Następny przystanek - Antonina Gałecka - ebook
NOWOŚĆ

Następny przystanek ebook

Antonina Gałecka

2,0

30 osób interesuje się tą książką

Opis

Oparta na faktach opowieść o poznawaniu siebie i przekraczaniu granic – nie tylko tych między państwami.  

Rok 2007. 23-letnia Marysia wyrusza spełnić marzenie – zobaczyć Wielki Kanion w USA. Kilkumiesięczna wyprawa pozwala jej odkryć w sobie nową siłę, jednak nadbagaż trudnych doświadczeń w najmniej odpowiednim momencie daje o sobie znać... Gdy na horyzoncie pojawia się nieprawdopodobna szansa na miłość, Mary stanie przed wyborem: porzucić wszystko, co znane, i ruszyć w egzotyczne zakamarki świata, czy już zawsze zastanawiać się, co by było gdyby?

Rok 2013. Niespełna 30-letnia Emi w ramach korporacyjnego projektu wyrusza do Australii. Ta wyprawa daje początek wieloletniej, szalonej podróży przez kolejne kraje. W pośpiechu między jednym a drugim służbowym lotem, Emi odkłada życie na później, ucieka od nieudanego małżeństwa. Czy potrafi się jeszcze zatrzymać i zmierzyć z życiem twarzą w twarz, nie tylko z lotu ptaka?
Na którym przystanku łączą się dwie opowieści? Czy szczęście na pewno czeka tam, gdzie się go spodziewamy?

Przeplatana ciekawostkami z różnych zakątków opowieść o podróży – przez świat i przez życie. O miłości w wielu wymiarach – także tej do siebie i własnego ciała. 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aneczkawoj

Z braku laku…

Nie polubiłam tych bohaterek i nie chce dokończyć tej książki, trochę na siłę napisane. no i brakuje kilku początkowych stron...
00



RedakcjaDominika Surma

WspółpracaRobert Ratajczak

KorektaMonika Ratajczak

Projekt okładkiNatalia Jargieło

Skład i łamanie,przygotowanie wersji elektronicznejArtur Kaczor, PUK KompArt

Fotografia autorkiAleksandra Trochimiuk

 

Copyright by Antonina Gałecka

Copyright by Wydawnictwo Vectra

 

ISBN ebook 978-83-68293-59-3(wydanie elektroniczne e-book)

ISBN 978-83-68293-49-4(wydanie papierowe)

 

WydawcaWydawnictwo VectraCzerwionka-Leszczyny 2025www.arw-vectra.pl

Krysi, mojej dobrej wróżce. Dziękuję, że pokazujesz mi swój świat i zapraszam Cię do mojego.Patrykowi – dziękuję za każdy następny przystanek na naszej wspólnej drodze.

Rozdział 1

MARYSIA

Czerwiec 2007

Jakkolwiek bym nie próbowała, nijak nie da się włączyć suszarki. Wtyczka zupełnie nie pasuje do gniazdka. Rozglądam się po całym pokoju, próbując zlokalizować może jakieś inne, ale nie, nie ma. Wszystkie wyglądają tak samo, jak zdziwione buźki narysowane ręką pięciolatka.

Czyli zapewne jak moja twarz w tej chwili.

Trudno, pójdę zapytać, przecież wczoraj przy zameldowaniu mówiono nam, że możemy pytać o wszystko. Domyślam się, że chodziło o sprawy formalne, warunki kontraktu, dokumentację, dalszą podróż i tym podobne, ale cóż.

Schodzę do lobby, przy drzwiach do auli zastaję uśmiechniętego wolontariusza w żółtej koszulce z wielkim logo Dream USA.

– Hi, can I help you?1 – zwraca się do mnie śpiewnym akcentem. Złota plakietka odbijająca się od jaskrawej koszulki mówi, że chłopak ma na imię Blake.

– Ja się zastanawiam… gdzie… Gdzie ja mogę to włączyć? – odzywam się moim twardym angielskim. Nie pamiętam, jak jest suszarka, ale dzierżę ją w dłoni, więc Blake chyba się domyśli.

– Hm… ale… – Wolontariusz pociera z zakłopotaniem policzek, usiłując zachować powagę. – Ale przecież to jest europejska wtyczka? – Patrzy na mnie pobłażliwie. – Tutaj tego nie podłączysz, oh, girl. – Ostatnie słowo brzmi jak początek refrenu jakiejś piosenki. – Potrzebny ci adapter. A-dap-ter?

– Adapter… – powtarzam bez zrozumienia. Jaki znowu adapter? Co to jest i skąd powinnam go mieć?

– Wow, nikt ci nie powiedział? Wiesz, my tu mamy inny voltage2…

Voltage, voltage, mój mózg analizuje to słowo. Wolty, fizyka, pewnie chodzi o napięcie? Blake daje mi chwilę, widząc, że procesuję jego słowa.

– Adapter to takie urządzenie, można je kupić na lotnisku albo w sklepie z elektroniką. Ale dobra, zaraz sprawdzę, może mamy jakiś zapasowy, to ci dam. Na ile przyjechałaś?

– Na cztery miesiące…

– No to pewnie ci się przyda… – Chłopak unosi jedną brew. – OK, daj mi chwilę. Zerknę, czy mamy coś w biurze. Przyjdziesz na spotkanie o dziewiątej, prawda? – Raczej stwierdza, niż pyta.

– Tak, jasne, że będę. W końcu po to przyjechałam do Nowego Jorku… – Uśmiecham się do siebie w duchu, bo zdaję sobie nagle sprawę, że z moim angielskim nie jest tak źle. Rozumiem Blake’a i nawet mu odpowiadam, całkiem spontanicznie. Zresztą wczoraj w podróży też dałam sobie radę, ale założyłam, że tam zadziałała adrenalina. Mój pierwszy w życiu samotny lot, i to międzykontynentalny, oraz taksówka na kampus Uniwersytetu Columbia. I mój Boże, dotarłam do Nowego Jorku. Ja! Sama!

Wczoraj zdecydowanie pomogła adrenalina, więc mówiłabym pewnie i po turecku, gdyby zaszła taka potrzeba. Dziś to już co innego, proszę bardzo, oto ja, Marysia Sujko z podwrocławskiej wioski gawędzę sobie z rodowitym Amerykaninem w sercu Manhattanu.

– OK, dzięki, do zobaczenia później! – Odwracam się i biegnę schodami na górę. Wchodzę do pokoju i wreszcie dociera to do mnie w pełni: dotarłam. Dotarłam do Nowego Jorku. Sama. Wczorajsza podróż, lądowanie w środku burzy i zmęczenie, jakiego chyba dotąd nie znałam, nie pozwoliły mi nawet się rozejrzeć, a co tu dopiero mówić o jakiejkolwiek euforii. Dziś od rana z kolei dałam się rozproszyć tym cholernym wtyczkom. Co za idiotyczny problem, jest środek czerwca, upał, moje włosy wyschną przecież same.

Podbiegam do okna, otwieram je na oścież. Fala Nowego Jorku uderza mnie, atakując wszystkie zmysły jednocześnie. Żar czerwcowego poranka bucha mi w twarz, niosąc ze sobą zapach rozgrzanego asfaltu, spalin, czyjegoś smażonego śniadania. Słyszę gwar miasta, niezrozumiałe rozmowy ludzi przechadzających się pod moim oknem, samochody, klaksony. Ulica wygląda całkiem jak z filmów, kamienice z czerwonej i brązowej cegły, półokrągłe okna i charakterystyczne minischodki do wejścia. I żółte taksówki! Tak, żółte taksówki, prawdziwe! Myślałam, że taka przywiezie mnie tutaj z lotniska, ale Dream USA wysłało po mnie zwykły, czarny samochód. Jechałam nim z duszą na ramieniu, na wszelki wypadek bojąc się, że cała ta agencja pracy to przykrywka i trafię gdzieś w mroczne zakamarki Stanów albo Meksyku, jak Alicja Bachleda-Curuś w filmie „Handel”.

Ale dotarłam, dotarłam, przecież Magda wyjeżdżała z nimi w poprzednich latach, wszystko musiało się dobrze skończyć. Żółtą taksówką jeszcze zdążę się przejechać.

Chłonę aurę miasta, zamykam oczy, cieszę się chwilą. Nie czuję zmęczenia, na razie nie dopadł mnie słynny jet lag, o którym tyle się nasłuchałam od znajomych. W głowie układam naprędce plan, co zobaczyć, gdzie pójść, w końcu mam niewiele czasu, zanim ruszę dalej, spełniać moje największe marzenie. Otwieram oczy.

– Jasna cholera!

Jest pięć po dziewiątej. Wypadam z pokoju tak, jak stoję. I po co mi była ta suszarka, skoro i tak nie zdążyłam wskoczyć pod prysznic. Lecę po schodach jak szalona, staram się patrzeć pod nogi, aż nagle czuję, jak tracę grunt, przez ułamek sekundy unoszę się w powietrzu, ale udaje mi się chwycić poręczy i utrzymać równowagę. W tym samym momencie słyszę głuchy łoskot.

– Mierda… Cuidado!3 – rozlega się z podłogi.

To chyba po hiszpańsku i na pewno nie brzmi jak komplement, tyle mogę się domyślić, sądząc głównie po południowej aparycji poszkodowanego.

– Sorry! Are you OK? – pytam w pośpiechu.

– Yes, yes, OK. – Chłopak podnosi się z podłogi.

Jest mi głupio, nawet na niego nie patrzę. Przez chwilę odnoszę absurdalne wrażenie, że właśnie znalazłam się w środku sceny z jakiegoś ckliwego filmu. Brakuje jeszcze tylko Céline Dion śpiewającej w tle. Wzdrygam się, posyłam w przestrzeń niezręczny uśmiech i postanawiam biec dalej. Nie przychodzi mi do głowy sprawdzić, czy chłopakowi faktycznie nic się nie stało.

Wpadam do auli zdyszana i zawstydzona, oczywiście muszę trzasnąć drzwiami tak znacząco, że wszystkie pary oczu zwracają się na mnie. Znajduje się tu przynajmniej setka osób, a każda z nich jest innej narodowości.

Czas na moment się zatrzymuje. Moja chwilowa duma z siebie i poczucie, że mogę wszystko, już uleciały, legły na podłogę obok tego nieszczęsnego Latynosa czy Hiszpana, kimkolwiek był. Nagle uświadamiam sobie drugą stronę medalu. Owszem, dotarłam do Nowego Jorku, a to znaczy, że teraz już nie ma odwrotu. Choćbym chciała wrócić jutro czy za miesiąc – nie stać mnie na to. Ani na przebukowanie biletu, ani na karę za zerwanie kontraktu z agencją pracy. Zresztą, do czego miałabym wracać? Posprzątałam sobie w życiu, niewiele zostawiłam na później. Mój szkolny angielski działa w prostych konwersacjach, ale czy to wystarczy? Pierwszy nocleg zapewniła agencja, ale dziś muszę się dostać na północ Manhattanu, pospiesznie znalazłam tam jakiś hostel, przecież dojadę tam metrem, ponoć w metrze nie można się zgubić. Tylko że ja nigdy nie jeździłam metrem, we Wrocławiu nie ma takich atrakcji. OK, wczoraj przemieszczałam się podziemną kolejką między terminalami lotniska Heathrow, ale to co innego. Na dodatek jutro mam lecieć dalej, Nowy Jork to tylko przystanek, orientation4 dla takich jak ja, nowicjuszy pierwszy raz na amerykańskiej ziemi, którzy potrzebują poprowadzenia za rękę, by zaaplikować o numer social security5, otworzyć konto w banku i upewnić się, że praca na krawędzi Wielkiego Kanionu w Arizonie faktycznie na mnie czeka.

I nauczyć się obsługiwać amerykańskie wtyczki. My tu mamy inne napięcie. Trudno się nie zgodzić. Napięcie rozsadza moją głowę, wyobraźnia podsuwa wspomnienie z dzieciństwa: ojciec sprawdzający choinkowe światełka, włóż wtyczkę do gniazdka!, fontanna iskier i huk. Samotna wtyczka tkwiąca w gniazdku, odcięta od wypalonego kabla, leżącego smutno na podłodze.

– Czy jest tu dziewczyna, która zapomniała adaptera? – Zniekształcony mikrofonem głos Blake’a wyrywa mnie z zamyślenia. Moja twarz płonie tysiącem iskier.

Nie zapomniałam, nikt mi nie powiedział, chcę się bronić, ale zamiast tego podnoszę nieśmiało rękę.

– To… ja… – jąkam się, już nawet nie chcę tego ustrojstwa, ale gdzie ja potem coś takiego znajdę? Ponoć Grand Canyon Village jest w środku niczego, słyszałam, że nawet zasięgu w komórce nie można złapać. Czy mają tam jakiś sklep z elektroniką?

Blake uśmiecha się przyjaźnie i przeciska przez tłum w moją stronę.

Znowu wszystkie oczy patrzą na mnie. Mam ochotę uciec jak najdalej.

Dziękuję Blake’owi, chowam ten nieszczęsny adapter do kieszeni i staram się zachowywać normalnie, choć panika rozgaszcza się w moim ciele na dobre, bo w sumie – zaraz, czy jeszcze o czymś nie wiem? A jeśli o jakimś dokumencie i potem na miejscu się okaże, że jednak nie mogę pracować? A jeśli coś będzie nie tak z zakwaterowaniem? A jeśli… a jeśli… a jeśli… A jeśli naprawdę będę musiała wrócić? Iskry palą mnie teraz pod powiekami. Niezły start.

***

Wracam do pokoju, od razu wskakuję pod prysznic, letnia woda przyjemnie mnie budzi.

Rozpracowuję ten cholerny adapter, ale niestety i tak suszarka nie działa z taką mocą, jak powinna. Znacząco zwolniła obroty.

Przecieram zaparowane lustro, usiłuję ogarnąć niesforne włosy. Przed wyjazdem zafundowałam sobie strzyżenie, a nawet farbowanie w najtańszym salonie. I po co tak krótko, wyglądasz starzej, słyszę w głowie głos Wojtka. Teraz źle obcięte, za ciemne kosmyki sterczą na wszystkie strony, brak odpowiedniego suszenia tylko pogorszył sprawę. Upinam fryzurę toną spinek. Jeśli złapie mnie burza, chyba ściągnę na siebie pioruny. Konturówką rysuję kreskę na dolnej linii rzęs, ale i tak nie da się ukryć śladów zmęczenia. Wkładam szorty i czerwony top na ramiączkach, ten, który podobno podkreśla moje ciemnobrązowe oczy. Wsuwam na stopy wygodne sandały, potem pakuję rzeczy i taszczę moją wielką walizę po schodach do przechowalni. Oddaję klucz do pokoju, sprawdzam, czy mam wszystko, co niezbędne, w podręcznym plecaku. I wychodzę w miasto.

1 Hi, can I… (ang.) – Cześć, czy mogę ci pomóc? (Wszelkie tłumaczenia cytatów, o ile nie podano inaczej, pochodzą od autorki).

2 voltage (ang.) – napięcie

3 Mierda… Cuidado! (hiszp.) – Cholera… Uważaj!

4 orientation (ang.) – rodzaj szkolenia wstępnego, rozeznania (np. na nowym stanowisku pracy, w nowym mieście).

5 social security (ang.) – numer ubezpieczenia społecznego, odpowiednik polskiego PESEL-u.

Rozdział 2

EMI

Czerwiec 2013

– Doors in flight and cross checked6 – brzmi z głośnika.

Jesteśmy gotowi do startu, siedzę przy samych drzwiach. Dużo miejsca na nogi, powiedział Tomek, kiedy pomagał mi bukować ten bilet. Miałam wybór, bo mam wyrobioną kartę frequent flyer7, mimo że nigdy wcześniej nie leciałam na tej trasie ani tymi liniami. Ale Tomek umie to załatwić, więc mogę się poczuć jak VIP.

Stewardessa siedzi na wprost mnie, uśmiecha się przyjaźnie. Kiedy startujemy, dociera do mnie, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Siedem miesięcy w Australii, być albo nie być. To wszystko wydarzyło się tak szybko jak start tego samolotu. Propozycja, decyzja, wahanie.

 

– No przecież nie sama, bez ciebie nie polecę.

– Leć! Wiesz, ile nadpłacimy kredytu? Jak możesz odmówić?

– No dobrze, skoro kasa jest dla ciebie ważniejsza niż nasze małżeństwo, OK, to polecę.

Wyrabianie paszportu na szybko, bo przecież poprzedni był na panieńskie nazwisko, przez cztery lata od ślubu nie chciało mi się zrobić nowego. Ale w Australii to mógłby być problem, więc wniosek, zdjęcie, urząd… Wiza, trzeba napisać wyjaśnienie, dlaczego ja.

 

– Czemu tej pracy nie może wykonywać Australijczyk?

– Może, każdy może, ale chcemy zacieśnić więzy między naszymi międzynarodowymi oddziałami. Wynajmiemy ci mieszkanie, tu masz opis projektu, wiesz cokolwiek o australijskich kopalniach? Masz prawo jazdy?

– Tak, ale nie jeżdżę od dziesięciu lat…

– OK.

Kurs doszkalający, off-road na jeepie z kierownicą z prawej strony. Kurs BHP: co zrobić, jeśli w biurze zobaczysz węża? Kangur czerwony może ważyć do dziewięćdziesięciu dwóch kilo i może cię zabić. Lato, upalne lato, piwo w La Playa, rowery, walizka, zdjęcia kangurów i górników. Pożegnania, pożegnania, pożegnania.

Mały breloczek do kluczy w prezencie od Michała: chłopczyk w biało-czerwonym stroju z polską flagą. Żebyś nie zapomniała, skąd jesteś.

On.

Albo nas to uzdrowi, albo ostatecznie dobije. Nie, że na chłodno. Czarno albo biało, nie będzie odcieni szarości. Coś musi się wydarzyć, nie możemy już dłużej tak trwać. To właśnie robimy, trwamy, trwonimy czas, siebie, trawimy wzajemne żale.

Mijamy się, przemijamy.

Za wcześnie na to, mam dopiero dwadzieścia dziewięć lat, za wcześnie, żeby przemijać.

Chcę przeżywać, przeobrażać, przemierzać.

Samolot płynie wśród chmur, ja jak zawsze przy pożegnaniach rozpływam się w nostalgii. W końcu zaczynam szlochać, mała dziewczynka, bujająca w obłokach.

– Wszystko w porządku? – pyta służbowo wciąż uśmiechnięta stewardessa.

Kiwam głową, odwracam się do okna. Mój współpasażer już chrapie miarowo.

Kulę się w fotelu, wcale niepotrzebne mi to ekstramiejsce na nogi.

6 Doors in… (ang.) – Drzwi w trybie lotu i sprawdzone.

7 frequent flyer (ang.) – Karta uczestnika programu linii lotniczych, które za częste loty i przebyte mile oferują różne benefity.

Rozdział 4

EMI

Lipiec 2013

Lotnisko wygląda jak oblężone przez lemingi, wszyscy w pomarańczowych koszulach z odblaskowymi srebrnymi pasami, które przecinają też jednakowe u wszystkich granatowe spodnie. Wielkie, ciężkie buty z noskami usztywnianymi metalem. Tak ciężkie, że dostaję skurczów w łydkach po przejściu kilku kroków.

Jest czwarta rano. Pakujemy się do samolotu, pierwszy raz lecę czarterem. Nikt nie sprawdzał, czy moje kosmetyki mają do stu mililitrów.

Znów płyniemy wśród obłoków. Z zaciekawieniem patrzę, co jest pod nami. Nieogarnione połacie czerwonej ziemi. Wyobrażam sobie, że tak wygląda Mars.

Jestem przygotowana, wiem już, na czym polegać będzie moja praca, widziałam, gdzie będę mieszkać: baraki jak na koloniach w Jarosławcu w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym. Codziennie pobudka o czwartej trzydzieści, śniadanie (na litość boską, kto jada śniadanie o tej godzinie?), pamiętaj, zapakuj sobie coś na lunch, bo potem nie będzie gdzie zjeść, o szóstej rano do obozu podjedzie autobus, żeby zabrać pracowników do biura. Dwanaście godzin pracy, o osiemnastej autobus powrotny. Jak przegapisz, to masz pecha. Więc nie przegap. Dziesięć dni i znów jako jeden z pomarańczowych lemingów wrócę czarterem do Perth. Na kilka dni, ucywilizować się na nowo. A potem kolejna wycieczka i tak przez pół roku. Już wiem, że na ten system pracy mówi się FIFO. Fly-in, fly-out12.

Samolot obniża lot do lądowania. Za oknami odgrywa się film, scena po scenie, coraz bardziej nieprawdopodobny. Przelatujemy nisko nad ogromną dziurą w ziemi – domyślam się, że to właśnie kopalnia. Wszystko jest czerwone.

W drzwiach samolotu uderza mnie suchy, upalny wiatr, niosący ze sobą chmury pyłu. Ktoś przypomina mi, żebym włożyła ochronne gogle. Odbieram walizkę z przyczepy pojazdu przypominającego meleksa. Przelotnie zerkam na telefon – pokazuje mi, że są czterdzieści dwa stopnie. Czyli sieć działa. Dobrze, że kupiłam kartę Telstra, jedyną, która ma tu zasięg. Rozglądam się wokoło, słońce parzy, zwłaszcza w te metalowe buty na moich nogach.

Wsiadamy do autobusu. Moją uwagę przykuwa na chwilę widok stadka różowych papug, które przysiadły na pobliskim wyschniętym na wiór drzewie.

– Welcome back to paradise! – wita nas ze śmiechem kierowca.

12 Fly-in, fly-out (ang.) – przylot i odlot (system pracy rotacyjnej).

Rozdział 5

MARY

Czerwiec 2007

Spoglądam na zegarek: przespałam sześć godzin, a jednak nie czuję się wyspana, trochę jak po nocy zarwanej na wkuwaniu do sesji czy na imprezie, kiedy kładziesz się rano. Niby śpisz wystarczającą liczbę godzin, ale po przebudzeniu czujesz to charakterystyczne rozedrganie, twoja świadomość wie, że próbujesz ją oszukać. Czuję przeszywający głód, jak gdybym nie jadła od kilku dni. Przeliczam godziny w głowie. No tak, położyłam się przed dziewiątą rano polskiego czasu, a teraz dla mojego ciała jest prawie piętnasta, więc można powiedzieć, że przespałam śniadanie i obiad. Nic dziwnego, że żołądek kurczy się i wierci.

Zamykam oczy, w półśnie wyobrażam sobie nijaką codzienność wrocławskiego życia, które zapewne toczy się swoim ustalonym torem. Zabawne, że tam dzień się już dawno rozwinął, jak czerwony dywan przed wejściem na ekskluzywne przyjęcie. Wszyscy są na półmetku, za chwilę wkroczą w tę drugą, prywatną połowę dnia, w rozciągniętych koszulkach, szortach pamiętających lepsze czasy i przyjemnie wysłużonych kapciach. A tutaj wszystko jeszcze do odkrycia, doświadczenia, dzień jak na razie stoi pod wielkim znakiem zapytania. To tak, jakby przenieść się w czasie, dostać drugą szansę. Przeżyć fragment życia jeszcze raz.

– Siema, pani… Śpisz czy czuwasz? – Szept Aśki wyrywa mnie z zamyślenia.

Odsuwam kołdrę, odwracam się w jej stronę. Nasze niewielkie, pojedyncze łóżka stoją obok siebie, po drugiej stronie pokoju większe – podwójne – zajęli Agnieszka z Pawłem. Pozostałe wyposażenie pomieszczenia to jedynie niewielkie biurko, dwa krzesła i dość spora komoda z zadowalającą liczbą szuflad. Angielskie słowo na określenie domku, cabin, pasuje tu idealnie – ta przestrzeń mierzy maksymalnie dwadzieścia metrów kwadratowych powierzchni. Kabina.

– Nie, już nie – odpowiadam, również szepcząc. – Nie chciałam nikogo budzić.

– Ja tak samo… Nie śpię chyba od godziny. Słyszałam, że się kręcisz, nie mogłam się doczekać, aż ktoś wstanie. Umieram z głodu!

– Witam w klubie, mnie aż skręca – zaczynam mówić trochę głośniej.

– Idziemy gdzieś? Nad Kanion? Albo poszukać jakiegoś otwartego przybytku kawowego? – Aśka powoli siada na łóżku, przecierając oczy.

Zauważam jej piżamę i skarpetki w krowie łaty. Zgaduję, że to jej ulubiony motyw, wcześniej widziałam go na jej portmonetce i na opakowaniu jakiegoś kosmetyku, który zostawiła w łazience.

– DZIEŃDOBEREK!!! – krzyczy Paweł tak donośnie, że aż obie podskakujemy. – Co tam szepczecie? Już nas chciałyście zostawić, co?

– Tak, planowałyśmy dać wam chwilę luzu na poranne… no wiesz. Obcowanie – odcina się Aśka. – A tak serio, to nie możemy już spać, bo chcemy jeść.

– O tak, i jeszcze kawa… – wzdycha Agnieszka, siadając na łóżku. – Która to godzina? Matko, przecież mamy jeszcze kupę czasu! Chodźmy gdzieś!

Wygrzebujemy się z łóżek, sprawnie ustalamy kolejność zajmowania łazienki i tuż przed siódmą wyruszamy. Zadziwia mnie, jak łatwo funkcjonuje mi się z tymi ludźmi. Czuję się z nimi zupełnie swobodnie, mimo że znamy się od wczoraj. Ze współlokatorkami z Solnego dzieliłam dwa razy większy pokój, a mimo to nawet po roku odnosiłam wrażenie, że wdarłam się w ich przestrzeń jak intruz. Próbowałam znikać, zanim się pojawię. I nie miało znaczenia, ile razy powtarzały: „Jesteś teraz u siebie”. Nie, nigdy nie czułam się tam u siebie, więc przed wyjazdem z olbrzymią ulgą wyprowadziłam się stamtąd i tymczasowo przewiozłam wszystkie rzeczy do mamy.

Okazuje się, że Grand Canyon Village, mimo tak wczesnej pory, tętni życiem. Mijamy grupki turystów przygotowanych do długotrwałej wędrówki w dół kanionu, ubranych w beżowe, górskie stroje, kapelusze z okryciem karku, porządne trapery.

Już wczoraj przy zajmowaniu domków uprzedzano nas, że upały tutaj są naprawdę niebezpieczne, więc jeśli ktoś planuje trekking, trzeba zacząć bardzo wcześnie rano. Problem polega na tym, że zwykle wybierając się na górski szlak, najpierw idziesz pod górę, a potem, kiedy już porządnie się zmęczysz, nagrodą są piękne widoki i dużo mniej wymagające zejście w dół.

W Kanionie zaczynasz od końca: najpierw, skuszony zachwycającym krajobrazem, schodzisz kilkaset metrów w dół. Potem, kiedy słońce przypieka niemiłosiernie, a ty masz już na plecach i w nogach kilometry wędrówki, musisz wrócić pod górę. Zatem zdecydowanie lepiej ruszyć bladym świtem. I nie szarżować. I stay hydrated13! – plakaty przypominające o piciu dostatecznej ilości wody są absolutnie wszędzie. Dostaliśmy nawet bidony w prezencie.

Rzeczywiście, robi się już piekielnie gorąco. Nie mamy daleko, ale czuję, jak ciężko mi się oddycha. Wysuszone słońcem na wiór ściółka i szyszki chrzęszczą, gniecione naszymi sandałami. Nie był to najszczęśliwszy wybór obuwia, moje stopy natychmiast pokrywają się czerwonym kurzem, nie mówiąc już o drobnych kamykach i igłach wbijających się w palce.

Docieramy nad Kanion, niosąc papierowe kubki z kawą i croissanty, w sam raz na szybkie śniadanie. Miła niespodzianka – okazało się, że jako pracownicy mamy zniżki we wszystkich lokalach na terenie parku. No i mamy kantynę, gdzie już w ogóle można zjeść za grosze. Nieważne, że niesprzedane resztki z restauracji.

Siadamy na ziemi i kamieniach. Do szkolenia wstępnego mamy jeszcze półtorej godziny.

– To jak, pani? – zwraca się do mnie Aśka. – Może wygłosisz parę słów wprowadzenia? Kim jesteś, co cię w życiu kręci, wiesz, takie sprawy?

Peszy mnie ta bezpośredniość, nie znoszę tego opowiedz o sobie. Jak na rozmowie o pracę, kilka faktów z życia Marysi S.

– Hmm, a co chciałabyś wiedzieć? Że do szkoły miałam pod górkę czy raczej moje kompetencje zawodowe? – próbuję żartować.

– No wiemy już, że przygnało cię tu wielkie marzenie. – Aśka z patosem otwartymi dłońmi wskazuje na Kanion. Uśmiech mi trochę rzednie, mam wrażenie, że ze mnie kpi. – Ale, że tak sama? Na facetów nie było urodzaju w Polszy, więc przyjechałaś rozejrzeć się w zagranicznym asortymencie?

Aga i Paweł wybuchają śmiechem, więc postanawiam się nie obrażać.

– Facet nie mógł przyjechać ze mną, bo już jest na to za stary – odpowiadam, właściwie nie wiem po co. Zamiast się zastanowić, brnę w tę opowieść dalej. – Ma trzydzieści dwa lata, trochę późno na program dla studentów.

– Uuu, no, no, czyli spotykasz się ze starszym panem – droczy się Aśka, a ja nie wyprowadzam jej z błędu, niech w tej opowieści Wojtek pozostanie moim facetem. Po prawie pięciu latach razem jeszcze nie umiem o nim myśleć inaczej. – O, no i widzisz, ot i mamy temat, a nie tam kompetencje zawodowe. – Popija kawę, odstawia kubek obok siebie. – To co to za przypowieść? Ujęły cię jego pierwsze siwe włosy? Programów to tu bez liku, znalazłby się i taki dla starszyzny rodu… – Aśka mówi coraz szybciej, zauważam, że jej styl zaczyna mnie trochę męczyć.

– Aśka, no weź. – Aga chyba zauważa moją konsternację.

Dziękuję jej wzrokiem.

– Wojtek nie przyjechał, bo uczy w szkole językowej, teraz prowadzi letnie kursy… – zaczynam niepewnie, choć przecież ani przez chwilę nie było mowy o wspólnym wyjeździe. – Ja też tam pracuję, znaczy, pracowałam, w sekretariacie… – próbuję skierować rozmowę na inne tory.

– O, no, no, pani! To ty szyszka jesteś! – Aśka gwiżdże nieudolnie. – Ale że co, i tak rozstanie na cztery miechy? Słabo trochę…

Zmiana tematu nie powiodła się.

– Damy radę, bez przesady. – Wzruszam ramionami. – To moja ostatnia szansa na taki wyjazd, od października zacznę piąty rok, a potem stracę status studenta i… – tłumaczę się pospiesznie. Wreszcie zdaję sobie sprawę, że przecież nie muszę. – Możemy zejść ze mnie? – pytam z irytacją. – Może ty opowiesz coś o sobie? – zwracam się do Aśki.

– Joanna Ciszek, lat dwadzieścia trzy, zamieszkała we Wrocławiu przy ulicy Dzielnej, studentka zarządzania na Politechnice Wrocławskiej, doraźnie pracująca jako kelnerka w rozmaitych barach, latem dorabiająca w USA. Prywatnie: singielka od… miesiąca? – Paweł recytuje melodyjnym głosem spikera lub lektora z seriali paradokumentalnych, czym doprowadza nas do śmiechu.

Aśka szturcha go w ramię.

– Tak, od miesiąca, ale może lepiej uczcijmy to minutą ciszy. Albo wiecznością.

– A co to za historia? – nie daję za wygraną. Skoro ona może przepytywać mnie, to i ja chcę się czegoś dowiedzieć.

– Stara, nudna i skończona. – Aśka nie daje się pociągnąć za język. – Może kiedyś opowiem, ale na pewno nie teraz.

– No dobra… A wy? Jak się poznaliście? – zwracam się do Agi i Pawła, nie chce mi się drążyć. W końcu przed nami cztery miesiące. Mamy czas.

– W piaskownicy! – Aga się rozpromienia. Już zdążyłam się zorientować, że to Paweł w tym związku objął rolę duszy towarzystwa. Agnieszka raczej nie mówi za wiele, ale najwyraźniej historia ich znajomości jest jej opowieścią. – Znamy się od dzieciaka, mieszkaliśmy obok siebie, chodziliśmy do tej samej podstawówki, chociaż Paweł o klasę wyżej. Pierwszy raz zaprosił mnie na randkę w walentynki, kiedy byłam w piątej klasie. – Patrzy na Pawła, bije od nich takie przyjemne ciepło. – I tak jakoś zawsze byliśmy ze sobą, chociaż oczywiście po drodze były wyboje. – Oboje uśmiechają się jednocześnie.

– Najważniejsze, że teraz już na zawsze razem, jak butla z gazem. – Paweł czule przygarnia Agę do siebie ramieniem.

Znów kłuje mnie w płucach, a może gdzieś bliżej serca. Czy to żal, smutek, tęsknota? Czy chciałabym, żeby Wojtek tu był, ze mną, w tym miejscu na świecie? W tym samym miejscu w życiu?

Odganiam te myśli.

– Lecimy? – pytam, spoglądając na zegarek. Wszyscy wstajemy i zbieramy pozostałości po śniadaniu. – Wy idziecie do hotelu Roadtrip, prawda?

– Tak jest, a ty do Majestic, prawda? – pyta Paweł, a ja przytakuję. – O, to będziesz majestatycznie sprzątać pokoje. – Zrównuje się ze mną w marszu. – Wspominałaś, że pracowałaś w szkole językowej, nie szkoda ci było tego zostawiać, żeby tu przyjechać?

– Serio? Serio o to pytasz?! – Aż się zatrzymuję. Dziewczyny, które szły przed nami, odwracają się i patrzą na nas zdumione.

– OK, sorry, nie denerwuj się. – Paweł też wydaje się zdziwiony moją reakcją. – Po prostu to niespotykane, żeby mieć taką robotę jeszcze na studiach… Wiesz, teraz naprawdę ciężko coś znaleźć. Ale dobra, nie pytam już o nic więcej.

– I bardzo dobrze, nie pytaj.

Przez chwilę idziemy w milczeniu. W końcu nie wytrzymuję.

– Słuchaj, Paweł, przepraszam. Po prostu przez kilka miesięcy wszyscy zadawali mi to samo pytanie, więc po prostu już tym rzygam. Chciałam tu przyjechać, przyjechałam, zostawmy ten temat.

– OK, nie ma sprawy. Każdy ma swoje powody. – Uśmiecha się i puszcza do mnie oko, po czym pochyla się i półszeptem zwierza mi się na ucho. – Ja na przykład planuję się tu oświadczyć Agnieszce. To znaczy, jak już trochę zarobimy, chcemy pojeździć po Stanach i tak sobie wymarzyłem, że dotrzemy nad Niagarę i tam się zaręczymy. – Pawłowi ze szczęścia aż błyszczą oczy. – Tylko ciii! – Przykłada palec do ust.

– Super! Gratuluję. – Uśmiecham się szczerze. Fajna z nich para, od pierwszego spotkania widać, że do siebie pasują.

– Pogratulujesz, kiedy misja będzie spełniona! – odpowiada już pełnym głosem, na co od razu reaguje Aga.

– Jaka misja? O czym rozmawiacie?

– Misja: zarobić kupę kasy i podbić USA! – odpowiada Paweł bez zająknięcia. – Dobra, to tu chyba się rozstajemy! Powodzenia, Maryś!

– Boże, tylko nie „Maryś”. Nienawidzę, jak mnie ktoś tak nazywa. Już lepiej po prostu Mary!

– OK, Mary, tak z angielska. – Paweł próbuje udawać amerykański akcent.

Brzmi to całkiem nieźle. Nikt mnie nigdy tak nie nazywał, zwykle jestem Marysią, a dla większości znajomych po prostu M, nawet nie pamiętam, skąd się to wzięło.

Postanawiam, że odtąd będę się przedstawiać jako Mary, na pewno będzie to prostsze do wymówienia dla cudzoziemców.

Żegnam się z moją ekipą w dobrym nastroju, a potem sama już wkraczam w moją nową rzeczywistość, którą będę żyła przez najbliższych kilka miesięcy.

***

Upał. Dyszę ciężko. Moje ciało jest całe odrętwiałe. Świst w uszach. Próbuję otworzyć oczy, mimo oporu własnych powiek i piachu pod nimi. Czuję coś nieokreślonego na twarzy. Dotykam nosa. Oczy wreszcie otwierają się szeroko. Na palcach mam krew.

Wszystko wokół wiruje, usiłuję wpatrzeć się w jeden punkt nade mną, aby zatrzymać tę karuzelę. Wreszcie sufit nade mną powoli ustaje. Z ogromnym trudem unoszę się na łokciach i rozglądam wokół.

Dotarłam z pracy do domu, ale najwyraźniej droga od progu do mojego łóżka była już nieosiągalna, zatem wylądowałam na podłodze. Zasnęłam? Zemdlałam? Nie mam pojęcia. W sumie nie bardzo pamiętam, jak się tu znalazłam.

Jestem sama. Spoglądam na zegarek – dochodzi osiemnasta. Moja ekipa ma dziś popołudniową zmianę w restauracji. Musieliśmy się minąć.

Przeleżałam tu przynajmniej z półtorej godziny. Spoglądam na wytartą wykładzinę przy wejściu. Tuż obok miejsca, gdzie znajdowała się moja głowa, widać dość sporą, brunatną plamę. A więc taki ślad zostawię tu po sobie, krew, pot i łzy. Te ostatnie cisną mi się do oczu coraz natarczywiej. W końcu udaje mi się usiąść prosto i wybucham płaczem jak dziecko.

Tyle marzeń, odkładania pieniędzy, formalności, kłótni z mamą, dyskusji z Wojtkiem i wszystkimi, których znam, poświęcenie pracy w Lingua Link. „Ideał sięgnął bruku”. Mam, co chciałam. Minęły zaledwie trzy dni, a ja już wiem: nie dam rady. Fizycznie NIE DAM RADY. Jednak mama miała rację, nie zdawałam sobie sprawy, na co się piszę.

Szlocham coraz głośniej, wszystko mi jedno, i tak nikt mnie nie słyszy. Nie mam siły wstać po chusteczkę, cała jestem już umazana krwią, chyba poplamiłam moją służbową koszulkę, szlag by to.

Ktoś szarpie za klamkę. Wstrzymuję oddech, niech nikt mnie nie ogląda w takim stanie. Niech sobie idzie. Jeszcze jedno szarpnięcie, pukanie do drzwi.

– Halooo!!! Mary, jesteś tam?

Gabi.

No tak, miała wpaść dziś po południu, umawiałyśmy się.

– Czekaj chwilę. – Planowałam krzyknąć, ale mój głos zaskrzeczał dziwacznie.

Próbuję dźwignąć się z podłogi, przytrzymuję się biurka, ale oczywiście muszę zahaczyć ręką o bidon z resztką wody. Butelka z grubego plastiku toczy się po blacie, odbija od krzesła i robi przy tym mnóstwo niepotrzebnego hałasu.

– Mary?! Wszystko OK? – Gabi znów szarpie za klamkę.

– Tak! – Teraz mówię już trochę głośniej. Wreszcie udaje mi się wstać, szybko otwieram drzwi. Moje nogi drżą, znów kręci mi się w głowie.

– Jezus Maria, Marysia! Co ci się stało? – Oczy Gabi, zwykle ogromne, przybierają rozmiary pięciozłotówek. – Ktoś cię napadł? Pobił?! – Nie daje mi dojść do słowa.

– Nie, po prostu wróciłam z pracy… i padłam. Chyba zemdlałam. A ta krew to z nosa, przemęczenie… Czekaj, usiądę, bo znów mi słabo.

– Czyżbyś zapomniała o stay hydrated? – Gabi się uspokaja, nawet uśmiecha. – Ech, słabe z ciebie stworzenie! Chodź, pomogę ci się umyć, wyglądasz jak półtora nieszczęścia.

– Spoko, dam radę dojść do łazienki.

Czuję, jak wzbiera we mnie złość. Słabe stworzenie. Co ty możesz wiedzieć o moich słabościach… Pracuję od osiemnastego roku życia, fizycznie, umysłowo, bądź tak i tak równolegle. Do tego studia dzienne, egzaminy w terminach zerowych zaliczane na najwyższe oceny, bo przecież musiałam mieć stypendium. Słabe stworzenie. Nie mam jednak siły dyskutować z Gabi, nawet nie chcę. Mam wrażenie, że nie nadajemy na tych samych falach, nieszczególnie zależy mi na tej znajomości. Zatem po prostu idę powoli do łazienki.

Zimna woda mnie otrzeźwia, po chwili przypominam już zwyczajną wersję siebie. Wychodzę z łazienki pewniejszym krokiem. Gabi podaje mi szklankę z żółtawym płynem, pewnie elektrolity. Siadam na łóżku.

– Pij, żebyś mi tu znów nie padła. Weź się połóż, dziewczyno. Opowiesz mi, co się stało?

– W sumie niewiele. Po prostu ta praca nie jest na ludzkie moce przerobowe i tyle. W osiem godzin mamy posprzątać do trzynastu pokoi. Każdy z łazienką, oczywiście. Jeszcze to cholerne ścielenie łóżek… Wyobraź sobie, wczoraj miałam półtoragodzinne szkolenie, żeby się nauczyć, jak to robić! I jeszcze nawet szczotki do kibla ci nie dadzą, tylko szmaty. Szmaty, do kibla! To chore jest! – Zdaję sobie sprawę, że mówię coraz głośniej. – Zero szacunku, wszyscy traktują cię jak gówno…

– Hmm, no nie wiem, a czego ty się spodziewałaś? W końcu to praca, nie wakacje. – Gabi patrzy na mnie z mieszaniną politowania i pobłażliwości. – Ja wiedziałam, że lekko nie będzie, więc nie narzekam – kończy z wyższością.

Czuję, że za chwilę moja głowa eksploduje.

– Nie, no jasne, na pewno bycie hostessą w restauracji można porównać do skrobania kibli paznokciami, no proszę cię! Tak się składa, że znam ciężką pracę, w Polsce też dorabiałam na sprzątaniu. Ale jednak wymagam odrobiny szacunku względem mojej osoby, nieważne, czy ścielę łóżka, czyszczę czyjeś gówno czy podaję do stołu! – Łzy znów ciekną mi po twarzy. – Jeśli tobie tu tak dobrze, to zajebiście, gratuluję, ale wszelkie opinie czy pouczenia z łaski swojej zachowaj dla siebie!

Gabi patrzy na mnie zaskoczona i wściekła. Wreszcie wstaje i rzuca na odchodnym:

– Chcesz, to wracaj do Polski, nikt cię tu nie trzyma. Twój ukochany na pewno się ucieszy.

Trzaska drzwiami, aż podskakuję na łóżku. Czuję ulgę, że sobie poszła. Nie potrzebuję niczyich złotych rad, opinii, życiowych lekcji. Od lat radzę sobie sama, poradzę sobie i teraz.

To prawda, nikt i nic mnie tu nie trzyma. Jestem kompletnie anonimowa, nijaka, jedna z kilkuset. Tak bardzo, bardzo chcę poczuć się tą jedną jedyną. Że ktoś mnie trzyma. Potrzebuję wiedzieć, że gdzieś mam swoje miejsce.

Zerkam na zegarek, szybka matematyka stref czasowych. W Polsce jest wpół do czwartej nad ranem. Nie, nie zrobię Wojtkowi kolejnej pobudki w środku nocy. Boże, ileż bym dała, żeby móc wysłać choć krótki SMS.

Adrenalina po rozmowie z Gabi stawia mnie na nogi. Postanawiam odczekać przynajmniej ze dwie godziny, zanim zadzwonię, a w tym czasie na pewno muszę znaleźć coś do jedzenia.

Chcę, potrzebuję komuś powiedzieć, jak bardzo mi źle.

***

– To powodzenia, pani! – Aśka salutuje mi żartobliwie.

Biorę głęboki oddech.

– Nie dziękuję. Żeby nie zapeszyć.

– E tam, zapeszyć, idź, pogadaj, może akurat.

– Może.

Idę przed siebie, popycham przeszklone drzwi, nie odwracam się już do Aśki. Załatwię to, zanim zabraknie mi odwagi. Przestawiam się w głowie na angielski – myśleć, mówić, rozumieć po angielsku.

– Dzień dobry – witam się uprzejmie z sekretarką. – Mam spotkanie z panią Terrell. Marianna Sujko.

– A, tak. Proszę. – Miłym gestem wskazuje pokój w głębi biura. – Podać coś do picia?

– Nie, dziękuję. – Uśmiecham się, choć czuję, jak drżą mi kąciki ust. Po co serwować mi napoje, skoro pewnie za chwilę wylecę stąd z hukiem.

A potem wylecę, dosłownie. Tylko nie wiem jeszcze, za co opłacę wszelkie kary.

– Witaj, tak miło cię poznać! Marianna, prawda? – Miła blondynka ściska moją dłoń. – Nazywam się Susan Terrell, jestem główną managerką personelu w hotelu Majestic.

Przytakuję, choć doskonale wiem, jakie stanowisko zajmuje. Dużo wyższe ode mnie, moich przełożonych, a nawet ich bezpośrednich przełożonych. Dziwię się, że dział HR wysłał mnie bezpośrednio do niej.

– Podobno chciałaś porozmawiać o pracy? – Patrzy na mnie z taką uwagą i sympatią, a może zmartwieniem, że głowię się, jak mam w ogóle zacząć temat, z którym przyszłam.

– Tak – odpowiadam stanowczo, ale spuszczam wzrok.

Susan wskazuje mi krzesło, zachęca, żebym opowiedziała, w czym rzecz.

Zaczynam mówić: o niesprawiedliwym traktowaniu, pracy ponad siły, odnoszeniu się do nas przez przełożonych, jakbyśmy byli służącymi. O kradzieży napiwków przez „inspektorów”, cokolwiek ta funkcja miałaby oznaczać.

Niemal na każde moje słowo kobieta reaguje żywiołowym: oh!, no way!, really? Zastanawiam się, czy rzeczywiście pierwszy raz słyszy o tym problemie, ale nawet jeśli nie, to odgrywa rolę wiarygodnie.

– Wiem, że minął dopiero tydzień, odkąd tu przyjechałam, ale już wiem, że długo tak nie dam rady. A poza tym, nie mogę patrzeć obojętnie na to, co się dzieje. Zwłaszcza że większość ludzi, którzy ze mną pracują, nawet nie mówi dobrze po angielsku. Oni nie przyjdą się poskarżyć – kontynuuję. – Gdybym wiedziała, jak to wygląda, nie zdecydowałabym się zwolnić z bardzo dobrej pracy w Polsce. – Starannie wypowiadam długie, złożone zdanie.

Duma mnie rozpiera, użyłam pięknego, poprawnego third conditional, w pierwszym zdaniu if z czasem past perfect, w drugim would have, ależ Wojtek byłby zadowolony! Uśmiecham się do siebie, choć nie pasuje to do kontekstu mojej wypowiedzi.

Susan patrzy na mnie przez chwilę, zaciska usta, cmoka.

– Cóż… – Znów mi się przygląda, jakby rozważała, na ile szczerości może sobie pozwolić. – Po pierwsze, dziękuję, że przyszłaś, to bardzo ważne – zaczyna. – A po drugie… zdaję sobie sprawę, że nie wszystko w hotelu Majestic działa jak należy. – Wbija wzrok w biurko. – Pracujemy nad tym… Ja… zrobię wszystko, żeby zająć się sprawą. – Kieruje w moją stronę splecione jak do modlitwy dłonie.

Unoszę jedną brew.

– Obiecuję. – Susan widzi, że mnie nie przekonała. – A jeśli chodzi o ciebie… z takim angielskim, czemu nie spróbujesz zaaplikować o pracę recepcjonistki? Mamy akurat wakat w hotelu Grand Canyon View Lodge – mówi tonem matki próbującej zachęcić dziecko do zjedzenia brokuła.

Wiem, że po prostu chce mnie uciszyć, ale i tak mile łechce moje ego, zakopane przez ostatni tydzień gdzieś głęboko pod warstwami brudnej pościeli. Recepcja, przecież to idealne rozwiązanie. Jeśli miałam ćwiczyć angielski, gdzie znalazłabym lepszą okazję?

– Hmm, dziękuję. Chętnie… chętnie spróbuję – odpowiadam nieśmiało.

Pani Terrell rozpromienia się.

– OK, fantastycznie! Weź formularze od Janet z sekretariatu. Musisz wypełnić testy, proste, trochę z języka, trochę z matematyki. Przynieś je najpóźniej za dwa dni. Tylko pracuj nad nimi sama! – Grozi mi palcem. – I oczywiście, jeśli się uda – kładzie nacisk na „jeśli” – w Majestic masz dwa tygodnie wypowiedzenia. Przez te dwa tygodnie musisz codziennie sprzątać po trzynaście pokoi. Czy to jest OK?

Potakuję ochoczo, choć ta perspektywa mnie odrobinę przeraża. Odrzucam jednak negatywne myśli, prostuję się na krześle. Susan wyciąga rękę, żegna się ze mną.

Z podniesioną głową, z papierami w dłoni wychodzę z budynku w pachnący nadzieją żar popołudnia. Chyba właśnie zrozumiałam znaczenie zwrotu you have to pick your battles: musisz wybierać swoje bitwy. Z całym światem nie wygram, ale mogę chociaż kawałek ułożyć po swojemu.

***

Wojtek ironicznym prychnięciem do słuchawki wyraża swoje niezadowolenie.

– No ty to zawsze wymyślisz! – Cmoka. – Masz szczęście, że cię nie zwolnili! A co, jak nie dostaniesz tej roboty? Zamiast poczekać, zastanowić się, to nie, na hurra, jak z całym tym wyjazdem… – ciska w otchłań.

Zupełnie nie wiem, dlaczego moim spotkaniem z panią Terrell i perspektywą zmiany pracy postanowiłam się pochwalić właśnie jemu. Żałuję teraz, milczę wściekła.

Wojtek najwyraźniej to czuje.

– No dobrze, dobrze. Kocham cię! – rzuca.

Słyszę w ostatnich dwóch słowach ten tylko dla mnie wyczuwalny cień ironii z nabrzmiałą jak jego ego kropką nad „i”. Między słowami przenika cicha kpina, widzisz, widzisz sama, i tak nie dasz rady. Możesz sobie gadać, co chcesz, tak, bądźmy przyjaciółmi, wyświechtany frazes. A i tak do mnie wrócisz, przecież wiem.

– Pa! – kończę pospiesznie, zaskoczona własnymi myślami.

Odwieszam słuchawkę zbyt energicznie, nie trafiam w widełki, więc spada z trzaskiem.

– Kurwa! – klnę przez wciąż zaciśnięte zęby, walcząc z telefonem.

– Uuu, pani! No, jak już takie magiczne zaklęcia lecą, to chyba jakieś perturbacje się wydarzyły. – Aśka przygląda mi się z uniesionymi brwiami. – Nie sądziłam, że posiadasz takie inwektywy w swym polonistycznym wokabularzu!

– Aśka, weź, daj spokój. Czy ty potrafisz mówić normalnie? – Nie mam ochoty na jej kwiecisty styl, chciałabym po prostu pogadać.

– Potrafię, ale nie lubię – moja współlokatorka wzrusza ramionami. – No ale OK, że okoliczności widzę niesprzyjające, dla dobra sprawy postaram się. – Kłania mi się żartobliwie. – Wszystko w porządku?

– Nie, no właśnie chyba widać! – odgryzam się.

– Dobra, Mary, krótka piłka: jak jesteś w tym momencie wkurwiona, to nie na mnie, więc odpuść.

– Sorry. Wojtek… ech, czasem po prostu… – Sama nie wiem, jak to ubrać w słowa. Aśka milczy, więc streszczam jej właśnie zakończoną rozmowę.

– Uuu, pani. No to ostro. Rady chcesz, opinii czy żebym się odpindoliła i zaproponowała pójście na lody?

Rozbraja mnie wreszcie, wybucham śmiechem.

– Może być opinia. A potem lody.