Café Bruel - Artur Renard - ebook

Café Bruel ebook

Artur Renard

0,0

Opis

Bohaterowie książki „Na widoku” znów w akcji!
Karol spędza urlop, uczestnicząc w niezwykłej zabawie, prowadzącej go śladem niebanalnych, nieobleganych przez turystów miejsc w Paryżu. Przypadkowo podsłuchana rozmowa zmienia tę romantyczną wyprawę w niebezpieczną misję, od której zależy przyszłość Europy.
Podejrzewany o najgorsze, musi stawić czoło zawziętym francuskim służbom i na własną rękę zapobiec zdarzeniom, które mogą skutkować katastrofą ekologiczną na niespotykaną skalę. Zagubiony między Pikardią i Alzacją, ponownie zmagający się to z atakami melancholii, to z nieznośnym bólem głowy, zmuszony jest w końcu stanąć oko w oko z faktem, że niemal nikt nie jest tym, kim się wydaje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 776

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Artur Renard
Café Bruel
© Copyright by Artur Renard 2023
ISBN 978-83-7564-698-6
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Prolog

Wszystko, co poprzedzało nagły świst powietrza i obezwładniający ból potylicy, nagle przestało się liczyć, kiedy solidne kopnięcie od tyłu w staw kolanowy zmusiło marynarza do upadku. Zdążył pomyśleć, że atakujący musi mieć naprawdę sporo siły, by powalić bez trudu, jakby nie było postawnego, portowego bywalca. Szkoda jedynie, że atrakcyjna śniada dziewczyna, wyraźnie uwodząca go i zachęcająca gestem do udania się za nią, zniknęła w sekundę, stając się jedynie mglistym wspomnieniem, niepomagającym znosić padających razów. Kapitan zaklął w duchu sam na siebie. Zazwyczaj miał na tyle rozumu, by ignorować podobne zaczepki, lecz alkohol w połączeniu z urodą wskazującą na nastoletni wiek egzotycznej piękności raz jeden skusiły go na tyle, by wyszedł z kawiarni i poszedł za nią do przybytku rozkoszy. Na jeden wieczór chciał oderwać się od myśli o kolejnych rejsach i przypomnieć sobie, jak to jest być marynarzem. Nie miał, wbrew obiegowym opiniom, kobiety w każdym porcie – ba, od dawna nie miał kobiety. Zaangażowano go do pływania z młodocianymi, wśród których niejedna młoda kobieta burzyła w nim krew, lecz jednocześnie czuł się ich opiekunem i swego rodzaju wzorem. Nie bardzo chciał, by widzieli, jak udaje się do burdeli. Dlatego też wyjątkowo samotne posiedzenie w barze musiało skończyć się zwróceniem uwagi na smagłą, pięknie tańczącą nimfetkę. Nim podjął decyzję podlaną alkoholem, szybko usprawiedliwił sam siebie, przypominając sobie o tym, jak dawno nie był z kobietą. Ta zaś była tak młoda, zauroczona nim i niewinna… Przynajmniej tak mu się wydawało do momentu skręcenia w zaułek, kiedy pomimo instynktownego poczucia nagłego zagrożenia na odwrót było już zbyt późno. Nim nieznani oprawcy w pełni zaczęli korzystać z faktu jego upadku, wymierzając kolejne celne razy, dziewczyna zdążyła błyskawicznie zainkasować umówioną należność od ubranego na ciemno mężczyzny z twarzą zakrytą kominiarką. Jakikolwiek pomysł związany z zadawaniem pytań wybijał jej z głowy wyraźny zarys broni na biodrze, przykrytej narzuconą bluzą. Wybiegła z zaułka przez niewielkie i zagracone podwórko, nie oglądając się za siebie i ciesząc się z niespodziewanego zarobku, który pomoże wnieść nieco światła w codzienność kilkorga młodszego rodzeństwa. Zanuciła cicho melodię, by nie słyszeć dobiegających coraz słabszych jęków.

– Portfel – warknął po turecku dysponent pieniędzy, zbliżając się do dwóch swoich towarzyszy, kończących sprawę z kapitanem.

Ten zaś, leżąc na bruku w powoli powiększającej się plamie krwi, oddychał urywanie, balansując na krawędzi świadomości. Bez wątpienia ranny człowiek żył i miał żyć nadal, lecz przez dłuższy czas będzie skazany na powolną rekonwalescencję. Oprawcy byli na swój sposób profesjonalistami, więc dobór uderzeń i narzędzi nie nastręczał im większych problemów. Również wybór miejsca nie był przypadkowy. Teraz opuszczony, za kilka minut zaułek zaroi się od wracających z potańcówki par, co gwarantowało ofierze szybkie wezwanie pomocy.

Dowódca obrzucił jeszcze raz wzrokiem miejsce napadu, po czym skinął głową w stronę podwórka. Jeden po drugim mężczyźni sprawnie zakradli się na niewielki placyk, skąd dobrze rozpoznaną drogą zaczęli przemieszczać się w kierunku nieodległej autostrady. Droga do niej wymagała trawersowania stromego zbocza pokrytego karłowatymi drzewami, więc pomimo dobrej kondycji zdążyli zauważalnie zmęczyć się przed dotarciem do pobocza. Na tej wysokości chłodna bryza wiała im w twarz, kierując się ku wcinającej się zakosami między wzgórza zatoce. Za sobą w dole mieli czerwone dachy miasteczka i białą od jachtów marinę, zaś na horyzoncie majaczyły kredowobiałe wybrzeża wysepek pokrytych niewysokimi lasami. Linię pustych o tej porze plaż dało się rozpoznać po ciemku jako jasny pasek między połaciami zieleni zarośli i granatu wody. Widok był urzekający, lecz nie było czasu na jego podziwianie. Kilkumetrowej szerokości wstęga asfaltu, zwana szumnie miejscową autostradą świeciła pustkami, zaś jej wijąca się zgodnie z ukształtowaniem terenu trasa biegła w obie strony ciemnym, nieoświetlonym pasem.

Znając zwyczaje miejscowych, brak świateł samochodu nie gwarantował jeszcze jego nieobecności na jezdni, lecz na szczęście minimalizował je na tyle, by zaryzykowali szybką i nieubezpieczoną przeprawę. W kilku susach pokonali drogę i od razu rozpoczęli dalszą wspinaczkę, ciężko dysząc ze zmęczenia. Góra, na którą zmierzali, miała ledwie kilkaset metrów wysokości, lecz trasę pokonywali w najkrótszy możliwy sposób, co dodawało jej niemało trudności. Nawet po osiągnięciu szczytu dowódca pozwolił jedynie na kilkuminutowy odpoczynek, podczas którego mogli podziwiać panoramę miasta, wysp i przestworu Morza Śródziemnego, na którym w oddali jak zawsze błyskały światła wycieczkowców. Nim zdążyli ostygnąć w zimnym powiewie wiatru, na rozkaz zaczęli pokonywać podobnie stromą drogę w dół, schodząc do doliny po północnej stronie nadbrzeżnego pasma gór. Dopiero oddzielony nimi od lokalnych stacji przekaźnikowych dowódca sięgnął po telefon. Meldunek miał być niezwłoczny, lecz minimum bezpieczeństwa nie podlegało z jego strony żadnym negocjacjom. Nie narażałby ludzi na zbyt łatwe odnalezienie przez niespiesznie działającą, lecz wciąż obecną w okolicy policję.

– Zadanie wykonane – zakomunikował z wyraźnym akcentem po zaledwie pojedynczym sygnale oczekiwania, wskazującym, że rozmówca niecierpliwie wyglądał przychodzącego połączenia. W jego głosie zabrzmiało nieskrywane zadowolenie.

– Jakieś trudności?

– Żadnych. Napad rabunkowy. Kilka tygodni w szpitalu.

– Świetnie, świetnie – mruknął tamten z satysfakcją. – Ewakuacja.

– Zrozumiałem.

Rozmówca rozłączył się bez zwłoki i rozsiadł wygodnie w fotelu. Wiedział, że jeśli wynajęci przezeń ludzie zaszli tak daleko, sprawa była właściwie załatwiona. Podobne przypadki rozboju nie stanowiły rzadkości w nadbrzeżnych miasteczkach, pełnych naiwnych turystów, krewkich marynarzy i gorącokrwistych tubylców. Nie powinny też budzić wielkiego zainteresowania służb porządkowych. Pogratulował sobie w duchu zmyślności, dzięki której zyskali nie tylko możliwość dokonania modyfikacji w niebudzący podejrzeń załogi spokój. Dociekliwy kapitan nie będzie przeszkadzał, próbując dokonać inspekcji łodzi po naprawie, a nim nowo wyznaczona osoba dotrze na miejsce, czas będzie już najwyższy, by wyjść w morze. Dodatkowo stylizowanie wypadku na napad odsuwało w razie wsypy podejrzenia od samej organizacji. Jaki zdrowy na umyśle śledczy zakładałby bowiem, że zlecili pobicie własnego człowieka? W karkołomny sposób, lecz krył swoich ludzi. Wszystko dzięki rudej kobiecie i najemnikom, z którymi go skontaktowała.

Tymczasem kiedy tylko rankiem załoga młodych, świeżo upieczonych adeptów letniej szkoły, finansowanej przez organizację, została powiadomiona o wypadku, przeniesiono ich do hotelu w ramach udzielanego wsparcia po niezbyt przyjemnym przeżyciu związanym z utratą kapitana. Ci zaś wiedząc, iż poszkodowany mimo poważnego stanu najpewniej wyliże się za jakiś czas z doznanych obrażeń, początkowo niechętni, skorzystali w końcu z przyjemnością w pełni z udogodnień niespotykanych na pokładzie. Dzięki temu przysłana ekipa remontowa mogła w spokoju rozlokować się w niewielkim, krytym dachem hangarze naprawczym bez jakichkolwiek utrudnień. Podstawowa usterka silnika została naprawiona w mgnieniu oka, w czym wiedza na temat jej powodów i sposobu wywołania odegrała zdecydowaną rolę. Kilku nurków nie czekając nawet na jej zakończenie, przystąpiło do wykonywania swojej części pracy, podczas gdy z dodatkowej wnęki między kadłubami inna ekipa wydobywała ładunek i przepakowywała go na oczekującą ciężarówkę. Przemycanie narkotyków do islamskiego kraju było igraniem z ogniem i proszeniem się o problemy, więc profilaktycznie szlak przerzutu omijał główne tureckie miasta. Na prowincji odpowiednie gratyfikacje dla przedstawicieli władzy i służb były łatwiejsze do realizacji i skuteczniejsze w działaniu. Bezpośrednia wymiana towaru za sprzęt znikający z magazynów armii ułatwiała z kolei przerzut tego ostatniego na ogarnięty wojną Bliski Wschód, gdzie prześledzenie przepływów kapitału i towaru było już niemożliwe. Od kiedy organizacja zrozumiała, jak wielki potencjał wiąże się ze współdziałaniem z innymi podmiotami wprawionymi w tej grze, jej możliwości działania znacząco wzrosły. W głowach ludzi odpowiedzialnych za strategiczne zarządzanie z wolna wszystkie obiekcje przełamywała mówiąca sama za siebie sprawczość. Pieniądz to potęga, zaś dopiero rozbudowując zaplecze finansowe, mogli planować śmielsze akcje. Na pojawiające się w wąskim gronie wątpliwości odpowiedź była jedna. Skoro państwa mogą kupować mistrzostwa sportowe, skoro globalne kompanie mogą opłacać kampanie skrywające łamanie praw człowieka i brutalny wyzysk, to i oni mogą również wykorzystać ludzkie słabości do nabrania sił. Dylematy moralne pozostawały coraz bardziej w cieniu, wszak w ich mniemaniu idea walki była słuszna. Na wszelki jednak wypadek nowy modus operandi pozostawał tak mocno skrywany, jak to tylko było możliwe. Zaś stanowiący prawdziwą duszę i przyszłość organizacji młodzi idealiści pływający pod dumną banderą i przepełnieni przekonaniem o swej misji nie byli w najmniejszym stopniu świadomi swej roli mimowolnych szmuglerów. Pozostawali nieskalanymi bojownikami o sprawę, zaś strategia finansowania i działania nie będąc im znana, nie mogła rzucać cienia wątpliwości i temperować ich oddania. Teraz zaś śmiały plan miał zdyskontować przygotowania i zgromadzony kapitał. Dzięki zarobionym pieniądzom i naddatkowi na rynku bezrobotnych najemników pozostałych po krwawym konflikcie, słuszna walka mogła wejść na nowy poziom.

Coeur de Montmartre

Chłodny i wdzierający się pod poły kurtki podmuch wiatru stanowił nieodmiennie zwiastun zbliżania się do wyjścia z podziemi. Osobom pierwszy raz korzystającym z gęstej siatki ukrytych połączeń częstokroć to tchnienie wyzierające z skrytych trzewi miasta sprawiało dyskomfort, jednak dla znudzonych krętymi korytarzami metra stanowiło zwiastun nieodległej, wolnej przestrzeni. Całkowicie zresztą słusznie, gdyż jeszcze ledwie kilkadziesiąt kroków wyprowadzało tłum podróżnych wprost na schody, którymi w charakterystycznych podskokach spieszący się ludzie pokonywali ostatnie metry wiodące ku powierzchni. Ciężko było z czystym sumieniem nazywać ją wolną lub pustą, stojąc w cieniu kamienic i dorodnych drzew, atoli po charakterystycznym parkietażu półkolistych stacji i korytarzy delikatne barwy elewacji i soczysta zieleń listowia nie pozostawiały złudzeń. Bez wątpienia z krwiobiegu pozwalającego żyć dumnej stolicy przechodziło się wprost do jej pełnego życia serca. Charakterystyczne ciemnozielone żeliwne łuki i balustrady okalały zejście do metra, podtrzymując nad początkiem schodów żółtawą tablicę z dumnym napisem „Metropolitain”, którego gradientowe wypełnienie idealnie korespondowało z resztą konstrukcji. Styl art nouveau znalazł w owych tablicach jedną z najdoskonalszych swoich inkarnacji, chociaż mieszkańcy dawno przestali już zwracać uwagę na finezyjne zdobienia i przetłoczenia. Turystom z kolei widok roztaczający się dookoła w miarę wynurzania się z podziemi nie ułatwiał zauważenia i docenienia artyzmu dekoracji, przynajmniej dopóki wiedzeni instynktem nie odwrócili się i nie stanęli twarzą w twarz z bramą do metra. Metra, które akronimem swej pełnej nazwy dało początek nazewnictwu podobnych systemów transportu na całym świecie i niezmiennie było czymś więcej niż sposobem komunikacji. Było dziełem.

Właśnie owo cudowne dzieło z początku dwudziestego wieku w postaci linii numer dwanaście pozwoliło Karolowi wmieszanemu w tłum ludzi przedostać się bez korków ze wschodnich przedmieść. Początkowo jego cierpliwość i pożądanie związane z powrotem do ukochanego miasta zostały poddane ciężkiej próbie, kiedy wysiadając z autobusu na ponurym podziemnym parkingu, musiał pokonać śmierdzące korytarze i drzwi, by wydostać się na powierzchnię. Parc de Bercy, w którym znalazł się po opuszczeniu dworca autobusowego, oddalony był od właściwego centrum i nijak nie pozwalał poczuć wyjątkowości miasta, przypominając dziesiątki innych publicznych parków w setkach różnych metropolii świata. Szybki spacer doprowadził go do nielubianego przez mieszkańców i absolutnie niczym niewyróżniającego się dworca Bercy, którego bezpłciowa betonowa bryła pasowała do bloków mieszkalnych naprzeciwko, lecz w żadnej mierze nie do stolicy kultury i smaku. Na szczęście kolejne schody zawiodły go na powrót pod ziemię, usuwając sprzed oczu rzędy mieszkań i korowody zmęczonych paryżan, snujących się po tylko sobie znanych szlakach. W pełni zautomatyzowana linia numer czternaście dowiozła go bez zwłoki na stację Madeleine, której wnętrza oferowały dogodną przesiadkę na docelową linię bez konieczności opuszczania podziemi. Tym sposobem niezauważenie przedmieścia zmieniły się w znajome pejzaże, które mógł wyobrażać sobie, przemykając ciasnymi tunelami w rytmie muzyki dudniącej w słuchawkach. Wychodząc po schodach secesyjnej stacji Abbesses, wpadł w końcu wprost w objęcia Paryża skąpanego w wczesnojesiennym słońcu, oddychając głośno i powstrzymując silne wzruszenie. Oto powrócił.

Tłum wychodzących rozdzielał się płynnie i niknął rozbity na pojedyncze strużki przechodniów w odchodzących od placu uliczkach. Część z nich, zwłaszcza młodych par szczebiocących w różnorakich językach, udawała się wprost do niewielkiego ogrodu wciśniętego w północno-zachodni róg, próbując dostać się jak najbliżej niepozornej czarnej ściany. Na niej widoczne z daleka białe napisy głosiły w setkach różnych mów te samo zdanie – deklarację, którą szczególnie chętnie składają sobie kochankowie upojeni miastem miłości.

O ile ckliwy sentymentalizm nie był zupełnie obcy Karolowi, o tyle niedostatek czasu skutecznie powstrzymał go przed rzuceniem okiem z bliska na owe napisy. Zamiast tego szybkim krokiem ruszył pod górkę ulicą nazwaną na cześć osiemnastowiecznego wojskowego, fundatora miejscowego azylu dla osób starszych i niedołężnych. Nieco zabrudzone jasne fasady domów nie sprawiały wyjątkowego wrażenia, zaś w miarę podążania w górę coraz mniej przykuwały uwagę. Tę bowiem zawłaszczały coraz częściej występujące knajpki i sklepiki, skryte pod markizami w dominujących odcieniach chabru i czerwieni. Coraz to któryś z handlowych przybytków odcinał się od obejmującego go domu ciemną barwą elewacji, która swymi zdobieniami i stylizowanymi napisami nawiązywała do artystycznej duszy wciąż krążącej po osiemnastej dzielnicy. Terkot nielicznych samochodów na brukowanej nawierzchni tworzył tło dla rozmów toczonych podczas lekkiej wspinaczki, wyprowadzającej ludzi łukiem wprost na strome schody. Wciśnięte między bulanżerie1 i odrestaurowane pomieszczenia mieszkalne i przedzielone ascetyczną poręczą dziesiątki stopni pozwalały wspiąć się na poziom kilku pięter. Tu ludzie ponownie włączali się w potok przechodniów sunących biegnącą zakosami ulicą, tylko po to, by po kilkudziesięciu metrach drogi pośród podobnego otoczenia stanąć przed koniecznością dalszej wspinaczki. Niekończące się stopnie, nie bez powodu nazywane Schodami Kalwarii, stanowiły ostatnią wyraźną i męczącą przeszkodę przed wstąpieniem do serca Montmartre, okupionym lekką zadyszką i nagrodzonym wąską, lecz daleko sięgającą panoramą stolicy za plecami.

Wspierając się dłonią o ozdobną latarnię kończącą balustradę, Karol spojrzał w prawo na zamknięte drzwi Galerii Montmartre i ich wściekle różowo-czerwoną barwę. Kolor artystów, kolor serca bohemy i charakterystycznych markiz. Jeszcze tylko kilkanaście kroków i spomiędzy kamienic wychynął na przestwór Place du Tertre, którego nigdy w życiu nie dałoby się pomylić z jakimkolwiek innym placem. Kilkanaście bujnych robinii akacjowych stanowiło rusztowanie, pomiędzy którym nad całym środkiem ryneczku rozpięte zostały materiałowe daszki. Pod nimi gęsto rozstawione stoliki i krzesła pełne były rozgadanych ludzi, zaś nad wszystkim unosił się wyraźny gwar rozmów i brzęk szkła. Wejścia pod owe gastronomiczne pawilony otaczały dziesiątki obrazów i szkiców wystawionych na sztalugach, zaś wolne połacie bruku okupowali uliczni artyści, oferujący swe usługi ku uciesze gawiedzi. Rysowane we wcale szybkim tempie portrety turystów przeplatały się z wolno tworzonymi pejzażami, gdzieniegdzie zaś młody i zamyślony artysta próbował uchwycić ducha minionych lat. W okolicy brak było już gniewnych dusz pokroju Picassa, Utrillo, Renoira czy Toulouse-Lautrec’a, lecz nadal nigdzie w całym mieście nie dało się trafić na takie skupienie talentu i kiczu, wśród którego mogły wykiełkować niewyobrażone jeszcze nawet wielkie dzieła.

Mimo wszystko Karol szczególnie upodobał sobie nie uliczną sztukę, lecz konkretną restaurację na północnej pierzei placu. Zmierzając do niej, zdążył zostać zaczepiony przez rozgorączkowanego portrecistę i uśmiechnął się na widok instalacji ze starych beczek po winie i skrzynek z roślinami, zwieńczającej wejście na centralną część brukowanej parceli. Dotarł jednak w końcu pod czerwony materiał daszku i jeszcze czerwieńsze drzwi restauracji. Wchodząc do środka, rzucił okiem na pianino, lecz zbyt wczesna pora nie osadziła jeszcze na stołku wesołego pianisty, umilającego posiłek swoimi pasażami. Żałował tego przez chwilę, nim uprzejmy kelner nie podszedł do niego z pytającym spojrzeniem i nie usadził nie wiadomo nawet kiedy przy stoliku.

Przez przylegające okno Karol miał widok na cały plac, jednak nawet jeśli wcześniej nie planował większego posiłku, to zasiadłszy w zacisznym kącie, nie umiał powstrzymać się przed dokładną analizą menu. Niektóre z pozycji nieodmiennie przywodziły na myśl minione lata, lecz choć mógł sobie teraz łatwiej pozwolić na konsumpcję dowolnego dania, świadomość jedzenia w samotności była nieco dojmująca. Zauważył także ukradkowe, ciekawskie spojrzenia nielicznych gości – ostatecznie jako jedyny przyszedł bez towarzystwa. Próbując rozgonić nieprzyjemne uczucie, które znienacka zaczęło kiełkować w środku, zamówił szybko zupę cebulową i klasyczną boeuf bourguignon, cedując na kelnera dobór odpowiedniego wina. Czekając na posiłek, mimochodem uśmiechnął się, kiedy sprawnie nakryto jego stolik i przyniesiono pieczywo. Ciche rozmowy dokoła sprawiały mu dziwną przyjemność, mimo że nie do końca wyłapywał jeszcze znaczenie wszystkich słów. Cóż, jego francuski był ostatecznie zardzewiały niczym niektóre sekcje najsłynniejszej wieży tego miasta. W przeciwieństwie do nich jednak nie miał możliwości pokrywać go co kilka lat ochronną warstwą farby, dopiero teraz powoli przestawiając się na gardłowe brzmienie języka i niezliczone elizje sklejające słowa w zdaniu w przyjemny, lecz ciężki do zrozumienia ciąg mruczących wypowiedzi. Zanurzył się w nim z lubością.

Kiedy kelner doniósł ceramiczną czarkę pełną gęstego, kremowego wywaru o charakterystycznym zapachu cebuli i z długimi pasmami ciągnącego się roztopionego sera, Karol zaczął ją pałaszować z dawno nieodczuwanym apetytem. Próbując samemu ugotować zupę cebulową, nigdy nie zdołał uzyskać podobnego efektu, choć być może był po prostu zbyt surowy dla siebie, nie mając w domu istotnego składnika wpływającego na odbiór efektów – odpowiedniego otoczenia.

Przestając wpatrywać się przez okno na plac i skupiając się na zupie, wychwycił mimochodem w otaczającym go gwarze kilka charakterystycznych słów, które wzbudziły jego ciekawość. Stolik obok dwie kobiety rozmawiały po cichu w trakcie spożywania kaczej piersi w sosie pieprzowym na poduszce z puree ziemniaczanego. Widocznie rozmowa, mimo pewnej skrytości, niepozbawiona była emocji, gdyż niektóre słowa wybrzmiewały z oburzeniem lub kiepsko skrywanym zdumieniem. Właśnie podniecenie towarzyszące dobiegającym frazom typu centrales nucléaires, dangeri déchets nucléaires przykuło jego uwagę, więc starając się być dyskretny, rzucił ostrożnie okiem na rozmówczynie. Wydawały się obie być w podobnym wieku, choć oficjalny strój jednej z nich i okulary w solidnej oprawie od razu sugerowały pewne różnice w statusie zawodowym. Druga z kobiet, raczej słuchając niż mówiąc, wpatrywała się w towarzyszkę po części z strachem, a po części z fascynacją. Ubrana w najzwyklejszy sweter i dzierżąca całkowicie sztampową czarną torebkę, wyglądała bardziej jak przygodna turystka niż paryżanka. Kiedy koleżanka z zapałem raz po raz rozwodziła się nad niebezpieczeństwami związanymi z odpadami z elektrowni jądrowych, ta zamierała z na wpół otwartymi ustami i widelcem w połowie drogi. Kiedy poważna towarzyszka dawała jej jakieś papiery – chowała je bez spoglądania, za to z widoczną nerwowością. Jej zachowanie było wręcz zabawne, więc Karol starał się ją skrycie obserwować także w trakcie spożywania swojego drugiego dania. Kobiety przerwały rozmowę na chwilę w momencie jego podania, wywołującego drobne zamieszanie, lecz upewniwszy się, że jest turystą – co nie było trudne ze względu na ogromny plecak i wyczuwalne trudności w mowie – wróciły do swojej dyskusji bez skrępowania.

Charakterystyczna francuska celebracja posiłku spowodowała, iż zaczynając go przed przybyciem Karola, panie skończyły jeść niewiele wcześniej od niego pomimo zamówienia wyłącznie jednego dania. Słowiański apetyt zdołał doścignąć wyprzedzającą na starcie romańską gastronomiczną flegmatyczność. Minęło na tyle dużo czasu od początku wizyty, by podsłuchiwanie przestało go bawić. Kiedy więc kobiety zaczęły się zbierać do wyjścia, wzruszył ramionami i przestał poświęcać im uwagę, wracając myślami do kwestii, która go tu przywiodła. Odszukał w kieszeni małą karteczkę i po raz tysięczny w trakcie wyjazdu przeczytał jej treść, zastanawiając się, czy właśnie nie robi sobie przez jej błędne zrozumienie najdroższej niepotrzebnej wyprawy w życiu. Ile by się nie starał, słowa wskazówki bez ustanku kierowały jego myśli ku Montmartre i nie był w stanie wyobrazić sobie innego miejsca, które mogłoby być rozwiązaniem zagadki.

Kurhanu wspomnienie roztacza czerwienie,

gdy Święta biel Serca tuż obok nich drzemie.

Za widok zapłata, gdy ich zwiedzisz progi,

z Łukaszem Jan wiedzie ku stacji Twej drogi.

Wciąż obracał wersy w głowie, płacąc za obiad i wchodząc na powrót na brukowane ścieżki wijące się między budynkami. Idąc niespiesznie na wschód, wyszedł z placu i dotarł do zabudowań sakralnych, których białe ściany zamykały możliwość dalszej wędrówki. Ludzie odbijali więc w prawo, podążając lekko opadającą w dół ulicą, obramowaną, niczym ścianami wąwozu, białymi elewacjami pozbawionymi kolorowych i wszechobecnych jeszcze chwilę wcześniej markiz.

Karol przystanął na chwilę przy małym, żółtym słupku gazomierza i pokiwał głową sam do siebie. Czy mógł się pomylić? Przecież pierwsze dwa wersy były aż nazbyt oczywiste. Doskonale wiedział, co ujrzy za kolejnym rogiem, i chciał ten widok przeżyć na nowo, korzystając z niespodziewanej wizyty. Uliczka tonęła w cieniu, a miasto przygotowywało się na przybycie wieczornego tłumu, żądnego celebracji obfitego posiłku po wielu godzinach pracy. Zgodnie z zegarem głęboko zakodowanym w sercu miasta i duszach jego mieszkańców, to właśnie wieczór stanowił esencję życia towarzyskiego, kiedy kumulowane długim dniem emocje i wydarzenia mogły być omówione, zagryzione i utopione w winie. Podobno na problemy z aroganckim szefem doskonale robi wołowina po burgundzku z karafką klasycznego Cabernet Sauvignon, niemiłych współpracowników dobrze wyrzucić z głowy przy coq au vin i kieliszku białego Petit Chablis, zaś nieporozumienia z klientami przestają mieć znaczenie przy ratatouillei butelce Sauvignon Blanc. W szczególnie ciężkich przypadkach można dopełnić duchowej ablucji deserowym crème brulée i odrobiną jasnego Sauternesa wprost z słonecznego Bordeaux. Niedziwne więc, że okres przed owym wieczornym spędem stanowi dla pracowników czas wyczekiwania, dla turystów zaś ostatnie chwile bardzo względnej pustki na ulicach. Pustka ta oznaczała wprawdzie i tak morze głów, jednakże łatwiej było zauważyć w nim pojedyncze osoby. Tak jak Karol stojący przy wnęce muru zauważył znajomą twarz z restauracji. Kobieta szybkim krokiem minęła go, zdążając w tę samą stronę.

„Ciekawe, czy poszła na dodatkowe wino”, przemknęło mu przez myśl, kiedy zdał sobie sprawę z jej obecności, pomimo iż wyszedł z restauracji dobrą chwilę po współbiesiadniczkach. I ona musiała go zauważyć, gdyż po kilku krokach zwolniła nieco i rzuciła niezgrabnie ukradkowe spojrzenie przez ramię. Po twarzy nie dało się poznać konkretnej emocji, jednak przyspieszyła nieznacznie tempo spaceru, wzbudzając tym u Karola pewną ciekawość. „Przestraszyła się mnie?”, pomyślał. Musiało to być jakieś nieporozumienie lub zwyczajny przypadek, lecz skoro i tak oboje zmierzali w tym samym kierunku, ruszył za nią dość żwawo, wiedziony ciekawością i chęcią zabawy kiełkującą w nim po smacznym obiedzie. Zeszli w dół ulicy, zachowując dystans kilkunastu metrów, po czym kobieta wyprzedzając zakochaną parę, nagle odbiła w lewo, niemal w ostatniej chwili wkraczając na poprzecznie biegnącą drogę i ledwie nie obijając sobie nóg o niewysoką, zieloną balustradę dookoła skweru. Skręcając, wyraźnie spojrzała za siebie, a widząc spokojnie idącego za nią Karola, nie zwolniła tempa, klucząc usilnie między ludźmi. Paradoksalnie, utrudniła tym sobie zadanie, gdyż kierujący się chodnikiem po drugiej stronie Karol nie musiał mijać tylu osób unikających cienia i chłodu murów, przez co wystarczyło mu nieznacznie wydłużyć krok, by utrzymać dystans.

Pokonali tak kilkadziesiąt metrów między kamiennymi murami i zieloną ścianą roślin, aż w końcu półkolisty zakręt drogi wyprowadził ich na obszerny plac pod charakterystycznym kościołem. Potężne białe ściany z trawertynowych bloków z biegiem lat, pod wpływem kontaktu z wodą deszczową, wydzielały z siebie wapień, przez co bazylika – zwłaszcza w nocy – miała niemal pocztówkową barwę, nieniknącą z upływem kolejnych dekad. Nawiązująca do antyku kopułowa konstrukcja stanowiła znaczące zerwanie z typowo nawową konstrukcją katedr we francuskich miastach, nadając jednocześnie całości wyraźnego monumentalizmu. Miedziane konne pomniki nad arkadami ocieniającymi wejście nabrały niebieskozielonego odcienia, stanowiąc jedyne barwne akcenty na dość monochromatycznej fasadzie. Górująca jeszcze nad centralną kopułą dzwonnica z tyłu w swym strzelistym wnętrzu skrywała ogromny, ważący dziewiętnaście ton dzwon. Podobno widoki roztaczające się z jej szczytu, niemal sto osiemdziesiąt metrów nad poziomem leniwie toczącej wody Sekwany, miały w sobie rozmach i niezaprzeczalne piękno. Nawet nie dostępując możliwości ich obserwowania ze szczytu, można było się wszakże cieszyć widokiem leżącego u stóp wzgórza miasta, wystarczyło podchodząc do wrót bazyliki odwrócić się i stanąć nad krawędzią szerokich schodów. Morze domów i mansardowych dachów ciągnęło się aż po horyzont, zwieńczone odległymi wieżowcami Les Olympiades w sławetnej trzynastej dzielnicy. Efekt urbanistycznych wizji Le Corbusiera wyróżniał się na tle równej zabudowy miasta, jednak nie tak jak bodąca niebo, osamotniona i ciemna wieża Montparnasse. Mimo wrośnięcia w krajobraz przez ponad już pół wieku nadal nietrudno było zgodzić się z sarkastycznymi krytykami, polecającymi podziwiać panoramę z jej tarasu widokowego. Była podobno najlepsza w mieście, gdyż tylko stamtąd nie było widać samej wieży Montparnasse. Starając się nie zwracać na nią uwagi można było skupić się na pajęczynie ulic między domami, widocznej przez zielone korony rosnących wzdłuż nich drzew.

Kiedy tylko mgła nie przesłaniała owego widoku, można było być dowolnie do niego przyzwyczajonym – i tak zawsze przyciągał wzrok w niepojęty, magnetyczny sposób. Nawet jeśli ktoś właśnie próbował szybkim chodem przecisnąć się między ludźmi i zginąć w tłumie, co niemal udałoby się tajemniczej kobiecie z restauracji, gdyby nie wrodzone poczucie szyku i elegancji. Zakładając na spotkanie buty na obcasie, nie przewidziała zapewne konieczności szybkiego przemierzania bruku i schodów, gdyż jedno przypadkowe i nieprzewidziane popchnięcie przez nieostrożnego turystę pozbawiło ją z trudem zachowywanej równowagi. Obcas zjechał z krawędzi pierwszego schodka, zaś kobieta w panice zamachała rękami i odruchowo próbowała złapać się kogoś obok. Gwałtowny wymach kończyny wyrzucił w powietrze torebkę, a impet upadającej ofiary bez najmniejszego trudu pociągnął za sobą uchwyconego za łokieć przechodnia. Ciała z łoskotem runęły w dół po schodach, ścinając po drodze kolejne osoby z nóg. W mgnieniu oka niewielki tłum na schodach ucichnął, zaś w powietrzu słychać było tylko ciche jęczenie z bólu. Cały wypadek trwał ledwie chwilę, więc dopiero po kilku sekundach niezbędnych na otrząśnięcie się z szoku pierwsze osoby zaczęły podchodzić do niewidocznych już z poziomu bazyliki ofiar. Karol, czując się winny zmuszenia kobiety do pośpiechu, nie zastanawiając się wiele, podbiegł truchtem do krawędzi schodów i niemal brutalnie odtrącając jednego z gapiów, spojrzał w dół. Kłębowisko ciał legło na spoczniku w środkowym biegu stopni niczym kiepska artystyczna instalacja, zaś kilka osób dookoła próbowało zorientować się w obrażeniach ofiar. Szczęśliwie wydawało się, iż większość osób co najwyżej solidnie się obiła, gdyż rozcierając bolące miejsca, z wolna rozplątywali kończyny i odsuwali się w bok, przysiadając na schodach i próbując ochłonąć. Lekki powiew wiatru spowodował szelest kartek, przyciągający wzrok gapiów powyżej. Z otwartej torebki wyleciało kilka osobistych rzeczy, portfel i plik spiętych dokumentów. Karol postanowił odruchowo pozbierać je do środka i znieść na dół, nim wszechobecni drobni kieszonkowcy zainteresują się banalnym łupem. Ktoś jednak wpadł na ten sam pomysł, gdyż sięgnął po leżące na bruku rzeczy i upychając je bezwładnie w torebce, zaczął schodzić po schodach, kierując się ku miejscu wypadku.

Karol obrzucił wzrokiem podłoże i po kilkusekundowej przepychance w rosnącym z sekundy na sekundę tłumie gapiów znalazł lekko zlewający się beżowym kolorem z podłożem pendrive.

– Proszę zaczekać, chwileczkę, proszę pana…! – zaczął wołać w kierunku zbiegającego mężczyzny, lecz szum narastających rozmów zagłuszył go skutecznie. „Cholerny tłum”, pomyślał, widząc, jak co poniektórzy zdążyli dobyć telefonów i korzystając z taniej sensacji, prowadzili rozmowy relacjonujące przypadkowy incydent lub próbowali uwiecznić go na fotografii. Tymczasem na dole ludzkie sylwetki szczelnie otoczyły kołem ofiary, zaś u podnóża schodów pojawiły się biegnące postacie policjantów. Karol żachnął się w duchu. Szanse na dotarcie do kobiety i sensowną rozmowę z nią były niewielkie, i to abstrahując od jego dopiero odzyskiwanych zdolności konwersacji po francusku. Nie był też pewien, czy próba rozmowy nie skończyłaby się mało przyjemnym tłumaczeniem oficerom celu podążania za jedną z poszkodowanych, którego nie umiałby nawet dobrze określić. Schował więc pendrive do kieszeni i wycofał się powoli w kierunku bazyliki. Ponieważ kto tylko mógł podszedł do schodów, obserwując całe wydarzenie, plac opustoszał i uwidocznił cały majestat Sacre-Coeur de Montmartre. Przypomniało mu to o rymowance, a pustka pozwoliła na zauważenie lunet stojących przy narożnych słupkach balustrady. Lunety te, spotykane chyba w każdym możliwym miejscu oferującym jakąkolwiek panoramę, pozwalały po uiszczeniu opłaty ujrzeć bardziej szczegółowy obraz zabytków w oddali. Uśmiechnął się więc do siebie, niejako przypadkiem odgadując znaczenie trzeciej linijki, dotychczas męczącej go swoją niejasnością. Poszukał w kieszeni drobnych monet, jednocześnie usilnie rozważając ostatni pozostały wers. Czyżby ewangeliści mieli wskazać mu stacje drogi krzyżowej? A może metra? I w jaki sposób miała mu w tym pomóc luneta? Przeczesując pobieżnie miasto w oddali, szybko nabrał przekonania, że nie zdoła w ten sposób zauważyć niczego sensownego. Może więc wskazówka jest bliżej bazyliki, może w okalających ją ogrodach na zboczu? W gęstej zieleni ciężko było wypatrzeć ewentualne pomniki, zaś kąt możliwego pochylenia lunety również nie sprzyjał obserwacji w bliskim otoczeniu. Po maksymalnym jej złożeniu był w stanie przeczesać pobieżnie fasady kamienic przy placu Świętego Piotra na dole i odchodzącej od niego Rue de Steinkerque. Bingo! Oderwał oko od okularu, po czym przytknął je ponownie. Jedna z niebieskich markiz kawiarni wyraźnie zapraszała na kawę do Jean-Luca. Oderwał się ponownie i zawiesił na chwilę spojrzenie na odległych kominach, po czym odruchowo skontrolował sytuację nieopodal. Tłum w okolicy schodów wcale nie rzedniał, więc postanowił nie próbować przeciskania się głównym traktem, lecz cofnąć się nieco i zejść po schodach obok kolejki wiozącej leniwych turystów na szczyt. Schody te były znacznie węższe, prowadząc między ścianą drzew i bocznymi murami domów i kawiarni. Szczególnie zjawiskowo wyglądały nocą, kiedy secesyjne latarnie oświetlały strome zejście, współgrając z majaczącymi w dole jasnymi blaskami padającymi z okien restauracji. Nawet jednak przed zachodem słońca zejście nimi stanowiło całkiem przyjemne doznanie estetyczne, kiedy kroczyło się po kamiennych stopniach i podziwiało z wolna otwierające się widoki dolnego Montmartre’u. Karol niemal zbiegł po nich truchtem, na dole mijając niewielką kolejkę oczekujących na wjazd. Skręcił w lewo i zwolnił kroku, wchodząc na chodnik przy ulicy, po czym przebiegł przez nią, wykorzystując chwilową lukę między nadjeżdżającymi samochodami. Idąc nią dalej, mijało się podest i główny podejście pod bazylikę, lecz celowo nie spoglądał nawet w tę stronę. Czuł się nieco winny, a z drugiej strony górę brała ciekawość co do rozwiązania zagadki. Czy mogło ono być aż tak dosłowne?

Wiedział, że im dłużej będzie zwlekał z próbą sfinalizowania poszukiwań, tym trudniej będzie mu zebrać się na odwagę i zweryfikować przypuszczenia. Lokalizując więc widzianą z góry markizę, wziął głęboki oddech i wszedł do wnętrza creperii. Przyciemnione wnętrze pełne było niespiesznie popijających gorące napoje ludzi, choć jak na standardy okolicy, panowała w nim nadzwyczajna cisza. Przytłumione rozmowy nie zdołały nawet zakłócić dźwięku nieodległego grajka, który zapewne skryty za rogiem ulicy, przygrywał przechodniom na trudnym do zidentyfikowania instrumencie. „Świetnie – przemknęło Karolowi przez myśl. Brakuje, żebym zwrócił na siebie uwagę wszystkich gości”. Skoro jednak zaangażował się w grę…

– Dzień dobry – zagaił do starszego mężczyzny za barem, który przyglądał mu się z nienachalną ciekawością od momentu przekroczenia drzwi.

– Dzień dobry. Jak mogę panu pomóc? – odpowiedział grzecznie, choć bez emocji w głosie. Ot, kolejny turysta, który być może coś kupi, a być może poogląda i wyjdzie speszony ceną kawy. Koniec końców, wynajem lokalu w tej lokalizacji nie należał do tanich.

– Poszukuję Jean-Luc’a – odrzekł Karol, niespeszony brakiem specjalnego zainteresowania ze strony barmana. Było mu to nawet trochę na rękę.

– Dlaczego? – ożywił się nagle tamten, spoglądając uważniej na rozmówcę.

„Świetnie, i co mam mu na to odpowiedzieć?”, przemknęło Karolowi przez myśl, kiedy gorączkowo szukał odpowiednich słów, by powód jego wizyty nie brzmiał aż tak dramatycznie głupio. Raczej odpadały próby tłumaczenia wierszyka, choć coś musiał odpowiedzieć.

– Sądzę, że będzie w stanie mi pomóc w jednej sprawie – postanowił ostrożnie zadeklarować, iż poszukiwany będzie przydatny bez zdradzania konkretnego powodu.

Ku jego konsternacji barman nagle uśmiechnął się szeroko i wcale nie po cichu odpowiedział zgoła innym, dużo bardziej jowialnym tonem.

– Aaaaaa, pan Charles?

Karol skinął głową, potwierdzając.

– To ja jestem Jean-Luc.

„Nie mogłeś tak od razu?”, ponownie jedynie w głowie odpowiedział staruszkowi, na zewnątrz ograniczając się do miny mającej sugerować wielką radość z odnalezienia poszukiwanego człowieka.

– Więc może powie mi pan, co… co tak naprawdę mam robić dalej? – zapytał niepewnie o wskazówki co do dalszego postępowania, stawiając wszystko na jedną kartę. W najgorszym razie wyjdzie na turystę bez wszystkich klepek.

– Chcesz poznać kolejną stację? – Rozmówca puścił mu oczko i zachichotał pod nosem, zupełnie już zbijając Karola z tropu.

Pytając wprost o chęć poznania kolejnej stacji, bez wątpienia nawiązywał do wskazówki, choć rozbawiony ton nie przystawał do wyobrażeń co do dumy i klasy Francuzów. Z drugiej jednak strony, dziadek był na swój sposób uroczy. Skoro zaangażowanie w zabawę sprawiało mu radość, po co było się tym przejmować.

– Dokładnie tak, szanowny panie. Mógłby pan…?

Staruszek dał mu znać ręką, by zaczekał, sam znikając na chwilę na zapleczu. Karol ukradkiem rozejrzał się po kawiarni, lecz wbrew jego obawom, nie stał się mimowolnym centrum rozrywki. Goście siedzieli, zupełnie nie zważając na jego konwersację, rozmawiali cicho we własnym gronie, sprawdzali telefony lub wpatrywali się nostalgicznie za okno. „Może to bezrobotni artyści – przemknęło Karolowi przez myśl – w końcu powinni właśnie wychodzić z pracy i zmierzać do knajpek”. Niespecjalnie go to zresztą obchodziło, sam cenił sobie dużo bardziej słowiańską pracowitość i fantazję. Wolał wstać wcześnie rano, pracować bez większych przerw, lecz popołudnie mieć dla siebie i nie być skazanym na wielogodzinne celebrowanie kolacji w celu ratowania życia towarzyskiego i rodzinnego. Jeszcze cudowniejsze perspektywy stwarzała niedawna pandemia, kiedy sporo branż przeszło na pracę hybrydową i zdalną, co dla człowieka odpowiedzialnego i zorganizowanego stwarzało możliwość oszczędzenia kolejnych godzin i dopasowania rytmu działania do swoich predyspozycji. Oczywiście pokusa zarzynania się w kolejnych zadaniach korzystając z wypracowanego czasu wolnego była silna i niejeden pracuś zamiast skorzystać na pozytywach zmian, wychodził w efekcie na nich gorzej niż Francuzi z swoim niespiesznym trybem pracy. „Świat byłby strasznie nudny, gdybyśmy wszyscy podchodzili do obowiązków tak samo”, skwitował swoją obserwację i odwrócił się na powrót do lady, słysząc powracającego dziadka. Ten, wciąż z ciekawym uśmiechem, podał mu niewielką kopertę zaadresowaną charakterystycznym pismem. Przyjął ją z ulgą, bał się bowiem że kolejne wskazówki mogą być wygłoszone płynną francuszczyzną Jean-Luca i jako takie wymagać będą nielichego wysiłku, żeby je chociaż zrozumieć, a co dopiero rozwikłać.

– Dziękuję – powiedział, rozrywając papier.

– Nie ma za co – odpowiedział krótko staruszek, zabierając się za porządkowanie szkła. Odsuwając się kilka kroków, rzucił jeszcze tylko: – Ona jest wyjątkowa.

– Wiem – szczerze się uśmiechnął.

Kto jak nie on wiedział, że jest nadzwyczajną istotą? Wyzierające z koperty papiery świadczyły o tym dobitnie.

– Jean-Luc?

– Tak?

– Muszę już lecieć… ale życzę miłego wieczoru. Wpadnę jeszcze. Do zobaczenia! – Miał nadzieję, że nie będzie miał mu za złe braku zamówienia, więc profilaktycznie postanowił zjawić się niebawem na spokojnie na jakieś posiedzenie.

– Do zobaczenia – odpowiedział Francuz pożegnaniem na pożegnanie, choć Karol wcale go już nie słuchał.

Wybiegł pędem z kawiarni i wmieszał się w gęstniejący z każdą chwilą tłum na placu. Schodząc w dół wzgórza stromą Rue de Steinkerque, mijał niezliczone stoiska z charakterystycznymi pamiątkami, w tym wszechobecnymi beretami i nieśmiertelnymi breloczkami do kluczy w kształcie wieży Eiffla. Czerwone i czarne fasady sklepów rozbłyskiwały pierwszymi światłami, pomimo iż słońce jeszcze nie zaszło.

Droga do najbliższej stacji metra nie zajęła Karolowi długo i niebawem zanurzył się na powrót w podziemiach. Adres na otrzymanych papierach wbrew obawom mówił mu dużo, sytuując się na skrzyżowaniu wielkich bulwarów Dzielnicy Łacińskiej. Rzut oka na mapę metra potwierdził, iż aby dostać się na najbliższą celowi stację, musiałby zrobić spore kółko z przesiadką na Gare du Nord i następnie Gare d’Austerlitz. Sama jazda metrem sprawiała mu przyjemność, więc był niemal gotów skorzystać z tej opcji, lecz rozbudzona wizytą na Montmartre tęsknota za miastem dała o sobie znać. Postanowił pojechać w drugą stronę i po jednej przesiadce na Place d’Étoile udać się do samego centrum. Pozostały kilometr chciał pokonać piechotą, więc z radością już wkrótce wyszedł po schodach z przepastnego podziemnego labiryntu korytarzy i peronów stacji Châtelet. Nie było to co prawda proste, gdyż największa podziemna stacja na świecie wciąż łączyła pięć linii metra i trzy podziemnej kolei RER2. Jej ponad pięćsetmetrowa rozległość powodowała, iż w jednej z relacji metro zatrzymywało się de facto dwukrotnie, na jej początku i końcu. Ruchome chodniki ułatwiały przemieszczanie się bez konieczności długich spacerów, jednak pozostawało faktem, iż nie wychodząc na powierzchnię, można było dojść stacją od brzegu Sekwany aż po gotycki kościół Świętego Eustachego.

Wyjścia z peronu linii numer jeden szczęśliwie prowadziły wprost na Rue de Rivoli, przez co wynurzając się z nich, można było przejść obok majestatycznego Théâtre du Châtelet oraz minąć kolumnę wzniesioną ku chwale zwycięstw cesarza Napoleona I. Przechodząc obok kolejnego wyjścia z wciąż tej samej stacji podziemnej, Karol wkroczył na most wiodący ku najstarszej części miasta – wyspie Cité. Ocieniony wysokimi drzewami bulwar prowadził obok zabudowań Palais de la Justice, od którego wziął swą nazwę. Kolejny most wyprowadził go na lewobrzeżną część miasta, od wieków kojarzoną z żakami i intelektualistami i od nazwy wykładowego języka zwaną „łacińską”. Nie zmieniając kierunku, kolejnym zielonym duktem, pełnym kafejek i sklepów, dotarł w końcu do skrzyżowania z Boulevard Saint-Germain, gdzie wieczorny spacer dobiegł końca.

W każdą stronę od krzyżówki odchodziły podobnie zielone i rozświetlone wieczornym blaskiem ulice. Pora kolacji objęła mieszkańców w posiadanie bez reszty, więc restauracje i stoliki wystawione na chodnikach pękały w szwach. Nawet skromnie wciśnięty w kąt McDonald wydawał się oblężony, mimo iż nie do końca przystawał do idei wielodaniowych posiłków przepijanych winem.

Głównie to właśnie wszechobecny tłok przekonał Karola, by nie wstępować nigdzie nawet na deser, lecz odszukać wejście do kameralnego hotelu. Mieszczący się w narożnej haussmannowskiej kamienicy przybytek zajmował wszystkie piętra ponad restauracją na dole, sięgając aż po charakterystyczny dach. Po krótkiej przeprawie z uroczym recepcjonistą, którą bez wątpienia ułatwił wydobyty z koperty wydruk rezerwacji, Karol usiadł w końcu na brzegu łóżka. Sporej wielkości miękki materac zapraszał do wypoczynku, lecz rozpościerający się z okien widok nie ułatwiał podjęcia takiej decyzji. Położony w samym rogu budynku apartament wychodził wprost na skrzyżowanie, lecz dzięki położeniu na ostatnim piętrze jego umieszczone pod kątem okna uwidaczniały daleką perspektywę rozchodzących się poniżej bulwarów. Patrząc ku zachodowi, przez jedno z nich widać było wyraźnie świecący się wierzchołek wieży Eiffla wystający ponad dachy. Z drugiej strony ponad budynkami widniała bliska i rozświetlona jasna kopuła Panteonu, górującego nad okolicą. Dodając do tego bliskość metra, najsłynniejszej katedry czy Ogrodów Luksemburskich, można było bez wątpienia stwierdzić, iż miejsce zostało dobrane idealnie.

Ciesząc się widokiem przy oknie, Karol mimochodem wsadził rękę do kieszeni i wymacał w niej zapomniany już pendrive, który szybko przypomniał mu o wydarzeniach na Montmartre. Zastanawiał się chwilę, lecz jak zwykle wścibskość wzięła górę. Otwarł wielki plecak i wyjął z niego mniejszy, z którego dobył wreszcie laptopa. Czekając na uruchomienie się całego zainstalowanego na nim oprogramowania, zrobił sobie szybką herbatę, korzystając z niewielkiego czajnika elektrycznego i całkiem imponującej kolekcji torebek do wyboru. Popijając ją w trakcie przeglądania plików na podłączonym i przeskanowanym pod kątem złośliwego oprogramowania urządzeniu, od razu zauważył, iż dokumenty i katalogi nie są uporządkowane przypadkowo. Niemal wszystkie przedstawiały rysunki techniczne lub przydługie raporty i wyniki audytów, pogrupowane wedle nazw przywodzących na myśl geograficzne lokalizacje. Karol nie miał ani wiedzy, ani ochoty mozolnie tłumaczyć zdanie po zdaniu specjalistycznych tekstów, lecz pewne charakterystyczne sformułowania rzucały mu się w oczy. Tak jak niektóre szkice i wszechobecne oznaczenia EDF. „Électricité deFrance– rozszyfrował w myśli bez trudu. Ciekawe, ciekawe…” Co najmniej kilkanaście minut przerzucał wirtualne strony i oglądał z rosnącym zainteresowaniem plik po pliku. Wydawało się, że zupełnym przypadkiem dostał w ręce dość ciekawą rzecz, lecz nie był pewien, co powinien z nią zrobić. Rozważał przez chwilę zwrócenie się bezpośrednio do swojego kontaktu w bliźniaczej agencji, lecz ostatecznie rozumiana po swojemu lojalność kazała mu wybrać na telefonie inny numer.

– Halo? – rozległo się w słuchawce nieco rozespane powitanie.

– O tej porze już ziewasz, a praca? – dobrotliwie zagderał, wyobrażając sobie wciąż niemal chłopięcą i zabójczo uroczą twarz swojego podopiecznego na drugim końcu linii.

– A szef nie powinien być przypadkiem na urlopie? – odbił piłeczkę jak zwykle, wypowiadając słowo „szef” w taki sposób, by nie dało się stwierdzić, czy jest to wyraz szacunku czy dobrze kamuflowana ironia.

Chłopak był bystry i przyjacielski, więc sam fakt formalnego zwracania się pozostawał jego inicjatywą, gdyż Karol ani myślał od niego tego wymagać.

– Mareczku, dobry analityk nie ma urlopów – zażartował.

– Zapamiętam, już notuję. Może w takim razie kawy?

– Jak wrócę, to przypomnij mi, żebym cię opieprzył – mruknął, powstrzymując rozbawienie.

– Nie, proszę! – Młody człowiek udał smutek w głosie. – Może zamiast tego jakieś zadanie?

– A dlaczego by nie – przytaknął z zadowoleniem Karol. – Potrzebowałbym, żebyś dostał się do Brodatego i przekazał mu prośbę o kontakt ze mną. Powiedz mu, że mam w ręku coś, czego wagi ocenić nie umiem.

– Dam mu znać. – Marek potwierdził bez śladu żartu w głosie, od razu przestawiając się w tryb rzetelnego partnera. – Więcej szczegółów, czy nie bardzo jest to wskazane?

Karol zastanowił się chwilę nad odpowiedzią. Sytuacja była nieco dziwaczna, nie był nawet pewien, czy posiadane informacje są w jakiś sposób wartościowe, choć wydawały się być co najmniej ciekawe. Być może zdobył coś, co nie stanowiło dla służb najmniejszej tajemnicy. Mimo to nieuchwytne przeczucie nie dawało mu spokoju, choć nie umiał określić jego charakteru. Coś nie pasowało w tej przypadkowości. Nie było chyba jednak sensu rozważać tego przez prywatny telefon w rozmowie z młodszym partnerem.

– Nie, uprzedź go tylko, że jest to dziwne. Po prostu.

– Jak sobie życzysz. To wszystko?

– Właściwie to tak, chyba że coś ci przywieźć?

– Nie trzeba – roześmiał się. – Przyjemnego urlopu, szefie.

– Dzięki. Trzymaj się tam!

Po rozłączeniu się spojrzał na ekran smartfona, lecz nie widział znaczka żadnej nowej wiadomości. Do wyboru na resztę wieczoru miał albo rozwikłanie kolejnej zagadki, albo próbę zrozumienia czegoś z dziwnych materiałów. Podszedł znów do okna i spojrzał na rozgorączkowany Paryż. Magnetyczna siła wyciągała go wciąż na zewnątrz. Może by tak wino? Może spacer brzegiem Sekwany? Może spróbować wreszcie seksu z Francuzką? Pójść do przytulnych knajpek na Place Saint-Michel i zanurzyć się w hedonistycznym wyzwoleniu od kolein codzienności? Wiedział, że przeciwstawić się tej sile niemal niepodobna. Jedynie nurtująca ciekawość i niedające się opanować instynktowne poczucie braku sensu w informacjach mogły konkurować z zewem Paryża. Postanowił więc. Później rozwikła zagadkę. Teraz musiał zrozumieć, po co komuś na pendrive plany francuskich elektrowni jądrowych.

La route des jardins

Pomimo solennych obietnic złożonych samemu sobie w zakresie wczesnej pobudki, ze snu Karola wyrwał dopiero dźwięk telefonu. Otrzymany SMS był lakoniczny, lecz wystarczył, by mężczyzna bez zwłoki sięgnął po leżący bezładnie obok laptop i zaklął kilkukrotnie, nim udało podłączyć się go do prądu. Nawet nie wiedział, kiedy dokładnie zasnął w trakcie wieczornej analizy, lecz rzadko zdarzało mu się rozpocząć spoczynek w tak chaotyczny i przypadkowy sposób. Poszukując butelki wody, oczekiwał startu systemu, po czym uruchomił program i od razu ujrzał znajome oblicze, na którym widać było ślady zniecierpliwienia oczekiwaniem. Zdążył jedynie w duchu przyznać, że jego asystent ma wybitne zdolności organizacyjne i niebanalną zdolność perswazji, skoro załatwił rozmowę tak szybko.

– Co masz? – zaczął bez wstępu Brodaty, jak zwykle sprawiając wrażenie wiecznego bycia do tyłu z sprawami, ze stosowną do tego faktu tłumioną irytacją. – I czemu sam nie dzwonisz, tylko wysyłasz tego chłopaka do mnie?

– Inny byłby zadowolony z nienadużywania bezpośredniego dostępu do ucha szefostwa, – odpowiedział bez ogródek, marząc o kawie. – Nie wiedziałem, czy jest sens odrywać cię od tego, co robisz; czy to, co mam, jest aż tak ciekawe.

– Następnym razem ryzykuj – mruknął niechętnie, choć argument trafił mu do przekonania. – Po twoim wyglądzie wnioskuję, że długo przeglądałeś, co masz, oceniając tego wartość.

Karol odruchowo przygładził włosy, choć przez nieumycie ich wieczorem nie miał najmniejszych szans na ujarzmienie sterczącego „suchego wilka”. Wciąż też czuł niesmak w ustach, co wcale nie poprawiało mu humoru.

– Dalej nie wiem, na ile to ma dla nas wartość, ale przede wszystkim chciałem, byś to ty ocenił, nim ewentualnie tryknę kogoś znajomego w Agencji Wywiadu.

Na wspomnienie o siostrzanej instytucji Brodaty zmarszczył brwi, w lot łapiąc możliwe implikacje wynikające z wchodzenia sobie w paradę.

– Bawiłeś się w agenta? Nie jesteś w tym najlepszy – zaczął, lecz Karol przerwał mu stanowczo:

– Nie, nie, nadal ostatnie, o czym marzę, to agentura.

Pokrótce skrócił szefowi przebieg wczorajszych zdarzeń, podkreślając brak jakichkolwiek intencji czy nawet przesłanek mogących sugerować jego celowe działania. Dorzucił kilka podstawowych informacji o zdobytych niechcący materiałach. Po minie przełożonego nie był pewien, czy go przekonał, choć gdy się odezwał, w jego głosie nie było słychać powątpiewania. Może nawet były w nim delikatne nutki kpiny.

– Widzisz do czego doprowadza cię bieganie za kobietami? Przestępstwa, bitwy, wypadki na schodach…

– Może i tak.

W duchu, na przekór deklaracji sprzed chwili, żałował czasem, że nie nadawał się na agenta. Nawet pomimo wiedzy, że sami agenci wcale nie przypominali filmowego Bonda z całym dobrodziejstwem inwentarza tej postaci. Nie zamierzał w każdym razie o tym głośno wspominać.

– Po prostu ciekawiło mnie jej zachowanie, to ona coś we mnie ujrzała, nie odwrotnie.

– Może i tak – wzruszył ramionami Brodaty. – Jednak cieszę się, że zwracasz się z tym wpierw do nas. Nie wiem, ile wiemy, ale się dowiem. Wszystko, co może przydać się przy budowie własnego know-how w zakresie samowystarczalności energetycznej, jest potencjalnie cenne. Tylko że nie powinniśmy takich danych zdobywać. Nie działamy poza granicami, nie jeśli…

– Nie stwarzają zagrożenia dla państwa – przerwał delikatnie przełożonemu. – Ale z drugiej strony, nie weszliśmy w żadną kompetencję siostrzyczki, to nie jest ani OSINT3, ani HUMINT4, to raczej fart-INT.

Brodaty chrząknął z rozbawieniem. Nie do końca pewnie chciałby bronić tej kwestii za pomocą neologizmów, ale ostatecznie Karol miał rację. Czysty przypadek. Pozostawała jeszcze inna kwestia.

– Karol, biorę te informacje w ciemno – przyznał, podejmując decyzję. – Jakoś rozwiążemy sprawę ich udostępnienia zainteresowanym w kraju. Martwi mnie tylko kwestia źródła i wypływu danych.

– Myślisz, że Francuzi dowiedzą się że je mamy? Jeśli nie, kwestia „skąd” jest dość bezprzedmiotowa.

– Jak zwykle ja ci tego nie mówiłem – zastrzegł się odruchowo szef, choć ilość naruszeń tajności, na jakie sobie pozwalał w tej relacji, była i tak nie do wybronienia. – Ale zdajesz sobie sprawę, że to dość specyficzni sojusznicy?

Karol uniósł brwi. No tak, Brodaty i jego pełne pasji przekonanie o konieczności robienia wszystkiego własnymi siłami, żeby nie polegać na kimś. Ciekawa, choć trudna do realizacji wersja patriotyzmu. Dzięki niej różne dziwne komórki funkcjonalne pojawiały się i znikały w ABW pod jego zarządem, zaś zaufane osoby miały sporą dozę swobody w działaniu. Brodaty balansował na bardziej cienkiej linie i tajemnicą poliszynela było, że w razie potknięcia ilość jego przewin i autoryzowanych niekonwencjonalnych akcji może go jedynie pogrążyć.

Jego rozmówca sam był tego równie dobrze świadom, tak samo jak mieszanych uczuć wzbudzanych w podwładnych przez jego poglądy, dlatego od razu dodał, uprzedzając ewentualną polemikę:

– I nie chodzi tu o to, czy im ufam czy nie. Jeszcze za czasu zimnowojennego przymierza CIA z DGSE5 Francuzi potrafili próbować szpiegować Amerykanów i wykradać im dane. To było szpiegostwo przemysłowe na wielką skalę. W latach dziewięćdziesiątych poleciała nawet za to głowa Silberzahna. Od tego czasu wprawdzie próbujemy wszyscy jakoś współpracować w ramach NATO, ale nie do końca wierzymy w bezinteresowność i czystą grę kolegów z Paryża.

– Nie sądzisz chyba, że zinfiltrowali wysokie szczeble naszych agencji? – zapytał Karol z wyraźnym powątpiewaniem, jednak odpowiedź Brodatego mimo swej lakoniczności zbiła go z pantałyku.

– Manul – odpowiedział tylko i wzruszył ramionami, powodując kilkusekundową ciszę na linii. – Jeśli dowiedzą się, że mamy plany ich elektrowni i raporty bezpieczeństwa, będziemy się gęsto tłumaczyć.

Karol spojrzał za okno, zbierając myśli. Często wciąż umykały mu wszystkie niuanse związane z polityką i grą służb, w których Brodaty poruszał się doskonale, mimo krótkiego stażu na czele jednej z nich. Z drugiej strony to właśnie Karolowi często udawało się wpadać na abstrakcyjne pomysły lub dziwne powiązania, które pomagały agencji i samemu Brodatemu spełniać swe obowiązki. Tylko ze względu na te zdolności i wspólną przeszłość związaną z mało chlubnym wypadem zbrojnym na Ukrainę łącząca ich relacja skracała dystans służbowy. Pozwalało im to częściej mówić to, co myślą, choć każdy z nich mógł bez trudu próbować pogrążyć drugiego. Czysto hipotetycznie. Teraz jednak widok Paryża i spacerujących postaci w dole ponownie podsunął Karolowi jedną z jego dziwacznych analogii, w dziwnym przebłysku fantazji.

– Zróbmy to w stylu kobiety kupującej nowy strój – mruknął wpatrzony w młodą Francuzkę, odzianą w czerwony flauszowy płaszcz i dobrany pod kolor berecik.

– A jaśniej? – dobiegło ze słuchawek pytanie.

– Kiedy kobieta kupuje sobie coś nowego i drogiego, zazwyczaj na pytanie partnera o koszty i powód odpowiada, bagatelizując całą sprawę – odwrócił się uśmiechnięty do ekranu. – Coś na zasadzie „Nie pamiętam, to tak dawno było, leżało w szafie”. W ostateczności przybiera ton dezaprobaty.

– Stereotypizacja. Jeśli dobrze rozumiem, mamy w razie czego tłumaczyć się, że już dawno mamy te materiały? – uniósł brwi. – To dlaczego nagle mielibyśmy przekazywać je dalej?

– Może nie do końca wyraziłem się jasno – przyznał Karol, w pełni zwracając swoje skupienie na powrót ku rozmowie, jak tylko ponętna Francuzka zniknęła za rogiem. – Nie chodzi mi o udawanie, że nic się nie stało. Proponuję ich uprzedzić i dać znać, że właśnie przypadkiem zdobyliśmy przedmiotowe materiały. Dokładnie opisując wczorajsze wydarzenie.

– To co nam to da? – Wyjątkowo Brodaty wydawał się zbity z tropu.

– Usuniemy podejrzenia, że kłamiemy i zdobyliśmy je celowo – powoli wyjaśnił. – O to chyba ci chodziło, żeby uniknąć skandalu, podejrzeń, zemsty albo co tam jeszcze żabki wymyślą.

– Byłoby miło – odpowiedział, kiwając lekko głową, kiedy dotarł do niego sens. – Papiery zdobyte kiedyś dawno nie obciążają nas w takim stopniu, a na pewno nie personalnie.

– No właśnie. A więc zgłaszacie im, że miało miejsce takie i takie zdarzenie, przypadkiem mamy to i to i dajemy im znać, bo to ich własność, którą po prostu oddajemy. Twoja głowa to przedstawić na zasadzie „od dawna leżało w szafie”. Jeśli nabiorą podejrzenia, że ich instalacje jądrowe nie są dla nas specjalnie interesujące, bo na przykład wiemy od dawna o nich dość sporo, nie powinni robić żadnego halo. Na korzyść działa fakt, że pozbywamy się niechcący zdobytych materiałów i traktujemy jak jeden z wielu elementów szumu informacyjnego, który specjalnie nas nie obchodzi. Wiesz, schylasz się po znaleziony żeton i wyrzucasz z niechęcią, bo taki już masz w kolekcji.

Brodaty zamilknął ponownie, zastanawiając się nad propozycją. Wydawała się całkiem sensowna, a na pewno nie miał chwilowo pomysłu na nic lepszego. Wciąż jednak był pewien, że bez żadnych dyskusji się nie obejdzie.

– Szpiegostwo to nie gra w Tazos, ale… być może to wypali. Podejrzewam jednak, że będą chcieli przynajmniej cię przesłuchać, a nie ma szans, żebym mógł to wyperswadować z Warszawy – powiedział niemal z troską w głosie.

– No i co? – Karol wzruszył ramionami. – Przyślą kogoś z DGSI6, dam sobie radę. Kłamstwo nie jest czymś przychodzącym mi z trudem.

„To fakt”, pomyślał Brodaty z lekkim niepokojem. Profile psychologiczne analityków nie były tak głębokie i dokładne jak te dotyczące agentów terenowych, jednak pewne aspekty analizy psychiki Karola były dostępne w aktach. I były niepokojące. Najpewniej nie powinien wiedzieć zbyt wiele, a tym bardziej zajmować się kontaktem z agentami czy przedstawicielami innych służb. Cóż począć, ekstraordynaryjne czasy wymagają pewnego ryzyka.

– Dobrze więc. Przyjmujemy twoją strategię, a ty się jej trzymaj – zadecydował. – Zrób kopię plików i ukryj, wyślę do ciebie Mareczka.

– Nie. – Karol pokręcił głową, nie widząc konieczności zajmowania się podopiecznym w trakcie urlopu. Szczerze zamierzał uporać się z sprawą jak najszybciej i w pełni oddać wakacjom. – Jeśli nie ufamy żabkom, powinniśmy wyprowadzić je jak najszybciej. Podajcie klucz jednorazowy, wrzucę je na serwer przez jakieś proxy.

– Niech będzie. Czy to wszystko? Mam za chwilę na głowie przedstawiciela sejmowej komisji…

– Współczuję – odpowiedział szczerze, nie zazdroszcząc szefowi konieczności użerania się z biurokracją i politycznym nadzorem. – Jeśli o mnie chodzi, to wszystko.

– Jak coś to dzwoń, bezpośrednio. Miłego urlopu. Urlopu – podkreślił wyraźnie Brodaty.

– Urlopu, tak. Dzięki. Cześć.

Czekając na przeskanowanie i zaszyfrowanie plików przez oprogramowanie dostarczone przez agencję, zdążył w końcu wziąć prysznic, by po jego zakończeniu uruchomić upload. Zamykając wątek zawodowy, miał szczerą chęć i nadzieję poświęcić się drugiej części zagadki, która oczekiwała na niego na biurku pod oknem. Tym razem była znacząco trudniejsza, a burczący brzuch bardzo zdecydowanie odwracał uwagę od abstrakcyjnych rozważań. Z tego względu cierpliwie odczekał do momentu, kiedy mógł wyłączyć komputer i opuścić hotelowy pokój. Od momentu dowiedzenia się, gdzie będzie nocował, wiedział też od razu, gdzie uda się zjeść śniadanie.

Być może właśnie nie przypadkiem jego rezerwacja dokonana została w przybytku tak bliskim Rue Soufflot, że po dziesięciu minutach wolnego spaceru mógł siedzieć przy stoliku ulubionej creperii. Perspektywa opadającej w dół ulicy otwierała się na fontannę i zieleń położonych za nią ogrodów, z drugiej zaś strony niknąc na tle potężnego frontu Panteonu. Dosłownie naprzeciwko naleśnikarni, oddzielony jedynie ulicą, stał budynek wydziału prawa Sorbony, na którego schodach kłębiły się grupki żaków. Wpadali oni też chętnie na proste śniadanie, które składając się z kawy, croissanta i soku pomarańczowego, było dla Karola jednak trochę zbyt ascetyczne. Zamówił więc wersję obfitszą, w której do podstawowego zestawu dodano znakomity omlet i spory kawałek bagietki z masłem i konfiturą. Oczekując na jego podanie, wyjął z kieszeni złożoną kartkę i ponownie przebiegł oczami treść.

Symbole wrażeniem, gdy sztuka się rodzi,

choć myśli skłębione, choć nerwy napięte.

W południe wrotami do piekieł nadchodzi,

kto śmiechem pokalał najbardziej co święte.

Na tle najnowszego wierszyka zagadka wiodąca na Montmartre wydawała się raczej fraszką niż wyzwaniem. Nie było jednak opcji poddawać się na wstępie, więc raz po raz próbował wyłapać ogólny sens przekazu. Symbole wrażeniem, gdy sztuka się rodzi. Sam wstęp wydawał się nie przywodzić na myśl niczego sensownego. Odwołanie do sztuki, jeśli traktować je poważnie, stanowiło zagranie na jednym z jego największych deficytów wiedzy. Doceniał sztukę, choć nigdy nie nazwałby się w żadnej mierze jej koneserem. Traktując ją jako źródło doznań estetycznych, był w gruncie rzeczy dość wybredny, raczej nudząc się niż ekscytując oglądaniem bogatych zbiorów. Z tego też powodu jego wiedza na jej temat była w najlepszym razie ograniczona, czasem kanalizując możliwe odczucia w binarnym przypisaniu ładne – nieładne. Nawet takie przypisanie w niczym go nie przybliżało do sprecyzowania miejsca, w które powinien dziś się udać. Poczuł lekką złość, że wskazówka dotyczy tak subiektywnej w odbiorze dziedziny, miast odnosić się do czegoś jasnego i konkretnego. Patrząc przez okno i widząc adeptów sztuki prawniczej, zazdrościł im możliwości żonglowania opiniami i argumentami w jasno określonych ramach dedukcji. Skąd on miał wiedzieć, kiedy urodzi się sztuka? I co do tego mają wywierające wrażenie symbole?

Kończąc omlet i zagryzając resztką bagietki, nie znalazł się wcale bliżej rozwiązania, za to bez wątpienia był bardziej zmęczony i zirytowany. Prosząc kelnera o podejście, by zyskać na czasie do namysłu, postanowił mimo wszystko pociągnąć obcą osobę za język, za wszelką cenę chcąc uczynić krok w przód, nim zniechęci się do całej gry.

– Proszę wybaczyć, czy mogę prosić o drugą kawę?

– Oczywiście – odpowiedział z uśmiechem przystojny młodzieniec, być może uczeń po sąsiedzku położonego uniwersytetu, dorabiający sobie do stancji.

Jego ciemne włosy i niedbała, cudownie niechlujna i pociągająca fryzura wydawały się czynić zeń obraz artysty i obiektu westchnień turystek w każdym wieku. Niejedna zresztą ukradkiem wpatrywała się w kelnera zza filiżanki lub karty.

– Pochodzi pan może z Paryża? – Karol postanowił dowiedzieć się, czy jest sens dopytywać chłopaka o zawiłości ekspozycji sztuki wszelkiej maści. Jeśli nie pochodził stąd, najpewniej nie wiedziałby wiele więcej od pytającego.

– Oczywiście, mieszkam tu od urodzenia i nie wyobrażam sobie innego miejsca do życia. – Deklarując swoją zażyłość z miastem, kelner spojrzał Karolowi w oczy, ukazując w pełnej krasie trudny do opisania kolor tęczówek i eksponując marzycielskie spojrzenie.

Karol poczuł, jak po plecach przebiegł mu dreszcz. Głęboki, gardłowy tembr głosu i to spojrzenie… Momentalnie przestał się dziwić spojrzeniom damskiej części klienteli.

– Mam więc małe pytanie, proszę się nie dziwić… ale z czym skojarzyłby pan słowa „symbol” i „wrażenie”? Z jakimi dziełami sztuki?

Pytając o skojarzenie symbolu i wrażenia ze sztuką w miejscowym języku, sam poczuł, jak wypowiadając pytanie zrozumiał istotę obu pojęć, gdy tylko zabrzmiały po francusku w jego uszach. Impresja! Od początku powinien potraktować je dosłownie! Tymczasem jednak kelner, nie okazując ani krzty zdziwienia kierunkiem konwersacji, zastanowił się chwilę i odpowiedział swoim mruczącym głosem:

– Z impresjonizmem i symbolizmem jako kierunkami w sztuce, proszę pana. Jeśli zamierza je pan zgłębiać, polecam oczywiście dzieła Moneta w Musée d’Orsay.

„Dzięki – pomyślał Karol, choć jeszcze pięć sekund wcześniej nie wpadł wcale na symbolizm i impresjonizm. Akurat d’Orsay jest jedynym muzeum w tym mieście, które oglądałem z niesłabnącym zaciekawieniem, co nie znaczy, że pili mnie się powrotu tam”.

Nim dokończył swą myśl, mężczyzna odezwał się ponownie:

– Proszę wybaczyć, klienci… – przeprosił go, wskazując delikatnie ruchem głowy salę za sobą.

Karol wcale nie chciał narażać ani jego, ani siebie na gniew płci pięknej, pewnie coraz bardziej nienawidzącej dziwnego turysty, monopolizującego uwagę młodzieńca. Odpowiedział tylko krótko, pogrążając się w swoich myślach:

– Och, tak, oczywiście. Dziękuję za wskazówki.

– Nie ma za co. Zaraz wrócę z kawą.

Z całej rozmowy wyniósł więc przekonanie o swojej niedomyślności i wspomnienie przystojnego studenta. Urażona ambicja zmotywowała go wyraźnie do skupienia uwagi. Symbolizm nadal pozostawał dla niego czarną magią, ale impresjonizm wydawał się dużo bardziej dostępny. Czyżby miał udać się do d’Orsay? Dlaczego jednak całkiem sympatyczne, jasne i przestronne muzeum miałoby mieć coś wspólnego z napiętymi nerwami i obrazoburczym aspektem komediowym czegoś świętego?

Zabębnił w swoim stylu palcami o blat stołu, po czym sięgnął po telefon. Już pobieżne sprawdzenie nieco zwarzyło nastrój, gdyż lista placówek oferujących możliwość podziwiania impresjonistycznych dzieł była tyleż imponująca, co niemożliwa do odwiedzenia w sensownym czasie – Musée d’Orsay, Musée de l’Orangerie, Musée Marmottan, a nawet Petit Palais, którego nawet nie posądzał dotychczas o bycie muzeum sztuki. Wydawało się zatem, że wskazówka powinna być bardziej precyzyjna. Fragment o południu, jakkolwiek wieloznaczny, raczej nie powinien obrazować dosłownie zstąpienia do piekła w środku dnia. Strachy są wszakże odwieczną domeną nocy. Mógł za to dotyczyć cienia o danej godzinie wskazującego drogę, co byłoby zgodne z samym duchem gry. Tak przynajmniej wydawało mu się w pierwszej chwili, tylko dlaczego ów cień miałby wskazywać na otchłanie piekielne? I co wspólnego miało z tym śmieszne sacrum?

Pogrążony był w rozmyślaniach tak mocno, że niejako działając automatycznie, skończył pić czarny napój, uiścił stosowną opłatę i udał się na spacer w dół ulicy, jak w transie mijając przechodniów i nie zwracając uwagi na zabudowania. Ostatecznie w tej części miasta bywał niejednokrotnie, więc bez trudu zajęty umysł znalazł automatycznie drogę i wprowadził Karola na niebrukowane ścieżki najsłynniejszego ogrodu w Paryżu. Wchodząc doń od strony stacji RER, przechodnie zanurzali się w zielonym cieniu podwójnych szpalerów drzew, biegnących wzdłuż alei o wielometrowej szerokości. Prowadziła ona w kierunku centralnego placu, na którym ośmioboczna fontanna pełna była malutkich łodzi, puszczanych przez zgromadzone na jej obrzeżach dzieci. W prawą stronę linia drzew uciekała łukiem, otwierając widok na przysadzisty Pałac Luksemburski. Mimo ciemnej barwy jego ściany wydawały się niemal błyszczeć w słońcu, zaś odrestaurowany dach nie utracił swojego charakterystycznego zabarwienia.

Z tej strony ogrodu liczba przechodniów wydawała się mniejsza, więc poszukujący spokoju Karol wybrał ją odruchowo. Nogi zawiodły go w ciemny kanion utworzony przez korony szczególnie potężnych drzew, które doskonale osłabiały padające promienie słońca. Prostopadle do wschodniego skrzydła pałacu, ogrodzony niewielkim płotem, ciągnął się wąski i długi basen fontanny, pełen ciemniej i wręcz mrocznej wody. Lekko omszone boki odstraszały widać ludzi żądnych bardziej pocztówkowych widoków, więc panowała tu dziwna cisza i lekki chłód nasycony wilgocią. Na końcu basenu cztery kolumny zdobiły front muru fasadowego, zwieńczonego charakterystycznym frontonem. Dominujący na środku herb Burbonów i Medyceuszy nie pozostawiał wątpliwości, iż spoglądało się na owoc dziecięcych wspomnień Marii Medycejskiej. Zauroczona za młodu ogrodami bogatymi w wodne instalacje, zapragnęła poczuć ducha rodzimej Toskanii, czego pozostałości – w postaci Fontanny Medyceuszy – wciąż szumiały w zaciszu nowoczesnego miasta. Męskie postacie na frontonie wylewały rzeźbioną wodę, nawiązując alegorycznie do życiodajnych francuskich rzek – Rodanu i Sekwany. Na środku całej instalacji, wystając przed obrys środkowej wnęki muru, widniały rzeźby cyklopa Polifema i zaskoczonych przezeń Galatei z Akisem. Podchodząc bliżej, dało się niemal poczuć złość cyklopa, którego wzgardzona miłość do nimfy znalazła odzwierciedlenie w mimice. Nawet na niebędącym fanatycznym wielbicielem rzeźbiarstwa Karolu dobór kolorów postaci oraz odczuwalny monumentalizm niezbyt reprezentacyjnej bądź co bądź fontanny robił wrażenie. „To też sztuka”, pomyślał, obserwując ściekającą po kamiennych stopniach wodę i nachylając się nad jedną z pełnych kwiatów waz zdobiących słupki płotu.

Dłuższą chwilę wpatrywał się w mały listek wirujący na powierzchni cieczy, nim dotarła do niego własna myśl. To też sztuka. Pacnął się w głowę, co zauważywszy nieodległa para turystów zwieńczyła niespokojnym chichotem i przyspieszeniem kroku w stronę jaśniejszych części parku. Karol tymczasem ponownie sięgnął po telefon, a w głębi siebie czuł bliskość rozwiązania i złość na własne zaślepienie. Twórca wierszyka doskonale musiał wiedzieć o jego trudnym związku ze sztuką i nie rzuciłby go na pastwę tysięcy dzieł malarskich, które można było znaleźć w niezliczonych miejscach ekspozycji. Znaleźć odpowiednią rzeźbę powinno być dużo prościej, przynajmniej jeśli ograniczy się do kilku autorów. Lub jednego, najważniejszego, którego tożsamość i związek z impresjonizmem potwierdziło pierwsze wyszukanie w Google.

Rzucił jeszcze okiem na mapę metra. Żeby dojechać w podejrzane miejsce, musiałby przejść kawałek do stacji, po czym pojechać trzy przystanki na południe i przesiąść się na Montparnasse-Bienvenüe. Po wczorajszym labiryncie Châtelet nie miał specjalnie ochoty na kolejne podziemne wędrówki korytarzami i ruchomymi chodnikami, więc stwierdziwszy, że od Rue de Varenne dzielą go dwa kilometry spaceru, postanowił przejść się piechotą.

Wyszedł z Ogrodów z lekkim żalem, lecz przynajmniej pozbywszy się uczucia bezradności. Idąc na północ, wszedł między niskie domki, znacząco odmienne od masywnych haussmannowskich kamienic z dziewiętnastego wieku. Jasne elewacje i okiennice z poziomymi deskami towarzyszyły mu aż do kościoła Saint-Sulpice, którego dwie wieże i ciekawe arkady wyłaniały się zza zastawionego namiotami placyku. Stylizowana na antyczną kolumnada wspierała zarówno front parteru, jak i pierwszej kondygnacji kościoła, zaś jego geometryczna forma i proste linie wyraźnie zrywały z gotyckim kanonem. Również skromne zdobienia i brak akcentów – czy to w formie kolorów, czy chociażby szlachetnych detali powlekanych złotem – oddawały klasycystycznego ducha świątyni. Ciężko było uwierzyć, że ów nie do końca wykończony i niesymetryczny kościół był nadal drugą pod względem wielkości budowlą sakralną Paryża. Rozłożone u jego stóp targowisko roślin ozdobnych nie do końca licowało z duchem ascezy, choć należało mu oddać fakt prezentowania całkiem pokaźnego zbioru kolorowych kwiatów. Stojąca nieopodal tablica wskazywała, iż na placu cyklicznie odbywają się publiczne wydarzenia kulturalne, stanowiące jeden z miriad mało zauważalnych szczegółów – a jednak znacząco pogłębiających sympatię Karola do atmosfery miasta.

Późnym porankiem ludzie w większości byli już w pracy, przez co większość ruchu na placu generowali turyści. Niemała część z nich podążała z wzrokiem wlepionym w chodnik, poszukując znaczników sławetnej „Linii Róży”, mimo iż południk będący jej pierwowzorem i znaczące go medaliony w rzeczywistości znajdowały się zauważalnie dalej na wschód. Unikając zderzenia z jednym z owych poszukiwaczy, Karol zmienił kierunek marszu na zachodni i wśród bardziej znajomo wyglądających budynków zmierzał ku siódmej dzielnicy. Dochodząc do skweru Boucicaut, wahał się chwilę nad wstąpieniem do nieodległego domu towarowego, gdzie na parterze mieścił się wybitnie dobrze zaopatrzony sklep z produktami charakterystycznymi dla wielu kuchni świata. Samo wspomnienie bogactwa musztard prezentujących się na regałach potrafiło zawrócić w głowie, lecz biegnący czas uniemożliwiłby mu w tym wypadku dotarcie do celu przed południem. Odbił więc na północ, by szerokim bulwarem osiągnąć skrzyżowanie z docelową ulicą. Poszukiwane muzeum mieściło się na jej drugim końcu, więc kolejne kilkaset metrów dziarsko maszerował wąską arterią, którą z obu stron otaczały ponownie niższe budynki o piaskowych elewacjach. Poza sporadycznymi kawiarniami największym urozmaiceniem drogi była mijana ambasada i budynki niektórych instytucji rządowych, świadczące o raczej wysokim poziomie dzielnicy i jej mało turystycznym charakterze.