Mroczne sigile. Tom 1. Czego pragnie magia - Anna Benning - ebook + książka

Mroczne sigile. Tom 1. Czego pragnie magia ebook

Benning Anna

4,3
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy tom zapierającej dech w piersiach trylogii autorki „Vortexu”, Anny Benning!

Oni dali nam magię. My oddaliśmy im wszystko, co mieliśmy.

Dawniej magia istniała tylko w wyobraźni. Była tajemniczą siłą, która czyniła cuda. Ale magia taka nie jest. Rayne wie o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Prawdziwa magia jest mroczna i niebezpieczna, a jednocześnie wydaje się jedyną szansą na przetrwanie w biednych dzielnicach Londynu. Za pomocą tajemniczych artefaktów – sigili – dziewczyna może wykorzystywać działanie mieniącej się błękitem substancji… i dzięki niej walczyć. Lecz kiedy magia wymyka się spod kontroli, Rayne jest w stanie pomóc tylko jednej osobie – pewnemu chłopakowi. On, władca najpotężniejszych sigili świata, stawia ją przed wyborem: albo magia płynąca w jej żyłach pozbawi ją życia, albo zwiąże to życie z Mrocznymi Sigilami. Już na zawsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 543

Oceny
4,3 (6 ocen)
3
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anett_Rz

Całkiem niezła

⭐️ 3/5 Jeju, sama nie wiem, co o tej książce myśleć… Bo z jednej strony miała ciekawy system magiczny i oryginalnie wykreowany świat dystopii, a z drugiej – nijacy bohaterowie i niewiele naprawdę emocjonujących wydarzeń sprawiło, że większość książki była po prostu nudna. Główna bohaterka dodatkowo mnie zniechęciła – była tak irytująca, że ciężko było mi ją znieść. Serio, co autorka ma z tym określeniem „oblech”? Albo to złe tłumaczenie, albo ja jakoś inaczej rozumiem to słowo. 😵‍💫 A ten mało przekonujący romans? No cóż, też nie zachwycał. Widzę tu mega niewykorzystany potencjał, ale przy tych bohaterach serio wątpię, że autorka da radę to naprawić. 🤷‍♀️ Nie wiem, czy w ogóle sięgnę po drugi tom, bo na ten moment jakoś mnie do niego nie ciągnie.
10
AnnaAlicja26

Nie oderwiesz się od lektury

nie zawiodlam sie kolejna wciagajaca seria
00
sinkevot

Dobrze spędzony czas

Mam mieszane uczucia jeśli chodzi o tą książkę, bo historia ciekawa, intrygi okej, ale tłumaczenie niektórych słów mi strasznie przeszkadzlo, szczególnie jak Reyan mówiła do Adama „oblech”.. eh…
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:DARK SI­GILS. WAS DIE MA­GIE VER­LANGT
Ori­gi­nally pu­bli­shed asVol. 1: Dark Si­gils - Was die Ma­gie ver­langt Co­py­ri­ght © 2022 Fi­scher Sau­er­län­der GmbH, Frank­furt am Main Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt okładkiMax Me­in­zold
Opra­co­wa­nie pol­skiej wer­sji okładki, skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8265-915-3
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim ro­dzi­com.

Dzię­kuję za ży­cie pełne szans.

To o krew woła, mó­wią:

krew krwi pra­gnie.

Wil­liam Sha­ke­spe­areMak­bet, akt III, scena IV(tłum. Leon Ulrich)

DAW­NIEJ MA­GIA IST­NIAŁA TYLKO W NA­SZEJ WY­OBRAŹNI. Je­stem zbyt młoda, by pa­mię­tać tamte czasy – świata bez ma­gii. Lecz są lu­dzie, któ­rzy wciąż jesz­cze o nich mó­wią. Wy­da­wało im się, że wie­dzą, co to ma­gia. Że znają ją z fil­mów. Z ba­jek. Że to ta­jem­ni­cza, do­bra moc, która po­zwala czy­nić cuda.

Tyle że ma­gia wcale taka nie jest.

Praw­dziwa ma­gia jest mroczna i wcią­ga­jąca; ma po­stać opa­li­zu­ją­cego błę­kit­nego płynu cen­niej­szego niż złoto i uza­leż­nia bar­dziej niż naj­sil­niej­szy nar­ko­tyk. Na świe­cie po­ja­wiła się pięt­na­ście lat temu i na­tych­miast wzbu­dziła ogromną fa­scy­na­cję. Bo­gaci i wpły­wowi ule­gli jej pierwsi, za po­je­dyn­czą kro­plę sprze­da­wali swoje du­sze. A skoro ci, któ­rzy o wszyst­kim de­cy­dują, ubó­stwiają coś tak mocno, nikt inny nie mógł mieć wąt­pli­wo­ści.

Dziś ma­gia jest czę­ścią na­szego ży­cia. Jest wszę­dzie, na każ­dym kon­ty­nen­cie, w każ­dym kraju i w każ­dym mie­ście.

Lu­dzie mor­dują, by ją po­sia­dać.

Lu­dzie umie­rają, bo ją po­sia­dają.

A inni, tacy jak ja, wal­czą za jej po­mocą, żeby prze­żyć.

WSZYST­KIE MIEJ­SCA NA TRY­BU­NACH BYŁY ZA­JĘTE. Taki wi­dok za­wsze wy­wo­ły­wał u mnie ciarki na ple­cach. Le­d­wie zna­la­zły­śmy się w środku, oto­czył nas gwar. Okla­ski, wi­waty i krzyki. Jed­no­cze­śnie po­czu­łam ogromne osa­mot­nie­nie. Wpraw­dzie czu­łam dłoń Lily w swo­jej dłoni, jed­nak wie­dzia­łam, po co tu przy­szłam.

I zda­wa­łam so­bie sprawę, że mu­szę zro­bić to sama.

– Ge­nial­nie! – za­wo­łała Lily. Le­d­wie ją sły­sza­łam, lecz wy­raź­nie wi­dzia­łam jej za­chwyt. Na­chy­liła się w moją stronę. – Mia­łaś ra­cję. To rze­czy­wi­ście zu­peł­nie inny po­ziom niż walki ama­tor­skie!

Zde­cy­do­wa­nie. Ro­zej­rza­łam się po ogrom­nej sied­mio­kąt­nej are­nie. Hep­ta­dom. Po­dobne bu­dowle wzno­szone były w miej­scu daw­nych sta­dio­nów po­cho­dzą­cych z cza­sów, gdy lu­dzie in­te­re­so­wali się jesz­cze piłką nożną.

Po raz pierw­szy zna­la­złam się we­wnątrz jed­nej z ta­kich hal. Ru­chome schody nio­sły nas ze sta­cji me­tra wiele pię­ter w górę, bez­po­śred­nio do try­bun. By­ły­śmy tak wy­soko, że nie wi­dzia­łam wszyst­kiego do­kład­nie. Po­tężne re­flek­tory oświe­tlały z góry sie­dem od­dzie­lo­nych od sie­bie rin­gów, na któ­rych to­czono walki. Hep­ta­dom miał ściany z ciem­nego szkła, na któ­rych tań­czyły ko­lo­rowe świa­tła rzu­cane przez pro­jek­tory. Tego je­sien­nego wie­czoru na wzno­szą­cym się nad na­szymi gło­wami nie­bie wi­dać było czer­wone i po­ma­rań­czowe punk­ciki.

Wolną dło­nią ści­snę­łam ma­te­riał ciem­no­zie­lo­nej pe­le­ryny i za­ci­snę­łam po­wieki. Mu­sia­łam wziąć się w garść. Wcią­gnę­łam po­wie­trze przez nos. Cały hep­ta­dom wy­peł­niała jedna woń; słodko-gorzka, ciężka i bar­dzo in­ten­sywna. Mie­sza­nina po­piołu z cu­krem.

Tak pach­niała ma­gia.

Mo­men­tal­nie po­czu­łam ła­sko­ta­nie na skó­rze. Nie mo­głam nad tym za­pa­no­wać. Moje ciało wie­działo już, że w za­sięgu ręki zna­la­zła się nowa dawka ma­gii. I nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo bym chciała, żeby było ina­czej, cie­szyło się na to.

Moja głowa się nią brzy­dziła.

Reszta mnie nie.

Na sied­miu are­nach, na które spo­glą­da­li­śmy z góry, po­ja­wili się za­wod­nicy. Wal­czyli je­den na jed­nego. Wi­dzia­łam błę­kitne roz­bły­ski ich ma­gii, lecz zmu­si­łam się, by nie po­świę­cać im zbyt wiele uwagi.

Tylko bym się przez to bar­dziej stre­so­wała.

– Ray? – Lily spoj­rzała na mnie, a w jej in­ten­syw­nie brą­zo­wych oczach po­ja­wiła się tro­ska. Mimo że lu­dzie do­okoła prze­su­wali się na­przód, my sta­ły­śmy w miej­scu. – Mo­żemy się jesz­cze wy­co­fać i zna­leźć inne roz­wią­za­nie.

Uśmiech­nę­łam się do niej. Wie­dzia­łam, że mówi po­waż­nie. Wy­star­czyło jedno słowo, a na­tych­miast opu­ści­łaby ze mną hep­ta­dom. Wró­ci­ły­by­śmy na obrzeża mia­sta, do sta­rej, zruj­no­wa­nej elek­trowni, w któ­rej do­ra­sta­ły­śmy, i da­lej pra­co­wa­ły­by­śmy dla La­za­rusa Wri­ghta. Do końca ży­cia by­ły­by­śmy człon­ki­niami jego bandy – Nocne Węże aż do śmierci. Lecz dzień po dniu tra­ci­ły­by­śmy cząstkę tego, co czy­niło nas ludźmi. Aż nic by nie zo­stało.

– Nie, dam so­bie radę – po­wie­dzia­łam i zde­cy­do­wa­nie ski­nę­łam głową. Im szyb­ciej za­ła­twimy re­je­stra­cję, tym le­piej. Że­bym się przy­pad­kiem nie roz­my­śliła.

Miej­sce, w któ­rym przyj­mo­wano zgło­sze­nia za­wod­ni­ków, znaj­do­wało się w po­ło­wie wy­so­ko­ści try­bun. Zmie­rza­jąc tam, przy­glą­da­łam się wi­dzom. Mimo że do­stępne były tu­taj je­dy­nie miej­sca sto­jące, tań­sze od sie­dzeń na niż­szych po­zio­mach, i tak prze­wa­żali męż­czyźni w dro­gich ubra­niach i ko­biety ob­wie­szone bi­żu­te­rią. Wszy­scy wpa­try­wali się jak za­cza­ro­wani w areny po­ni­żej. Nie­liczni rzu­cali nam prze­lotne spoj­rze­nia, lecz wi­dząc na­sze zno­szone i po­pla­mione ciu­chy, za­raz wra­cali do ob­ser­wo­wa­nia to­czą­cych się po­je­dyn­ków.

Do­sta­łam ru­mień­ców.

– Po­win­ny­śmy były ina­czej się ubrać! – zwró­ci­łam się do Lily, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć wzbie­ra­jącą falę aplauzu, na co ona uśmiech­nęła się sze­roko i prze­krzy­wiła głowę.

– Po co? Do­brze, je­śli przed walką cię lek­ce­ważą.

Miała oczy­wi­ście ra­cję. Mimo wszystko nie po­trze­bo­wa­łam do tego zno­szo­nej su­kienki i dziu­ra­wych raj­stop. Wy­star­czył mój wy­gląd. Chu­der­lawa dziew­czynka o bla­dej twa­rzy i kasz­ta­no­wych wło­sach pre­zen­to­wała się rów­nie nie­bez­piecz­nie jak szcze­nia­czek po­lu­jący na mysz. Lily ko­lo­rową wstążką zwią­zała na czubku głowy czarne, krę­cone włosy. Czy to rów­nież był ele­ment tak­tyki? Mimo za­pie­ra­ją­cej dech w pier­siach urody i nie­win­nego uśmie­chu miała sporo oleju w gło­wie. Dla­tego wo­la­łam jej za­ufać.

Za­ci­snęła moc­niej palce na mo­jej dłoni i po­cią­gnęła mnie w stronę scho­dów, a po­tem da­lej, na dół. Jej skóra była cie­pła, a ja chło­nę­łam jej pew­ność i prze­ko­na­nie. Ze wszyst­kich lu­dzi, któ­rych kie­dy­kol­wiek spo­tka­łam, Lily naj­moc­niej wie­rzyła w moje moż­li­wo­ści. A prze­ko­na­łam się o tym, kiedy mia­łam sześć lat i po raz pierw­szy oznaj­mi­łam, że ze spi­żarni sie­ro­cińca za­mie­rzam wy­kraść cze­ko­ladę, i to w ta­kiej ilo­ści, by wy­star­czyło dla każ­dego dziecka. Lily ani przez chwilę we mnie nie wąt­piła – i słusz­nie.

Była moją opoką, brat­nią du­szą. I przy oka­zji je­dyną osobą, która znała szcze­góły dzi­siej­szego planu. Wie­dzia­łam, że kiedy wejdę na jedną z sied­miu sied­mio­kąt­nych aren, by sto­czyć po­je­dy­nek, ona sta­nie tuż obok i bę­dzie krzy­czeć moje imię, aż zu­peł­nie ochryp­nie.

Wciąż nie mo­głam do końca uwie­rzyć, że nam się udało. Przez ostat­nich kilka mie­sięcy ty­dzień w ty­dzień sta­wa­łam do ama­tor­skich walk i zbie­ra­łam punkty upraw­nia­jące do wzię­cia udziału w pierw­szym pro­fe­sjo­nal­nym po­je­dynku.

I pro­szę, jed­nak się tu zna­la­zły­śmy.

Bo­giem a prawdą, taki po­je­dy­nek ni­gdy nie był moim ma­rze­niem. Tyle że to nie miało zna­cze­nia. Li­czyło się je­dy­nie, że­by­śmy mo­gły jak naj­szyb­ciej opu­ścić sie­ro­ci­niec. A bez pie­nię­dzy było to nie­moż­liwe. Wal­kom za­wo­dow­ców to­wa­rzy­szyły za­kłady wy­star­cza­jąco wy­so­kie, by z ob­sta­wia­ją­cych uczy­nić mi­lio­ne­rów. Za­wod­nicy też mieli udział w zy­skach, nie­wielki, Lily jed­nak wszystko dla nas za­pla­no­wała. Po­nie­waż nie wzbu­dza­ły­śmy wy­glą­dem za­ufa­nia, mia­łam świa­do­mość, że nikt nie bę­dzie ob­sta­wiał mo­jej wy­gra­nej. To z ko­lei ozna­czało bar­dzo ko­rzystny kurs i tym sa­mym od­po­wied­nio wy­soką wy­graną. Zgod­nie z jej sza­cun­kami mi­ni­malna pre­mia za wy­graną mia­łaby przy­nieść dzie­sięć ty­sięcy fun­tów. Dzie­sięć ty­sięcy fun­tów, czyli dwa bi­lety na wol­ność, z dala od tego prze­sra­nego ży­cia na za­sra­nych przed­mie­ściach.

I ży­cie bar­dzo, bar­dzo da­leko od La­za­rusa Wri­ghta.

– O, to tu­taj – po­wie­działa Lily, kiedy zna­la­zły­śmy wej­ście do strefy dla za­wod­ni­ków.

Skromne biuro znaj­do­wało się w po­miesz­cze­niu od­dzie­lo­nym od try­bun prze­szkle­niem. Sta­nę­ły­śmy w ko­lejce za ja­kimś po­staw­nym, ły­sym go­ściem, który za­sła­niał nam wi­dok na punkt re­je­stra­cyjny.

Wyj­rza­łam przez okno na ze­wnątrz. Ilu wi­dzów przy­cią­gnęła dzi­siej­sza im­preza? Hep­ta­dom w Brent w pół­nocno-za­chod­niej czę­ści Lon­dynu na­le­żał do mniej­szych aren, a jed­nak na try­bu­nach tło­czyło się przy­naj­mniej trzy ty­siące osób. Nie­za­leż­nie od do­kład­nej liczby ni­gdy wcze­śniej nie wal­czy­łam przed tak wielką pu­blicz­no­ścią. Walki ama­tor­skie od­by­wały się za­zwy­czaj w sta­rych ha­lach ma­ga­zy­no­wych. Do­piero kiedy za­wod­nik za­kwa­li­fi­ko­wał się do ofi­cjal­nej ligi, zy­ski­wał prawo walki w praw­dzi­wym hep­ta­do­mie.

Czu­łam co­raz więk­szy stres. Lily na­wet na chwilę nie pusz­czała mo­jej dłoni, a ja za­uwa­ży­łam, że z upły­wa­ją­cymi mi­nu­tami co­raz moc­niej drżą mi palce.

Nie, bła­gam, tylko nie te­raz, po­my­śla­łam, za­ci­ska­jąc po­wieki. Spo­koj­nie, pró­bo­wa­łam prze­ma­wiać do swo­ich dłoni i reszty ciała. Mu­sia­łam wziąć się w garść. Dzi­siaj nie mo­głam po­zwo­lić so­bie na tę sła­bość. Moje słowa, nie­stety, nie­wiele po­ma­gały.

Ni­gdy jesz­cze nie po­mo­gły.

Lily, mimo sil­nego uści­sku, też mu­siała po­czuć drże­nie, bo od­wró­ciła głowę, spoj­rzała na mnie, a po­tem prze­nio­sła wzrok na na­sze sple­cione dło­nie.

– Wszystko w po­rządku? – za­py­tała szep­tem. I choć po­tak­nę­łam, w jej oczach po­ja­wiła się tro­ska. – Je­steś pewna? Wzię­łaś blo­ker?

Tak, wzię­łam. Dwie ta­bletki, z sa­mego rana. Ale one nie dzia­łają na drże­nie. Czuję się przez nie tylko zmę­czona. Tak po­winna brzmieć uczciwa od­po­wiedź.

– Pew­nie – od­po­wie­dzia­łam jed­nak. – Za­raz mi przej­dzie.

Lily otwo­rzyła usta, lecz za­nim zdą­żyła wy­po­wie­dzieć pierw­sze słowo, ja­kaś ko­bieta za nami za­częła pisz­czeć jak sza­lona. Miała ja­skra­wo­czer­wone włosy, rów­nie czer­wone usta i ciemny ma­ki­jaż wo­kół oczu. Lecz nie to w niej naj­bar­dziej przy­cią­gało uwagę; nie, wzrok przy­ku­wały ta­tu­aże, bo od szyi w dół jej skórę po­kry­wały sió­demki. Do­piero kiedy za­uwa­żyła na­sze za­sko­czone spoj­rze­nia, wy­chry­piała:

– Naj­wyżsi są dzi­siaj z nami!

Naj­wyżsi? Szybko wyj­rza­łam przez okno na try­buny. Pró­bo­wa­łam od­na­leźć ich wzro­kiem po­śród tłu­mów zwy­kłych wi­dzów, co jed­nak było nie­moż­liwe, bo prze­cież ni­czym się od nas nie róż­nili.

Wtedy czer­wo­no­włosa ko­bieta z de­kol­tem wy­ta­tu­owa­nym w sió­demki głową wska­zała na try­bunę ho­no­rową. Tam, od­dzie­lona od reszty pu­blicz­no­ści, sie­działa grupka lu­dzi, któ­rzy naj­wy­raź­niej byli bar­dzo ważni, bo wła­śnie w tej chwili kel­ner po­da­wał im na­poje na tacy. Wszy­scy mieli na so­bie czarne płasz­cze z wy­so­kimi koł­nie­rzami i spo­koj­nym wzro­kiem spo­glą­dali w dół, na areny. Za nimi do­strze­głam kilka osób w mun­du­rach.

– A czego oni tu szu­kają? – za­in­te­re­so­wała się Lily.

– Już kilka dni temu sły­sza­łam taką plotkę – za­częła nie­zna­joma, a jej oczy błysz­czały po­żą­dli­wie – że po­noć chcą za­brać naj­lep­szych za­wod­ni­ków ze sobą.

Lily spoj­rzała na nią prze­ni­kli­wie, a po­tem prze­nio­sła wzrok na mnie. Z jej oczu do­słow­nie dało się od­czy­tać my­śli tak wy­raź­nie, jakby mó­wiła je na głos: Za­brać ze sobą? Do Mir­roru?

– E tam, bzdura ja­kaś – żach­nę­łam się w końcu i za­ci­snę­łam usta, a na­sza roz­mów­czyni zgro­miła mnie złym spoj­rze­niem.

– Oczy­wi­ście, że to prawda! W ostat­nich mie­sią­cach nie­raz do­cho­dziło do ta­kich sy­tu­acji. Naj­wyżsi wy­szu­kują so­bie kon­kret­nych za­wod­ni­ków i za­wod­niczki, po czym pro­po­nują im prze­pro­wadzkę do Mir­roru.

– A skąd to wia­domo? Miał ktoś z nimi ja­kiś kon­takt po fak­cie? – za­py­tała Lily.

– Nie. Bo i jak? Tam, na gó­rze, do­stają pew­nie tyle ma­gii, ile tylko chcą. – Ko­bieta wy­su­nęła brodę i od razu było wia­domo, że da z sie­bie wszystko, byle tylko zro­bić na Naj­wyż­szych jak naj­lep­sze wra­że­nie. Po­zo­stali wo­jow­nicy za­pewne też. Każdy, nie­za­leż­nie od ceny, ma­rzył o tra­fie­niu do świata po­nad na­szymi gło­wami. Do świata, w któ­rym ma­gii jest pod do­stat­kiem.

Od kiedy tylko Mir­ror stał się wi­doczny, Zie­mię za­częli od­wie­dzać Naj­wyżsi. Ogra­ni­czali jed­nak swoje wi­zyty do spo­tkań z rzą­dzą­cymi i przed­się­bior­cami, by usta­lać z nimi szcze­góły do­staw ma­gii. Dziew­czyna taka jak ja, miesz­kanka przed­mieść, gdzie pa­no­szyła się bieda, nie miała szans żad­nego z nich zo­ba­czyć na wła­sne oczy. Ale, bądźmy szcze­rzy – Naj­wyżsi ni­gdy mnie nie in­te­re­so­wali. Pew­nie, że Mir­ror bu­dził fa­scy­na­cję. Jak zresztą wszystko, co można tylko zo­ba­czyć, ale nie do­tknąć. Świat bę­dący od­bi­ciem na­szego, wy­soko nad na­szymi gło­wami. Kto by nie po­my­ślał, że to nie­sa­mo­wite?

Na­to­miast sami Naj­wyżsi nie in­te­re­so­wali mnie wcale. Może i dla na­szych władz byli bar­dzo szczo­drzy, gdy cho­dziło o ma­gię, jed­nak nie oszu­kujmy się, przy­świe­cał im je­den cel: chcieli uza­leż­nić ich wszyst­kich od sie­bie, i to w ciągu kilku lat. Nas, na przed­mie­ściach, i w ogóle więk­szo­ści ludz­ko­ści nie­wiele to ob­cho­dziło. Po­zwa­lano, że­by­śmy przez ma­gię bied­nieli. Że­by­śmy wy­zby­wali się wszyst­kiego, byle tylko do­stać choćby jedną jej kro­plę. W ten spo­sób nas wy­krwa­wiali.

To mó­wiło o Naj­wyż­szych wszystko, co chcia­łam wie­dzieć.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

5 maja 2011, 12.00

W mie­ście poza cza­sem

Vic­tor Trem­blett ma 25 lat

– WI­TAJ W NO­VEJ, PO­WIER­NIKU SI­GILA.

Męż­czy­zna w śnież­no­bia­łej tu­nice po­chy­lił głowę na po­wi­ta­nie. Nie w głę­bo­kim po­kło­nie, do ja­kich Vic­tor był przy­zwy­cza­jony. Ale też nie spo­dzie­wał się ni­czego ta­kiego w tym prze­klę­tym mie­ście na końcu świata.

– Naj­star­szy – od­po­wie­dział krótko, nie za­trzy­mu­jąc się i kon­ty­nu­ował marsz ko­ry­ta­rzem.

Ta część Wiecz­nej Świą­tyni po­zba­wiona była okien, a ściany się­gały tak wy­soko, że nie­mal nie dało się do­strzec su­fitu.

Vic­tor prze­su­nął za­nie­po­ko­jo­nym spoj­rze­niem wzdłuż muru. Każdy cen­ty­metr kwa­dra­towy po­kry­wały ma­lo­wi­dła. Aż do miej­sca, w któ­rym cze­kał na niego Naj­star­szy.

Jed­nak to nie je­dy­nie ma­lunki przy­pra­wiały go gę­sią skórkę. Rów­nież wi­dok Naj­star­szego spra­wiał, że czuł się bar­dziej zde­ner­wo­wany, niżby so­bie tego ży­czył. I to mimo że znał go z licz­nych wi­zyt w Świą­tyni, które zło­żył w ostat­nich la­tach.

Naj­star­szy wy­glą­dał, jakby setki lat wcze­śniej utra­cił wszystko, co miał w so­bie z czło­wieka. Jego skóra mie­niła się chłod­nym błę­ki­tem, po­dob­nie jak oczy. Zu­peł­nie jakby jego ciało bez reszty wy­peł­niała ma­gia, która drob­nymi por­cjami wy­cie­kała na ze­wnątrz. Jego mi­mika nie wy­ra­żała ni­czego, co da­łoby się zin­ter­pre­to­wać. Ni­czego, co po­zwa­la­łoby się do­my­ślić, co dzieje się w jego gło­wie.

Jed­nym sło­wem, był nie­po­ko­jący.

– Je­steś, pa­nie, je­dy­nym, który po­waż­nie po­trak­to­wał prze­po­wied­nię? – za­py­tał Vic­tor, za­trzy­mu­jąc się przy mu­rze.

Naj­star­szy ski­nął głową.

– A ma­larz?

Tym ra­zem Naj­star­szy prze­chy­lił głowę. Jego twarz da­lej nie wy­ra­żała żad­nych emo­cji, jed­nak sam test su­ge­ro­wał pewne zdzi­wie­nie. Jakby od­po­wiedź na py­ta­nie Vic­tora była bar­dziej niż oczy­wi­sta. A trzeba przy­znać, że była.

– Zgod­nie z twym wy­ro­kiem, po­wier­niku si­gila, zo­stał ska­zany na śmierć.

Po­wier­nik si­gila. Nikt na ca­łym świe­cie nie miał w so­bie dość czel­no­ści, by do lorda Mir­roru zwra­cać się per po­wier­nik si­gila. Vic­tor miał jed­nak waż­niej­sze sprawy na gło­wie niż obu­rza­nie się na lek­ce­wa­żącą ty­tu­la­turę. Prze­su­nął wzro­kiem po ma­lo­wi­dłach tuż obok Naj­star­szego. Ko­niec koń­ców, to ono było po­wo­dem, dla któ­rego tego dnia zna­lazł się w Świą­tyni. I nie było sensu tego prze­cią­gać.

Ko­lory farb wy­da­wały się jesz­cze świeże, ale to oczy­wi­ście nie mó­wiło ni­czego o wieku dzieła. Każde ma­lo­wi­dło w Świą­tyni – na­wet je­śli po­wstało setki lat wcze­śniej – wy­glą­dało, jakby au­tor do­piero co odło­żył pę­dzel. Rów­nie do­brze mo­gło zo­stać na­ma­lo­wane przed go­dziną co przed pięć­dzie­się­cioma laty. W tym miej­scu nie miało to zna­cze­nia.

Vic­tor pod­szedł do ściany i przyj­rzał się uważ­nie dziełu. Po­środku znaj­do­wała się mroczna po­stać czło­wieka z roz­po­star­tymi ra­mio­nami. Przed nim le­żało mia­sto z wy­so­kimi do­mami i mie­nią­cymi się fa­sa­dami. A po­mię­dzy bu­dyn­kami... spo­mię­dzy bu­dyn­ków uno­siły się w niebo ciemne pa­sma.

Im dłu­żej Vic­tor mu się przy­glą­dał, tym moc­niej­sze od­no­sił wra­że­nie, że w po­cią­gnię­ciach pędzla wi­dzi ruch. Jakby po­stać uno­siła się i nie do­ty­kała już ziemi, tylko wi­siała wiele me­trów nad nią. A ciemne pa­sma... mie­szały się z chmu­rami i rzu­cały cień na wszyst­kie strony. Mrok po­chła­niał naj­pierw po­je­dyn­cze domy, po­tem całe mia­sto, by w końcu przy­sło­nić świat.

Ob­raz bu­dził w nim głę­boki nie­po­kój, któ­rego wcze­śniej nie do­świad­czał. Zmu­sił się, by wy­cią­gnąć dłoń i oprzeć ją na cie­płym ka­mie­niu.

Po kilku se­kun­dach usły­szał głosy.

Trem­blett... – szep­tało ma­lo­wi­dło. – Trem­blett, któ­rego serce zbłą­dziło, spro­wa­dzi upa­dek Mir­roru. Przez si­gil, który za­gi­nął, oba światy po­chło­nie ciem­ność. Trem­blett, któ­rego serce zbłą­dziło, spro­wa­dzi upa­dek Mir­roru. Przez si­gil, który za­gi­nął, oba światy po­chło­nie ciem­ność...

Vic­tor cof­nął się gwał­tow­nie. Głos ucichł.

Zro­zu­miał, że tu, w Świą­tyni, nie czeka go nic do­brego. Wy­czu­wał nie­szczę­ście. Nie spo­dzie­wał się jed­nak, jak pre­cy­zyjna była ta prze­po­wied­nia. Nie po­zo­sta­wiała żad­nej wąt­pli­wo­ści, któ­rej z ro­dzin do­ty­czyła.

Jego ro­dziny.

– Zniszcz je.

Chłod­no­błę­kitne oczy Naj­star­szego roz­sze­rzyły się na dźwięk słów Vic­tora, a rysy jego twa­rzy, do­tych­czas nie­ru­chome, prze­bu­dziły się z le­tar­gicz­nej apa­tii. Po raz pierw­szy Naj­star­szy zda­wał się czymś tak po­ru­szony, że nie­mal oka­zał emo­cje.

Vic­tor wie­dział, dla­czego. Ma­lo­wi­dła w Wiecz­nej Świą­tyni były święte. Ale nie mógł po­zwo­lić so­bie na ry­zyko. Nie­ważne, czy prze­po­wied­nia do­ty­czyła jego, jego córki Le­anore czy do­piero jej po­tom­ków – po­zo­stałe ro­dziny po­wier­ni­ków nie mo­gły się o ni­czym do­wie­dzieć, bo skutki dla jego rodu by­łyby ka­ta­stro­falne.

Nikt nie za­ufałby już Trem­blet­tom. A on... on stra­ciłby nie tylko tron. On stra­ciłby wszystko.

Spoj­rzał na Naj­star­szego.

– Zniszcz je. Na mo­ich oczach. Wła­snymi rę­koma. To roz­kaz.

Naj­star­szy nie od­wró­cił wzroku. Z całą pew­no­ścią roz­wa­żał, z ja­kimi kon­se­kwen­cjami mu­siałby się li­czyć, gdyby nie wy­ko­nał po­le­ce­nia. Mu­siał dojść do tego sa­mego wnio­sku co Vic­tor.

Ma­lo­wi­dło i tak zo­sta­łoby znisz­czone. Py­ta­nie tylko, czy Naj­star­szy żyłby jesz­cze, by to zo­ba­czyć, czy nie.

Nie za­sta­na­wia­jąc się dłu­żej, Naj­star­szy oparł dłoń o mur. Ka­mień za­drżał i za­pło­nął błę­ki­tem, a ob­raz za­czął się roz­pa­dać. Syl­wetka, mia­sto, ciem­ność... Vic­tor nie ru­szał się z miej­sca. Cze­kał, aż na pod­ło­dze znie­ru­cho­mieje ostatni okru­szek ka­mie­nia z muru.

Cze­kał, aż szept umilk­nie, a on zy­ska pew­ność, że nikt się nie do­wie, jaka mroczna przy­szłość czeka całą ro­dzinę Trem­blet­tów...

.

Try­lo­gia „Vor­tex” Anny Ben­ning to nie­sa­mo­wita po­dróż przez cał­ko­wi­cie nowe uni­wer­sum, trzy­ma­jąca w na­pię­ciu, za­bawna, za­ska­ku­jąca oraz zmu­sza­jąca do re­flek­sji. To ka­lej­do­skop wy­jąt­ko­wych po­my­słów, a także silna bo­ha­terka, którą po­ko­cha­cie.

Dzień, w któ­rym po­ja­wił się pierw­szy vor­tex, zmie­nił wszystko. Zmie­nił na­sze kraje. Na­sze mo­rza. I zmie­nił nas. Jego ener­gia zbu­dziła moce, które nie miały prawa za­ist­nieć. Moc ognia, moc ziemi, po­wie­trza i wody. Dziś nasz świat już nie jest taki jak daw­niej. Ale vor­texy zo­stały. Na­uczy­łam się nimi prze­miesz­czać. Na­uczy­łam się ko­rzy­stać z ich mocy. Nie mia­łam jed­nak po­ję­cia, ja­kie będą tego skutki... I co się sta­nie, kiedy roz­pad­nie się świat.

.