39,99 zł
Świat naszej bliskiej przyszłości.
Świat ostatnich żyjących zwierząt.
Świat bez nadziei.
Franny Stone zawsze była wędrowczynią. Przybywa do odległej Grenlandii z jedną misją: znaleźć ostatnie na świecie stado rybitw popielatych i wyruszyć za nimi na ich ostatnią migrację. Przekonuje Ennisa Malone´a, kapitana statku Saghani, aby wziął ją na pokład, i zjednuje sobie ekscentrycznych członków jego załogi obietnicą, że śledzone przez nią ptaki zaprowadzą ich do ryb.
W miarę jak Saghani zmierza na południe, nowi towarzysze Franny zaczynają rozumieć, że skrywa ona wiele mrocznych tajemnic: nocne lęki, niewysłane listy i obsesję, która nakazuje jej ścigać rybitwy za wszelką cenę. Kiedy historia jej przeszłości zaczyna się odsłaniać, Ennis z załogą muszą zadać sobie pytanie, za czym tak naprawdę podąża Franny… I przed czym ucieka.
Epickie i intymne, rozdzierające serce i poruszające, Migracje, to hołd dla ginącego świata i wciągająca powieść o nadziei wbrew wszelkim przeciwnościom.
Migracje to jedna z najpiękniejszych i najbardziej przejmujących książek, jakie czytałam. To wyjątkowa powieść napisana przez szalenie utalentowaną pisarkę.
Emily St. John Mandel, autorka Stacji Jedenaście
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 324
Zwierzęta wymierają. Wkrótce będziemy tu sami.
Jakiś czas temu mój mąż odkrył kolonię nawałników burzowych na skalistym wybrzeżu nieokiełznanego Atlantyku. Tej nocy, kiedy mnie tam zabrał, nie wiedziałam, że to jedne z ostatnich ptaków tego gatunku. Wiedziałam tylko, że potrafią być groźne w swoich nocnych jaskiniach i odważne, kiedy nurkują w spowitej światłem księżyca wodzie. Spędziliśmy z nimi trochę czasu, przez tych kilka mrocznych godzin byliśmy w stanie udawać, że jesteśmy tacy jak one – dzicy i wolni.
Jakiś czas temu zwierzęta zniknęły, w rzeczywistości, nie tylko w ostrzeżeniach przed posępną przyszłością, lecz także tu i teraz, w masowych zagładach, które mogliśmy zobaczyć i odczuć. Któregoś razu postanowiłam śledzić ptaka przelatującego nad oceanem. Może liczyłam na to, że zaprowadzi mnie tam, dokąd uciekały wszystkie ptaki tego gatunku. Ptaki, które, jak nam się wydawało, zostały przez nas całkiem wybite. Może sądziłam, że odkryję okrutny powód, dla którego zawsze porzucam ludzi i miejsca. A może tylko miałam nadzieję, że ostatnia wędrówka tego ptaka wskaże mi miejsce, które uznam za swoje.
Jakiś czas temu to właśnie ptaki dały początek dzikszej wersji mnie.
GRENLANDIA OKRES LĘGOWY
To czysty łut szczęścia, że widzę, jak to się dzieje. Jak przecina skrzydłem cienką niczym włos żyłkę, a koszyk delikatnie się na niej zamyka.
Prostuję plecy.
Ona w pierwszej chwili nie reaguje. Jakimś sposobem wie jednak, że nie jest już wolna. Świat wokół niej uległ zmianie, lekkiej, a może ogromnej.
Podchodzę powoli, żeby jej nie wystraszyć. Wiatr wyje, szczypie mnie w nos i policzki. Inne ptaki z jej gatunku siedzą na lodowych skałach i krążą w powietrzu, ale mają dobry refleks i sprawnie mnie unikają. Śnieg chrupie mi pod butami, widzę kryzę jej piór, niepewne pierwsze machnięcie, tę chwilę, jakby się zastanawiała: „Czy uda mi się uwolnić?”. Gniazdo, które zbudowała z partnerem, jest prymitywne – to ledwie zbieranina trawy i gałązek wetkniętych w szczelinę skalną. Już go nie potrzebuje – młode same nurkują po jedzenie – ale i tak wraca do niego, jak każda matka, która nie potrafi odpuścić. Wstrzymuję oddech, wędruję ręką w kierunku koszyka, żeby go podnieść. Ona wykonuje tylko jedno machnięcie, w nagłym przypływie buntu, a zaraz potem moja zimna dłoń zamyka się na jej ciele i zatrzymuje ruch skrzydeł.
Muszę teraz działać szybko. Ćwiczyłam to, więc moje palce zręcznie zaciskają jej opaskę na nodze i przesuwają po stawie w stronę górnego odcinka poniżej piór. Z dzioba wydobywa się dźwięk, który znam aż za dobrze – sama wydaję go w snach prawie każdej nocy.
– Przepraszam, już prawie skończyłyśmy, prawie skończyłyśmy.
Zaczynam drżeć, ale nie przerywam. Za późno na to, kiedy już się jej dotknie, zaobrączkuje ją, przylgnie się do niej swoją ludzką postacią. Jakże wiele w tym wszystkim wrogości.
Plastik zaciska się na jej nodze, mocuje lokalizator. Jedno mrugnięcie świadczy o tym, że nadajnik działa. Już mam ją wypuścić, gdy nagle nieruchomieje, a wewnątrz dłoni czuję bicie jej serca.
To mnie zatrzymuje. Pat, pat, pat. Szybkie i delikatne.
Dziób ma tak czerwony, jakby zamoczyła go we krwi. W mojej głowie to nadaje jej siłę. Wkładam ją z powrotem do gniazda i odchodzę, zabierając ze sobą klatkę. Chcę, żeby eksplodowała wolnością, chcę widzieć w jej skrzydłach furię i rzeczywiście ją dostrzegam. Kiedy się unosi, wygląda cudownie. Widzę czerwone stopy harmonizujące z dziobem. Aksamitną czarną czapeczkę. Bliźniacze ostrza ogona i skrzydeł, ostrość krawędzi, ich elegancję.
Patrzę, jak krąży w powietrzu, próbując zrozumieć nową część ciała. Lokalizator nie krępuje jej ruchów – jest wielkości paznokcia mojego małego palca i bardzo lekki – ale ona go nie lubi. Nagle rzuca się na mnie z góry, wydając przeraźliwy wrzask. Podekscytowana rozciągam usta w uśmiechu i robię unik, żeby ochronić twarz. Ona jednak nie nurkuje ku mnie po raz drugi. Wraca do gniazda i mości się w nim, jakby nadal było tam jajko, które musi chronić. Dla niej ostatnie pięć minut w ogóle się nie wydarzyło.
Jestem tu sama od sześciu dni. Zeszłej nocy smagany wiatrem i deszczem namiot, w którym nocowałam, zwiało do morza. Kilkanaście razy dziobnęły mnie w głowę i dłonie ptaki nazywane największymi podniebnymi ochroniarzami. Nagrodą za moje starania było jednak zaobrączkowanie trzech rybitw popielatych. To i mnóstwo soli w żyłach.
Przystaję na szczycie wzniesienia, żeby spojrzeć raz jeszcze, a wiatr na chwilę się uspokaja. Rozciągający się wokół lód, otoczony czarno-białym oceanem i odległym szarym horyzontem, oślepia. Wielkie fragmenty błękitnego lodu leniwie przepływają obok, nawet o tej porze roku, w samym sercu lata. Biel nieba i ziemi dopełnia kilkanaście rybitw popielatych. Ostatnich, może nawet na całym świecie. Gdybym była w stanie gdziekolwiek się zatrzymać na dłużej, niewykluczone, że wybrałabym to miejsce. Ale ptaki tu nie zostaną i ja też nie zostanę.
W moim samochodzie panuje błogosławione ciepło, ogrzewanie pracuje na całego. Trzymam zmarznięte ręce nad wywietrznikiem i czuję szczypanie na skórze. Na fotelu pasażera leży teczka z papierami. Zaczynam je przerzucać w poszukiwaniu nazwiska. Ennis Malone. Kapitan statku rybackiego Saghani.
Sprawdziłam siedmiu kapitanów z ich siedmioma statkami i sądzę, że uporczywie obłąkana część mnie chciała, żeby zawiedli, gdy tylko zobaczyłam, jak się nazywa ostatni statek. Saghani – inuickie słowo oznaczające kruka.
Sprawdzam fakty, które udało mi się ustalić. Malone urodził się na Alasce czterdzieści dziewięć lat temu. Jest mężem Saoirse i ma z nią dwoje dzieci. Jego kuter jest jednym z ostatnich upoważnionych do połowu śledzia atlantyckiego. Kapitan łowi z siedmioosobową załogą. Według harmonogramu portu Saghani powinien być zacumowany w Tasiilaq przez dwie kolejne noce.
Ustawiam Tasiilaq w GPS-ie i powoli ruszam zimną szosą. Dotarcie do miasta zajmie cały dzień. Zostawiam za sobą koło podbiegunowe i ruszam na południe, zastanawiając się, czy dobrze robię. Wszyscy kapitanowie, których prosiłam, odmówili. Nie tolerują na pokładzie niewyszkolonych obcych. Nie lubią, kiedy się zakłóca ich zwyczaje, zmienia trasy – nauczyłam się, że marynarze to przesądna rasa. Stworzenia żyjące według szablonu. Zwłaszcza dziś, gdy ich styl życia jest zagrożony. Podczas gdy my nieprzerwanie zabijamy zwierzęta w powietrzu i na lądzie, rybacy niemal doszczętnie opróżnili z ryb morza i oceany.
Na myśl o tym, że mam być na pokładzie jednej z tych bezwzględnych jednostek z ludźmi, którzy pustoszą ocean, cierpnie mi skóra, ale nie mam już wyboru, kończy mi się czas.
Po mojej prawej rozciąga się zielone pole, naznaczone tysiącem białych plam – początkowo zdaje mi się, że to łodygi bawełny, ale to tylko pęd samochodu rozmazuje krajobraz. Tak naprawdę są to polne kwiaty w kolorze kości słoniowej. Po lewej widzę wzburzone ciemne morze. Zupełnie inny świat. Mogłabym zapomnieć o swojej misji, spróbować zwalczyć przymus, który odczuwam. Znaleźć sobie wiejski domek i się w nim rozgościć. Uprawiać ogródek, chodzić na spacery i przyglądać się, jak ptaki powoli znikają. Ta myśl przemyka mi przez głowę, jest niestała. Wiem, że słodycz zmieniłaby się w kwas i nawet tak wielkie niebo jak to wkrótce zaczęłoby przypominać klatkę. Nie zostanę. Nawet gdybym była w stanie, Niall nigdy by mi tego nie wybaczył.
Rezerwuję tani pokój w hotelu i rzucam dobytek na łóżko. Podłogę pokrywa brzydki żółty dywan, ale za to mam widok na wody fiordu, wzbierające u podnóża pagórka. Za nimi piętrzą się szare góry, poprzecinane żyłkami śniegu. Kiedyś było go więcej. Świat się ocieplił. Kiedy mój laptop się uruchamia, przemywam spoconą twarz i szoruję pokryte osadem zęby. Prysznic mnie przyzywa, ale najpierw muszę zanotować w dzienniku swoją aktywność.
Zapisuję informację o zaobrączkowaniu trzech rybitw i wstrzymując ze zdenerwowania oddech, uruchamiam program śledzący. Na widok mrugających czerwonych światełek rozpływam się w uczuciu ulgi. Nie miałam pojęcia, czy to zadziała, ale oto one: trzy ptaszki, które chcą odlecieć na zimę na południe i, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, zabrać mnie ze sobą.
Kiedy już jestem umyta, wyszorowana i ciepło ubrana, wpycham kilka papierów do plecaka i wyruszam, po drodze przystając przy młodej recepcjonistce i pytając ją, gdzie jest najlepszy pub. Recepcjonistka myśli, prawdopodobnie nad tym, jaką rozrywkę zaproponować komuś w moim przedziale wiekowym, aż w końcu poleca mi sprawdzić bar portowy.
– Jest też Klubben, ale myślę, że tam będzie dla pani zbyt… szybko – mówi i chichocze.
Odpowiadam uśmiechem i czuję się jak skamielina.
Spacer po pagórkowatym Tasiilaq jest cudowny. Na nierównym terenie przycupnęły kolorowe domki – czerwone, niebieskie i żółte – silnie kontrastujące z zimowym światem wokół. Poznaczyły wzniesienia jak wesołe zabawki; pod okiem tych władczych gór wszystko wydaje się mniejsze. Niebo to zwykłe niebo, a jednak tutaj jest czymś więcej. Jest większe. Przez chwilę patrzę na góry lodowe płynące wodami fiordu. Nie mogę przestać myśleć o rybitwie i jej sercu bijącym w mojej dłoni. Nadal czuję postukiwanie: pat, pat, pat, a kiedy przyciskam dłoń do klatki piersiowej, wyobrażam sobie nasze tętna. Nie czuję za to własnego nosa, więc ruszam do baru. Mogłabym postawić wszystko, co mam (czyli obecnie niewiele) na to, że jeśli w mieście cumuje statek rybacki, członkowie załogi będą chcieli spędzić każdą wolną chwilę na rajdzie po barach.
Choć jest już późny wieczór, słońce nadal mocno świeci – o tej porze roku nie zajdzie do końca. Przed barem, oprócz kilkunastu drzemiących psów przywiązanych do rur, widzę również starego człowieka opierającego się o ścianę. To miejscowy, bo nie ma kurtki, a jedynie T-shirt. Od samego patrzenia robi mi się zimno. Podchodząc do niego, zauważam coś na chodniku. Kucam i podnoszę portfel.
– To pański?
Kilka psów się budzi, posyłają mi nieodgadnione spojrzenia. Mężczyzna robi to samo, a ja zdaję sobie sprawę, że jest młodszy, niż myślałam, a poza tym bardzo pijany.
– Uteqqissinnaaviuk?
– Yy… Przepraszam. Ja tylko… – Ponownie unoszę portfel.
Mężczyzna go dostrzega i rozjaśnia się w uśmiechu. Zaskakująco serdecznym.
– Czyli po angielsku?
Kiwam głową.
Mężczyzna bierze ode mnie portfel i wsuwa go do kieszeni.
– Dzięki, skarbie – mówi. To Amerykanin. Jego głos jest głęboki, stłumiony i dudniący, przybiera na sile.
– Proszę tak mnie nie nazywać – mówię cicho i ukradkiem obrzucam go uważniejszym spojrzeniem. Spod przyprószonych siwizną włosów i gęstej czarnej brody wyziera człowiek prawdopodobnie mocno po czterdziestce, ale nie około sześćdziesiątki, jak uznałam na pierwszy rzut oka. Jego jasne oczy są otoczone zmarszczkami. Jest wysoki i pochylony, jakby przez całe życie próbował nie być. Składa się z wielkich elementów. Wielkich dłoni i stóp, ramion i klatki piersiowej, nosa i brzucha.
Lekko się kiwa.
– Pomóc panu gdzieś dojść?
Na te słowa uśmiecha się ponownie. Otwiera mi drzwi, a potem zamyka je za nami.
W małym przedsionku zdejmuję płaszcz, szalik, czapkę i rękawiczki i wieszam je tak, aby były przygotowane na wyjście. W takich śnieżnych krajach jak ten zdejmowanie ciepłych rzeczy to cały rytuał. W barowym zgiełku siedzi kobieta i gra na pianinie muzykę lounge. Pośrodku znajduje się kominek z trzaskającym ogniem. Mężczyźni i kobiety siedzą przy stolikach i na sofach pod wysokim sufitem i ciężkimi drewnianymi belkami, a w rogu kilku chłopaków gra w bilard. Jest tu nowocześniej niż w większości niewątpliwie uroczych pubów, które odwiedziłam od przyjazdu na Grenlandię. Zamawiam kieliszek czerwonego wina i przechodzę do wysokich stołków przy oknie. Z tego miejsca ponownie widzę fiord, dzięki czemu łatwiej mi przebywać w pomieszczeniu. Nie jestem dobra w przebywaniu w pomieszczeniach.
Skanuję wzrokiem stałych klientów, szukam grupki mężczyzn, którzy wyglądaliby na załogę statku rybackiego Saghani. Nikt szczególnie się nie wyróżnia – w jedynej wystarczająco licznej grupie mężczyźni i kobiety grają w Trivial Pursuit i piją stouta.
Ledwo wypijam łyk zbyt drogiego wina, które kupiłam, kiedy ponownie go dostrzegam, tego człowieka, którego spotkałam przed barem. Stoi na brzegu, wiatr smaga mu brodę i nagie ramiona. Obserwuję go z zaciekawieniem, aż w końcu widzę, że wchodzi prosto do wody i znika pod powierzchnią.
Ześlizguję się ze stołka, prawie przewracając przy tym kieliszek wina. Nie ma żadnego znaku, który świadczyłby o tym, że mężczyzna wróci na powierzchnię. Teraz. Albo teraz. Albo teraz. Boże, naprawdę nie wraca. Otwieram usta do krzyku i gwałtownie je zamykam. Zamiast krzyknąć, zaczynam biec. Przez drzwi i w dół drewnianymi schodami – tak śliskimi od lodu, że prawie ląduję na tyłku na zimnej, błotnistej brei przy brzegu. W pobliżu rozlega się wysokie, paniczne ujadanie psa.
Ile czasu potrzeba, aby zamarznąć na śmierć? W takiej wodzie niewiele. A on nadal nie wypłynął z powrotem na powierzchnię.
Nurkuję w fiordzie i…
Och.
Moja dusza wylatuje, wyssana przez pory skóry.
Zimno jest znajome i bezlitosne. Na chwilę chwyta mnie i wciąga do celi, malowanej kamiennej celi, którą znam niczym kochanka, bo spędziłam w niej cztery lata, a ponieważ chłód wysyła mnie tam z powrotem, spędzam zbyt wiele cennych sekund na życzeniu sobie, żebym umarła, żeby to wszystko po prostu się skończyło, i to już, nie mogę dłużej czekać, nie ma takiej cząstki mnie, która nie byłaby skończona…
Kiedy ostrość widzenia wraca, jest jak cios w płuca. „Ruszaj się!”, rozkazuję sobie. Zawsze dobrze sobie radziłam z zimnem, pływałam w takiej temperaturze dwa razy dziennie, ale tak dawno, że zapomniałam, stałam się mało wytrzymała. Wymachując nogami, wypycham swoje przesiąknięte wodą warstwy w kierunku wielkiego ciała pode mną. Ma zamknięte oczy i siedzi na dnie fiordu w niepokojącym bezruchu.
Powoli wyciągam ku niemu ręce, żeby zacisnąć mu je wokół pach. Odbijam się od dna i trzymając go w mocnym uścisku, ciągnę na powierzchnię. Teraz się porusza, bierze wielki haust powietrza i swobodnie brodzi ze mną w ramionach, jakby to on uratował mnie, a nie odwrotnie. Jak to się, u licha, stało?
– Co ty robisz? – dyszy.
Przez chwilę brakuje słów, jest mi tak zimno, że aż czuję ból.
– Topiłeś się.
– Chciałem tylko się zanurzyć, żeby wytrzeźwieć!
– Co? Nie, ty… – Podciągam się wyżej na brzeg. Sytuacja dociera do mnie powoli. Zęby szczękają mi tak mocno, że kiedy zaczynam się śmiać, na pewno wyglądam jak wariatka. – Myślałam, że potrzebujesz pomocy.
Nie potrafię do końca przywołać rozumowania, które doprowadziło mnie do tego momentu. Jak długo czekałam, zanim zaczęłam biec? Jak długo on był pod wodą?
– Po raz drugi dzisiejszego dnia – mówi. A potem dodaje: – Przepraszam. Powinnaś się ogrzać, skarbie.
Z baru wychodzą kolejni ludzie, żeby sprawdzić, o co to zamieszanie. Tłoczą się na balkonie i wyglądają na zdezorientowanych. Ach, co za upokorzenie. Ponownie wybucham śmiechem, ale brzmi bardziej jak charkot.
– Wszystko dobrze, szefie? – krzyczy ktoś z australijskim akcentem.
– W porządku. Nieporozumienie.
Pomaga mi stanąć na nogi. Zimno jest wewnątrz mnie i… o cholera, co za ból. Czułam już kiedyś takie zimno, ale nie przez długi czas. Jakim cudem on tak dobrze je znosi?
– Gdzie się zatrzymałaś?
– Tak długo byłeś pod wodą.
– Dobre płuca.
Potykając się, wchodzę pod górę.
– Rozgrzeję się.
– Potrzebujesz…
– Nie.
– Hej!
Zatrzymuję się i zerkam przez ramię.
Ma sine ręce i usta, ale wyraźnie nic sobie z tego nie robi. Spotykamy się wzrokiem.
– Dzięki za ratunek.
Salutuję mu.
– Polecam się.
Nawet pod strumieniem wody z prysznica tak gorącym, jaki tylko można ustawić, nadal marznę. Moja skóra jest czerwona jak przy oparzeniu, ale nic nie czuję. Tylko mrowienie dwóch palców prawej stopy – jakby ciepło wróciło. To dziwne, bo kilka lat temu mi je amputowano. Często czuję te fantomowe palce. Teraz jednak nie daje mi spokoju coś innego – świadomość, że z taką łatwością wróciłam myślami do celi. Jestem przerażona tym, jak łatwo było zanurkować w wodzie, zamiast zacząć wołać o pomoc.
Mój instynkt topielca.
Kiedy mam już na sobie każdą posiadaną sztukę odzieży, znajduję kartkę i długopis, siadam przy pokrzywionym stoliku i piszę nieporadny list do męża.
Cóż, stało się. Narobiłam sobie tyle wstydu, że teraz nie ma już odwrotu. Cała wioska patrzyła, jak dziwna cudzoziemka wbiega do lodowatego fiordu i z niewyjaśnionych przyczyn napastuje człowieka, który zajmował się swoimi sprawami. Przynajmniej będzie ciekawa historia.
Nawet nie próbuj używać tego jako kolejnego pretekstu, aby kazać mi wracać do domu.
Tego ranka zaobrączkowałam trzeciego ptaka i opuściłam teren lęgowy. Straciłam namiot i prawie straciłam głowę. Ale śledzenie działa, a poza tym znalazłam człowieka z wystarczająco dużym statkiem, aby podołał podróży, więc zostanę w Tasiilaq i spróbuję go przekonać, żeby mnie zabrał. Nie jestem pewna, czy dostanę kolejną szansę, i nie wiem, jak zmusić świat do spełniania moich oczekiwań. Nigdy nie robi tego, czego bym chciała. To miejsce sprawia, że człowiek jest bardzo świadomy własnej bezbronności. Nigdy nie miałam nad Tobą żadnej władzy i z całą pewnością nie mam jej nad ptakami, a tym bardziej nad swoimi stopami.
Szkoda, że cię tu nie ma. Ty potrafisz przekonać wszystkich do wszystkiego.
Przerywam i wpatruję się w nagryzmolone słowa. Naniesione na kartkę wydają się głupie. Jakimś sposobem po dwunastu latach gorzej mi idzie wyrażanie tego, co czuję, a nie powinno tak być – przynajmniej z człowiekiem, którego kocham najbardziej ze wszystkich.
Woda była taka zimna, Niall. Myślałam, że mnie zabije. Przez chwilę pragnęłam, aby tak się stało.
W jaki sposób znaleźliśmy się w tym punkcie?
Tęsknię za Tobą. To jedno wiem. Napiszę jutro.
F x
Wkładam list do koperty i ją adresuję, a potem umieszczam z innymi, których jeszcze nie wysłałam. Wraca mi czucie w kończynach, w żyłach wyczuwam nieregularny puls – zapewne mariaż podniecenia i desperacji. Żałuję, że nie ma określenia na to uczucie. Znam je tak dobrze, że może powinnam sama wymyślić dla niego nazwę.
Tak czy inaczej, noc jest wczesna, a ja mam robotę do wykonania.
Nie jestem pewna, kiedy zaczęłam marzyć o pokonaniu tej drogi ani kiedy to marzenie stało się taką samą częścią mnie jak odruch oddychania. Już dawno, a przynajmniej mam takie poczucie. Nie podsycałam tego sama, a pochłonęło mnie w całości. Z początku jako niemożliwa, głupia fantazja, kaprys, aby załatwić sobie miejsce na łodzi rybackiej i skłonić jej kapitana do zabrania mnie tak daleko na południe, jak to tylko możliwe – pomysł, aby śledzić migrację ptaka, najdłuższą naturalną migrację żywego stworzenia. Wola to jednak potężne zjawisko, a moją ktoś w przeszłości określił mianem paskudnej.
Urodziłam się jako Franny Stone. Moja matka Irlandka wydała mnie na świat w małym australijskim miasteczku, była w nim porzucona, spłukana i samotna. Poza tym omal nie umarła w połogu, bo była za daleko od najbliższego szpitala. Ale przeżyła – twardzielka do samego końca. Nie wiem, jak znalazła pieniądze, ale udało jej się to wkrótce po naszej przeprowadzce do Galway. Tam właśnie, w drewnianym domu tak blisko morza, że byłam w stanie dostroić swój płynny dziecięcy puls do szumu morskich pływów – kwadraturowych i syzygijnych – spędziłam pierwszą dekadę życia. Myślałam, że nazywamy się Stone, kamień, bo mieszkamy w mieście otoczonym niskimi kamiennymi murami, które wiją się jak srebrny wąż przez pagórkowate żółte pola. Odkąd tylko umiałam chodzić, wędrowałam po tych krętych ścianach, przesuwałam palcami po ich szorstkich krawędziach i wiedziałam, że muszą prowadzić do miejsca, z którego tak naprawdę pochodzę.
Jedno bowiem było dla mnie jasne od początku: nie pasowałam do otoczenia.
Wędrowałam. Brukowanymi ulicami, padokami porośniętymi wysoką trawą, która cicho szumiała, kiedy przechodziłam. Sąsiedzi zastawali mnie badającą kwiaty w ich ogrodach albo na dalekich wzgórzach, wspinającą się na drzewa tak zgięte przez wiatr, że ich kruche gałęzie, przypominające palce, biegły równolegle do ziemi. Mówili: „pilnuj jej, Iris, bo nie potrafi usiedzieć w miejscu, to dopiero nieszczęście”. Mama nie cierpiała, kiedy mnie w ten sposób krytykowano, ale szczerze przyznawała, że mój tata ją zostawił. Nosiła tę ranę jak medal. Towarzyszyło jej to przez całe życie: ludzie od niej odchodzili i mogła to znieść tylko w jeden sposób – z dumą. Ale prawie każdego poranka mówiła mi, że jeśli kiedykolwiek ją opuszczę, będzie to koniec, ostateczna klątwa, i że wtedy się podda.
Trwałam więc u jej boku, trwałam i trwałam, aż w końcu nie mogłam dłużej zostać. Byłam ulepiona z innej gliny.
Nie miałyśmy pieniędzy, ale często chodziłyśmy do biblioteki. Zdaniem mamy na kartach powieści żyło jedyne prawdziwe piękno, jakie oferuje świat. Nakrywając do stołu, mama umieszczała na nim talerz, filiżankę i książkę. Czytałyśmy przy posiłkach, kiedy mnie kąpała, kiedy trzęsąc się, leżałyśmy w łóżkach i przez popękane okna słyszałyśmy wyjący wiatr. Czytałyśmy, utrzymując równowagę na niskich kamiennych murkach, które rozsławił w swoich wierszach Seamus Heaney. W ten sposób można wyjeżdżać, tak naprawdę nigdzie się nie ruszając.
Któregoś dnia, zaraz nieopodal Galway, gdzie zmieniające się światło wysysa błękit z wody i rozpościera go na wysokiej trawie, spotkałam chłopaka, a on opowiedział mi historię. Dawno temu żyła sobie kobieta, która przez całe życie wykasływała pióra. Pewnego razu, gdy już była siwa i powykręcana, jej ciało się wydłużyło i z kobiety zmieniła się w czarnego ptaka. Wtedy zmierzch wziął ją w niewolę, a wielkie ziewające usta nocy połknęły ją w całości.
Chłopak opowiedział mi to, a potem pocałował mnie ustami octowymi od chipsów, które jadł, a ja uznałam, że to moja ulubiona historia ze wszystkich i że kiedy osiwieję, chcę zostać ptakiem.
Jak mogłam z nim nie uciec po czymś takim? Miałam dziesięć lat; wypakowałam tornister samymi książkami, zarzuciłam go sobie na ramię i wyruszyłam, tylko na trochę, żeby poniuchać, przeżyć tycią przygodę, nic więcej. Wyruszyliśmy tego samego popołudnia równocześnie ze sztormem i podążaliśmy wzdłuż zachodniego wybrzeża Irlandii, dopóki jego wielka, rozproszona rodzina nie postanowiła skierować się samochodami i przyczepami kempingowymi w głąb kraju. Nie chciałam rozłąki z morzem, więc niezauważona przez nikogo wymknęłam się i spędziłam dwa dni na smaganym sztormem wybrzeżu. Tam było moje miejsce, to do niego prowadziły srebrne murki. Do soli, morza i podmuchów wiatru, które mogą porwać człowieka.
W nocy spałam i śniło mi się, że w płucach mam pióra, tak dużo piór, że się nimi krztusiłam. Budziłam się kaszląca i przerażona, wiedziałam, że popełniłam błąd. Jak mogłam ją zostawić?
Droga piechotą do wioski była dłuższa niż kiedykolwiek przedtem, a książki robiły się takie ciężkie. Zaczęłam je zostawiać po drodze, niczym ciągnący się za mną ślad ze słów. Miałam nadzieję, że pomogą znaleźć drogę komuś innemu. Miła gruba pani z piekarni nakarmiła mnie chlebem sodowym, potem zapłaciła za bilet i zaczekała ze mną na autobus. Zamiast rozmawiać, nuciła, a melodia utkwiła mi w głowie i nawet po tym, jak zostawiłam ją na dworcu, wciąż miałam w uszach jej niski głos.
Kiedy przyjechałam do domu, mamy nie było.
I tyle.
Może pióra przybyły po nią, tak jak zapowiedziały szeptem w moim śnie. Może wrócił po nią ojciec. Albo jej smutek był tak silny, że uczynił ją niewidzialną. Tak czy inaczej, moje wędrujące stopy ją opuściły, stało się to, przed czym mnie ostrzegała.
Zabrano mnie z domu matki i odesłano z powrotem do Australii, gdzie miałam zamieszkać z babcią od strony ojca. Po tym wszystkim pozostawanie w jednym miejscu nie miało dla mnie sensu. Spróbowałam jeszcze tylko raz, wiele lat później, kiedy poznałam Nialla Lyncha i kochaliśmy się, każde z nas odcisnęło piętno na imieniu, ciele i duszy tego drugiego. Starałam się dla Nialla, tak jak wcześniej dla matki. Naprawdę się starałam. Tylko że rytmy morskich pływów to jedyne, czego my, ludzie, jeszcze nie zniszczyliśmy.
TASIILAQ, GRENLANDIA OKRES LĘGOWY
Podejście drugie. Tym razem przed barem nie ma mężczyzn, a jedynie psy, które patrzą na mnie sennie i tracą zainteresowanie, gdy przechodzę obok, nie oferując poczęstunku.
Kiedy wchodzę do środka, przez grupę stałych klientów przebiega dziwny szmer, a po chwili, niemal równocześnie, wszyscy zaczynają bić brawo. Widzę go przy jednym ze stolików, szeroko uśmiechniętego i klaskającego wraz z innymi. Kiedy idę do baru, ludzie klepią mnie w plecy, aż chce mi się śmiać.
Ktoś wychodzi mi naprzeciw z szerokim uśmiechem. Ma może ze trzydzieści lat, jest przystojny, ma długie ciemne włosy związane w koczek. Jego dolne zęby są wyraźnie krzywe.
– Dziś drinki dla tej pani na nasz koszt – mówi do barmana. To jakiś inny Australijczyk albo ten sam, który wcześniej wołał z balkonu.
– Nie trzeba…
– Uratowałaś mu życie. – Znów się uśmiecha, a ja nie wiem, czy robi sobie jaja, czy naprawdę tak myśli. Uznaję, że to nie ma znaczenia – darmowy drink to darmowy drink. Zamawiam kolejny kieliszek czerwonego wina i podaję mu rękę.
– Jestem Basil Leese – przedstawia się.
– Franny Lynch.
– Podoba mi się imię Franny.
– Podoba mi się imię Basil.
– Dobrze się teraz czujesz, Franny?
Nie lubię tego pytania. Nie podobałoby mi się nawet, gdybym umierała na dżumę.
– Przecież to tylko zimna woda, nie?
– No tak, ale jest zimno i jest zimno.
Basil bierze mojego drinka i bez pytania niesie go do swojego stolika, więc idę za nim. Jest z „topielcem” – który zdążył się przebrać w suche ciuchy – i kilkoma innymi kolegami. Zostaję przedstawiona Samuelowi, postawnemu mężczyźnie grubo po sześćdziesiątce, z burzą rudych loków, a potem Anikowi, szczupłemu Inuicie. Następne Basil wskazuje młodszą trójkę, grającą w bilard.
– Ci dwaj idioci to Daeshim i Malachai. Najnowsi i najgłupsi członkowie ekipy. A laska ma na imię Léa.
Widzę niechlujnego Koreańczyka i tyczkowatego czarnego faceta. Kobieta, Léa, też jest czarna i wyższa od obu mężczyzn. Całą trójkę absorbuje gorąca kłótnia na temat zasad gry w bilard, więc odwracam się do topielca i czekam, aż zostanę przedstawiona, ale Basil właśnie składa szczegółową reklamację kolacji, którą mu zaproponowano.
– Przegotowane, zbyt hojnie posypane oregano i stanowczo zbyt maślane. Że nie wspomnę o przybraniu, jest żałosne jak cholera!
– Zamówiłeś kiełbaski z purée – przypomina mu Anik znudzonym tonem.
Samuel od początku nie odrywa ode mnie rozradowanego spojrzenia.
– Skąd jesteś, Franny? Nie potrafię umiejscowić twojego akcentu.
W Australii brzmię jak Irlandka. W Irlandii wszyscy myślą, że jestem Australijką. Od samego początku przemykałam między tym a tym, nie potrafiłam zostać przy jednym.
Połykam wino, które trzymałam w ustach, i krzywię się od słodyczy.
– Jeśli chcesz, możesz mnie nazywać irlandzką Australijką.
– Wiedziałem – mówi Basil.
– Co sprowadza Irlandkę na Grenlandię, Franny? – nie ustaje Samuel. – Jesteś poetką?
– Poetką?
– Czy nie wszyscy Irlandczycy są poetami?
Uśmiecham się.
– Chyba lubimy tak myśleć. Studiuję ostatnie rybitwy popielate. Gniazdują na linii wybrzeża, ale wkrótce polecą na południe i dotrą aż do Antarktydy.
– Czyli jednak poetka – stwierdza Samuel.
– Jesteś rybakiem? – pytam.
– Śledzie.
– W takim razie musisz być przyzwyczajony do rozczarowań.
– Chyba rzeczywiście tak jest.
– Ginący fach – podsumowuję. Ostrzegano ich, wielokrotnie. Wszystkich nas ostrzegano. Ryby się skończą. Ocean jest już prawie pusty. Braliście i braliście, aż nic nie pozostało.
– Jeszcze nie. – Topielec odzywa się po raz pierwszy. Słuchał w milczeniu, a teraz ja zwracam się do niego.
– Zostało bardzo niewiele ryb żyjących w naturalnym środowisku.
Przekrzywia głowę.
– Więc po co to robić? – dodaję.
– Bo nic innego nie potrafimy. A życie bez wyzwań jest niefajne.
Uśmiecham się, ale mam wrażenie, że mój uśmiech jest drewniany. Skręcają mi się wnętrzności i myślę o tym, jak na tę rozmowę zareagowałby mój mąż, który walczył o ochronę przyrody. Jego pogarda i obrzydzenie nie miałyby granic.
– Serce naszego kapitana jest nastawione na Złoty Połów – zwraca się do mnie Samuel i mruga.
– Co to takiego?
– Biały wieloryb – odpowiada Samuel. – Święty Graal, Fontanna Młodości – dodaje i robi tak szeroki gest, że piwo ochlapuje mu palce. Chyba jest pijany.
Basil posyła starszemu koledze niecierpliwe spojrzenie, a potem wyjaśnia:
– To ogromny połów. Taki, jakie bywały w dawnych czasach. Wystarczający, aby wypełnić całą łódkę i zrobić z nas wszystkich bogaczy.
Mierzę topielca wzrokiem.
– W takim razie polujesz na kasę.
– Nie chodzi o kasę – odpowiada, a ja prawie mu wierzę. Po chwili namysłu pytam:
– Jak się nazywa twój statek?
A on odpowiada:
– Saghani.
Nie mogę się powstrzymać od śmiechu.
– Jestem Ennis Malone – dodaje i podaje mi rękę. Ma największą dłoń, jaką kiedykolwiek ściskałam. Ogorzałą, jak policzki i usta, z brudem całego życia pod paznokciami.
– Ona ratuje ci życie, a ty nawet jej nie powiedziałeś, jak masz na imię? – odzywa się Basil.
– Nie uratowałam mu życia.
– Miałaś taki zamiar – odpowiada Ennis. – Na jedno wychodzi.
– Powinnaś go tam zostawić, żeby utonął – mówi Samuel. – Zasłużył sobie.
– Mogłaś przywiązać mu kamienie do nóg, szybciej by poszło – dorzuca Anik, a ja wbijam w niego wzrok.
– Nie przejmuj się nim – odzywa się Samuel. – Ma makabryczne poczucie humoru.
Wyraz twarzy Anika sugeruje, że nie ma w nim ani krzty humoru. Anik przeprasza i odchodzi.
– Poza tym nie lubi przebywać zbyt długo na lądzie – wyjaśnia Ennis, kiedy obserwujemy, jak dostojnie przemierza pub.
Dołączają do nas Malachai, Daeshim i Léa. Mężczyźni wyglądają na poirytowanych, siedzą z identycznie zmarszczonymi brwiami i założonymi rękami. Léa wydaje się rozbawiona, ale nagle mnie zauważa i w jej brązowych oczach pojawia się mgnienie nieufności.
– Co znowu? – Samuel zwraca się do chłopaków.
– Dae lubi sobie wybierać zasady, których przestrzega – oznajmia Malachai z wyraźnym londyńskim akcentem. – A kiedy czuje się naprawdę marnie, wymyśla własne.
– Inaczej jest nudno – odpowiada z amerykańskim akcentem Daeshim.
– Nuda jest dla ludzi bez wyobraźni – stwierdza Malachai.
– E tam, nuda jest przydatna. Dzięki niej człowiek robi się kreatywny.
Jeden zerka krzywo na drugiego i widzę, że obaj usiłują się nie roześmiać. Ich palce splatają się ze sobą, sprzeczka dobiega końca.
– A więc kto to jest? – pyta Léa. Mam wrażenie, że mówi z francuskim akcentem.
– Franny Lynch – odpowiada Basil.
Ściskam im dłonie, chłopaki wyraźnie się rozchmurzają.
– Selkie, co nie? – pyta Léa. Jej dłoń jest silna i poplamiona smarem.
Milczę, zaskoczona tym nawiązaniem i wszystkim, czym pobrzmiewa.
– Ludzie-foki, mają pociąg do wody, ale w przeciwieństwie do ciebie nie ratują ludzi, tylko ich topią.
– Wiem, co to znaczy – odpowiadam pod nosem. – Ale nigdy nie słyszałam, żeby selkie kogokolwiek topiły.
Léa wzrusza ramionami, wypuszcza moją dłoń i odchyla się na oparcie.
– Bo tylko żartują i są takie delikatne, co nie?
Nie ma racji, ale lekko się uśmiecham i sama zaczynam czuć nieufność.
– Dość już o tym – odzywa się Daeshim. – Pytanie do ciebie, Franny. Czy przestrzegasz zasad?
Czuję na sobie wyczekujące spojrzenia.
Pytanie wydaje się cokolwiek głupawe i właściwie mogłabym wybuchnąć śmiechem. Zamiast tego wypijam łyk wina i odpowiadam:
– Zawsze się starałam.
W pewnym momencie Ennis idzie do baru po następną kolejkę, Samuel po raz czternasty znika w toalecie („Kiedy będziesz w moim wieku, nie będzie cię to tak bawiło”), a Basil, Daeshim i Léa wychodzą na dwór na papierosa, więc zostaję w rogu na sofie, obok Malachaia, choć wolałabym być na zewnątrz i palić. Przy barze zrobiło się trochę luźniej, pianistka ogłosiła już fajrant.
– Od jak dawna tu jesteś? – zwraca się do mnie Malachai swym niskim głosem. Nie może usiedzieć w miejscu, jest jak podekscytowany szczeniaczek, a do tego ma ciemnobrązowe oczy i palce, którymi stuka do taktu, nawet kiedy nie gra muzyka.
– Dopiero od tygodnia. A ty?
– Zacumowaliśmy dwa dni temu. Ale rano znów wypływamy.
– Jak długo pływasz na Saghani?
– Od dwóch lat. Razem z Daem.
– I… podoba ci się?
Malachai błyska białymi zębami.
– No wiesz. To trudne, kosztuje dużo bólu i czasami w nocy chce się tylko płakać, człowiek jest obolały, nie ma jak się wydostać, a statek robi wrażenie takiego małego, małego jak jasna cholera. Ale i tak to kochasz. To twój dom. Dae i ja poznaliśmy się kilka lat temu na trawlerze, ale kiedy zaczęliśmy ze sobą chodzić, nie zostało to zbyt dobrze przyjęte. Dla odmiany ta załoga nie ma absolutnie nic przeciwko temu, są dla nas rodziną. – Malachai urywa, a jego uśmiech zmienia się w wyraz rozbawienia. – Mówię ci, to dom wariatów.
– Jak to?
– Samuel ustatkował się dopiero, kiedy miał dziecko w każdym porcie stąd do Maine. Recytuje wiersze, bo chce, żeby ludzie wiedzieli, że potrafi. Basil był w jakimś programie kulinarnym w Australii, ale go wykopali, bo nie potrafił zrobić niczego normalnego – tylko te cudaczne mikrodania, które podają w eleganckich restauracjach, czaisz?
Wyszczerzam zęby.
– Gotuje dla was?
– Zabronił całej reszcie zbliżać się do kambuza.
– W każdym razie na pewno jecie smacznie.
– Jemy o północy, bo on rozbija się tam całymi godzinami, a w końcu podaje talerz czegoś, co wygląda jak piasek pokryty płatkami kwiatów, a do tego rozmiar porcji jest taki, że wystarczy tylko na pozostawienie nieprzyjemnego smaku w ustach. Poza tym potrafi być niezłym kutasem. Jest jeszcze Anik. Chryste, o nim nawet nie chce mi się gadać. To nasz pierwszy oficer, poznałaś go? Tak, no cóż, jest kimś w rodzaju wilka po reinkarnacji. Chyba że zapytałabyś go innego dnia, bo bywa też orłem albo wężem, w zależności od tego, jak bardzo do dupy się czuje. Minęły całe wieki, zanim się zorientowałem, że robi sobie ze mnie jaja. Nie lubi nikogo i niczego. Bez kitu. Ale tacy właśnie są skifiści, wiesz? To outsiderzy, wszyscy, co do jednego.
Notuję w pamięci, żeby zapytać później, kim są skifiści.
– A Dae?
– Niech mu Bóg da zdrowie, ale cierpi na paskudną chorobę morską. Nie powinienem się nabijać, nic w tym śmiesznego. Ale to już część jego codziennej rutyny: obudzić się, rzygnąć, zakończyć dzień, rzygnąć i iść spać. Obudzić się i zacząć od nowa.
Myślę, że Malachai może wszystko zmyśla, ale i tak mi się to podoba. Słyszę w jego głosie, że bardzo ich kocha.
– A Léa?
– Ma ciężki charakter i jest najbardziej przesądna z nas wszystkich. Nie można nawet beknąć, żeby nie dostać od niej ostrzeżenia, a w zeszłym tygodniu wypłynęliśmy dwa dni później, bo nie chciała stanąć na pokładzie, dopóki księżyc nie będzie odpowiedni.
– A Ennis?
Malachai wzrusza ramionami.
– To po prostu Ennis.
– Jak to po prostu Ennis?
– No nie wiem. To nasz kapitan.
– Ale nie należy do domu wariatów?
– Raczej nie. – Malachai się zastanawia, wygląda niezgrabnie. – Ma swoje odpały, jak każdy.
Jestem w stanie w to uwierzyć, bo zastałam tego faceta siedzącego na dnie fiordu. Czekam, aż Malachai będzie kontynuował. Wściekle bębni palcami.
– Lubi zakłady, to po pierwsze.
– Czy nie wszyscy mężczyźni je lubią?
– Nie, nie w ten sposób.
– Hm. Sport? Wyścigi? Blackjack?
– Wszystko. Widziałem, jak kompletnie się zatracał. Jego rozsądek… po prostu się wyłącza. – Malachai przestaje mówić, a ja widzę, że ma poczucie winy, bo powiedział za dużo.
Daję spokój Ennisowi.
– Dlaczego więc to robisz? – zmieniam temat.
– Co robię?
– Spędzasz życie na morzu.
Zastanawia się.
– Chyba po prostu to naprawdę jest życie – mówi i uśmiecha się nieśmiało. – Poza tym co innego mam robić?
– Protesty nie dają ci się we znaki? – pytam. Ostatnio mam wrażenie, że w wiadomościach widzę tylko brutalne demonstracje w portach rybackich całego świata. „Ratuj ryby, ratuj oceany!”
Malachai odwraca wzrok.
– Jasne, że tak.
Basil wraca z napojami i podaje mi kolejny kieliszek wina.
– Dzięki.
– A co twój facet myśli o tym, że jesteś tutaj? – pyta Malachai i wskazuje głową moją obrączkę.
Rozkojarzona drapię się po ramieniu.
– Pracuje w podobnej dziedzinie, więc rozumie.
– Nauka, tak?
Kiwam głową.
– Jak się nazywa ta o ptakach?
– Ornitologia. Teraz on wykłada, a ja pracuję w terenie.
– Wiem, co brzmi jak większa frajda – mówi Malachai.
– Mal, ty jesteś największym trzęsidupą po tej stronie równika – odpowiada Basil i siada. – Założę się, że chciałbyś się zadekować w jakiejś bezpiecznej salce wykładowej. Tylko że do tego musiałbyś umieć czytać…
Malachai pokazuje mu środkowy palec, a Basil wyszczerza zęby.
– Co tak naprawdę myśli? – pyta mnie Ennis.
– Kto?
– Twój mąż.
Moje usta się otwierają, ale nie padają żadne słowa. Wzdycham.
– Nie znosi tego. Zawsze go zostawiam.
Jakiś czas później Ennis i ja siedzimy przy oknie i oglądamy fragment fiordu, który nas pochłonął. Za nami członkowie jego załogi stopniowo się upijają. Przejęli zestaw do gry w Trivial Pursuit, co sprowokowało liczne kłótnie. Léa nie uczestniczy w docinkach, lecz z widocznym zadowoleniem wygrywa większość rund. Samuel czyta przy kominku. Każdej innej nocy grałabym z nimi, badała ich i testowała, żeby się przekonać, co to za ludzie. Ale tej nocy najważniejsze jest zadanie. Muszę się dostać na ich statek.
Słońce o północy nadało światu kolor indygo. Coś w charakterystyce tego światła przypomina mi kraj, w którym się wychowywałam, ów szczególny błękit z Galway. Widziałam całkiem spory kawałek świata i zawsze najbardziej uderza mnie to, że gdziekolwiek by się udać, nie znajdzie się dwóch takich samych rodzajów światła. Australia jest jasna i twarda. Galway jest jakby rozmazane, spowite lekką mgiełką. Tutaj z kolei wszystkie krawędzie są wyraźne i ostre.
– A co, gdybym powiedziała, że mogę znaleźć ci ryby?
Brwi Ennisa układają się w łuk. Przez chwilę milczy, a potem odpowiada:
– Pomyślałbym, że chodzi ci o te twoje ptaki, i powiedziałbym, że to nielegalne.
– Stało się nielegalne, bo metody trałowania wykorzystywane dawniej przez wielkie liniowce powodowały chwytanie i zabijanie wszystkich morskich stworzeń i ptaków. Już się ich nie stosuje, nie na mniejszych jednostkach. Ptaki byłyby bezpieczne. W przeciwnym razie bym tego nie proponowała.
– Odrobiłaś pracę domową.
Kiwam głową.
– A więc o czym tak naprawdę rozmawiamy, Franny Lynch?
Wyjmuję papiery z torby i wracam na stołek obok Ennisa. Kładę je między nami i próbuję wygładzić część zagnieceń.
– Studiuję wzory migracji rybitw popielatych, zwracając szczególną uwagę na to, jak zmiany klimatu wpłynęły na ich zwyczaje związane z lataniem. Ty pewnie wiesz wszystko na ten temat – w końcu to samo zabija ryby.
– I całą resztę – odpowiada.
– I całą resztę.
Przygląda się kartkom, ale nie winię go, że nie jest w stanie zrozumieć, o co w nich chodzi – to skomplikowane artykuły naznaczone akademickim piętnem.
– Wiesz coś o rybitwach popielatych, Ennis?
– Widziałem, jak lecą w tę stronę. Teraz trwa okres lęgowy, prawda?
– Zgadza się. Rybitwy popielate mają najdłuższe migracje ze wszystkich zwierząt. Lecą z Arktyki aż na Antarktydę i wracają przed upływem roku. To wyjątkowo długi lot jak na ptaka tych rozmiarów. A ponieważ rybitwy żyją mniej więcej trzydzieści lat, dystans przebyty przez nie w ciągu całego życia odpowiada trzykrotnej wyprawie na Księżyc i z powrotem.
Podnosi na mnie wzrok.
Dzielimy ciszę wypełnioną pięknem delikatnych białych skrzydeł, niosących te stworzenia tak daleko. Myślę o ich odwadze i czuję, że zbiera mi się na płacz. W oczach Ennisa zauważam sugestię, że trochę to rozumie.
– Chcę się tam udać za nimi.
– Na Księżyc?
– Na Antarktydę. Przez północny Atlantyk, wzdłuż wybrzeża Ameryki, z północy na południe, aż do lodowatego Morza Weddella, gdzie ptaki będą odpoczywać.
Studiuje moją twarz.
– I potrzebujesz środka transportu – oznajmia.
– Tak jest.
– A dlaczego nie dysponujesz jednostką badawczą? Kto finansuje twoje badania?
– NUI, Narodowy Uniwersytet Irlandzki w Galway. Ale cofnęli mi fundusze. Nie mam już nawet zespołu.
– Dlaczego?
Ostrożnie dobieram słowa.
– Według raportów kolonia, którą widziałeś na wybrzeżu, jest ostatnią na świecie.
Głośno wydmuchuje powietrze, nie jest zaskoczony. Nikomu nie trzeba mówić o ginących gatunkach, od miesięcy wszyscy oglądamy serwisy informacyjne dotyczące zniszczonych siedlisk i kolejnych gatunków, które najpierw uważa się za zagrożone, a potem oficjalnie za wymarłe. Nie ma już małp żyjących w naturalnym środowisku, człekokształtnych, szympansów, goryli, żadnego zwierzęcia spośród tych, które kiedyś żyły w lasach deszczowych. Wielkich kotów na sawannie nie widziano od lat, ani innych zwierząt, które dawniej oglądało się na safari. Nie znajdzie się niedźwiedzi na niegdyś lodowej Północy ani gadów na zbyt gorącym Południu, a ostatni znany wilk na świecie zdechł w niewoli zeszłej zimy. Dzikich zwierząt już prawie nie ma i wszyscy w głębi duszy mamy świadomość ich losu.
– Większość organów finansujących dała sobie spokój z ptakami – informuję. – Skupiają badania na czym innym, tam, gdzie rzeczywiście mogą coś zmienić. Przewiduje się, że to ostatnia migracja, której podejmą się rybitwy. Prognozy mówią, że tego nie przetrzymają.
– Ale ty uważasz, że przetrzymają – odpowiada Ennis.
Kiwam głową.
– Umieściłam nadajniki lokalizujące na trzech z nich, ale to pozwoli zobaczyć tylko, dokąd lecą. To nie kamery, więc nie będziemy mogli obserwować zachowania ptaków. Ktoś musi być świadkiem tego, jak sobie radzą, żebyśmy mogli się uczyć i im pomagać. Nie uważam, że musimy stracić te ptaki. Wiem, że jest inaczej.
Ennis nic nie mówi, przygląda się pieczęci NUI na dokumentach.
– Jeśli w tym całym oceanie zostały jakieś ryby, jest pewne jak cholera, że ptaki je znajdą. Wyszukują miejsca aktywności. Zabierz mnie na południe, a będziemy mogli ruszyć za nimi.
– Nie pływamy tak daleko na południe. Z Grenlandii do Maine i z powrotem. To wszystko.
– Ale mógłbyś popłynąć dalej, prawda? Tylko do Brazylii.
– Tylko do Brazylii? Wiesz, jak to daleko? Nie mogę pływać, gdzie mi się podoba.
– Dlaczego?
Spogląda na mnie cierpliwie.
– Istnieją protokoły regulujące rybołówstwo. Terytoria i metody, pływy, które znam, porty, do których muszę dostarczać ładunek, żeby mi zapłacono. Załoga, której utrzymanie zależy od odbiorów i dostaw. Już i tak musiałem zmienić trasę, żeby uwzględnić zamykane porty. Jeśli zmienię ją po raz kolejny, mogę stracić wszystkich klientów, którzy mi zostali.
– Kiedy po raz ostatni osiągnąłeś limit połowowy?
Nie odpowiada.
– Pomogę ci znaleźć ryby, przyrzekam. Tylko musisz być na tyle odważny, by popłynąć dalej niż przedtem.
Wstaje. W jego wyrazie twarzy jest teraz jakaś ostrość. Uderzyłam w czuły punkt.
– Nie stać mnie na kolejną gębę do wykarmienia. Nie mogę ci płacić, żywić cię, zapewniać noclegu.
– Będę pracowała za darmo…
– Nie masz zielonego pojęcia o połowach niewodem. Brak ci wyszkolenia. Gdybym wziął cię na pokład taką zieloną, wysłałbym cię prosto na tamten świat.
Kręcę głową, niepewna, jak go przekonać, miotam się.
– Zrzeknę się roszczeń na piśmie, nie będziesz odpowiadał za moje bezpieczeństwo.
– Nic z tego, skarbie. Zbyt wiele byś chciała, nie dając nic w zamian. Przykro mi. Śledzenie ptaków to romantyczna idea, ale życie na morzu nie jest takie proste, a ja mam gęby do wykarmienia. – Ennis dotyka mojego ramienia, przelotnie, przepraszająco, a następnie wraca do załogi.
Siedzę przy oknie i dopijam wino z kieliszka. Klatka piersiowa nie przestaje mnie boleć. Jeśli wykonam ruch, rozpadnę się na kawałki.
Gdybyś tu był, Niall, co byś powiedział, jak byś to zrobił?
Niall powiedziałby, że pytania już próbowałam, więc teraz powinnam znaleźć sposób, aby wziąć, co chcę.
Mój wzrok ogniskuje się na Samuelu. Idę do baru, zamawiam dwie szklaneczki whisky i zanoszę jedną do jego miejsca przy kominku.
– Wyglądałeś na spragnionego.
Uśmiecha się uszczęśliwiony.
– Już dawno młoda kobieta nie kupowała mi drinka.
Pytam go o książkę, którą czyta, słucham, jak opowiada mi jej fabułę, potem kupuję mu kolejną whisky, obserwuję, jak stopniowo upija się coraz bardziej, i słucham, gdy język coraz bardziej mu się rozwiązuje. Czuję na sobie wzrok Ennisa. Myślę, że kiedy już zna mój zamiar, jest wobec mnie podejrzliwy. Skupiam jednak uwagę na Samuelu, a kiedy jego policzki są już zaróżowione, a oczy szkliste, kieruję rozmowę na jego kapitana.
– Od jak dawna pracujesz na Saghani, Samuelu?
– Powiedziałbym, że już prawie dekadę albo niewiele krócej.
– Wow. W takim razie ty i Ennis musicie być sobie bliscy.
– On jest moim królem, a ja jego Lancelotem.
Uśmiecham się.
– Jest tak romantyczny jak ty?
Samuel chichocze.
– Moja żona powiedziałaby, że to niemożliwe. Ale we wszystkich nas żeglarzach jest trochę romantyzmu.
– Dlatego to robisz?
Powoli kiwa głową.
– Mamy to we krwi.
Zmieniam pozycję na krześle, w równym stopniu zaintrygowana, co oburzona. Jak mogą mieć we krwi zabijanie bez żadnych ograniczeń? Jak mogą ignorować to, co się dzieje ze światem?
– Co zrobisz, kiedy już nie będziesz mógł łowić?
– Nic mi nie będzie. W domu czekają na mnie moje dziewczyny. A pozostali to dzieciaki, odbiją się, znajdą coś innego, co pokochają. Ale nie wiem, jak będzie z Ennisem.
– On nie ma rodziny? – pytam, choć wiem, że nie powinnam.
Samuel wzdycha żałośnie i wypija duży łyk.
– Ma rodzinę, tak. Ale to bardzo smutna historia. Stracił dzieci. Próbuje zarobić tyle pieniędzy, żeby zrezygnować z tego życia i je odzyskać.
– Jak to? Stracił prawo do opieki?
Samuel kiwa głową.
Odchylam się na oparcie fotela i patrzę na płomienie, trzeszczące i strzelające.
Nagle zaskakuje mnie niski dudniący głos i dociera do mnie, że Samuel zaczął śpiewać rzewną balladę o życiu na morzu. Jezu, naprawdę doprowadziłam tego biedaka do kresu wytrzymałości. Próbuję nie wybuchnąć śmiechem, kiedy zauważam, że połowa pubu gapi się na mnie. Dając znaki Ennisowi, usiłuję postawić tego wielkoluda na nogi.
– Samuelu, myślę, że już czas do łóżka. Dasz radę stanąć?
Samuel śpiewa coraz głośniej, z natężeniem śpiewaka operowego.
Ennis podchodzi, by pomóc mi z pokaźnym ciężarem staruszka. Przypominam sobie, żeby zabrać swój plecak, a potem podtrzymujemy wciąż zawodzącego Samuela i pomagamy mu wyjść z baru.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tłum. Maciej Muszalski. Tłumacz składa podziękowania pani Ivonnie Nowickiej za pomoc w przekładzie. [wróć]