda Kite’a mogło być niebezpieczne. Nie jestem psychiatrą ani psychologiem i nigdy nie przeszedłem szkolenia w tym zakresie, więc moja znajomość tych mechanizmów jest na poziomie elementarnym, ale przesłuchiwałem wystarczająco wielu ludzi, aby wiedzieć, że wymuszanie od nich wspomnień nie prowadzi zwykle do niczego dobrego. Ludzie w rodzaju Richarda za wszelką cenę starają się znajdować odpowiedzi na zadawane pytania, na siłę wypełniając luki w pamięci, i ich relacje szybko ulegają zniekształceniu. Zaczynają zmyślać, ich wspomnienia podlegają podświadomej obróbce, a przesłuchujący traci potem całe dni i tygodnie na sprawdzanie fałszywych poszlak.

– No dobrze – powiedziałem. – Coś jeszcze poza tym wspomnieniem plaży?

– Tylko jedna rzecz. Pamiętam jakiś program telewizyjny. Animowany, i był w nim stojący na wzgórzu maszt nadajnika, z którego coś promieniowało w niebo. To mógł być program dla dzieci, w każdym razie tak mi się to kojarzy.

– Myślisz, że to mógł być fragment czołówki tego programu?

– Jakieś tło dla napisów początkowych? Nie wiem. Możliwe.

– Mógłbyś mi to narysować?

– Narysować?

– Spokojnie. – Podsunąłem mu notatnik i podałem długopis. – Nie chodzi mi o jakieś artystyczne dzieło. Po prostu naszkicuj to, co pamiętasz.

Kiedy skończył, wziąłem od niego notatnik i spojrzałem na rysunek. Przedstawiał ażurowy maszt telewizyjny z kratownicą; z jego czubka rozchodziły się coraz większe półkoliste fale. Przypominało to powszechnie stosowaną ikonę wi-fi. U stóp masztu narysował kilka kwiatków.

Próbowałem sobie uprzytomnić, czy widziałem kiedyś coś podobnego, ale jeśli była to czołówka jakiegoś programu dla dzieci, to ja na niego nie trafiłem. Jeśli Richard oglądał go jako dziecko, program mógł być sprzed ponad dwudziestu lat. Trzeba będzie trochę pogrzebać.

– Coś jeszcze? – spytałem. – Cokolwiek?

Zmarszczył czoło i ściągnął twarz, aż blizny na skórze mu zbielały.

– Umiem pływać. Właściwie jestem dobrym pływakiem. – Wzruszył ramionami i niedopowiedzianą drugą część zdania można było wyczytać z jego twarzy: jakby to teraz miało jakiekolwiek znaczenie. – Mam zręczne dłonie – ciągnął ściszonym głosem. – Umiem naprawiać różne rzeczy. To dla mnie jakby naturalne. Kiedy mam coś do zrobienia tu lub na kempingu, gdzie pracuję, idzie mi to gładko. Mike, policjant prowadzący moją sprawę, uważa, że mogę być z zawodu mechanikiem albo rzemieślnikiem, albo kimś w tym rodzaju.

Pokiwałem głową.

– Jak się nazywa ten Mike? – spytałem.

– Barton. Detektyw posterunkowy Mike Barton.

– Z policji hrabstwa Hampshire?

– Tak. Pracuje na komendzie w Southampton.

– Kiedy miałeś z nim ostatnio kontakt?

– Dwa, może trzy miesiące temu. – Usłyszałem żal w jego głosie. – Zadzwonił, żeby mi przekazać najnowsze wieści. Powiedział, że nadal próbują to wszystko poskładać. Może rzeczywiście tak jest… nie wiem. Chciałbym w to wierzyć. Ale myślę, że tak naprawdę moja teczka leży w jakiejś szafie i pokrywa się kurzem. I wcale bym się nie zdziwił. Bo czemu nie? Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, nie jestem dla nikogo zagrożeniem. Czyli to zrozumiałe.

Wprawdzie mówił, że godzi się z tą sytuacją, rozumie, dlaczego jego sprawę odłożono na półkę, ale jego mina świadczyła o czymś innym. Czuł się skrzywdzony i rozczarowany.

– Poza pracą tutaj – drążyłem dalej – pracujesz też na jakimś kempingu, czy tak?

– Tak, około półtora kilometra stąd.

– Czyli masz dwie prace?

– Można tak powiedzieć. Praca na kempingu to ogólny nadzór nad wszystkim, od koszenia trawnika, przez drobne naprawy, po konserwację toalet. Ale to praca sezonowa. Od kwietnia do końca września przez pięć dni w tygodniu, a od października do marca tylko dwa razy na tydzień. Dlatego w zimie po parę dni w tygodniu pomagam tutaj. Próbuję jakoś wiązać koniec z końcem, ale jest to możliwe tylko wtedy, gdy zatrudniający mnie ludzie są gotowi pogodzić się z moją sytuacją.

– To znaczy?

– Z naginaniem przepisów.

– W jakim sensie?

– Nie mam numeru ubezpieczenia społecznego i nie mogę go uzyskać. Formalnie nie istnieję. Władze nie mogą mi przyznać nowego numeru, bo nikt nie może mieć dwóch, a ja w którymś momencie życia musiałem taki numer posiadać. Godzinami gadałem z nimi przez telefon, wyjaśniając swoją sytuację. Powtarzałem im bez końca, że nie pamiętam swojego nazwiska. Pisałem do nich, załączałem świadectwa lekarzy, którzy się mną zajmowali, a także wielebnego Parsonsa. Wysyłałem im wycinki z gazet dotyczące mojej sprawy, ale wszystko na nic. Moje podania ginęły w trybach biurokracji.

– Nie mogą ci nadać tymczasowego numeru?

– Prosiłem o to. Ale wydawanie numerów tymczasowych wstrzymano w dwa tysiące pierwszym roku.

– Czyli mówiąc o naginaniu przepisów, masz na myśli to, że płacą ci z ręki do ręki, tak?

– Albo w ogóle nie płacą. Mieszkam na kempingu. Pozwalają mi za darmo korzystać z jednej ze stacjonarnych przyczep, wliczając wodę, prąd i gaz. Za nic nie płacę. Odrabiam czynsz godzinami pracy. Tu, w kościele, to drobiazg, dostaję czterdzieści funtów dziennie i nikt się tym nie przejmuje. Ale kemping należy do dużej firmy, która ma sieć parkingów na całym wybrzeżu. Nie mogą sobie pozwolić, żeby ktoś ich przyłapał na niepłaceniu podatków.

I znów mówił to spokojnym, zrezygnowanym tonem, ale widać było, że go to dręczy i czuje się skrzywdzony. Po twarzy przebiegały mu drobne skurcze, jakby pod skórą buzował ogień, który nie chciał zgasnąć. Przypominał mi kogoś wykuwającego swoje kwestie na blachę. Słuchając Richarda, można było pomyśleć, że pogodził się ze swoim losem, z bezdusznością władz, ze świadomością, że znalazł się poza nawiasem, niczym uchodźca, ale gdy spojrzało się uważniej, ta maska opadała. Bez numeru ubezpieczenia był fantomem. Mógł być człowiekiem z krwi i kości, który żyje, oddycha i siedzi ze mną przy stole, ale skoro nie ma go na twardym dysku urzędnika w Whitehall, jest tylko zjawą, echem kogoś, kto gdzieś kiedyś istniał. Pracodawcy nie mogą go zatrudniać, bo nie ma jak płacić podatku. Nie może wystąpić o zasiłek mieszkaniowy. Jeśli zachoruje lub złamie nogę i trafi do szpitala, NHS* nie uzna go za swojego pacjenta. Jakże traumatyczna musi być taka sytuacja. I jak musi narastać w nim wrogość i rozgoryczenie wobec świata, nawarstwiając się niczym kolejne blizny.

– Jeśli martwisz się o swoje honorarium – odezwał się z nagłą paniką w głosie – to chcę cię uspokoić, że na tym szumie wokół mnie nieźle zarobiłem i mam trochę oszczędności. Pomaga mi też kościół. Na pewno ci zapłacę.

– Nie martwię się. – Machnąłem uspokajająco ręką, choć rzeczywiście zaczynałem się zastanawiać, skąd weźmie pieniądze. Przez chwilę patrzyłem, jak sączy kawę, po czym spytałem: – Czyli nie dysponujesz żadnym dowodem potwierdzającym twoją tożsamość?

– Żadnym. – Pokręcił głową. – Nie mogę wyrobić sobie paszportu, bo nie wiem, jak się nazywam, ani nie znam miejsca i daty swojego urodzenia. Nie wiem, kim są moi rodzice. Nie mogę wyrobić prawa jazdy, bo potrzebny jest do tego jakiś dokument tożsamości, na przykład paszport, oraz numer ubezpieczenia.

– Czyli konta bankowego też nie masz?

– Nie mam.

Jego sytuacja rzeczywiście przedstawiała się beznadziejnie. Trzymanie gotówki w szufladzie, w przyczepie na kempingu, było dla niego jedynym wyjściem. Do wszystkiego potrzebował oficjalnego potwierdzenia tożsamości, a nie mógł go uzyskać, nie wiedząc, kim jest.

– Pozwolisz mi rozejrzeć się po twojej przyczepie?

– Oczywiście. Zgadzam się na wszystko, co może mi pomóc.

– Masz telefon komórkowy?

– Tak. Kupiłem w supermarkecie telefon na kartę. Tylko taki mogłem dostać.

– Adres mailowy? Media społecznościowe?

– Mam konto mailowe, a ludzie z kościoła założyli mi konta w mediach: na Facebooku, Twitterze i takich tam, by nagłośnić moją sprawę. Nie korzystam z nich jednak.

– Masz komputer?

– Laptopa. Ale w nie najlepszym stanie.

– Do niego też będę chciał zajrzeć. Zgadzasz się?

– Tak, oczywiście.

W tej sprawie wszystko stało na głowie. Zwykle konstruowanie obrazu zaginionej osoby zaczynałem od badania jej finansów, maili i wykazów połączeń telefonicznych oraz ludzi w jej orbicie, a także miejsc, do których mogła się udać, decyzji, jakie mogła podjąć, i znajomości, które mogła nawiązać. W tym przypadku osoba zaginiona siedziała pół metra ode mnie i nie bardzo wiedziałem, co może mi dać przeszukanie jej przyczepy czy laptopa, czułem jednak, że jeśli tego nie zrobię, mogę przeoczyć coś ważnego.

– Wspomniałeś, że ktoś poddawał cię hipnozie.

Pokiwał głową.

– Tak. Moja terapeutka Naomi.

– Jest psychiatrą czy psychologiem?

– Nie bardzo wiem, czym to się różni.

– Zapisywała ci jakieś lekarstwa?

– Nie.

– Czy kiedykolwiek mówiła coś o lekarstwach?

– Nie, raczej nie.

– Psychiatria jest specjalnością medyczną, więc mogłaby ci przepisywać jakieś leki, gdyby była psychiatrą. Wygląda mi bardziej na psycholożkę. Jak ona się nazywa?

– Russum.

Zapisałem sobie nazwisko.

– Jak często się spotykacie?

– Teraz dwa razy w miesiącu.

– Z początku było częściej?

– Tak. Początkowo spotykaliśmy się dwa razy w tygodniu. Odbywaliśmy długie sesje, bo próbowała mi pomóc wydobyć coś z pamięci. I jak mówiłem, stosowała nawet hipnozę, ale praktycznie nic to nie dało. Przeglądamy też fotografie znanych ludzi, postaci historycznych i słynnych miejsc, aby sprawdzić, czy coś mi się kojarzy. Kogo i co poznaję lub nie. Robi to, by ustalić mój wiek, miejsce urodzenia i dorastania.

– Ale do niczego nie doszła?

– Nie. – Wzruszył ramionami.

– Gdzie Naomi przyjmuje?

– Ma gabinet w Londynie. Ale przyjeżdża tutaj. Mogę podać ci jej adres.

Z pewnością należało się z nią skontaktować, a to, że mieszka w Londynie, ułatwiało mi sprawę, choć wiedziałem, że nie udostępni mi zapisków z sesji terapeutycznych, a nawet miałem poważne wątpliwości, czy zechce je ze mną omówić.

– Skąd masz pieniądze, by płacić jej za wasze sesje? – zapytałem.

– Robi to za darmo.

– Nic od ciebie nie bierze?

– Nic.

– Czyli to ona zapoczątkowała wasze kontakty?

– Tak. Zadzwoniła jakieś pięć tygodni po tym, jak mnie znaleźli.

– Powiedziała dlaczego?

Po jego twarzy przemknął cień uśmiechu.

– Chyba traktuje mnie jako wyzwanie.

Albo szansę na grubszą forsę. Co nie znaczyło, że ją potępiałem. Sprawa tak niezwykła musiała być głośna w jej środowisku. Za zgodą Kite’a mogła o jego przypadku pisać referaty i artykuły, może nawet wystąpić w telewizji. Ale to, że poświęcała mu czas zupełnie za darmo, od razu wzbudziło we mnie chęć, by z nią porozmawiać. Nie wątpiłem, że Russum chce mu pomóc i że stara się, jak może. Ale w dzisiejszych czasach rzadko się zdarza, by ludzie robili coś całkiem bezinteresownie.

– Czyli te sesje właściwie nic ci nie dały – zauważyłem.

Głowa mu opadła, palce rozczapierzały się i zaciskały na kubku.

– Nie. Naomi twierdzi, że są warte wysiłku, ale co one mogą dać, jeśli wszystko, czym dysponuję, to tylko niejasne wspomnienia mało znaczących rzeczy? Jak ma pomóc to, że pamiętam plażę? Albo maszt z programu telewizyjnego? Jakie znaczenie ma to, że dobrze pływam? – Znów zawiesił głos. – Nic z tego nie wynika.

– Może wyniknie.

– Bardzo wątpię.

– Nie trać nadziei, bo jeszcze nawet nie zaczęliśmy.

Uśmiechnął się do mnie jakby z wdzięcznością za moje słowa otuchy, a przede wszystkim za to, że zgodziłem się mu pomóc. Ale uśmiech szybko zniknął mu z twarzy i zapadła cisza, w której słychać było tylko szum deszczu.

* NHS (National Health Service) – odpowiednik polskiego NFZ.

4

Dalsza część dostępna w wersji pełnej