Na widoku - Artur Renard - ebook

Na widoku ebook

Artur Renard

3,5

Opis

Karolowi coraz bardziej doskwiera codzienna rutyna – i ta w życiu zawodowym, i w prywatnym. W poszukiwaniu choćby odrobiny ambitniejszego wysiłku intelektualnego zaczyna interesować się podejrzanymi jego zdaniem działaniami firmy, z którą współpracuje jako informatyk. Prowadzone z pomocą przyjaciela niewprawne amatorskie śledztwo uruchamia niespodziewanie ciąg zdarzeń, który rzuca ich obu na niespokojne pogranicze polsko-ukraińskie, gdzie biegłość poruszania się w cyfrowym świecie nie ma znaczenia, a potrzebna jest raczej dobra kondycja i umiejętność obsługi karabinka snajperskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Artur Renard
Na widoku
© Copyright by Artur Renard 2022Projekt okładki: Tomasz Dutkowski
ISBN 978-83-7564-678-8
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

PROLOG

Suchy dźwięk strzału odbił się od ściany drzew i powrócił echem szybciej, niż Karol zdążył opuścić broń nieco zdrętwiałymi już rękoma. Spojrzał w prawo, gdzie Bogdan sprawnie wypiął magazynek swojego colta, przeładował dwukrotnie płynnym ruchem i ściągnął spust, celując w ziemię parę metrów od nich. Upewniwszy się co do bezpieczeństwa, spojrzał wymownie na swojego towarzysza i poczekał, aż ten powtórzy procedurę. Dopiero wtedy gestem wskazał na stojącą przed nimi pustą drewnianą beczkę, gdzie mogli złożyć pistolety.

– Chyba trzeba kończyć na dziś, bo siada ci skupienie – zauważył Bogdan, patrząc na wiszące w oddali papierowe tarcze.

– Może być, ręce mam już trochę zmęczone. Rozrzut faktycznie niezły… – odpowiedział jego towarzysz, masując nadgarstki i mrużąc oczy w daremnej próbie dojrzenia poszczególnych przestrzelin.

– To chwila odpoczynku i po ostatnim magazynku – nieintencjonalnie rymując, rzucił w eter Bogdan, jednocześnie sięgając po butelkę z gazowaną wodą.

Napił się kilka łyków, po czym podsunął ją Karolowi. Podczas gdy ten pił, czując, jak bąbelki niemal boleśnie łaskoczą w suchym gardle, Bogdan postanowił delikatnie go podpytać, wciąż zerkając czasem na tarcze.

– Powiesz mi, co cię trapi? Jesteś zbyt rozkojarzony jak na hasło „wszystko OK”.

Karol oderwał butelkę od ust, przetarł je wierzchem dłoni i pokiwał lekko głową, spodziewając się pytania.

– Utknąłem w badaniach i męczy mnie to cholernie.

– W badaniach? – Przyjaciel wykazał uprzejme zainteresowanie.

– Tak. Pomagam przy jednej teoryjce dotyczącej mierzenia fizjologicznego dobrostanu w kontekście bezpieczeństwa pracy. Niby ciekawe – przyznał, kręcąc głową – ale wiesz, jak to jest, kiedy się współpracuje z ludźmi o wielu tytułach. Nigdy dość dobre tezy, nigdy dość skomplikowane teorie.

– Fakt. – Bogdan spojrzał na kolegę uważnie. – Ale chyba nie tylko o to chodzi? Za długo się znamy, prawie wierzę że przejmujesz się pracą. Jednak trochę brakuje, o tyle – pokazał palcami malutki odcinek jako miarę swego niedowierzania, mrużąc szelmowsko jedno oko.

Karol widząc tak specyficzną minę, parsknął odruchowo i uśmiechnął się półgębkiem, wpatrując się w powiewające tarcze.

– Intuicja nie zawodzi, co?

– Kiepski to przyjaciel i kiepski strzelec bez intuicji – odpowiedział z uśmiechem. – Nie chcesz, to nic nie powiesz, ale co szkodzi zrzucić ciężar z serca? Nie wierzę, że przejechałeś taki kawał z powodu kilku niepewnych tez badawczych.

– Co prawda, to prawda…

Karol zawiesił głos, nie tyle zasmucony, co zadumany. Jednakowoż po krótkiej chwili potrząsnął głową i kontynuował, zaciskając nieco usta:

– Może po prostu pewne rzeczy z czasem wydają się trochę… inne. Albo zbyt się zmieniają.

– Zgaduj-zgadula? Dobra. Pierwszy strzał – rodzina.

– Bingo – wskazał na niego palcem, cmokając w poczuciu zażenowania, jak łatwo było trafić w sedno.

– W porządku, zatem idąc dalej… Mam tylko wrażenie, czy twoje ukochane dziecko cię przemęczyło i żałujesz teraz wszystkiego hurtem? – dopytał Bogdan, sięgając do plecaka po batoniki owsiane. Podał jeden przyjacielowi, po czym rozpakował swój i wsadził do ust, słuchając niespiesznej odpowiedzi.

– Nie tyle dziecko, co raczej żona. Chociaż to tak naprawdę płynne. Powiedzmy że dziecko jest u nas obojga na pierwszym miejscu. To z grubsza normalne?

Bogdan, sam szczęśliwie bezdzietny, jedynie skinął potwierdzająco głową.

– Niemniej nie do końca wiem, na którym miejscu jestem ja sam. I chodzi mi tu o praktyczny, a nie deklaratywny priorytet.

– Domyślam się – potwierdził kolega z pełnymi ustami. – Ciężko jednak stawiać się w roli drugiej strony, jak tkwisz w tym wszystkim po uszy, nie sądzisz? Można porozmawiać.

– Znasz mnie, wiesz, że my byśmy nie rozmawiali, gdyby inne rozmowy przyniosły skutek – żachnął się. – Tym niemniej nie czuję się mężczyzną. Ojcem, pracownikiem, naukowcem czy gospodynią domową prędzej. Zresztą – machnął ponownie ręką – może po prostu z czasem to wszystko trochę bardziej męczy, a mały nie pomaga. I po prostu zrzędzę. Marudzę. Terkoczę jak ruski niebieski traktor.

– To akurat minie. Czasu dzieciak zawsze będzie wymagał, ale zajmie się w końcu sobą, bez obaw. Im więcej czasu on sam zajmuje się sobą, tym więcej wy macie dla siebie. Każdy na swoje potrzeby. Wiem, że to żadna gwarancja, ale przynajmniej stwarza przestrzeń do zmian. A za ten czas… wiesz, zrzędzenie w umiarze pomaga, to jak przeklinanie po kopnięciu małym palcem w kamień. Udowodniona naukowo skuteczność analgetyczna! – Bogdan aż rozpromienił się w duchu, doceniając własny kunszt w stosowaniu naukowych trików erystycznych w pocieszycielskich celach.

– W przypadku przeklinania masz rację – potwierdził Karol, wydobywając z pamięci mgliste wspomnienia dawno widzianych artykułów. – Mężczyźni jednakowoż powinni unikać zrzędzenia, jest bezproduktywne.

– Masz być mężczyzną, nie robotem. Przy okazji, jest tak bezproduktywne jak stanie i strzelanie do papieru, nie sądzisz?

– Dzięki – mruknął zapędzony w myślowy zaułek.

Obrócił w dłoniach magazynek, bawiąc się nim przez chwilę w milczeniu. Z jednej strony chętnie poradziłby się przyjaciela, z drugiej zaś nie do końca umiał określić problem. Czasem miał przemożną ochotę wycelować w swoje odbicie. W siebie. Pociągnąć za spust i wszystko uprościć. To jednak tylko ulotne przebłyski emocjonalnej podświadomości – przynajmniej tak sobie tłumaczył. Miał na końcu języka pytanie do przyjaciela, czy i on czasem miewa myśli, których sam się boi. Czując wszakże miłą pieszczotę wiatru na twarzy i zapach lasu, nie umiał poważnie traktować swoich gorszych chwil. Zbyt lubił oddalenie od zgiełku i dyskretny powab natury, które jak niewidzialną miotełką czyściły umysł z niechcianych fluidów.

– Może w ramach redukcji obaw ostatni i wracamy? Zaczyna ziąbić… – rzucił propozycję.

Bogdan spojrzał na korony drzew dookoła polany. Wiatr coraz mocniej poruszał gałązkami, więc faktycznie czas był najwyższy na finalizację zabawy.

– O ile obiecasz jeszcze trochę cierpliwości i optymizmu.

– Oczywiście. I dobrze wysmażone frytki do tego – zachichotał, sam nakręcając się niechcący na ziemniaczany specjał. – Spróbuję.

Widocznie usatysfakcjonowany w przynajmniej minimalnym stopniu Bogdan przyjrzał się koledze raz jeszcze, po czym podał mu pudełko amunicji. Obaj mężczyźni zaczęli ładować magazynki złocisto połyskującymi pociskami.

– Dużo masz jeszcze do utylizacji? – zagaił po chwili milczenia Karol.

– Ze dwa wiadra? – odpowiedział pytaniem Bogdan, dodając po chwili. – Chyba za dużo, byśmy zdążyli. Do kiedy jesteś?

– Jeszcze kilka dni będę, formalnie mam dość sporo spotkań związanych z zamknięciem projektu klienta.

– Formalnie?

– Tak, obecność nieobowiązkowa. Chyba że pyta moja żona, to obowiązkowa. Dzięki temu mogę się czymś zająć. Przy czym o naszym dzisiejszym wypadzie lepiej żeby nie wiedziała, nie wybaczyłaby, że strzelam bez niej.

Bogdan wziął do ręki broń, wsadził napełniony magazynek i przeładował, po czym odwrócił się do kończącego ładować Karola:

– Zająć? Brzmisz jak człowiek znudzony

– Może nie tyle znudzony – wstał powoli, ustawiając się w pozycji do strzelania – co szukający aktualnie priorytetów. Chyba moja dotychczasowa rola się nie sprawdza. Zresztą, przed chwilą o tym rozmawialiśmy.

– Przyjmijmy, że z pewnym przybliżeniem po prostu się nudzisz. – Chciał roześmiać się dobrotliwie, jednak ledwie dostrzegalny smutek w głosie przyjaciela powstrzymał go.

– Skoro chcesz tak to nazywać… – Na przekór obawom, Karol odpowiedział z lekkim uśmiechem. – Jedno wiem na pewno, z przyjemnością strzelam po takiej przerwie.

Po chwili tarcze zafalowały znowu od pocisków.

Rozdział I

Hałas nadjeżdżającego tramwaju wdarł się w zapadający nad miastem zmierzch, nie tworząc jednak z nim dysonansu w takim stopniu, jak osoba niezwyczajna miejskiej atmosfery mogłaby przypuszczać. W tym bowiem miejscu zgrzyt kół o stalowe szyny, klekot wiekowych pudeł czy sporadyczny dzwonek wydawany przez nieodzowny środek transportu w takim samym stopniu tworzył tkankę miasta co otaczające kamienice. Przetaczający się w dół krótkiej ulicy tramwaj choć na moment przywracał życie w opustoszałe żyły, którymi na co dzień płynął potok śpieszących się ludzi i buchających spalinami samochodów. Teraz wyludnione arterie niejasnym smutkiem kontrastowały z ostatnimi promieniami słońca, swobodnie czerwieniącymi dachy i muskającymi na pożegnanie wyniosłe wieże kościelne. Wrażenia tego nie mogli zmienić niezbyt liczni przechodnie, spiesznie przemykający pod murami domów. Jeden z nich jednakże, w kontraście do reszty, nie wykazywał specjalnego pośpiechu, leniwie przemierzając chodnik i zawieszając czasem wzrok to na chropowatej korze drzewa, to na chłodnym żeliwie latarni. Kobieta – takiej to bowiem płci był ów przechodzień – zdawała się cieszyć tym niezwykłym spokojem i ciszą w centrum bądź co bądź wielkiego miasta. Każdy jej krok był drobny, powolny, stawiany jakby z rozmysłem, acz jednocześnie bezwiednie. Pomimo to każdy powoli przybliżał ją do niewielkiego placyku, na którym tory tramwajowe rozwidlały się, obejmując z obu stron nieco przysadzisty budynek centrum handlowego „Kupiec”. Eteryczna kobieta zdawała się raczej młoda, choć trudno było orzec jej dokładny wiek. W istocie, po bliższym przyjrzeniu się sprawiała wrażenie, jakby wkroczyła w piękne lata pełnego rozkwitu. Brązowe włosy wymykały się skrywającej je opasce i niesforną burzą oplatały głowę, sięgając swymi splotami poza odkryte ramiona. Twarz kobiety nie nosiła żadnych charakterystycznych cech, jednak jej wyraziste brązowe oczy patrzyły z lekkim rozbawieniem. W jej wzroku nie można było znaleźć nadmiaru energiczności – każde spojrzenie było jakby przypadkowe i rozmarzone, powoli rzucane i jeszcze wolniej zwracane w inną stronę. Wprawdzie różowe usta wydawały się stworzone do uśmiechu, jednak cały czas układały się w neutralną linię, czasem delikatnie rozchylając się i łapiąc głębszy oddech, przesycony zapachem miasta stygnącego po niezwyczajnym wiosną upale. Mimo braku jakichś wybitnych cech urody, mogących już na pierwszy rzut oka opętać męskie serce, a damskie rozpalić zawiścią – od razu można było wyczuć tkwiący w niej urok i pokłady skrywanego powabu. Schodząc w dół drogą, wydawała się jednocześnie rozmarzona i zdecydowana, pomimo swego zamyślenia sprawnie unikając zderzenia z innymi spacerowiczami. Być może właśnie ten krok sprawił, że przykuła uwagę Karola, mijającego pomnik Starego Marycha w drodze na Rynek. Rzut oka przez szerokość jezdni wystarczył, by rozpoznać w nadchodzącej z góry osobie znajomą twarz. Podniósł rękę w geście pozdrowienia i pomachał lekko samą dłonią. Kobieta dopiero po chwili spojrzała na niego i po paru sekundach zawahania uśmiechnęła się, wyraźnie go rozpoznając i od razu kierując swoje kroki na przejście dla pieszych.

– Cześć, Leighton – zagaił Karol, podchodząc. – Co ty tu robisz? To jedno z spotkań, których w ogóle bym się nie spodziewał.

– Witaj, Karolu. – Podała mu rękę, jednocześnie odpowiadając energicznie tonem, w którym nie było śladu po jej rozmarzeniu sprzed chwili. – Mam tylko nadzieję, że niespodziewane nie jest tożsame z niepożądanym. Wyjaśnienie jest prozaiczne i ma postać konferencji w Bazarze, dotyczącej metod zarządzania produkcją.

– Tematyka, o której nie chciałem już słyszeć – skrzywił się nieznacznie. – O ile z konferencji się nie cieszę, to z twojego widoku i owszem.

– O, to właśnie chciałam usłyszeć! Jednakże szczerze powiedziawszy, zdziwiłam się twoją nieobecnością, zwłaszcza że widziałam Kanię. I to w roli prelegenta!

– Poważnie? – Na twarzy Karola odmalowało się szczere zdziwienie, po czym poczuł burczenie w żołądku. – A o czym mówił? Zresztą, masz chwilę? Może byśmy poszli na Rynek i coś zjedli, to porozmawiamy. Jeśli się nie spieszysz…

– Nie, właśnie chciałam się przejść, bo na dziś dość mam opowieści dziwnej treści i wykładów, wolałabym pozwiedzać miasto.

– W takim razie zapraszam na wprost – wskazał przed siebie, po czym ruszyli w stronę Rynku.

Przystawki, danie główne i kilka drinków (w tym ledwo wypitą margaritę o smaku mango) później Karol odczuwał przyjemne oderwanie od rzeczywistości, zanurzony w ożywionej konwersacji z Leighton.

– Na pewno nie chcesz żadnego drinka? Te połączenia smaków są naprawdę oryginalne, co nie znaczy, że wszystkie udane.

– Na pewno – uśmiechnęła się szeroko. – Będę wracała autem, mam nocleg pod miastem. A dziwnych smaków się nie boję, pamiętasz, że moja mama jest Brytyjką, a babka Węgierką? Naprawdę eklektyzm gastronomiczny mam zakodowany w genach.

– Fakt. To może skoro się nie napijesz, to wracając do pierwotnego tematu… Skoro już mamy za sobą zwiedzanie i wymianę najważniejszych informacji, powiedz mi, z czym przybył na konferencję Marek?

– A to jest najśmieszniejsze – odparła Leighton, biorąc ostrego nachosa i rozsiadając się wygodnie. – Prezentowali z jakimś bodaj prezesem wyniki analizy efektywności zarządzania dostępnością maszyn produkcyjnych. Co ciekawe, użyli do gromadzenia informacji naszych starych modułów, a wszystko opakowali w rzekomo niezmiernie innowacyjne algorytmy sztucznej inteligencji, pozwalające na przewidywanie problemów w produkcji.

– Powiadasz? Ta SI to stara bajeczka Marka, aczkolwiek trochę mnie to… zbiło z tropu. Same moduły miały być zarzucone.

– Poczekaj – machnęła ręką. – To jeszcze nic. Nie tylko użyli ich ponownie, ale odwołali się do wyników naszych badań!

– Piekło zamarzło! – odrzekł z udawanym oburzeniem, dodając po chwili poważnie: – Między innymi przez te badania już mnie tam nie ma.

– Wiem. Nie powołali się na nie jednak w kontekście pozytywnym. Raczej udowadniali, nazwijmy to, błędy analityczne, które mieliśmy popełnić. Może nie personalnie, ale całość poprzednich wyników była podważana na gruncie metodologii.

– I nie ubodło cię to? – podniósł nieco ton. – Bo ja mam ochotę mu przywalić. Metodolog się znalazł z bożej łaski.

– Nie ubodło zbyt mocno, bo jeśli się zastanowić, cała argumentacja opierała się nie na rzeczywistych pomyłkach, a raczej na patrzeniu przez pryzmat nowszych analiz. Tych właśnie, z którymi przyjechali. Jeśli stare badania się z tym nie zgadzają, to przecież musi znaczyć, że były źle zrobione, nawet jeśli nie bardzo są w stanie powiedzieć, gdzie dokładnie był błąd. Czy taka argumentacja w ogóle cię u niego dziwi? – Przekrzywiła głowę, patrząc z zainteresowaniem na reakcję

– Tak po prawdzie to nie. Ale, ale! – Wziął szybkiego łyka. – Ciekawi mnie, skąd wzięli dane pozwalające w ogóle na wyjście z takimi wnioskami.

– Najpewniej z zaprzyjaźnionego przedsiębiorstwa. Był z jakimś człowiekiem, który sprawił na mnie wrażenie nie do końca na miejscu. Pewnie jakiś miejscowy prezes z ambicjami do wystąpienia jako pożal się boże naukowiec.

– Pewnie tak. – Urwał, nie wiedząc, co miałby więcej powiedzieć.

Spojrzał w okno restauracji. Nad Rynkiem zalegała już ciemność wieczora, rozświetlona światłem lamp, witrynami lokali i migotliwymi ekranami telefonów komórkowych ludzi krążących pomiędzy kolejnymi przybytkami gastronomicznej rozpusty. Niektórzy co odważniejsi siedzieli w przylegających do wejść ogródkach, pomimo chłodniejszych powiewów wiatru kołyszących nielicznymi płomieniami promienników gazowych. Karol błądził chwilę wzrokiem po twarzach ludzi na zewnątrz, zauważając w końcu znajome rysy. Nie odwracając głowy, zwrócił się do Leighton:

– Świat jest wciąż mały. Spójrz za okno.

Odwróciła głowę, niemal od razu wychwytując, o co mu chodziło. Przy ogródku, ubierając się po wyjściu z sąsiedniego lokalu, stał dopiero co wspominany przez nich Marek w towarzystwie dwóch innych mężczyzn.

– Co ciekawe, jest z nim Irga. Jedynie tego trzeciego nie znam.

– To właśnie gość z konferencji – odpowiedziała uprzejmie, wyjaśniając wątpliwości.

– Najadłaś się? – spytał znienacka Karol, zbijając ją z tropu tak raptowną zmianą tematu.

– Tak, dlaczego? – Jedną z jej ciekawych umiejętności była zdolność do podtrzymania konwersacji mimo jej ostrych wiraży.

– Chciałbym przejść się za nimi, ciekawi mnie, gdzie się zatrzymali i kim jest ten człowiek.

– I dowiesz się tego, oglądając jego plecy? – zakpiła w swoim stylu.

– Nie, ale może coś wymyślę. Czego wymagasz od człowieka, który wypił? Rozsądku? – uśmiechnął się uroczo. – Będzie mi miło, jeśli potowarzyszysz mi w spacerku. Jeśli nie, to chętnie bym się zobaczył jeszcze jutro.

Leighton przeprowadziła szybką kalkulację w głowie, uwzględniając godzinę, poziom najedzenia, własną ciekawość i obawę o stopień alkoholowego wyluzowania swojego towarzysza.

– Pójdę z tobą, przynajmniej po wszystkim cię odwiozę, żebyś się nie szwendał bóg wie gdzie.

– Dzięki – odrzekł, wstając i idąc zapłacić, po czym wrócił szybkim krokiem i narzucił na siebie kurtkę.

Wyszli przez drzwi, rozglądając się, gdyż obserwowani mężczyźni zdążyli opuścić ogródek. Na szczęście chłodniejszy wiosenny wieczór spowodował, że większość ludzi siedziała w lokalach, przez co wypatrzenie trzech postaci na płycie Rynku nie stanowiło problemu. Karol podał ramię Leighton i szybkim krokiem udali się w ślad za mężczyznami. Zachowując bezpieczny dystans, doszli z powrotem pod budynek Kupca, skąd droga prowadziła dalej ulicą Półwiejską.

– Chyba wiem, gdzie mogą nocować – powiedział Karol. – Gdzie masz auto?

– Na placu Wolności

– Możesz po nie pójść i odebrać mnie spod hotelu Andersia? Wpiszesz w GPS, to niedaleko. Od strony Starego Browaru.

Leighton uniosła jedną brew, lecz kolejna szybka kalkulacja co do zasadności i skuteczności perswazji wypadła niekorzystnie, gdyż skinęła tylko głową i szybko odbiła w prawo, kierując się pod górę. Karol nadal podążał powoli przed siebie, aż po dłuższym spacerze jego domysły potwierdziły się, gdy mężczyźni udali się do wejścia górującego nad Starym Browarem hotelu. Tam przystanęli, dyskutując i żegnając się z jednym spośród swego grona. Karol podszedł kilkadziesiąt metrów, stając w cieniu bilbordów z widokiem na wejście. Nie czekał długo, gdy obok niego zatrzymał się samochód z uchylonym oknem.

– Wsiadasz? – zapytała Leighton. – Tu nie można stawać.

– Sekundę, poczekaj – poprosił, wsiadając i nie odrywając oczu od wejścia.

Dwóch mężczyzn podało ręce trzeciemu i udało się do dużego białego SUV-a na parkingu przed wejściem. Leighton westchnęła niecierpliwie, lecz uciszył ją gestem. SUV powoli wycofał, po czym wyjechał na drogę i potoczył się w dół, zmierzając do wyjazdu na jedną z głównych arterii miasta.

– Jedź, proszę, za nim – powiedział.

Drugie auto niespiesznie podążyło za SUV-em i po krótkim postoju na światłach ruszyli w odległości kilku samochodów za poprzednikiem. Początkowo trasa prowadziła w kierunku dworca, jednak już niebawem znaleźli się na szerokiej alei Mieszka I. Pomimo pory ruch w okolicy sypialnianych osiedli północnej części miasta był dość spory i kilkukrotnie Leighton musiała wykonać gwałtowne manewry, by nie utracić kontaktu wzrokowego z poprzedzającym samochodem. W miarę jak zbliżali się do ostatniego skrzyżowania przed pętlą, stawało się wszak jasne, że rozdzielą ich co najmniej dwie zmiany świateł. SUV przymierzał się do skrętu w prawo, a za nim ustawił się już sznurek aut. Karol widząc, to położył rękę na dłoni Leighton i powiedział:

– Jedź prosto. Domyślam się, dokąd mogą jechać.

– Na pewno? To drugie przeczucie, jak ich zgubimy, to po ptakach.

– Nie wierzę by wjeżdżali w osiedle, a więc pojadą albo na Umultowo, albo na Morasko – wyjaśnił szybko. – Ryzyk-fizyk, spróbujemy ich capnąć naokoło. Nadal umiesz jeździć ostrzej?

– Umiem. Ale jak by co, ty płacisz – zaśmiała się pod nosem, zmieniając gwałtownie pas i przelatując przez skrzyżowanie niemal w tej samej chwili, w której SUV skręcił na nim w prawo.

– Za pętlą w lewo i do drugiego przejazdu, pokażę ci.

Auto szybko przecięło północne obrzeża osiedla, po czym przekraczając towarową obwodnicę, znalazło się na asfaltowej drodze pośród typowo wiejskiej zabudowy. Popędzili nią chwilę, aż Karol kazał skręcić pomiędzy nowe domki jednorodzinne. Pojazdem zaczęło trząść na nieutwardzonej drodze.

– Zabiję cię, moje zawieszenie – syknęła Leighton, niespecjalnie zachwycona myślą o cierpiącej zbieżności kół.

– Uwierz mi, tamtędy, którędy oni jadą, jest gorzej.

Po chwili zabudowania zakończyły się, a droga biegnąca wzdłuż pola wyraźnie dobiegała do innej, poprzecznej, przy której stał dom z klasycznej cegły.

– Wyłącz światła, czekamy – zakomenderował.

Leighton wygasiła światła i niemal od razu na zaroślach po prawej pojawiła się poświata reflektorów zbliżającego się samochodu. Kilkadziesiąt sekund później znajomy pojazd przejechał poprzeczną drogą, kolebiąc się mocno i wznosząc tuman kurzu.

– Mówiłem? Jedźmy za chwilę za nim – ucieszył się.

Dalsza droga nie zajęła im długo, gdyż po krótkiej przejażdżce wśród rezydencji i wiejskich dworków śledzony samochód wtoczył się wolno przez bramę na duże podwórze. Leighton przejechała, nie zwalniając przed nią i zatrzymując się dopiero za najbliższym zakrętem.

– To chyba koniec przejażdżki? – zapytała.

– Tak. Muszę tylko zapisać sobie adres – odpowiedział, notując szybko w telefonie i nie wyglądając wcale na zniechęconego. – Ogólnie to możemy wracać.

Jego towarzyszka westchnęła ciężko, wjeżdżając ostrożnie z pobocza na asfalt i rozglądając się za ewentualnym zagrożeniem w postaci pędzącego po wsi auta.

– Leighton? – zapytał.

– Tak? – odpowiedziała, nie odrywając wzroku od jezdni.

– Dzięki. – Uśmiechnął się, ściskając ją lekko za ramię.

– Nie ma za co. Czasem trzeba zrobić coś dziwnego – odrzekła po chwili, prowadząc z powrotem w kierunku łuny unoszącej się nad miastem, lecz Karol nie słuchał jej już, próbując wymyślić plan na to, co dalej.

Obudziwszy się następnego dnia rano, przeciągnął się, powoli podchodząc do okna hotelu. Od tafli jeziora leżącego nieco poniżej odbijały się już refleksy słońca, zaś na tarasie stojącego na przeciwległym brzegu parku wodnego robiło się coraz gęściej od ludzi. Jeśli nawet wstając nie miał jeszcze sprecyzowanego planu na bieżący dzień, widok rowerzystów sunących w cieniu nieopodal wody podsunął mu niezłą myśl. Uśmiechnął się i szybko oporządził, zmierzając do hotelowej restauracji na lekkie śniadanie, po którym wsiadł do auta i włączył się w sznur samochodów zmierzających w kierunku centrum. O tej porze przejażdżka na północne rubieże Poznania zajmowała o wiele więcej czasu niż wczorajszego wieczora, jednak udało mu się dotrzeć w okolice rodzinnego gospodarstwa, nim kolejny dzień wiosennego upału zdążył rozdygotać powietrze ponad obsianymi polami. Po szybkiej wymianie uprzejmości zostawił auto pomiędzy starymi zabudowaniami z pruskiej cegły i pedałując niespiesznie, wytoczył się rowerem na biegnącą bokiem lasu drogę. Linia drzew za nim ukrywała nieodległe osiedla przed wzrokiem, burząc sielskość okolicy jedynie przebijającymi się ponad nią wieżami transmisyjnymi telewizji i wyłaniającymi się z boku budynkami uniwersyteckiego kampusu. Jednakże bez ustanku kontrast stwarzany przez przeryte orką pofalowane połacie niewielkich wzniesień w stosunku do dopiero co opuszczonego wielkomiejskiego chaosu powodował przyjemną zadumę. Od leśnych drzew biło przyjemnym chłodem – miło było także widzieć, jak pomiędzy pniami wyniosłych sosen coraz śmielej podnosił głowę liściasty podszyt, upodabniając sztuczne zalesienia do naturalnych kniei. Rosnące co jakiś czas nowe zabudowania zabierały wprawdzie nieco spokoju okolicy, jednak biegnące wzdłuż drogi słupy niskiego napięcia przypominały, iż okolica miastem jest jedynie administracyjnie. Na nielicznych miedzach nadal pyszniły się niskie jabłonie i grusze, w części obsypane obecnie pachnącym kwieciem. Nowe domy bogatszych mieszkańców miasta separowały się od siebie wymyślnymi ogrodzeniami z kamienia i betonu oraz szpalerami tuj, choć starsze gospodarstwa nadal otoczone były jedynie rzędami owocowych drzew i krzewów. W niektórych miejscach zbliżały się one do niebrukowanej drogi tak bardzo, że tworzyły zielony szpaler, buzujący od szumu przebudzonych owadów i pachnący kwiatami, owocami i wilgotną po porannej rosie glebą.

Karol celowo nie spieszył się, chłonąc wszystkimi zmysłami piękno wiosennego poranka i podziwiając niespożyte siły jeżyn, próbujących wspinać się na zapuszczonych parcelach po drzewach i zabudowaniach. Niestety jak na dłoni widać było, iż wiejski klimat powoli i nieustępliwie cofa się krok za krokiem, udostępniając przestrzeń dla kolejnych rezydencji i ogródków pozbawionych uroczego nieładu. Po pokonaniu kilku zakrętów na wzniesieniu widać było, iż nawet mijany wczoraj dom z pruskiej cegły w świetle dnia stanowił raczej wyjątek w pejzażu, przeciętym na grzbiecie kolejnego wzgórza linią kolejnych domów. Wszystkie stały dumnie prezentując wymyślne fronty, tak bardzo siląc się na oryginalność, że w istocie wprowadzając jedynie niepotrzebny dysonans budynków i ludzi przekonanych o zaletach życia na wsi – zaraz kiedy tylko przekształcą ją w jedno z wielu nudnych przedmieść. Na szczęście okolica jeszcze nie w całości poddała się wątpliwym urokom urbanizacji, przez co jazda rowerem w kierunku centrum wioski nadal pozwalała cieszyć się przyrodą i spokojem. Nawet przejazd przez wzmiankowane centrum, wykonany odpowiednio szybko, pozwalał niemal płynnie ominąć zabudowania i zanurzyć się w gęstym lesie. Wąskimi dróżkami, w kilku miejscach przetykanymi zaroślami kłującymi w twarz, można było dotrzeć do omszonych i zielonych, okrągłych zagłębień w ziemi, na dnie których widać było niewielkie jeziorka. Karol dotarłszy do największego z nich, zszedł z roweru i oparł się o balustradę zbitą ze zmurszałych pieńków. Napis na znaku nieopodal próbował zniechęcać do schodzenia do środka krateru, jednak wyraźnie wydeptane placki trawy wskazywały na jego raczej ignorowany charakter. Szkoda – pomyślał – To miejsce z roku na rok traci na uroku.

Zadumany, postanowił przysiąść na głazie i napić się wody, planując dalszą drogę. Przypomniał sobie widziane niedawno zdjęcie z drona, wykonane ponad koronami drzew dających mu w tej chwili przyjemny cień. Zachodzące słońce na owym zdjęciu podkreślało wymyślne kopuły koron buków i dębów, sprawiając wrażenie, jakby widz nie był w swojskim klimacie, lecz unosił się ponad tropikalnymi gęstwinami. Wystarczyło wszelako podnieść nieco wzrok, by dojrzeć na horyzoncie labirynt betonowych ciał bloków, przetykanych wieżami telewizyjnymi i kominami. Tuż obok lasu, niczym drzazga wbita w serce, pyszniła się czerwono-biała wieża, strzegąca miejskich zbiorników wody przed zbytnim wtopieniem się w otoczenie. W takim pejzażu biegnące polami słupy energetyczne i stara zabudowa wioski wydawały się mniej dokuczliwe, można by rzec – swojskie. Nawet tu jednak pomiędzy wiekowe dachy wkradała się jaskrawa czerwień dachówek rezydencji.

Właśnie wspomnienie tych dachów przypomniało Karolowi o wczorajszym wypadzie, zwieńczonym przejażdżką po drugiej stronie wioski. Jego zapał śledczy wprawdzie opadł w ślad za spadkiem ilości alkoholu we krwi, lecz odżył przynajmniej w części na nowo, gdy tylko zwrócił uwagę na bliskość celu. Z tego względu po kilku chwilach dalszego odpoczynku wstał i wyprowadziwszy rower na ścieżkę, nacisnął mocno pedały i pomknął z powrotem w stronę zabudowań. Droga zajęła mu raptem kilka minut i niemal od razu poczuł satysfakcję, podjeżdżając pod znajomą bramę. Na podwórzu nie było już charakterystycznego SUV-a, jednak z boku domu stała całkiem niebrzydka czarna skoda z wyraźnym napisem na burcie. Bez wątpienia firmowa. Karol skinął głową ze zrozumieniem i przez skąpane w słońcu pola pojechał okrężną drogą w stronę rodzinnego gospodarstwa.

Pomimo ambitnego planu powrotu jak najszybciej w duszne otchłanie miasta, zapach swojskich ziemniaków i świeżo przyrządzonego mięsa znacząco zrewidował oczekiwania czasowe. Dłuższy czas minął, nim pożegnawszy się z ludźmi i psami Karol dotarł na hotelowy parking. Całkowicie nieprzystająca wiośnie duchota, niechciana, lecz coraz częściej pojawiająca się w złej porze roku, wygoniła ludzi na sam brzeg jeziora lub pod drzewa. Park wodny pękał w szwach – widząc kolejki do zjeżdżalni, mężczyzna cieszył się, że nie wpadł na pomysł zażycia ochłody w basenie. Pierwotnie planował sprawdzić kilka rzeczy z pokoju, jednak widziany z okna słoneczny pejzaż niemal biegiem wygonił go z laptopem pod pachą na taras restauracyjny poniżej. Tuż obok obstawionej stolikami platformy biegła podwójna linia ścieżek, którymi przemieszczało się chyba pół miasta – zarówno piechotą, jak i rowerami czy na rolkach. Za ścieżkami jedynie kilka metrów trawiastego zbocza dzieliło zabudowania od spokojnej wody, przez co nieco wilgotne powietrze dawało bardzo przyjemną ulgę. Zwłaszcza w połączeniu z kopiastą porcją sorbetów owocowych, które Karol stanowczo postanowił spożyć w trakcie działania. Smakując mango z ananasem, otworzył laptopa i podłączył się do VPN, z którego korzystał przy okazji zleconych prac. Zalogował się na zdalny serwer i spojrzał na zegarek. Godziny robocze zdążyły minąć, więc nikt nie powinien potrzebować dostępu, co znacząco redukowało ryzyko wystąpienia nieprzewidzianych przeszkód. Uruchomił menadżera bazy danych i zagłębił się w programie, co chwilę podjadając topniejące szybko lody. Po kilkunastu minutach grzebania, przetykanych zarówno minami pełnymi zdumienia, jak i niekiedy frustracji, uśmiechnął się i podpiął do komputera dysk zewnętrzny. Rozpoczął kopiowanie wybranych plików i odchylił się wygodnie na krześle, spoglądając wzdłuż linii brzegu. W oddali majaczyły budynki centrum regatowego, za którymi szumiał las, skrywający zabudowania zoo. Przez chwilę zastanawiał się nad przechadzką w tamtą stronę, po czym sięgnął po telefon i w akcie nadzwyczajnej dla siebie spontaniczności wybrał numer.

– Cześć. Jesteś jeszcze na konferencji? – Poczekał na odpowiedź. – Dałabyś radę wpaść do mnie do hotelu na chwilę, pokażę ci coś. Rozumiem. A po spotkaniu? Nie, nie pójdę wcześnie spać. Okej, to będę czekał. Hotel przy stoku, tak. To do zobaczenia.

Odłożył telefon, odłączył dysk, zamknął laptopa i po chwili zastanowienia wstał po jeszcze jedną małą porcję lodów.

Sporo później Leighton podeszła do siedzącego przy stole Karola tak cicho, że nie zauważył jej, dopóki nie opadła na drugie krzesło. Po zapadnięciu zmroku ochłodziło się znacznie, więc nie ściągając swojego czerwonego płaszcza, uśmiechnęła się i rzuciła bez ogródek i przywitania się:

– Co tam dla mnie masz?

– Kilka ciekawostek. – Również pominął konwenanse. – Zamawiasz coś?

– Poprosiłam o herbatę, zanim podeszłam, zaraz pewnie przyniosą.

Karol spojrzał w jej oczy – błyszczały niezwyczajnie, a zwykle starannie rozczesane włosy wydawały się nieco mniej schludnie ułożone.

– Bankiet czy tam impreza się udała? – spytał nonszalancko, taksując dyskretnie wzrokiem jej twarz.

– Tak to nazwijmy. Udała, udała. Zostałabym jeszcze, ale brzmiałeś, jakbyś miał coś naprawdę ciekawego.

– I tak trochę jest. Wiem, skąd są te dane podważające nasze badania – wyłożył kawę na ławę.

– O! – zrobiła dzióbek z ust. – Skąd wiesz? I skąd są? I czy są wiarygodne?

– Powoli, powoli. Udało mi się podpatrzeć nazwę przedsiębiorstwa na samochodzie przy tej rezydencji, gdzie zajechaliśmy wczoraj. Skoro widziałaś tamtego gościa z Markiem, założyłem, że to może być korzystna współpraca dla obu stron.

– Nazwa firmy to trochę mało.

– Zgadza się. Pamiętasz jeszcze, jak się pracowało u Marka? Oszczędności i politykę bezpieczeństwa?

– Oczywiście – roześmiała się szczerze na wspomnienie. – Na przykład używane serwery, które trzeba było co dwa dni manualnie resetować. Albo większa waga przywiązywana do odbić na wejściu i wyjściu z firmy niż do unikalnych haseł. Nawet do baz danych. Czekaj – zawiesiła głos, gdy olśnienie przemknęło przez jej głowę jak niemal namacalnie odczuwalna strzała. Spojrzała pytająco. – Próbowałeś dobrać się do bazy?

Karol skinął jedynie głową.

– Jak?

– Po pierwsze, pomagam im w moim starym projekcie, więc mam dostęp do VPN. Po drugie, założyłem, że jak zawsze jakieś dane, nawet śmieciowe, będą trzymane ze względu na Markowe „perspektywy analizy”.

– Taaaaaa, data science po amatorsku… – wspomnienie bawiło ją nadal wręcz nieproporcjonalnie.

– Otóż to – skinął ponownie. – Wiesz na pewno, że większość ataków, nazwijmy to hackerskich, opiera się nie na technice, a na socjotechnice?

– Zgadza się.

– Nawet Marek nie jest tak naiwny, by bazy nowych projektów stawiać na tym samym haśle co wszystkie poprzednie, więc pomyślałem, że utknąłem i nic się nie dowiem. Widziałem na serwerze kilka intrygujących baz, nawet wypróbowałem kilka standardowych danych autoryzacyjnych, ale nie zadziałały. Wiesz, co mi pomogło? Google Maps.

– Jak to?

Leighton wydawała się nawet zaintrygowana, popijając dopiero co podaną herbatę i patrząc mu z uwagą prosto w oczy. Jej lekko zamglone tęczówki trochę go deprymowały, ciągnął jednak dzielnie:

– Znałem prawdopodobną nazwę firmy współpracującej. Kojarzysz mechanizm unikalnych haseł w naszym ulubionym przedsiębiorstwie?

Leighton uderzyła lekko dłonią w blat stołu w przebłysku zrozumienia, zwieńczając to dosadnym „Ha!” i dopytując po chwili:

– Ulica, rok współpracy i takie tam składowe?

– Otóż to! Rok i na końcu jeden znak specjalny, co nie daje tak wiele kombinacji. Cofając się od bieżącego roku, po kilku minutach miałem dostęp jak na dłoni.

– Co jest w tych danych?? – Wydawała się nawet lekko niecierpliwić, więc tym bardziej odpowiedź Karola była dla niej rozczarowująca.

– Nic. Wielkie, okrągłe nic. Wyglądają pod względem jakości jak dane, na których my mieliśmy pracować i wyciągnąć stosowne wnioski.

– Myślisz że dałoby się na nie dłużej spojrzeć? Może jednak coś…

– Mam kopię, tylko zaniosłem dysk na górę, kiedy byłem się przebrać – uspokoił ją. – Możemy podejść, jak skończysz herbatę.

– Daj mi chwilę – mrugnęła okiem, niemal duszkiem pochłaniając ostatnie łyki.

Od razu wstali z krzeseł i udali się do środka budynku, kierując się w stronę szybu windy. Kilka minut i jeden długi korytarz później weszli do pokoju. Karol zapalił lampy, nieco tłumiąc dominujący blask roziskrzonego aquaparku widocznego przez okno. Leighton podeszła do szafy, zdejmując płaszcz. Pod spodem ubrana była w sukienkę z liściastym motywem, w dominujących barwach bieli, czerwieni i beżu. Odsłaniając ramiona, jej materiał z przodu i tyłu spięty był lekko falbaniastym kołnierzem, sprawiając, iż kobieta wyglądała w niej jednocześnie nieco dziewczęco, jak i stanowczo ponętnie. Dopasowana bielizna podkreślała biust, a nieco szelmowski uśmiech współgrał z zaskoczeniem widocznym na twarzy Karola.

– Chyba muszę pójść z tobą kiedyś na bankiet… – wyznał. – Wyglądasz zupełnie inaczej niż zwykle.

– Wiem. Ale chyba nie gorzej?

– Absolutnie – uniósł brew i po chwili milczenia odwrócił się, wyciągając z szuflady dysk.

Uruchomił laptopa i zaczął ponownie przegrywać dane, tym razem na małego pendrive’a. Leighton w tym czasie przeszła się po pokoju, z ciekawością obserwując widok za oknem oraz komentując cicho wystrój pomieszczenia.

– Przejrzysz to sama, ale moim zdaniem całość nowego artykułu bazuje na materiałach Instytutu Danych z Dupy.

– Wcale by mnie to nie zdziwiło.

Przerwała zwiedzanie i przysiadła na brzegu łóżka, zakładając nogę na nogę i eksponując zabudowane czółenka oraz delikatny materiał rajstop. Karol starał się przez chwilę nie spoglądać na nie, jednak w końcu potrząsnął głową i przyznał z lekkim rozbawieniem, podszytym zawstydzeniem swoją reakcją:

– Trochę mnie rozpraszasz tym zestawem.

– A myślałam, że się podobam – odpowiedziała filuternie, zdejmując wszelako nogę i składając je splecione ze sobą lekko na boku, niczym jedna z znanych reporterek telewizyjnych.

– Oczywiście, że podobasz. Gdybym nie miał żony… – odparł także półżartem, od razu mimo to kierując rozmowę na bezpieczne tory. – Ale muszę powiedzieć ci więcej. Zostawmy na chwilę badania. Kojarzysz? – zapytał obracając ekran w jej stronę.

Od razu zauważyła znajomy profil Facebooka. Krzykliwy jak zwykle post głosił ociekającą samouwielbieniem propagandę sukcesu, całość okraszając zdjęciem opalonego blondyna na tarasie tajemniczego, przeszklonego centrum konferencyjnego gdzieś na zboczu alpejskiej doliny.

– Tak, czasem przeglądam, żeby się pośmiać.

– O, to zupełnie jak ja. CashPP. Innowacja w pożyczaniu, algorytmy klasy światowej, gradacja punktowa oparta na codziennym życiu i tak dalej… Wypróbowując wpierw standardowe dostępy i próbując poznać metodę generowania haseł, otwarłem niechcący to i owo. – Przełączył okienko programu, pokazując na zestaw plików graficznych. – Różne archiwa tam trzymają. Między innymi bazę użytkowników z danymi. Oraz archiwa „rar” ze skanami dowodów osobistych.

Leighton pochyliła się z niedowierzaniem, lecz faktycznie – miniaturki obrazków pokazywały zdjęcia i skany dowodów. Karol ponownie przełączył okno, pokazując wyniki zapytania na bazie danych.

– Zanonimizowane – zauważyła fachowym okiem, patrząc na kolumny z identyfikatorami.

– Oczywiście. Ale firma Marka nie obniża lotów. – Przewinął widok w prawo, uwidaczniając kolejne kolumny

– Aha… – westchnęła, wewnętrznie cierpiąc na widok takiej nieudolności. – Pole wyszukiwania już nie musi być zanonimizowane, bo i po co. To w ogóle jest jakkolwiek zgodne z RODO?

– Moim skromnym zdaniem, ni diabła. Ale nie zwróciłaś chyba uwagi na najważniejszy szczegół. Wiesz, co w tym wszystkim jest najlepsze?

– Nie?

– To nie jest serwer CashPP, tylko Keysofter. Te dane leżą u Marka…

Leighton gwizdnęła z wrażenia, a Karol spojrzał na nią z satysfakcją.

– Odważny dzban. W sumie obaj. – Zmarszczyła brwi, próbując zrozumieć motywy żonglerki danymi pomiędzy firmami.

– Co więcej, nie spodobało mi się jeszcze kilka rzeczy. – Karol uniósł palec w znaczącym geście. – Ale to sobie w wolnej chwili poanalizuję, tobie zostawiając dane z produkcji – powiedział, podając jej pendrive.

– Nie będziemy oczywiście podważać wyników, których oficjalnie nie mamy, ale z ciekawości na pewno to posprawdzam. Do kiedy jesteś w mieście? – Musiała przyznać, że zaimponował jej swoim amatorskim hackingiem.

– Do końca tygodnia chyba, zależy od projektu.

– A żona i dziecko? Nie spieszysz się z powrotem? – dopytała, siląc się na obojętny ton.

– Dają sobie dobrze radę – uśmiechnął się. – Po takim czasie na home office przyznam szczerze, nie spieszę się z powrotem. Planuję jutro iść na rowery z kumplem, ale dzwoń, jakbyś coś miała.

– Ja będę jeszcze dwa dni – odpowiedziała, zakładając płaszcz – ale spróbuję przysiąść do komputera dzisiaj jeszcze. Dla odmiany mała rozrywka intelektualna się przyda. Zaintrygowałeś mnie, ciekawa jestem, czy nadal robią tam takie wały jak przed naszym odejściem.

– Podejrzewam, że tak.

– No to będzie zabawa. Do zdzwonienia się – posłała mu buziaka, wychodząc.

Karol wstał i podszedł do okna. Nad Poznaniem rozgaszczała się w pełni noc, nawet Termy były dużo bardziej opustoszałe niż za dnia. Gdzieś daleko zazgrzytała bimba na zakręcie, a on poczuł, jak bardzo nie chce mu się jeszcze spać.

Tym razem temperatura była bardziej znośna, choć słońce i tak śmiało przygrzewało plecy, gdy Bogdan mknął szutrem z próbującym za nim nadążyć Karolem za plecami. Spod kół roweru pryskały od czasu do czasu małe kamienie, wpadając z szelestem w przydrożne krzaki. Starali się jechać szybko, z premedytacją skracając sobie drogę bokiem poligonu wojskowego, ryzykując jednak mało przyjemne spotkanie z żandarmerią. Zwolnili dopiero wjeżdżając na teren wsi. Karol przejął prowadzenie, klucząc między domkami i wyprowadzając ich w bezpośrednie sąsiedztwo ogrodzonego terenu przemysłowego. Stojące tu hale wydawały się nowe, zaś uklepane przez sprzęt budowlany płaskie połacie terenu wprawdzie pokryte były trawą, lecz wykonane na nich nasadzenia wydawały się ledwo przyjęte w glebie, nie mówiąc o dawaniu jakiegokolwiek cienia. Skręcili rowerami i zaczęli wolno objeżdżać teren samym brzegiem lasu, wypatrując dobrze ukrytego miejsca z widokiem na budynki administracyjne. Dopiero znalazłszy takie, zeszli z siodełek i oparli sprzęt o pnie drzew, samemu sadowiąc się wprost na lekko wilgotnej glebie.

– Podasz szkiełka? – zarzucił Karol.

Bogdan zerknął do plecaka i wyciągnął z niego futerał. Po otwarciu podał koledze solidną lornetkę, którą ten od razu przyłożył do oczu.

– Jest – ucieszył się.

Przed wejściem do budynku administracji stało kilka samochodów, w tym jeden znajomy – widziany dzień wcześniej przy rezydencji na Morasku.

– Co dalej? – zapytał Bogdan. – Trochę nie rozumiem, co tu się dzieje.

– Mamy czas, więc pokrótce wyjaśniam. Kojarzysz moją byłą firmę i szefa, Marka Kanię?

– No pewnie. Mój ulubiony spec, który chciał śledzić znaczniki ruchu na zwierzętach przez szklane akwarium z wzburzoną wodą? – Bogdan z przyrodzoną każdemu inżynierowi niechęcią myślał o próbach naginania fizyki.

– Tak, i odtworzyć z tego parametry biomechaniczne. Ten sam. – Karol mimo chęci nie umiał nie uśmiechnąć się na wspomnienie niegdysiejszych scysji.

– Pośród wielu tego typu pomysłów były też zajawki związane z prezentacją wyników niekoniecznie pochodzących z rzeczywistych badań, co zresztą było powodem mojego odejścia.

– Kojarzę temat. – Bogdan rozsiadł się wygodniej, ssąc źdźbło niczym Włóczykij. – Kontynuuj.

– Ostatnio opublikował z właścicielem tego tu – wskazał za płot na zabudowania nowej fabryki – artykuł podważający moje krytyczne analizy dotyczące pewnych wskaźników produkcji, zbieranych za pomocą urządzeń produkowanych przez jego firmę. Wydaje mi się, że artykuł jest totalnie z czapy, a dane po prostu zmyślone.

– Nawet jeśli. Tego chyba nie potwierdzimy, siedząc w lasku? Po co więc tu jesteśmy, to mnie najbardziej ciekawi?

– Poczekaj – uniósł dłoń w niecierpliwym geście. – Nasi panowie byli tu na konferencji, a z nimi właściciel spółki CashPP. Możesz nie kojarzyć, ale on z kolei zna się z Kanią dość długo i długo robią interesy. Tak naprawdę podejrzane jak cholera już wcześniej – uściślił – ale wiem od wczoraj, że dane jednej spółki są w drugiej. Żeby było śmieszniej, między wszystkim pałętają się zupełnie nic niewnoszące dane z urządzeń produkowanych przez Keysofter. Nadążasz?

– Mniej więcej. Możesz dalej.

– Więc w skrócie: nie mam żadnego dowodu, że cała trójka odwala coś wykraczającego poza typowe dla mojej byłej firmy kreatywne tworzenie alternatywnej rzeczywistości. Jednak chcę sprawdzić, czy istnieje jakiś bliższy związek między tym tutaj – ponownie wskazał na fabrykę – i CashPP. Jeśli tak, to oznacza większą zagwozdkę, bo Kania nie dopuszcza nikogo zbędnego do konkretnych relacji biznesowych.

– Na pewno? Z tego, co opowiadałeś nieraz, to tak naprawdę raczej głupek.

– Rozumiem o co chodzi, ale może raczej użyłbym określenia… – zamyślił się na chwilę – techniczny ignorant. Bez wątpienia żaden z niego inżynier i mierny programista, a przy tym nie przyjmuje do wiadomości istnienia praw fizyki i ich ograniczeń. Ale nie jest głupi. To chyba jeden z lepszych manipulantów, a na pewno najlepszy sprzedawca marzeń, jakiego poznałem. Jak by nasz rząd był tak obrotny finansowo jak Kania, dawno na koszt Niemców i Francuzów mielibyśmy podwojone PKB. Przecież Keysofter jedzie już z dekadę na udawanych projektach i podzleceniach, wszystko za pieniądze unijne.

– Więc sądzisz, że tym razem to co innego? Poważniejszego?

– Tak, inaczej nie chciałoby mi się w ogóle tego dotykać. Ale trafiłem na ślady danych, których naruszenie grozi paragrafami RODO, a to już wielomilionowe kary mogą być. Wiesz, duże ryzyko, duży zysk, nikt nie odważyłby się na coś takiego bez powodu.

– No dobrze, to mamy podejrzenie, ale jak sprawdzimy ewentualne powiązanie, siedząc tutaj? – Bogdan był bezlitośnie konkretny, choć i jego temat powoli zaczął interesować.

– Poczekamy, aż prezes zniknie z firmy. – Karol zawadiacko mrugnął okiem i skontrolował sytuację przez lornetkę. – Potem, mam nadzieję, drugi raz z rzędu pomoże nam stara jak świat technika hackerska. Robienie w konia.

Dzień mijał wolno, więc niebawem mężczyźni zaczęli nudzić się pod drzewem, podczas gdy pod budynkiem przedsiębiorstwa panowała martwa cisza. Dopiero wczesnym popołudniem, gdy czekali już ponad dwie godziny, dało się słyszeć szum zapuszczanego silnika. Karol, który lekko drzemał, otulony słońcem, zerwał się i przyłożył lornetkę do oczu. Po chwili odjął ją i uśmiechnięty powiedział do Bogdana, wyciągając jednocześnie telefon z kieszeni.

– Czas spróbować. – Wybrał numer i poczekał, aż po drugiej stronie ktoś się odezwał.

– Dzień dobry. Dzwonię w imieniu pana Michała Irgi, czy mogę prosić o połączenie z prezesem? Tak, rozumiem, ale szef zapomniał telefonu, a tam miał prywatny kontakt… Tak. Nie, to nie będzie konieczne. Skontaktujemy się w takim razie jutro. Dziękuję i do widzenia.

Bogdan spojrzał pytająco. Kontrast pomiędzy długim i monotonnym czasem oczekiwania a kilkunastoma sekundami akcji był nieco deprymujący. Karol jednak bez pośpiechu schował telefon i zaczął pakować lornetkę oraz pudełko po kanapkach, jednocześnie relacjonując zdawkowo.

– Od ręki wiedzieli, o kogo chodzi. Sekretarka upewniła się tylko, którego Michała, pewnie trochę zdziwiło ją połączenie nie na komórkę. Od razu chciała przekazywać informacje, jeśli mam coś pilnego. Moim zdaniem doskonale się tu znają. Jak łyse konie. Musiałem mieć mimo to pewność, że nie przełączą mnie do prezesa, łapiesz?

– Teraz tak. Choć jakbym wiedział, nie wiem, czy bym się bawił w posiadówkę na polance. Niemniej, brawo. Jaki masz dalszy plan?

– Skoro wiem, że coś jest na rzeczy, pozostaje sprawdzić, co dokładnie.

– Naprawdę myślisz, że opcja pod tytułem „wszystko jest w porządku” odpada? Może po prostu ich działalność się zazębia, a CashPP rozwija swoje produkty?

– Po pierwsze, CashPP rozwijało swój produkt, jak ja byłem jeszcze pracownikiem Keysofter. I to nie samo, bo ich kod tworzył się w Keysofter, mimo że to formalnie nic niemające wspólnego byty… Już to świadczy o czymś dziwnym, choć przyznam, uważałem to wówczas za niezbędne dla przetrwania małych spółek kombinowanie – wzruszył ramionami. – Ale to, co mnie najbardziej dziwiło i dziwi teraz coraz bardziej, to skąd CashPP ma informacje wejściowe do tego całego algorytmu oceniania i skąd taka jego dokładność. Jak traciłem z nimi kontakt, w spółce nie było ani jednej osoby znającej się na sztucznej inteligencji.

– Zajmują się oceną ryzyka kredytowego, dobrze słyszałem?

– Bardziej całościowej wiarygodności, która może być używana jako wiarygodność kredytowa, ale słyszałem że w praktyce używana jest jedynie w ich własnym rozwiązaniu dla mikropożyczek.

Bogdan przymierzył się do wejścia na siodełko i jedynie nieznacznie podniósł brwi po ostatniej informacji.

– Cóż, może faktycznie masz gdzieś tam rację, ale poruszasz się stanowczo po omacku – rzucił i wskoczył sprawnie na rower, ruszając powoli w drogę powrotną.

Karol wspiął się na swój bicykl, po czym syknął, czując ból pośladków po porannej przejażdżce po wertepach. Nie było jednak innego wyjścia niż popedałować pokornie za przyjacielem, kierując się w stronę wsi.

Tym razem wracali inną drogą, przecinając Biedrusko i kierując się wśród buzującej zieleni na most nad Wartą, pachnący wciąż jeszcze świeżym asfaltem. Mknąc ponad rzeką, po raz kolejny złapał się na błądzących myślach i wspomnieniach, powodujących tęsknotę za tą ziemią. Zapach wielkopolskich pól przywodził na myśl beztroskę dzieciństwa, uwodząc i kusząc, by pomimo braku cienia przemykać po ich garbatej fakturze w beztroskim truchcie. Pocięte żyłkami rowów melioracyjnych połacie łąk rozpościerały się dywanem przetykanym rosnącymi nad nimi i wzdłuż miedz drzewami. Rozrzucone chaotycznie stare gospodarstwa błyskały czerwienią cegieł i brązem drewna spośród skrywających je przydomowych ogródków i kwitnących sadów. Kiedy nadchodziły żniwa, krajobraz stawał się pełen złotych snopków, to nieco bezładnie zdobiących nagle wyłysiałe dywany pól, to mniej lub bardziej schludnie zebranych w charakterystyczne stogi. Teraz jednak pnące się po drewnianych słupach przewody elektryczne niczym tkanka nerwowa oplatały okolicę, wskazując nieomylnie bieg dróg zagubionych pomiędzy łanami kiełkujących zbóż a sosnowymi zagajnikami. Sielskość psuły nieco czasem mijające ich samochody i ciężarówki, jednak przy dostatecznej dozie dobrej woli można było pokusić się o ich ignorowanie. Obserwując okolice, Karol mógł poczuć tęsknotę Mickiewicza, opisującego podobną sielskość ukochanej Litwy. Z tą przyjemną różnicą, iż przeniesienie się w wielkopolskie scenerie wymagało jedynie kilku godzin za kółkiem. I właśnie ta refleksja stała się przyczynkiem do kolejnego spontanicznego pomysłu.

Kilkanaście godzin po przejażdżce rowerowej, zasobniejszy o solidną kolację i kilka godzin snu, Karol popijał kawę z termicznego kubka, jednym okiem pilnując pustej wstęgi drogi ekspresowej, drugim zaś próbując spostrzec coś w ciemnościach spowijających okolicę. Jazda po nowych arteriach przed świtem była tyleż prosta, co nużąca – przez co dopiero wjazd na obwodnicę Wrocławia nieco rozbudził kierowcę. Nie trwało to wszakże długo, bo po zmianie drogi na autostradę ponownie poczuł rodzaj dziwnego letargu. Na szczęście w ślad za wstającym słońcem i coraz większym ruchem na drodze rozbudzał się i układał w głowie kolejne kroki.

Zjeżdżając z autostrady i zanurzając się w poranne korki Metropolii Śląsko-Zagłębiowskiej, od razu zatęsknił za pustymi ścieżkami pokonywanymi rowerem, jednak bez większego problemu dotarł do celu. Zaparkował auto pod galerią handlową i spojrzał na zegarek. Pewnie jeszcze kilkanaście minut, nim pierwszy pracownik przyjdzie do biura rozbroić alarmy. Rozejrzał się więc i odszukał wzrokiem najbliższą Żabkę. Czas dojścia i zakupu kolejnej porcji kofeiny, a później krótkiego spaceru do celu spowodował, iż stając przed budynkiem Keysofter, widział odsłonięte okna na pierwszej kondygnacji. Podszedł do drzwi i zadzwonił na domofon, a już po chwili siedział w przytulnie zagraconym pomieszczeniu laboratorium, popijając herbatę i pogrążając się w dyskusji z jednym ze znanych mu pracowników. Po wymianie uwag na temat bieżących prac i niespodziewanie ciepłej wiosny Karol przybrał nieco poważniejszy ton i zapytał:

– Dobra, a wiesz może, o której będzie Marta? Trochę się spieszę, a mam dla niej podpisane papiery.

– Oj, nie wiem – odrzekł rozmówca. – Ale to najwyżej daj jej na biurko, znajdzie, jak dotrze do nas.

– Tak, ale miała mi też naszykować jedno zaświadczenie… – zafrasował się, po czym klepnął się w kolano i dziarsko dorzucił: – Dobra, rzucę okiem po prostu na tym jej stojaku, może jest na wierzchu.

– Dobry pomysł, skoro się spieszysz, bo naprawdę ciężko powiedzieć, kiedy przyjedzie.

Karol pokiwał potakująco głową i wstał, kierując się do sąsiedniego pomieszczenia. Wychodząc, spojrzał w lustro na korytarzu – interlokutor zakładał właśnie słuchawki, ewidentnie chcąc zabrać się do pracy wymagającej skupienia. To dobrze. Przeszedł do pokoju, zaświecił światło i przymknął drzwi – na tyle mocno, by nie był widoczny ze strony wejścia do firmy, jednak zostawiając szczelinę, by wciąż w razie czego móc wciąż słyszeć kroki z laboratorium. Podszedł do biurka i szybko omiótł je wzrokiem. Wyjął z plecaka dokumenty, które faktycznie obiecał podrzucić – przynajmniej nadarzała się okazja po temu – i położył na blacie. Podszedł do szafki i otworzył, taksując wzrokiem nagłówki segregatorów. Uśmiechnął się – cudowny porządek, z jakim kadrowa i sekretarka w jednym porządkowała i przechowywała dokumenty, nie uległ zmianie nawet na jotę. Wysunął pierwszy tom z oznaczeniem CashPP i przewertował szybko zawartość, po czym odłożył na miejsce. Wziął kolejny, przewertował, po czym znów odłożył. Powtórzył to kilkukrotnie z kolejnymi segregatorami, w końcu sięgając po chyba szósty z kolei. Tym razem niemal pierwszy wpięty dokument okazał się być poszukiwanym. Podniósł głowę nasłuchując uważnie. Cisza wydawała się niczym niezmącona, więc wyciągnął telefon z kieszeni bluzy i szybko sfotografował kilka kolejnych kartek. Następnie odłożył dokumenty na miejsce, upewnił się iż wszystkie grzbiety stoją w idealnie równym rzędzie, po czym zamknął szafę i zgasiwszy światło, wyszedł na korytarz. Dopiero teraz napięte jak postronki nerwy odpuściły, przez co musiał oprzeć się o ścianę i uspokoić oddech. Postanowił pójść do łazienki – wypite kawy dawały o sobie znać, a przy okazji mógł przemyć twarz. Dopiero po dokonaniu tego wrócił do laboratorium i sięgnął po pozostawioną herbatę, wybudzając z rytmu pracy kolegę.

– I co, były dokumenty? – zapytał.

– Nie, ale to przedzwonię do Marty po południu i się ugadam z nią bezpośrednio. To, co jej obiecałem, zostawiłem na biurku, więc będzie wiedziała.

– W porządku, to nie będę jej nawet zawracał głowy.

– Tak, nie ma sensu – odpowiedział Karol, nie marząc o niczym innym, niż by jego wizyta rozpłynęła się w mgle niepamięci. – Ja zmykam, tak więc do następnego.

Podali sobie ręce, po czym Karol wyszedł z budynku, może nawet nieco zbyt szybko. Nie chciał jednak trafić na kolejnych pracowników lub co gorsza, na samego Marka. Dopiero kiedy dotarł do samochodu, zwolnił kroku i wsparł się o maskę. Sięgnął po telefon i przywołał na ekran ostatnie zdjęcia. Kilka razy prześledził sfotografowane teksty, po czym bębniąc po karoserii palcami zasępił się, zapatrzony na coraz bardziej zatłoczony parking.

Rozdział II

Stukot obcasów poniósł się głuchym echem po korytarzu w ślad za dźwiękiem zamykanych drzwi. Pozbawione studentów przestrzenie wydziału wydawały się nie tylko opustoszałe, lecz wręcz sterylnie wrogie. Budowane w czasach, gdy nauka zdalna wydawała się jedynie mrzonką przyszłości, a boleśnie doświadczone pustką w czasie pandemii, niestrudzonym echem odbijały kroki wykładowców. Zajęcia odbywające się stacjonarnie stanowiły mniejszość i zazwyczaj miały miejsce raczej w pozostałych budynkach, przez co dla osób chcących przeprowadzić wykład w samotności lub zaszyć się we własnych badaniach niektóre skrzydła stanowiły oazę możliwości. Właśnie jednym z korytarzy stanowiących połączenie z głównym hallem niespiesznie szła młoda kobieta, z torbą na laptopa i naręczem kartek. W miarę zbliżania się do portierni samotność kroków ustępowała powoli bardziej właściwemu uczelni gwarowi rozmów, szelestowi kartek i kłótniom o nieliczne gniazdka przy miejscach odpoczynku żaków. Magda weszła na odgrodzone szklaną balustradą schody, niechcący potrącając jednego z stojących pod gablotami mężczyzn i niemal upuszczając papiery. Ten wydawał się nawet nie zauważyć faktu zderzenia, przez co wzruszyła jedynie ramionami, mrucząc cicho „przepraszam” i oddaliła się, nieświadoma uważnego spojrzenia, jakim ją obdarzył, odwracając się po chwili. Skinęła głową portierowi i popychając ramieniem szklane drzwi, wydostała się na dziedziniec. Klucząc chodnikiem pomiędzy fragmentami maszyn wystawionymi jako rzeźby ogrodowe, podążyła do samochodu. Dopiero kiedy złożyła wszystkie szpargały na tylnej kanapie, sama zasiadając za kierownicą, pozwoliła sobie na oddech. Uruchomiła silnik i wytoczyła się na drogę, z ulgą myśląc o zakończeniu dnia wykładowego i wzięciu kąpieli przed wieczorną zabawą. Uśmiechnęła się do swojego odbicia w lusterku wstecznym, dodając nieco gazu. Droga nie zajęła jej długo i już niebawem zamknęła z niemałym trudem auto i na powrót objuczona materiałami udała się do klatki schodowej niewysokiego bloku. Po pokonaniu kilku pięter piechotą zdyszana otwarła drzwi mieszkania i z ulgą zrzuciła ze zmęczonych stóp buty na obcasach. Odłożyła papiery na półkę w przedpokoju i udała się prosto do łazienki, zrzucając po drodze ubranie. Nawet miauknięcie dużego, rudego kota, ewidentnie dopraszającego się uwagi po powrocie, pozostało bez odzewu. Zwierzak tylko mruknął zdezorientowany, gdy zrzucona spódnica niemal spadła mu na głowę, po czym nie zawracając sobie kudłatej głowy dziwactwami ludzkimi, z godnością odszedł w kierunku słonecznego parapetu. Magda z kolei weszła pod prysznic i poczuła, jak wraz z letnią wodą spływa z niej napięcie dnia, ustępując miejsca przyjemnemu odprężeniu i myślom o nadchodzącym wieczorze.

Wieczór ten nadszedł może nawet zbyt szybko, gdyż ledwie zdążyła się oporządzić, zjeść lekką obiadokolację z mikrofalówki i wyszykować do wyjścia, a już trzeba było nasypać karmy kotu i udać się do drzwi. Wychodząc z klatki schodowej, przystanęła na chwilę, oglądając okolicę. Na boisku pomiędzy blokami grupa dzieciaków kopała jeszcze piłkę, korzystając z ostatnich chwil dnia. Z ławek przyglądała im się ekipa kilku nieco starszych młodzieniaszków, niezbyt przejmujących się zakazem publicznego spożywania alkoholu. Okupując betonowy stół do ping-ponga, nieco zbyt głośno wymieniali swoje poglądy na tematy ogólne, ujmując je w niezbyt zresztą wyrafinowane słowa. Niemal nie widziało się małych dzieci – ot, gdzieś w oddali na drodze prowadzącej do sklepu majaczyła młoda matka z wózkiem. Magda poczuła małe ukłucie w sercu. Za jej młodych czasów osiedlowe place zabaw aż kipiały od gwaru dziecięcych zabaw i gonitw, zaś dorośli spotykając się małymi grupkami, jednym okiem doglądali latorośli, pogrążając się w lekkich dysputach. Na swoją kolejkę do boiska trzeba było zaczekać, i to pomimo faktu, iż nikt nie myślał wtedy o przyjemnym tartanie, a każda wywrotka kończyła się wyjmowaniem żwiru z kolan. Teraz place zabaw, niczym korytarze uczelni, zdawały się zbyt duże na potrzeby ludzi wygonionych do domów, przed ekrany i zajętych życiem – bez chęci do zabawy. Zresztą, dzieci było po prostu coraz mniej i mniej, cokolwiek nie chcieliby z tym robić naukowcy czy politycy. Cóż – pomyślała. Jeśli nie każdy może lub chce się bawić, zostaje bawić się samemu. Szkoda tylko, że osiedla wyzbywszy się brudnego nieładu lat dziewięćdziesiątych, stają się powoli kolorowymi, lecz dojmująco opustoszałymi skansenami innych wizji społeczeństwa.

Karol prowadził samochód ostrożnie, trzymając stosowny dystans. Jazdę ułatwiał fakt, iż droga krajowa wymknąwszy się spośród zabudowań Strzybnicy, przecinała głównie lasy długimi, prostymi odcinkami, przez co spokojnie można było trzymać się setki metrów za poprzednim samochodem i w miarę bezpiecznie poszukiwać piosenek na Spotify. Ciemności zmierzchu powodowały, iż ekran smartfona także pociemniał, utrudniając obsługę. Przerzucając kolejne utwory, z niecierpliwością szukał jakiegoś, który pasowałby mu od pierwszej nutki, odrzucając cały szereg lubianych wszak piosenek. Typowa zabawa znudzonego kierowcy, równie irytująca, co powszechna. W końcu, nieco zniechęcony brakiem sukcesu, postanowił zdać się na los, przełączając po prostu na radio i trafiając prosto na blok reklamowy.

– Cudownie – mruknął do siebie, mrużąc oczy przed światłami pędzącego z naprzeciwka TIR-a.

Słuchając propozycji lektora oferujących skuteczne leki na wszystko – od hemoroidów, po „kaszel suchy lub mokry” – zaczynał się zastanawiać, czy nie zacząć podśpiewywać samemu.

Z nieco smętnych rozważań o walorach estetycznych swojego głosu i umiejętnościach wokalnych wyrwał go niespodziewany manewr auta przed nim. Pomimo biegu głównej drogi łukiem w lewo samochód zwolnił i zjechał w odchodzącą na prawo ulicę, zdającą się biec w środek lasu. Karol spodziewał się raczej jazdy nadal w kierunku obwodnicy, przez co zmuszony był wyhamować gwałtowniej niż zwykle. Jednakże już po chwili w ślad za poprzednikiem zanurzył się w lesie, wyjeżdżając z niego po równie krótkim czasie. Znaleźli się w mieście, złożonym głównie z niskich zabudowań, zmierzając do jego centrum – co widoczne było po rosnącej liczbie sklepów i stacji benzynowych przy drodze. Po krótkim postoju na światłach, nadal wiernie odtwarzając drogę poprzedzającego samochodu, skręcił w poprzeczną drogę wjeżdżając pomiędzy coraz gorzej wyglądające domy, rodem z połowy zeszłego wieku. Z oddali obserwował, jak czerwone światła podskakują na zniszczonej nawierzchni, aż w końcu świecą się mocniej i samochód skręcając w lewo, wjeżdża pomiędzy zdawałoby się opuszczone tereny poprzemysłowe. Karol zwolnił jeszcze bardziej, dopiero po kilku minutach dojeżdżając do lewoskrętu. Z oddali widać było wyraźnie, iż pozornie opuszczone zabudowania w rzeczywistości skrywają normalny budynek i całkiem zapełnioną przestrzeń do parkowania. Postanowił nie wjeżdżać na teren, kontynuując jazdę aż do łuku ulicy przy widocznych nieopodal torach kolejowych. Znalazł tu kawałek skrytej przestrzeni i zaparkował.

Pomimo ciepłych dni noce nadal były chłodne, przez co z przyjemnością zapiął bluzę pod szyję i zarzucił kaptur na głowę. Zamykając samochód, zastanowił się chwilę, którędy podejść do budynku, nie wzbudzając zainteresowania ewentualnych przechodni lub gospodarzy. Jak być Bondem, to być Bondem – przyszło mu na myśl, choć jednocześnie zaśmiał się sam z siebie w duchu. Cóż, przynajmniej miał jakieś nietypowe zajęcie. Porzucił myśl o pójściu drogą dojazdową, zamiast tego przekraczając niewielki rów i ruszając wzdłuż torów kolejowych. Minął kilka skrzynek automatyki, sporą budkę służącą kiedyś prawdopodobnie za nastawnię lub domek zwrotniczego, po czym znalazł się wprost na wysypanym żwirem dziedzińcu. Na jego środku stał obserwowany wcześniej z drogi niepozorny budynek. Szczęśliwym zrządzeniem losu na parkingu bez trudu dojrzał Magdę opartą o maskę samochodu i pogrążoną w dyskusji z parą ludzi w średnim wieku. Ruszył brzegiem parkingu, starając się wyglądać na przeciętnego, zagubionego dresiarza w środku odysei do najbliższej Żabki w celu uzupełnienia płynów. Mijając dyskutujących, wyłowił uchem kilka słów, po czym przyklęknął, niby zawiązując but, a w rzeczywistości pilnie nasłuchując. W jego głowie zawibrowała słyszana niegdyś nazwa, więc gdy tylko wyszedł za załom drogi, znikając z oczu, puścił się truchcikiem do swojego auta. Wyjął telefon i szybko przebiegł palcami po ekranie, wyszukując podstawowe informacje. Po chwili przeszedł wzdłuż drogi kilkanaście metrów, wypatrując tabliczek adresowych na starych domach. Upewnił się co do numeracji, po czym wrócił na miejsce i wsiadł za kierownicę. Chwilę bębnił po desce rozdzielczej, jednak w końcu zapuścił silnik i powoli, z duszą na ramieniu w kwestii zawieszenia, powoli pojechał w kierunku centrum. Pomyślał, że jeszcze nigdy nie był tu na Rynku, więc już po dosłownie kilkunastu minutach siedział w jednej z niewielu knajpek otaczających maleńki kwadratowy placyk z potężnym klonem pośrodku. Popijając herbatę i zagryzając solidnym kawałkiem ciasta wiśniowego, próbował wymyślić niekonwencjonalny sposób wydobycia się z impasu. W końcu niechętnie, z myślą o niepokojąco częstej ostatnio konieczności konsultacji telefonicznych, sięgnął po telefon i wybrał numer do Leighton.

– Cześć – usłyszał po chwili w słuchawce. – Co tam?

– Jesteś jeszcze w Poznaniu? – uderzył prosto z mostu.

– Tak, dziś ostatni dzień.

– Tak mi się wydawało właśnie… dobra, to przez telefon postaram się streszczać. Szybka piłka, moja droga. Organizujecie może w najbliższym czasie jakieś konferencje ze sztucznej inteligencji albo technologii w finansach?

– Nie kojarzę – odparła po chwili zastanowienia.

– A masz jakieś dojścia do tego typu wydarzeń?

W słuchawce zapadła na moment cisza, którą skrzętnie wykorzystał na kolejny kęs nieprzyzwoicie smacznego ciasta.

– Musiałabym popytać, ale po co ci to w ogóle?

– Czekaj, czekaj. Sprawdzałaś te dane z produkcji, które ostatnio ci zostawiłem?

– Tak, ale nie dzwoniłam z prostego powodu, nic ciekawego tam nie ma. Zestaw liczb równie sensowny i nic niewnoszący jak ten, na którym my mieliśmy pracować. Czyli wszystko zgodnie z przewidywaniami.

– Przyznam, że mnie to nie dziwi… Możemy sprawę zostawić na razie. – Usłyszał w słuchawce prychnięcie niedowierzania, więc kontynuował wypowiedź, nie pozwalając na jej przerwanie: – Dużo ciekawsza jest ta kwestia z danymi pożyczkowymi. Ta firma, z której masz rezultaty produkcji, współpracuje w jakiś sposób z CashPP. Próbowałem dzisiaj dotrzeć do kogoś, kto mógłby pozwolić wniknąć głębiej.

– Ta agentura nie wchodzi ci zbyt mocno?

Karol nie umiał określić, czy w głosie Leighton brzmiało bardziej rozbawienie, czy pokpiwający protekcjonalizm.

– Dam ci jeszcze chwilę, mów, co tam masz, zanim uznam, że rozmowa nie wróży…

– Wiem, kto robił analizy danych związanych z zachowaniem i historią kredytową – przerwał jej szybko. – Całą tę podstawę rzekomych innowacyjnych algorytmów. Doktorantka. Jedna.

– I osiągnęła taki przełom? Fiu, fiu – odparła po cichu, powodując u Karola chwilowe zastanowienie, jakim cudem potrafiła zawrzeć sarkazm nawet w onomatopejach. – Faktycznie całość brzmi jak bujda na resorach, ale jak to się ma do zasadniczej sprawy?

– Nie wiem jeszcze, próbuję właśnie wniknąć trochę głębiej i zrozumieć, jaki kto ma tu interes. Jest coraz ciekawiej, bo jestem pewien, że każdy jakiś ma. CashPP i Keysofter, i poznańska fabryka. I Bóg wie kto jeszcze…

– No doooobrze – przeciągnęła wypowiedź, wyraźnie się zastanawiając nad czymś. – Więc załóżmy, że pobawimy się dalej. Jakiś pomysł?

– Nie właśnie – odpowiadając, niemal namacalnie od razu poczuł westchnięcie dezaprobaty na drugim końcu linii. – Poza jednym. Żeby spróbować się przypadkiem spiknąć z tą doktorantką i spróbować coś wydobyć, posiłkując się zawodową ciekawością. Stąd moje pytanie o konferencje tematyczne, które mogłyby ją skusić.

– Coś o niej wiesz więcej?

– Podstawowe sprawy.