Migracje - Charlotte McConaghy - ebook + książka

Migracje ebook

McConaghy Charlotte

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Świat naszej bliskiej przyszłości.

Świat ostatnich żyjących zwierząt.

Świat bez nadziei.

Franny Stone zawsze była wędrowczynią. Przybywa do odległej Grenlandii z jedną misją: znaleźć ostatnie na świecie stado rybitw popielatych i wyruszyć za nimi na ich ostatnią migrację. Przekonuje Ennisa Malone´a, kapitana statku Saghani, aby wziął ją na pokład, i zjednuje sobie ekscentrycznych członków jego załogi obietnicą, że śledzone przez nią ptaki zaprowadzą ich do ryb.

W miarę jak Saghani zmierza na południe, nowi towarzysze Franny zaczynają rozumieć, że skrywa ona wiele mrocznych tajemnic: nocne lęki, niewysłane listy i obsesję, która nakazuje jej ścigać rybitwy za wszelką cenę. Kiedy historia jej przeszłości zaczyna się odsłaniać, Ennis z załogą muszą zadać sobie pytanie, za czym tak naprawdę podąża Franny… I przed czym ucieka.

Epickie i intymne, rozdzierające serce i poruszające, Migracje, to hołd dla ginącego świata i wciągająca powieść o nadziei wbrew wszelkim przeciwnościom.

Migracje to jedna z najpiękniejszych i najbardziej przejmujących książek, jakie czytałam. To wyjątkowa powieść napisana przez szalenie utalentowaną pisarkę.

Emily St. John Mandel, autorka Stacji Jedenaście

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 324

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Zwie­rzęta wymie­rają. Wkrótce będziemy tu sami.

Jakiś czas temu mój mąż odkrył kolo­nię nawał­ni­ków burzo­wych na ska­li­stym wybrzeżu nie­okieł­zna­nego Atlan­tyku. Tej nocy, kiedy mnie tam zabrał, nie wie­dzia­łam, że to jedne z ostat­nich pta­ków tego gatunku. Wie­dzia­łam tylko, że potra­fią być groźne w swo­ich noc­nych jaski­niach i odważne, kiedy nur­kują w spo­wi­tej świa­tłem księ­życa wodzie. Spę­dzi­li­śmy z nimi tro­chę czasu, przez tych kilka mrocz­nych godzin byli­śmy w sta­nie uda­wać, że jeste­śmy tacy jak one – dzicy i wolni.

Jakiś czas temu zwie­rzęta znik­nęły, w rze­czy­wi­sto­ści, nie tylko w ostrze­że­niach przed posępną przy­szło­ścią, lecz także tu i teraz, w maso­wych zagła­dach, które mogli­śmy zoba­czyć i odczuć. Któ­re­goś razu posta­no­wi­łam śle­dzić ptaka prze­la­tu­ją­cego nad oce­anem. Może liczy­łam na to, że zapro­wa­dzi mnie tam, dokąd ucie­kały wszyst­kie ptaki tego gatunku. Ptaki, które, jak nam się wyda­wało, zostały przez nas cał­kiem wybite. Może sądzi­łam, że odkryję okrutny powód, dla któ­rego zawsze porzu­cam ludzi i miej­sca. A może tylko mia­łam nadzieję, że ostat­nia wędrówka tego ptaka wskaże mi miej­sce, które uznam za swoje.

Jakiś czas temu to wła­śnie ptaki dały począ­tek dzik­szej wer­sji mnie.

GREN­LAN­DIA OKRES LĘGOWY

To czy­sty łut szczę­ścia, że widzę, jak to się dzieje. Jak prze­cina skrzy­dłem cienką niczym włos żyłkę, a koszyk deli­kat­nie się na niej zamyka.

Pro­stuję plecy.

Ona w pierw­szej chwili nie reaguje. Jakimś spo­so­bem wie jed­nak, że nie jest już wolna. Świat wokół niej uległ zmia­nie, lek­kiej, a może ogrom­nej.

Pod­cho­dzę powoli, żeby jej nie wystra­szyć. Wiatr wyje, szczy­pie mnie w nos i policzki. Inne ptaki z jej gatunku sie­dzą na lodo­wych ska­łach i krążą w powie­trzu, ale mają dobry refleks i spraw­nie mnie uni­kają. Śnieg chru­pie mi pod butami, widzę kryzę jej piór, nie­pewne pierw­sze mach­nię­cie, tę chwilę, jakby się zasta­na­wiała: „Czy uda mi się uwol­nić?”. Gniazdo, które zbu­do­wała z part­ne­rem, jest pry­mi­tywne – to led­wie zbie­ra­nina trawy i gałą­zek wetknię­tych w szcze­linę skalną. Już go nie potrze­buje – młode same nur­kują po jedze­nie – ale i tak wraca do niego, jak każda matka, która nie potrafi odpu­ścić. Wstrzy­muję oddech, wędruję ręką w kie­runku koszyka, żeby go pod­nieść. Ona wyko­nuje tylko jedno mach­nię­cie, w nagłym przy­pły­wie buntu, a zaraz potem moja zimna dłoń zamyka się na jej ciele i zatrzy­muje ruch skrzy­deł.

Muszę teraz dzia­łać szybko. Ćwi­czy­łam to, więc moje palce zręcz­nie zaci­skają jej opa­skę na nodze i prze­su­wają po sta­wie w stronę gór­nego odcinka poni­żej piór. Z dzioba wydo­bywa się dźwięk, który znam aż za dobrze – sama wydaję go w snach pra­wie każ­dej nocy.

– Prze­pra­szam, już pra­wie skoń­czy­ły­śmy, pra­wie skoń­czy­ły­śmy.

Zaczy­nam drżeć, ale nie prze­ry­wam. Za późno na to, kiedy już się jej dotknie, zaob­rącz­kuje ją, przy­lgnie się do niej swoją ludzką posta­cią. Jakże wiele w tym wszyst­kim wro­go­ści.

Pla­stik zaci­ska się na jej nodze, mocuje loka­li­za­tor. Jedno mru­gnię­cie świad­czy o tym, że nadaj­nik działa. Już mam ją wypu­ścić, gdy nagle nie­ru­cho­mieje, a wewnątrz dłoni czuję bicie jej serca.

To mnie zatrzy­muje. Pat, pat, pat. Szyb­kie i deli­katne.

Dziób ma tak czer­wony, jakby zamo­czyła go we krwi. W mojej gło­wie to nadaje jej siłę. Wkła­dam ją z powro­tem do gniazda i odcho­dzę, zabie­ra­jąc ze sobą klatkę. Chcę, żeby eks­plo­do­wała wol­no­ścią, chcę widzieć w jej skrzy­dłach furię i rze­czy­wi­ście ją dostrze­gam. Kiedy się unosi, wygląda cudow­nie. Widzę czer­wone stopy har­mo­ni­zu­jące z dzio­bem. Aksa­mitną czarną cza­peczkę. Bliź­nia­cze ostrza ogona i skrzy­deł, ostrość kra­wę­dzi, ich ele­gan­cję.

Patrzę, jak krąży w powie­trzu, pró­bu­jąc zro­zu­mieć nową część ciała. Loka­li­za­tor nie krę­puje jej ruchów – jest wiel­ko­ści paznok­cia mojego małego palca i bar­dzo lekki – ale ona go nie lubi. Nagle rzuca się na mnie z góry, wyda­jąc prze­raź­liwy wrzask. Pod­eks­cy­to­wana roz­cią­gam usta w uśmie­chu i robię unik, żeby ochro­nić twarz. Ona jed­nak nie nur­kuje ku mnie po raz drugi. Wraca do gniazda i mości się w nim, jakby na­dal było tam jajko, które musi chro­nić. Dla niej ostat­nie pięć minut w ogóle się nie wyda­rzyło.

Jestem tu sama od sze­ściu dni. Zeszłej nocy sma­gany wia­trem i desz­czem namiot, w któ­rym noco­wa­łam, zwiało do morza. Kil­ka­na­ście razy dziob­nęły mnie w głowę i dło­nie ptaki nazy­wane naj­więk­szymi pod­nieb­nymi ochro­nia­rzami. Nagrodą za moje sta­ra­nia było jed­nak zaob­rącz­ko­wa­nie trzech rybitw popie­la­tych. To i mnó­stwo soli w żyłach.

Przy­staję na szczy­cie wznie­sie­nia, żeby spoj­rzeć raz jesz­cze, a wiatr na chwilę się uspo­kaja. Roz­cią­ga­jący się wokół lód, oto­czony czarno-bia­łym oce­anem i odle­głym sza­rym hory­zon­tem, ośle­pia. Wiel­kie frag­menty błę­kit­nego lodu leni­wie prze­pły­wają obok, nawet o tej porze roku, w samym sercu lata. Biel nieba i ziemi dopeł­nia kil­ka­na­ście rybitw popie­la­tych. Ostat­nich, może nawet na całym świe­cie. Gdy­bym była w sta­nie gdzie­kol­wiek się zatrzy­mać na dłu­żej, nie­wy­klu­czone, że wybra­ła­bym to miej­sce. Ale ptaki tu nie zostaną i ja też nie zostanę.

W moim samo­cho­dzie panuje bło­go­sła­wione cie­pło, ogrze­wa­nie pra­cuje na całego. Trzy­mam zmar­z­nięte ręce nad wywietrz­ni­kiem i czuję szczy­pa­nie na skó­rze. Na fotelu pasa­żera leży teczka z papie­rami. Zaczy­nam je prze­rzu­cać w poszu­ki­wa­niu nazwi­ska. Ennis Malone. Kapi­tan statku rybac­kiego Saghani.

Spraw­dzi­łam sied­miu kapi­ta­nów z ich sied­mioma stat­kami i sądzę, że upo­rczy­wie obłą­kana część mnie chciała, żeby zawie­dli, gdy tylko zoba­czy­łam, jak się nazywa ostatni sta­tek. Saghani – inu­ic­kie słowo ozna­cza­jące kruka.

Spraw­dzam fakty, które udało mi się usta­lić. Malone uro­dził się na Ala­sce czter­dzie­ści dzie­więć lat temu. Jest mężem Saoirse i ma z nią dwoje dzieci. Jego kuter jest jed­nym z ostat­nich upo­waż­nio­nych do połowu śle­dzia atlan­tyc­kiego. Kapi­tan łowi z sied­mio­oso­bową załogą. Według har­mo­no­gramu portu Saghani powi­nien być zacu­mo­wany w Tasii­laq przez dwie kolejne noce.

Usta­wiam Tasii­laq w GPS-ie i powoli ruszam zimną szosą. Dotar­cie do mia­sta zaj­mie cały dzień. Zosta­wiam za sobą koło pod­bie­gu­nowe i ruszam na połu­dnie, zasta­na­wia­jąc się, czy dobrze robię. Wszy­scy kapi­ta­no­wie, któ­rych pro­si­łam, odmó­wili. Nie tole­rują na pokła­dzie nie­wy­szko­lo­nych obcych. Nie lubią, kiedy się zakłóca ich zwy­czaje, zmie­nia trasy – nauczy­łam się, że mary­na­rze to prze­sądna rasa. Stwo­rze­nia żyjące według sza­blonu. Zwłasz­cza dziś, gdy ich styl życia jest zagro­żony. Pod­czas gdy my nie­prze­rwa­nie zabi­jamy zwie­rzęta w powie­trzu i na lądzie, rybacy nie­mal doszczęt­nie opróż­nili z ryb morza i oce­any.

Na myśl o tym, że mam być na pokła­dzie jed­nej z tych bez­względ­nych jed­no­stek z ludźmi, któ­rzy pusto­szą ocean, cierp­nie mi skóra, ale nie mam już wyboru, koń­czy mi się czas.

Po mojej pra­wej roz­ciąga się zie­lone pole, nazna­czone tysią­cem bia­łych plam – począt­kowo zdaje mi się, że to łodygi bawełny, ale to tylko pęd samo­chodu roz­ma­zuje kra­jo­braz. Tak naprawdę są to polne kwiaty w kolo­rze kości sło­nio­wej. Po lewej widzę wzbu­rzone ciemne morze. Zupeł­nie inny świat. Mogła­bym zapo­mnieć o swo­jej misji, spró­bo­wać zwal­czyć przy­mus, który odczu­wam. Zna­leźć sobie wiej­ski domek i się w nim roz­go­ścić. Upra­wiać ogró­dek, cho­dzić na spa­cery i przy­glą­dać się, jak ptaki powoli zni­kają. Ta myśl prze­myka mi przez głowę, jest nie­stała. Wiem, że sło­dycz zmie­ni­łaby się w kwas i nawet tak wiel­kie niebo jak to wkrótce zaczę­łoby przy­po­mi­nać klatkę. Nie zostanę. Nawet gdy­bym była w sta­nie, Niall ni­gdy by mi tego nie wyba­czył.

Rezer­wuję tani pokój w hotelu i rzu­cam doby­tek na łóżko. Pod­łogę pokrywa brzydki żółty dywan, ale za to mam widok na wody fiordu, wzbie­ra­jące u pod­nóża pagórka. Za nimi pię­trzą się szare góry, poprze­ci­nane żył­kami śniegu. Kie­dyś było go wię­cej. Świat się ocie­plił. Kiedy mój lap­top się uru­cha­mia, prze­my­wam spo­coną twarz i szo­ruję pokryte osa­dem zęby. Prysz­nic mnie przy­zywa, ale naj­pierw muszę zano­to­wać w dzien­niku swoją aktyw­ność.

Zapi­suję infor­ma­cję o zaob­rącz­ko­wa­niu trzech rybitw i wstrzy­mu­jąc ze zde­ner­wo­wa­nia oddech, uru­cha­miam pro­gram śle­dzący. Na widok mru­ga­ją­cych czer­wo­nych świa­te­łek roz­pły­wam się w uczu­ciu ulgi. Nie mia­łam poję­cia, czy to zadziała, ale oto one: trzy ptaszki, które chcą odle­cieć na zimę na połu­dnie i, jeśli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, zabrać mnie ze sobą.

Kiedy już jestem umyta, wyszo­ro­wana i cie­pło ubrana, wpy­cham kilka papie­rów do ple­caka i wyru­szam, po dro­dze przy­sta­jąc przy mło­dej recep­cjo­ni­stce i pyta­jąc ją, gdzie jest naj­lep­szy pub. Recep­cjo­nistka myśli, praw­do­po­dob­nie nad tym, jaką roz­rywkę zapro­po­no­wać komuś w moim prze­dziale wie­ko­wym, aż w końcu poleca mi spraw­dzić bar por­towy.

– Jest też Klub­ben, ale myślę, że tam będzie dla pani zbyt… szybko – mówi i chi­cho­cze.

Odpo­wia­dam uśmie­chem i czuję się jak ska­mie­lina.

Spa­cer po pagór­ko­wa­tym Tasii­laq jest cudowny. Na nie­rów­nym tere­nie przy­cup­nęły kolo­rowe domki – czer­wone, nie­bie­skie i żółte – sil­nie kon­tra­stu­jące z zimo­wym świa­tem wokół. Pozna­czyły wznie­sie­nia jak wesołe zabawki; pod okiem tych wład­czych gór wszystko wydaje się mniej­sze. Niebo to zwy­kłe niebo, a jed­nak tutaj jest czymś wię­cej. Jest więk­sze. Przez chwilę patrzę na góry lodowe pły­nące wodami fiordu. Nie mogę prze­stać myśleć o rybi­twie i jej sercu biją­cym w mojej dłoni. Na­dal czuję postu­ki­wa­nie: pat, pat, pat, a kiedy przy­ci­skam dłoń do klatki pier­sio­wej, wyobra­żam sobie nasze tętna. Nie czuję za to wła­snego nosa, więc ruszam do baru. Mogła­bym posta­wić wszystko, co mam (czyli obec­nie nie­wiele) na to, że jeśli w mie­ście cumuje sta­tek rybacki, człon­ko­wie załogi będą chcieli spę­dzić każdą wolną chwilę na raj­dzie po barach.

Choć jest już późny wie­czór, słońce na­dal mocno świeci – o tej porze roku nie zaj­dzie do końca. Przed barem, oprócz kil­ku­na­stu drze­mią­cych psów przy­wią­za­nych do rur, widzę rów­nież sta­rego czło­wieka opie­ra­ją­cego się o ścianę. To miej­scowy, bo nie ma kurtki, a jedy­nie T-shirt. Od samego patrze­nia robi mi się zimno. Pod­cho­dząc do niego, zauwa­żam coś na chod­niku. Kucam i pod­no­szę port­fel.

– To pań­ski?

Kilka psów się budzi, posy­łają mi nie­od­gad­nione spoj­rze­nia. Męż­czy­zna robi to samo, a ja zdaję sobie sprawę, że jest młod­szy, niż myśla­łam, a poza tym bar­dzo pijany.

– Ute­qqis­sin­na­aviuk?

– Yy… Prze­pra­szam. Ja tylko… – Ponow­nie uno­szę port­fel.

Męż­czy­zna go dostrzega i roz­ja­śnia się w uśmie­chu. Zaska­ku­jąco ser­decz­nym.

– Czyli po angiel­sku?

Kiwam głową.

Męż­czy­zna bie­rze ode mnie port­fel i wsuwa go do kie­szeni.

– Dzięki, skar­bie – mówi. To Ame­ry­ka­nin. Jego głos jest głę­boki, stłu­miony i dud­niący, przy­biera na sile.

– Pro­szę tak mnie nie nazy­wać – mówię cicho i ukrad­kiem obrzu­cam go uważ­niej­szym spoj­rze­niem. Spod przy­pró­szo­nych siwi­zną wło­sów i gęstej czar­nej brody wyziera czło­wiek praw­do­po­dob­nie mocno po czter­dzie­stce, ale nie około sześć­dzie­siątki, jak uzna­łam na pierw­szy rzut oka. Jego jasne oczy są oto­czone zmarszcz­kami. Jest wysoki i pochy­lony, jakby przez całe życie pró­bo­wał nie być. Składa się z wiel­kich ele­men­tów. Wiel­kich dłoni i stóp, ramion i klatki pier­sio­wej, nosa i brzu­cha.

Lekko się kiwa.

– Pomóc panu gdzieś dojść?

Na te słowa uśmie­cha się ponow­nie. Otwiera mi drzwi, a potem zamyka je za nami.

W małym przed­sionku zdej­muję płaszcz, sza­lik, czapkę i ręka­wiczki i wie­szam je tak, aby były przy­go­to­wane na wyj­ście. W takich śnież­nych kra­jach jak ten zdej­mo­wa­nie cie­płych rze­czy to cały rytuał. W baro­wym zgiełku sie­dzi kobieta i gra na pia­ni­nie muzykę lounge. Pośrodku znaj­duje się komi­nek z trza­ska­ją­cym ogniem. Męż­czyźni i kobiety sie­dzą przy sto­li­kach i na sofach pod wyso­kim sufi­tem i cięż­kimi drew­nia­nymi bel­kami, a w rogu kilku chło­pa­ków gra w bilard. Jest tu nowo­cze­śniej niż w więk­szo­ści nie­wąt­pli­wie uro­czych pubów, które odwie­dzi­łam od przy­jazdu na Gren­lan­dię. Zama­wiam kie­li­szek czer­wo­nego wina i prze­cho­dzę do wyso­kich stoł­ków przy oknie. Z tego miej­sca ponow­nie widzę fiord, dzięki czemu łatwiej mi prze­by­wać w pomiesz­cze­niu. Nie jestem dobra w prze­by­wa­niu w pomiesz­cze­niach.

Ska­nuję wzro­kiem sta­łych klien­tów, szu­kam grupki męż­czyzn, któ­rzy wyglą­da­liby na załogę statku rybac­kiego Saghani. Nikt szcze­gól­nie się nie wyróż­nia – w jedy­nej wystar­cza­jąco licz­nej gru­pie męż­czyźni i kobiety grają w Tri­vial Pur­suit i piją sto­uta.

Ledwo wypi­jam łyk zbyt dro­giego wina, które kupi­łam, kiedy ponow­nie go dostrze­gam, tego czło­wieka, któ­rego spo­tka­łam przed barem. Stoi na brzegu, wiatr smaga mu brodę i nagie ramiona. Obser­wuję go z zacie­ka­wie­niem, aż w końcu widzę, że wcho­dzi pro­sto do wody i znika pod powierzch­nią.

Ześli­zguję się ze stołka, pra­wie prze­wra­ca­jąc przy tym kie­li­szek wina. Nie ma żad­nego znaku, który świad­czyłby o tym, że męż­czy­zna wróci na powierzch­nię. Teraz. Albo teraz. Albo teraz. Boże, naprawdę nie wraca. Otwie­ram usta do krzyku i gwał­tow­nie je zamy­kam. Zamiast krzyk­nąć, zaczy­nam biec. Przez drzwi i w dół drew­nia­nymi scho­dami – tak śli­skimi od lodu, że pra­wie ląduję na tyłku na zim­nej, błot­ni­stej brei przy brzegu. W pobliżu roz­lega się wyso­kie, paniczne uja­da­nie psa.

Ile czasu potrzeba, aby zamar­z­nąć na śmierć? W takiej wodzie nie­wiele. A on na­dal nie wypły­nął z powro­tem na powierzch­nię.

Nur­kuję w fior­dzie i…

Och.

Moja dusza wyla­tuje, wyssana przez pory skóry.

Zimno jest zna­jome i bez­li­to­sne. Na chwilę chwyta mnie i wciąga do celi, malo­wa­nej kamien­nej celi, którą znam niczym kochanka, bo spę­dzi­łam w niej cztery lata, a ponie­waż chłód wysyła mnie tam z powro­tem, spę­dzam zbyt wiele cen­nych sekund na życze­niu sobie, żebym umarła, żeby to wszystko po pro­stu się skoń­czyło, i to już, nie mogę dłu­żej cze­kać, nie ma takiej cząstki mnie, która nie byłaby skoń­czona…

Kiedy ostrość widze­nia wraca, jest jak cios w płuca. „Ruszaj się!”, roz­ka­zuję sobie. Zawsze dobrze sobie radzi­łam z zim­nem, pły­wa­łam w takiej tem­pe­ra­tu­rze dwa razy dzien­nie, ale tak dawno, że zapo­mnia­łam, sta­łam się mało wytrzy­mała. Wyma­chu­jąc nogami, wypy­cham swoje prze­siąk­nięte wodą war­stwy w kie­runku wiel­kiego ciała pode mną. Ma zamknięte oczy i sie­dzi na dnie fiordu w nie­po­ko­ją­cym bez­ru­chu.

Powoli wycią­gam ku niemu ręce, żeby zaci­snąć mu je wokół pach. Odbi­jam się od dna i trzy­ma­jąc go w moc­nym uści­sku, cią­gnę na powierzch­nię. Teraz się poru­sza, bie­rze wielki haust powie­trza i swo­bod­nie bro­dzi ze mną w ramio­nach, jakby to on ura­to­wał mnie, a nie odwrot­nie. Jak to się, u licha, stało?

– Co ty robisz? – dyszy.

Przez chwilę bra­kuje słów, jest mi tak zimno, że aż czuję ból.

– Topi­łeś się.

– Chcia­łem tylko się zanu­rzyć, żeby wytrzeź­wieć!

– Co? Nie, ty… – Pod­cią­gam się wyżej na brzeg. Sytu­acja dociera do mnie powoli. Zęby szczę­kają mi tak mocno, że kiedy zaczy­nam się śmiać, na pewno wyglą­dam jak wariatka. – Myśla­łam, że potrze­bu­jesz pomocy.

Nie potra­fię do końca przy­wo­łać rozu­mo­wa­nia, które dopro­wa­dziło mnie do tego momentu. Jak długo cze­ka­łam, zanim zaczę­łam biec? Jak długo on był pod wodą?

– Po raz drugi dzi­siej­szego dnia – mówi. A potem dodaje: – Prze­pra­szam. Powin­naś się ogrzać, skar­bie.

Z baru wycho­dzą kolejni ludzie, żeby spraw­dzić, o co to zamie­sza­nie. Tło­czą się na bal­ko­nie i wyglą­dają na zdez­o­rien­to­wa­nych. Ach, co za upo­ko­rze­nie. Ponow­nie wybu­cham śmie­chem, ale brzmi bar­dziej jak char­kot.

– Wszystko dobrze, sze­fie? – krzy­czy ktoś z austra­lij­skim akcen­tem.

– W porządku. Nie­po­ro­zu­mie­nie.

Pomaga mi sta­nąć na nogi. Zimno jest wewnątrz mnie i… o cho­lera, co za ból. Czu­łam już kie­dyś takie zimno, ale nie przez długi czas. Jakim cudem on tak dobrze je znosi?

– Gdzie się zatrzy­ma­łaś?

– Tak długo byłeś pod wodą.

– Dobre płuca.

Poty­ka­jąc się, wcho­dzę pod górę.

– Roz­grzeję się.

– Potrze­bu­jesz…

– Nie.

– Hej!

Zatrzy­muję się i zer­kam przez ramię.

Ma sine ręce i usta, ale wyraź­nie nic sobie z tego nie robi. Spo­ty­kamy się wzro­kiem.

– Dzięki za ratu­nek.

Salu­tuję mu.

– Pole­cam się.

Nawet pod stru­mie­niem wody z prysz­nica tak gorą­cym, jaki tylko można usta­wić, na­dal mar­znę. Moja skóra jest czer­wona jak przy opa­rze­niu, ale nic nie czuję. Tylko mro­wie­nie dwóch pal­ców pra­wej stopy – jakby cie­pło wró­ciło. To dziwne, bo kilka lat temu mi je ampu­to­wano. Czę­sto czuję te fan­to­mowe palce. Teraz jed­nak nie daje mi spo­koju coś innego – świa­do­mość, że z taką łatwo­ścią wró­ci­łam myślami do celi. Jestem prze­ra­żona tym, jak łatwo było zanur­ko­wać w wodzie, zamiast zacząć wołać o pomoc.

Mój instynkt topielca.

Kiedy mam już na sobie każdą posia­daną sztukę odzieży, znaj­duję kartkę i dłu­go­pis, sia­dam przy pokrzy­wio­nym sto­liku i piszę nie­po­radny list do męża.

Cóż, stało się. Naro­bi­łam sobie tyle wstydu, że teraz nie ma już odwrotu. Cała wio­ska patrzyła, jak dziwna cudzo­ziemka wbiega do lodo­wa­tego fiordu i z nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn napa­stuje czło­wieka, który zaj­mo­wał się swo­imi spra­wami. Przy­naj­mniej będzie cie­kawa histo­ria.

Nawet nie pró­buj uży­wać tego jako kolej­nego pre­tek­stu, aby kazać mi wra­cać do domu.

Tego ranka zaob­rącz­ko­wa­łam trze­ciego ptaka i opu­ści­łam teren lęgowy. Stra­ci­łam namiot i pra­wie stra­ci­łam głowę. Ale śle­dze­nie działa, a poza tym zna­la­złam czło­wieka z wystar­cza­jąco dużym stat­kiem, aby podo­łał podróży, więc zostanę w Tasii­laq i spró­buję go prze­ko­nać, żeby mnie zabrał. Nie jestem pewna, czy dostanę kolejną szansę, i nie wiem, jak zmu­sić świat do speł­nia­nia moich ocze­ki­wań. Ni­gdy nie robi tego, czego bym chciała. To miej­sce spra­wia, że czło­wiek jest bar­dzo świa­domy wła­snej bez­bron­no­ści. Ni­gdy nie mia­łam nad Tobą żad­nej wła­dzy i z całą pew­no­ścią nie mam jej nad pta­kami, a tym bar­dziej nad swo­imi sto­pami.

Szkoda, że cię tu nie ma. Ty potra­fisz prze­ko­nać wszyst­kich do wszyst­kiego.

Prze­ry­wam i wpa­truję się w nagry­zmo­lone słowa. Nanie­sione na kartkę wydają się głu­pie. Jakimś spo­so­bem po dwu­na­stu latach gorzej mi idzie wyra­ża­nie tego, co czuję, a nie powinno tak być – przy­naj­mniej z czło­wie­kiem, któ­rego kocham naj­bar­dziej ze wszyst­kich.

Woda była taka zimna, Niall. Myśla­łam, że mnie zabije. Przez chwilę pra­gnę­łam, aby tak się stało.

W jaki spo­sób zna­leź­li­śmy się w tym punk­cie?

Tęsk­nię za Tobą. To jedno wiem. Napi­szę jutro.

F x

Wkła­dam list do koperty i ją adre­suję, a potem umiesz­czam z innymi, któ­rych jesz­cze nie wysła­łam. Wraca mi czu­cie w koń­czy­nach, w żyłach wyczu­wam nie­re­gu­larny puls – zapewne mariaż pod­nie­ce­nia i despe­ra­cji. Żałuję, że nie ma okre­śle­nia na to uczu­cie. Znam je tak dobrze, że może powin­nam sama wymy­ślić dla niego nazwę.

Tak czy ina­czej, noc jest wcze­sna, a ja mam robotę do wyko­na­nia.

Nie jestem pewna, kiedy zaczę­łam marzyć o poko­na­niu tej drogi ani kiedy to marze­nie stało się taką samą czę­ścią mnie jak odruch oddy­cha­nia. Już dawno, a przy­naj­mniej mam takie poczu­cie. Nie pod­sy­ca­łam tego sama, a pochło­nęło mnie w cało­ści. Z początku jako nie­moż­liwa, głu­pia fan­ta­zja, kaprys, aby zała­twić sobie miej­sce na łodzi rybac­kiej i skło­nić jej kapi­tana do zabra­nia mnie tak daleko na połu­dnie, jak to tylko moż­liwe – pomysł, aby śle­dzić migra­cję ptaka, naj­dłuż­szą natu­ralną migra­cję żywego stwo­rze­nia. Wola to jed­nak potężne zja­wi­sko, a moją ktoś w prze­szło­ści okre­ślił mia­nem paskud­nej.

2

Uro­dzi­łam się jako Franny Stone. Moja matka Irlandka wydała mnie na świat w małym austra­lij­skim mia­steczku, była w nim porzu­cona, spłu­kana i samotna. Poza tym omal nie umarła w połogu, bo była za daleko od naj­bliż­szego szpi­tala. Ale prze­żyła – twar­dzielka do samego końca. Nie wiem, jak zna­la­zła pie­nią­dze, ale udało jej się to wkrótce po naszej prze­pro­wadzce do Gal­way. Tam wła­śnie, w drew­nia­nym domu tak bli­sko morza, że byłam w sta­nie dostroić swój płynny dzie­cięcy puls do szumu mor­skich pły­wów – kwa­dra­tu­ro­wych i syzy­gij­nych – spę­dzi­łam pierw­szą dekadę życia. Myśla­łam, że nazy­wamy się Stone, kamień, bo miesz­kamy w mie­ście oto­czo­nym niskimi kamien­nymi murami, które wiją się jak srebrny wąż przez pagór­ko­wate żółte pola. Odkąd tylko umia­łam cho­dzić, wędro­wa­łam po tych krę­tych ścia­nach, prze­su­wa­łam pal­cami po ich szorst­kich kra­wę­dziach i wie­dzia­łam, że muszą pro­wa­dzić do miej­sca, z któ­rego tak naprawdę pocho­dzę.

Jedno bowiem było dla mnie jasne od początku: nie paso­wa­łam do oto­cze­nia.

Wędro­wa­łam. Bru­ko­wa­nymi uli­cami, pado­kami poro­śnię­tymi wysoką trawą, która cicho szu­miała, kiedy prze­cho­dzi­łam. Sąsie­dzi zasta­wali mnie bada­jącą kwiaty w ich ogro­dach albo na dale­kich wzgó­rzach, wspi­na­jącą się na drzewa tak zgięte przez wiatr, że ich kru­che gałę­zie, przy­po­mi­na­jące palce, bie­gły rów­no­le­gle do ziemi. Mówili: „pil­nuj jej, Iris, bo nie potrafi usie­dzieć w miej­scu, to dopiero nie­szczę­ście”. Mama nie cier­piała, kiedy mnie w ten spo­sób kry­ty­ko­wano, ale szcze­rze przy­zna­wała, że mój tata ją zosta­wił. Nosiła tę ranę jak medal. Towa­rzy­szyło jej to przez całe życie: ludzie od niej odcho­dzili i mogła to znieść tylko w jeden spo­sób – z dumą. Ale pra­wie każ­dego poranka mówiła mi, że jeśli kie­dy­kol­wiek ją opusz­czę, będzie to koniec, osta­teczna klą­twa, i że wtedy się podda.

Trwa­łam więc u jej boku, trwa­łam i trwa­łam, aż w końcu nie mogłam dłu­żej zostać. Byłam ule­piona z innej gliny.

Nie mia­ły­śmy pie­nię­dzy, ale czę­sto cho­dzi­ły­śmy do biblio­teki. Zda­niem mamy na kar­tach powie­ści żyło jedyne praw­dziwe piękno, jakie ofe­ruje świat. Nakry­wa­jąc do stołu, mama umiesz­czała na nim talerz, fili­żankę i książkę. Czy­ta­ły­śmy przy posił­kach, kiedy mnie kąpała, kiedy trzę­sąc się, leża­ły­śmy w łóż­kach i przez popę­kane okna sły­sza­ły­śmy wyjący wiatr. Czy­ta­ły­śmy, utrzy­mu­jąc rów­no­wagę na niskich kamien­nych mur­kach, które roz­sła­wił w swo­ich wier­szach Seamus Heaney. W ten spo­sób można wyjeż­dżać, tak naprawdę ni­gdzie się nie rusza­jąc.

Któ­re­goś dnia, zaraz nie­opo­dal Gal­way, gdzie zmie­nia­jące się świa­tło wysysa błę­kit z wody i roz­po­ściera go na wyso­kiej tra­wie, spo­tka­łam chło­paka, a on opo­wie­dział mi histo­rię. Dawno temu żyła sobie kobieta, która przez całe życie wyka­sły­wała pióra. Pew­nego razu, gdy już była siwa i powy­krę­cana, jej ciało się wydłu­żyło i z kobiety zmie­niła się w czar­nego ptaka. Wtedy zmierzch wziął ją w nie­wolę, a wiel­kie zie­wa­jące usta nocy połknęły ją w cało­ści.

Chło­pak opo­wie­dział mi to, a potem poca­ło­wał mnie ustami octo­wymi od chip­sów, które jadł, a ja uzna­łam, że to moja ulu­biona histo­ria ze wszyst­kich i że kiedy osi­wieję, chcę zostać pta­kiem.

Jak mogłam z nim nie uciec po czymś takim? Mia­łam dzie­sięć lat; wypa­ko­wa­łam tor­ni­ster samymi książ­kami, zarzu­ci­łam go sobie na ramię i wyru­szy­łam, tylko na tro­chę, żeby poniu­chać, prze­żyć tycią przy­godę, nic wię­cej. Wyru­szy­li­śmy tego samego popo­łu­dnia rów­no­cze­śnie ze sztor­mem i podą­ża­li­śmy wzdłuż zachod­niego wybrzeża Irlan­dii, dopóki jego wielka, roz­pro­szona rodzina nie posta­no­wiła skie­ro­wać się samo­cho­dami i przy­cze­pami kem­pin­go­wymi w głąb kraju. Nie chcia­łam roz­łąki z morzem, więc nie­zau­wa­żona przez nikogo wymknę­łam się i spę­dzi­łam dwa dni na sma­ga­nym sztor­mem wybrzeżu. Tam było moje miej­sce, to do niego pro­wa­dziły srebrne murki. Do soli, morza i podmu­chów wia­tru, które mogą porwać czło­wieka.

W nocy spa­łam i śniło mi się, że w płu­cach mam pióra, tak dużo piór, że się nimi krztu­si­łam. Budzi­łam się kasz­ląca i prze­ra­żona, wie­dzia­łam, że popeł­ni­łam błąd. Jak mogłam ją zosta­wić?

Droga pie­chotą do wio­ski była dłuż­sza niż kie­dy­kol­wiek przed­tem, a książki robiły się takie cięż­kie. Zaczę­łam je zosta­wiać po dro­dze, niczym cią­gnący się za mną ślad ze słów. Mia­łam nadzieję, że pomogą zna­leźć drogę komuś innemu. Miła gruba pani z pie­karni nakar­miła mnie chle­bem sodo­wym, potem zapła­ciła za bilet i zacze­kała ze mną na auto­bus. Zamiast roz­ma­wiać, nuciła, a melo­dia utkwiła mi w gło­wie i nawet po tym, jak zosta­wi­łam ją na dworcu, wciąż mia­łam w uszach jej niski głos.

Kiedy przy­je­cha­łam do domu, mamy nie było.

I tyle.

Może pióra przy­były po nią, tak jak zapo­wie­działy szep­tem w moim śnie. Może wró­cił po nią ojciec. Albo jej smu­tek był tak silny, że uczy­nił ją nie­wi­dzialną. Tak czy ina­czej, moje wędru­jące stopy ją opu­ściły, stało się to, przed czym mnie ostrze­gała.

Zabrano mnie z domu matki i ode­słano z powro­tem do Austra­lii, gdzie mia­łam zamiesz­kać z bab­cią od strony ojca. Po tym wszyst­kim pozo­sta­wa­nie w jed­nym miej­scu nie miało dla mnie sensu. Spró­bo­wa­łam jesz­cze tylko raz, wiele lat póź­niej, kiedy pozna­łam Nialla Lyn­cha i kocha­li­śmy się, każde z nas odci­snęło piętno na imie­niu, ciele i duszy tego dru­giego. Sta­ra­łam się dla Nialla, tak jak wcze­śniej dla matki. Naprawdę się sta­ra­łam. Tylko że rytmy mor­skich pły­wów to jedyne, czego my, ludzie, jesz­cze nie znisz­czy­li­śmy.

TASII­LAQ, GREN­LAN­DIA OKRES LĘGOWY

Podej­ście dru­gie. Tym razem przed barem nie ma męż­czyzn, a jedy­nie psy, które patrzą na mnie sen­nie i tracą zain­te­re­so­wa­nie, gdy prze­cho­dzę obok, nie ofe­ru­jąc poczę­stunku.

Kiedy wcho­dzę do środka, przez grupę sta­łych klien­tów prze­biega dziwny szmer, a po chwili, nie­mal rów­no­cze­śnie, wszy­scy zaczy­nają bić brawo. Widzę go przy jed­nym ze sto­li­ków, sze­roko uśmiech­nię­tego i kla­ska­ją­cego wraz z innymi. Kiedy idę do baru, ludzie kle­pią mnie w plecy, aż chce mi się śmiać.

Ktoś wycho­dzi mi naprze­ciw z sze­ro­kim uśmie­chem. Ma może ze trzy­dzie­ści lat, jest przy­stojny, ma dłu­gie ciemne włosy zwią­zane w koczek. Jego dolne zęby są wyraź­nie krzywe.

– Dziś drinki dla tej pani na nasz koszt – mówi do bar­mana. To jakiś inny Austra­lij­czyk albo ten sam, który wcze­śniej wołał z bal­konu.

– Nie trzeba…

– Ura­to­wa­łaś mu życie. – Znów się uśmie­cha, a ja nie wiem, czy robi sobie jaja, czy naprawdę tak myśli. Uznaję, że to nie ma zna­cze­nia – dar­mowy drink to dar­mowy drink. Zama­wiam kolejny kie­li­szek czer­wo­nego wina i podaję mu rękę.

– Jestem Basil Leese – przed­sta­wia się.

– Franny Lynch.

– Podoba mi się imię Franny.

– Podoba mi się imię Basil.

– Dobrze się teraz czu­jesz, Franny?

Nie lubię tego pyta­nia. Nie podo­ba­łoby mi się nawet, gdy­bym umie­rała na dżumę.

– Prze­cież to tylko zimna woda, nie?

– No tak, ale jest zimno i jest zimno.

Basil bie­rze mojego drinka i bez pyta­nia nie­sie go do swo­jego sto­lika, więc idę za nim. Jest z „topiel­cem” – który zdą­żył się prze­brać w suche ciu­chy – i kil­koma innymi kole­gami. Zostaję przed­sta­wiona Samu­elowi, postaw­nemu męż­czyź­nie grubo po sześć­dzie­siątce, z burzą rudych loków, a potem Ani­kowi, szczu­płemu Inu­icie. Następne Basil wska­zuje młod­szą trójkę, gra­jącą w bilard.

– Ci dwaj idioci to Daeshim i Mala­chai. Naj­nowsi i naj­głupsi człon­ko­wie ekipy. A laska ma na imię Léa.

Widzę nie­chluj­nego Kore­ań­czyka i tycz­ko­wa­tego czar­nego faceta. Kobieta, Léa, też jest czarna i wyż­sza od obu męż­czyzn. Całą trójkę absor­buje gorąca kłót­nia na temat zasad gry w bilard, więc odwra­cam się do topielca i cze­kam, aż zostanę przed­sta­wiona, ale Basil wła­śnie składa szcze­gó­łową rekla­ma­cję kola­cji, którą mu zapro­po­no­wano.

– Prze­go­to­wane, zbyt hoj­nie posy­pane ore­gano i sta­now­czo zbyt maślane. Że nie wspo­mnę o przy­bra­niu, jest żało­sne jak cho­lera!

– Zamó­wi­łeś kieł­ba­ski z purée – przy­po­mina mu Anik znu­dzo­nym tonem.

Samuel od początku nie odrywa ode mnie roz­ra­do­wa­nego spoj­rze­nia.

– Skąd jesteś, Franny? Nie potra­fię umiej­sco­wić two­jego akcentu.

W Austra­lii brzmię jak Irlandka. W Irlan­dii wszy­scy myślą, że jestem Austra­lijką. Od samego początku prze­my­ka­łam mię­dzy tym a tym, nie potra­fi­łam zostać przy jed­nym.

Poły­kam wino, które trzy­ma­łam w ustach, i krzy­wię się od sło­dy­czy.

– Jeśli chcesz, możesz mnie nazy­wać irlandzką Austra­lijką.

– Wie­dzia­łem – mówi Basil.

– Co spro­wa­dza Irlandkę na Gren­lan­dię, Franny? – nie ustaje Samuel. – Jesteś poetką?

– Poetką?

– Czy nie wszy­scy Irland­czycy są poetami?

Uśmie­cham się.

– Chyba lubimy tak myśleć. Stu­diuję ostat­nie rybi­twy popie­late. Gniaz­dują na linii wybrzeża, ale wkrótce polecą na połu­dnie i dotrą aż do Antark­tydy.

– Czyli jed­nak poetka – stwier­dza Samuel.

– Jesteś ryba­kiem? – pytam.

– Śle­dzie.

– W takim razie musisz być przy­zwy­cza­jony do roz­cza­ro­wań.

– Chyba rze­czy­wi­ście tak jest.

– Ginący fach – pod­su­mo­wuję. Ostrze­gano ich, wie­lo­krot­nie. Wszyst­kich nas ostrze­gano. Ryby się skoń­czą. Ocean jest już pra­wie pusty. Bra­li­ście i bra­li­ście, aż nic nie pozo­stało.

– Jesz­cze nie. – Topie­lec odzywa się po raz pierw­szy. Słu­chał w mil­cze­niu, a teraz ja zwra­cam się do niego.

– Zostało bar­dzo nie­wiele ryb żyją­cych w natu­ral­nym śro­do­wi­sku.

Prze­krzy­wia głowę.

– Więc po co to robić? – dodaję.

– Bo nic innego nie potra­fimy. A życie bez wyzwań jest nie­fajne.

Uśmie­cham się, ale mam wra­że­nie, że mój uśmiech jest drew­niany. Skrę­cają mi się wnętrz­no­ści i myślę o tym, jak na tę roz­mowę zare­ago­wałby mój mąż, który wal­czył o ochronę przy­rody. Jego pogarda i obrzy­dze­nie nie mia­łyby gra­nic.

– Serce naszego kapi­tana jest nasta­wione na Złoty Połów – zwraca się do mnie Samuel i mruga.

– Co to takiego?

– Biały wie­lo­ryb – odpo­wiada Samuel. – Święty Graal, Fon­tanna Mło­do­ści – dodaje i robi tak sze­roki gest, że piwo ochla­puje mu palce. Chyba jest pijany.

Basil posyła star­szemu kole­dze nie­cier­pliwe spoj­rze­nie, a potem wyja­śnia:

– To ogromny połów. Taki, jakie bywały w daw­nych cza­sach. Wystar­cza­jący, aby wypeł­nić całą łódkę i zro­bić z nas wszyst­kich boga­czy.

Mie­rzę topielca wzro­kiem.

– W takim razie polu­jesz na kasę.

– Nie cho­dzi o kasę – odpo­wiada, a ja pra­wie mu wie­rzę. Po chwili namy­słu pytam:

– Jak się nazywa twój sta­tek?

A on odpo­wiada:

– Saghani.

Nie mogę się powstrzy­mać od śmie­chu.

– Jestem Ennis Malone – dodaje i podaje mi rękę. Ma naj­więk­szą dłoń, jaką kie­dy­kol­wiek ści­ska­łam. Ogo­rzałą, jak policzki i usta, z bru­dem całego życia pod paznok­ciami.

– Ona ratuje ci życie, a ty nawet jej nie powie­dzia­łeś, jak masz na imię? – odzywa się Basil.

– Nie ura­to­wa­łam mu życia.

– Mia­łaś taki zamiar – odpo­wiada Ennis. – Na jedno wycho­dzi.

– Powin­naś go tam zosta­wić, żeby uto­nął – mówi Samuel. – Zasłu­żył sobie.

– Mogłaś przy­wią­zać mu kamie­nie do nóg, szyb­ciej by poszło – dorzuca Anik, a ja wbi­jam w niego wzrok.

– Nie przej­muj się nim – odzywa się Samuel. – Ma maka­bryczne poczu­cie humoru.

Wyraz twa­rzy Anika suge­ruje, że nie ma w nim ani krzty humoru. Anik prze­pra­sza i odcho­dzi.

– Poza tym nie lubi prze­by­wać zbyt długo na lądzie – wyja­śnia Ennis, kiedy obser­wu­jemy, jak dostoj­nie prze­mie­rza pub.

Dołą­czają do nas Mala­chai, Daeshim i Léa. Męż­czyźni wyglą­dają na poiry­to­wa­nych, sie­dzą z iden­tycz­nie zmarsz­czo­nymi brwiami i zało­żo­nymi rękami. Léa wydaje się roz­ba­wiona, ale nagle mnie zauważa i w jej brą­zo­wych oczach poja­wia się mgnie­nie nie­uf­no­ści.

– Co znowu? – Samuel zwraca się do chło­pa­ków.

– Dae lubi sobie wybie­rać zasady, któ­rych prze­strzega – oznaj­mia Mala­chai z wyraź­nym lon­dyń­skim akcen­tem. – A kiedy czuje się naprawdę mar­nie, wymy­śla wła­sne.

– Ina­czej jest nudno – odpo­wiada z ame­ry­kań­skim akcen­tem Daeshim.

– Nuda jest dla ludzi bez wyobraźni – stwier­dza Mala­chai.

– E tam, nuda jest przy­datna. Dzięki niej czło­wiek robi się kre­atywny.

Jeden zerka krzywo na dru­giego i widzę, że obaj usi­łują się nie roze­śmiać. Ich palce spla­tają się ze sobą, sprzeczka dobiega końca.

– A więc kto to jest? – pyta Léa. Mam wra­że­nie, że mówi z fran­cu­skim akcen­tem.

– Franny Lynch – odpo­wiada Basil.

Ści­skam im dło­nie, chło­paki wyraź­nie się roz­ch­mu­rzają.

– Sel­kie, co nie? – pyta Léa. Jej dłoń jest silna i popla­miona sma­rem.

Mil­czę, zasko­czona tym nawią­za­niem i wszyst­kim, czym pobrzmiewa.

– Ludzie-foki, mają pociąg do wody, ale w prze­ci­wień­stwie do cie­bie nie ratują ludzi, tylko ich topią.

– Wiem, co to zna­czy – odpo­wia­dam pod nosem. – Ale ni­gdy nie sły­sza­łam, żeby sel­kie kogo­kol­wiek topiły.

Léa wzru­sza ramio­nami, wypusz­cza moją dłoń i odchyla się na opar­cie.

– Bo tylko żar­tują i są takie deli­katne, co nie?

Nie ma racji, ale lekko się uśmie­cham i sama zaczy­nam czuć nie­uf­ność.

– Dość już o tym – odzywa się Daeshim. – Pyta­nie do cie­bie, Franny. Czy prze­strze­gasz zasad?

Czuję na sobie wycze­ku­jące spoj­rze­nia.

Pyta­nie wydaje się cokol­wiek głu­pawe i wła­ści­wie mogła­bym wybuch­nąć śmie­chem. Zamiast tego wypi­jam łyk wina i odpo­wia­dam:

– Zawsze się sta­ra­łam.

W pew­nym momen­cie Ennis idzie do baru po następną kolejkę, Samuel po raz czter­na­sty znika w toa­le­cie („Kiedy będziesz w moim wieku, nie będzie cię to tak bawiło”), a Basil, Daeshim i Léa wycho­dzą na dwór na papie­rosa, więc zostaję w rogu na sofie, obok Mala­chaia, choć wola­ła­bym być na zewnątrz i palić. Przy barze zro­biło się tro­chę luź­niej, pia­nistka ogło­siła już faj­rant.

– Od jak dawna tu jesteś? – zwraca się do mnie Mala­chai swym niskim gło­sem. Nie może usie­dzieć w miej­scu, jest jak pod­eks­cy­to­wany szcze­nia­czek, a do tego ma ciem­no­brą­zowe oczy i palce, któ­rymi stuka do taktu, nawet kiedy nie gra muzyka.

– Dopiero od tygo­dnia. A ty?

– Zacu­mo­wa­li­śmy dwa dni temu. Ale rano znów wypły­wamy.

– Jak długo pły­wasz na Saghani?

– Od dwóch lat. Razem z Daem.

– I… podoba ci się?

Mala­chai bły­ska bia­łymi zębami.

– No wiesz. To trudne, kosz­tuje dużo bólu i cza­sami w nocy chce się tylko pła­kać, czło­wiek jest obo­lały, nie ma jak się wydo­stać, a sta­tek robi wra­że­nie takiego małego, małego jak jasna cho­lera. Ale i tak to kochasz. To twój dom. Dae i ja pozna­li­śmy się kilka lat temu na traw­le­rze, ale kiedy zaczę­li­śmy ze sobą cho­dzić, nie zostało to zbyt dobrze przy­jęte. Dla odmiany ta załoga nie ma abso­lut­nie nic prze­ciwko temu, są dla nas rodziną. – Mala­chai urywa, a jego uśmiech zmie­nia się w wyraz roz­ba­wie­nia. – Mówię ci, to dom waria­tów.

– Jak to?

– Samuel ustat­ko­wał się dopiero, kiedy miał dziecko w każ­dym por­cie stąd do Maine. Recy­tuje wier­sze, bo chce, żeby ludzie wie­dzieli, że potrafi. Basil był w jakimś pro­gra­mie kuli­nar­nym w Austra­lii, ale go wyko­pali, bo nie potra­fił zro­bić niczego nor­mal­nego – tylko te cudaczne mikro­da­nia, które podają w ele­ganc­kich restau­ra­cjach, cza­isz?

Wyszcze­rzam zęby.

– Gotuje dla was?

– Zabro­nił całej resz­cie zbli­żać się do kam­buza.

– W każ­dym razie na pewno jecie smacz­nie.

– Jemy o pół­nocy, bo on roz­bija się tam całymi godzi­nami, a w końcu podaje talerz cze­goś, co wygląda jak pia­sek pokryty płat­kami kwia­tów, a do tego roz­miar por­cji jest taki, że wystar­czy tylko na pozo­sta­wie­nie nie­przy­jem­nego smaku w ustach. Poza tym potrafi być nie­złym kuta­sem. Jest jesz­cze Anik. Chry­ste, o nim nawet nie chce mi się gadać. To nasz pierw­szy ofi­cer, pozna­łaś go? Tak, no cóż, jest kimś w rodzaju wilka po rein­kar­na­cji. Chyba że zapy­ta­ła­byś go innego dnia, bo bywa też orłem albo wężem, w zależ­no­ści od tego, jak bar­dzo do dupy się czuje. Minęły całe wieki, zanim się zorien­to­wa­łem, że robi sobie ze mnie jaja. Nie lubi nikogo i niczego. Bez kitu. Ale tacy wła­śnie są ski­fi­ści, wiesz? To out­si­de­rzy, wszy­scy, co do jed­nego.

Notuję w pamięci, żeby zapy­tać póź­niej, kim są ski­fi­ści.

– A Dae?

– Niech mu Bóg da zdro­wie, ale cierpi na paskudną cho­robę mor­ską. Nie powi­nie­nem się nabi­jać, nic w tym śmiesz­nego. Ale to już część jego codzien­nej rutyny: obu­dzić się, rzy­gnąć, zakoń­czyć dzień, rzy­gnąć i iść spać. Obu­dzić się i zacząć od nowa.

Myślę, że Mala­chai może wszystko zmy­śla, ale i tak mi się to podoba. Sły­szę w jego gło­sie, że bar­dzo ich kocha.

– A Léa?

– Ma ciężki cha­rak­ter i jest naj­bar­dziej prze­sądna z nas wszyst­kich. Nie można nawet bek­nąć, żeby nie dostać od niej ostrze­że­nia, a w zeszłym tygo­dniu wypły­nę­li­śmy dwa dni póź­niej, bo nie chciała sta­nąć na pokła­dzie, dopóki księ­życ nie będzie odpo­wiedni.

– A Ennis?

Mala­chai wzru­sza ramio­nami.

– To po pro­stu Ennis.

– Jak to po pro­stu Ennis?

– No nie wiem. To nasz kapi­tan.

– Ale nie należy do domu waria­tów?

– Raczej nie. – Mala­chai się zasta­na­wia, wygląda nie­zgrab­nie. – Ma swoje odpały, jak każdy.

Jestem w sta­nie w to uwie­rzyć, bo zasta­łam tego faceta sie­dzą­cego na dnie fiordu. Cze­kam, aż Mala­chai będzie kon­ty­nu­ował. Wście­kle bębni pal­cami.

– Lubi zakłady, to po pierw­sze.

– Czy nie wszy­scy męż­czyźni je lubią?

– Nie, nie w ten spo­sób.

– Hm. Sport? Wyścigi? Blac­kjack?

– Wszystko. Widzia­łem, jak kom­plet­nie się zatra­cał. Jego roz­są­dek… po pro­stu się wyłą­cza. – Mala­chai prze­staje mówić, a ja widzę, że ma poczu­cie winy, bo powie­dział za dużo.

Daję spo­kój Enni­sowi.

– Dla­czego więc to robisz? – zmie­niam temat.

– Co robię?

– Spę­dzasz życie na morzu.

Zasta­na­wia się.

– Chyba po pro­stu to naprawdę jest życie – mówi i uśmie­cha się nie­śmiało. – Poza tym co innego mam robić?

– Pro­te­sty nie dają ci się we znaki? – pytam. Ostat­nio mam wra­że­nie, że w wia­do­mo­ściach widzę tylko bru­talne demon­stra­cje w por­tach rybac­kich całego świata. „Ratuj ryby, ratuj oce­any!”

Mala­chai odwraca wzrok.

– Jasne, że tak.

Basil wraca z napo­jami i podaje mi kolejny kie­li­szek wina.

– Dzięki.

– A co twój facet myśli o tym, że jesteś tutaj? – pyta Mala­chai i wska­zuje głową moją obrączkę.

Roz­ko­ja­rzona dra­pię się po ramie­niu.

– Pra­cuje w podob­nej dzie­dzi­nie, więc rozu­mie.

– Nauka, tak?

Kiwam głową.

– Jak się nazywa ta o pta­kach?

– Orni­to­lo­gia. Teraz on wykłada, a ja pra­cuję w tere­nie.

– Wiem, co brzmi jak więk­sza frajda – mówi Mala­chai.

– Mal, ty jesteś naj­więk­szym trzę­si­dupą po tej stro­nie rów­nika – odpo­wiada Basil i siada. – Założę się, że chciał­byś się zade­ko­wać w jakiejś bez­piecz­nej salce wykła­do­wej. Tylko że do tego musiał­byś umieć czy­tać…

Mala­chai poka­zuje mu środ­kowy palec, a Basil wyszcze­rza zęby.

– Co tak naprawdę myśli? – pyta mnie Ennis.

– Kto?

– Twój mąż.

Moje usta się otwie­rają, ale nie padają żadne słowa. Wzdy­cham.

– Nie znosi tego. Zawsze go zosta­wiam.

Jakiś czas póź­niej Ennis i ja sie­dzimy przy oknie i oglą­damy frag­ment fiordu, który nas pochło­nął. Za nami człon­ko­wie jego załogi stop­niowo się upi­jają. Prze­jęli zestaw do gry w Tri­vial Pur­suit, co spro­wo­ko­wało liczne kłót­nie. Léa nie uczest­ni­czy w docin­kach, lecz z widocz­nym zado­wo­le­niem wygrywa więk­szość rund. Samuel czyta przy kominku. Każ­dej innej nocy gra­ła­bym z nimi, badała ich i testo­wała, żeby się prze­ko­nać, co to za ludzie. Ale tej nocy naj­waż­niej­sze jest zada­nie. Muszę się dostać na ich sta­tek.

Słońce o pół­nocy nadało światu kolor indygo. Coś w cha­rak­te­ry­styce tego świa­tła przy­po­mina mi kraj, w któ­rym się wycho­wy­wa­łam, ów szcze­gólny błę­kit z Gal­way. Widzia­łam cał­kiem spory kawa­łek świata i zawsze naj­bar­dziej ude­rza mnie to, że gdzie­kol­wiek by się udać, nie znaj­dzie się dwóch takich samych rodza­jów świa­tła. Austra­lia jest jasna i twarda. Gal­way jest jakby roz­ma­zane, spo­wite lekką mgiełką. Tutaj z kolei wszyst­kie kra­wę­dzie są wyraźne i ostre.

– A co, gdy­bym powie­działa, że mogę zna­leźć ci ryby?

Brwi Ennisa ukła­dają się w łuk. Przez chwilę mil­czy, a potem odpo­wiada:

– Pomy­ślał­bym, że cho­dzi ci o te twoje ptaki, i powie­dział­bym, że to nie­le­galne.

– Stało się nie­le­galne, bo metody tra­ło­wa­nia wyko­rzy­sty­wane daw­niej przez wiel­kie liniowce powo­do­wały chwy­ta­nie i zabi­ja­nie wszyst­kich mor­skich stwo­rzeń i pta­ków. Już się ich nie sto­suje, nie na mniej­szych jed­nost­kach. Ptaki byłyby bez­pieczne. W prze­ciw­nym razie bym tego nie pro­po­no­wała.

– Odro­bi­łaś pracę domową.

Kiwam głową.

– A więc o czym tak naprawdę roz­ma­wiamy, Franny Lynch?

Wyj­muję papiery z torby i wra­cam na sto­łek obok Ennisa. Kładę je mię­dzy nami i pró­buję wygła­dzić część zagnie­ceń.

– Stu­diuję wzory migra­cji rybitw popie­la­tych, zwra­ca­jąc szcze­gólną uwagę na to, jak zmiany kli­matu wpły­nęły na ich zwy­czaje zwią­zane z lata­niem. Ty pew­nie wiesz wszystko na ten temat – w końcu to samo zabija ryby.

– I całą resztę – odpo­wiada.

– I całą resztę.

Przy­gląda się kart­kom, ale nie winię go, że nie jest w sta­nie zro­zu­mieć, o co w nich cho­dzi – to skom­pli­ko­wane arty­kuły nazna­czone aka­de­mic­kim pięt­nem.

– Wiesz coś o rybi­twach popie­la­tych, Ennis?

– Widzia­łem, jak lecą w tę stronę. Teraz trwa okres lęgowy, prawda?

– Zga­dza się. Rybi­twy popie­late mają naj­dłuż­sze migra­cje ze wszyst­kich zwie­rząt. Lecą z Ark­tyki aż na Antark­tydę i wra­cają przed upły­wem roku. To wyjąt­kowo długi lot jak na ptaka tych roz­mia­rów. A ponie­waż rybi­twy żyją mniej wię­cej trzy­dzie­ści lat, dystans prze­byty przez nie w ciągu całego życia odpo­wiada trzy­krot­nej wypra­wie na Księ­życ i z powro­tem.

Pod­nosi na mnie wzrok.

Dzie­limy ciszę wypeł­nioną pięk­nem deli­kat­nych bia­łych skrzy­deł, nio­są­cych te stwo­rze­nia tak daleko. Myślę o ich odwa­dze i czuję, że zbiera mi się na płacz. W oczach Ennisa zauwa­żam suge­stię, że tro­chę to rozu­mie.

– Chcę się tam udać za nimi.

– Na Księ­życ?

– Na Antark­tydę. Przez pół­nocny Atlan­tyk, wzdłuż wybrzeża Ame­ryki, z pół­nocy na połu­dnie, aż do lodo­wa­tego Morza Wed­della, gdzie ptaki będą odpo­czy­wać.

Stu­diuje moją twarz.

– I potrze­bu­jesz środka trans­portu – oznaj­mia.

– Tak jest.

– A dla­czego nie dys­po­nu­jesz jed­nostką badaw­czą? Kto finan­suje twoje bada­nia?

– NUI, Naro­dowy Uni­wer­sy­tet Irlandzki w Gal­way. Ale cof­nęli mi fun­du­sze. Nie mam już nawet zespołu.

– Dla­czego?

Ostroż­nie dobie­ram słowa.

– Według rapor­tów kolo­nia, którą widzia­łeś na wybrzeżu, jest ostat­nią na świe­cie.

Gło­śno wydmu­chuje powie­trze, nie jest zasko­czony. Nikomu nie trzeba mówić o giną­cych gatun­kach, od mie­sięcy wszy­scy oglą­damy ser­wisy infor­ma­cyjne doty­czące znisz­czo­nych sie­dlisk i kolej­nych gatun­ków, które naj­pierw uważa się za zagro­żone, a potem ofi­cjal­nie za wymarłe. Nie ma już małp żyją­cych w natu­ral­nym śro­do­wi­sku, człe­ko­kształt­nych, szym­pan­sów, goryli, żad­nego zwie­rzę­cia spo­śród tych, które kie­dyś żyły w lasach desz­czo­wych. Wiel­kich kotów na sawan­nie nie widziano od lat, ani innych zwie­rząt, które daw­niej oglą­dało się na safari. Nie znaj­dzie się niedź­wie­dzi na nie­gdyś lodo­wej Pół­nocy ani gadów na zbyt gorą­cym Połu­dniu, a ostatni znany wilk na świe­cie zdechł w nie­woli zeszłej zimy. Dzi­kich zwie­rząt już pra­wie nie ma i wszy­scy w głębi duszy mamy świa­do­mość ich losu.

– Więk­szość orga­nów finan­su­ją­cych dała sobie spo­kój z pta­kami – infor­muję. – Sku­piają bada­nia na czym innym, tam, gdzie rze­czy­wi­ście mogą coś zmie­nić. Prze­wi­duje się, że to ostat­nia migra­cja, któ­rej podejmą się rybi­twy. Pro­gnozy mówią, że tego nie prze­trzy­mają.

– Ale ty uwa­żasz, że prze­trzy­mają – odpo­wiada Ennis.

Kiwam głową.

– Umie­ści­łam nadaj­niki loka­li­zu­jące na trzech z nich, ale to pozwoli zoba­czyć tylko, dokąd lecą. To nie kamery, więc nie będziemy mogli obser­wo­wać zacho­wa­nia pta­ków. Ktoś musi być świad­kiem tego, jak sobie radzą, żeby­śmy mogli się uczyć i im poma­gać. Nie uwa­żam, że musimy stra­cić te ptaki. Wiem, że jest ina­czej.

Ennis nic nie mówi, przy­gląda się pie­częci NUI na doku­men­tach.

– Jeśli w tym całym oce­anie zostały jakieś ryby, jest pewne jak cho­lera, że ptaki je znajdą. Wyszu­kują miej­sca aktyw­no­ści. Zabierz mnie na połu­dnie, a będziemy mogli ruszyć za nimi.

– Nie pły­wamy tak daleko na połu­dnie. Z Gren­lan­dii do Maine i z powro­tem. To wszystko.

– Ale mógł­byś popły­nąć dalej, prawda? Tylko do Bra­zy­lii.

– Tylko do Bra­zy­lii? Wiesz, jak to daleko? Nie mogę pły­wać, gdzie mi się podoba.

– Dla­czego?

Spo­gląda na mnie cier­pli­wie.

– Ist­nieją pro­to­koły regu­lu­jące rybo­łów­stwo. Tery­to­ria i metody, pływy, które znam, porty, do któ­rych muszę dostar­czać ładu­nek, żeby mi zapła­cono. Załoga, któ­rej utrzy­ma­nie zależy od odbio­rów i dostaw. Już i tak musia­łem zmie­nić trasę, żeby uwzględ­nić zamy­kane porty. Jeśli zmie­nię ją po raz kolejny, mogę stra­cić wszyst­kich klien­tów, któ­rzy mi zostali.

– Kiedy po raz ostatni osią­gną­łeś limit poło­wowy?

Nie odpo­wiada.

– Pomogę ci zna­leźć ryby, przy­rze­kam. Tylko musisz być na tyle odważny, by popły­nąć dalej niż przed­tem.

Wstaje. W jego wyra­zie twa­rzy jest teraz jakaś ostrość. Ude­rzy­łam w czuły punkt.

– Nie stać mnie na kolejną gębę do wykar­mie­nia. Nie mogę ci pła­cić, żywić cię, zapew­niać noc­legu.

– Będę pra­co­wała za darmo…

– Nie masz zie­lo­nego poję­cia o poło­wach nie­wo­dem. Brak ci wyszko­le­nia. Gdy­bym wziął cię na pokład taką zie­loną, wysłał­bym cię pro­sto na tam­ten świat.

Kręcę głową, nie­pewna, jak go prze­ko­nać, mio­tam się.

– Zrzeknę się rosz­czeń na piśmie, nie będziesz odpo­wia­dał za moje bez­pie­czeń­stwo.

– Nic z tego, skar­bie. Zbyt wiele byś chciała, nie dając nic w zamian. Przy­kro mi. Śle­dze­nie pta­ków to roman­tyczna idea, ale życie na morzu nie jest takie pro­ste, a ja mam gęby do wykar­mie­nia. – Ennis dotyka mojego ramie­nia, prze­lot­nie, prze­pra­sza­jąco, a następ­nie wraca do załogi.

Sie­dzę przy oknie i dopi­jam wino z kie­liszka. Klatka pier­siowa nie prze­staje mnie boleć. Jeśli wyko­nam ruch, roz­padnę się na kawałki.

Gdy­byś tu był, Niall, co byś powie­dział, jak byś to zro­bił?

Niall powie­działby, że pyta­nia już pró­bo­wa­łam, więc teraz powin­nam zna­leźć spo­sób, aby wziąć, co chcę.

Mój wzrok ogni­skuje się na Samu­elu. Idę do baru, zama­wiam dwie szkla­neczki whi­sky i zano­szę jedną do jego miej­sca przy kominku.

– Wyglą­da­łeś na spra­gnio­nego.

Uśmie­cha się uszczę­śli­wiony.

– Już dawno młoda kobieta nie kupo­wała mi drinka.

Pytam go o książkę, którą czyta, słu­cham, jak opo­wiada mi jej fabułę, potem kupuję mu kolejną whi­sky, obser­wuję, jak stop­niowo upija się coraz bar­dziej, i słu­cham, gdy język coraz bar­dziej mu się roz­wią­zuje. Czuję na sobie wzrok Ennisa. Myślę, że kiedy już zna mój zamiar, jest wobec mnie podejrz­liwy. Sku­piam jed­nak uwagę na Samu­elu, a kiedy jego policzki są już zaró­żo­wione, a oczy szkli­ste, kie­ruję roz­mowę na jego kapi­tana.

– Od jak dawna pra­cu­jesz na Saghani, Samu­elu?

– Powie­dział­bym, że już pra­wie dekadę albo nie­wiele kró­cej.

– Wow. W takim razie ty i Ennis musi­cie być sobie bli­scy.

– On jest moim kró­lem, a ja jego Lan­ce­lo­tem.

Uśmie­cham się.

– Jest tak roman­tyczny jak ty?

Samuel chi­cho­cze.

– Moja żona powie­dzia­łaby, że to nie­moż­liwe. Ale we wszyst­kich nas żegla­rzach jest tro­chę roman­ty­zmu.

– Dla­tego to robisz?

Powoli kiwa głową.

– Mamy to we krwi.

Zmie­niam pozy­cję na krze­śle, w rów­nym stop­niu zain­try­go­wana, co obu­rzona. Jak mogą mieć we krwi zabi­ja­nie bez żad­nych ogra­ni­czeń? Jak mogą igno­ro­wać to, co się dzieje ze świa­tem?

– Co zro­bisz, kiedy już nie będziesz mógł łowić?

– Nic mi nie będzie. W domu cze­kają na mnie moje dziew­czyny. A pozo­stali to dzie­ciaki, odbiją się, znajdą coś innego, co poko­chają. Ale nie wiem, jak będzie z Enni­sem.

– On nie ma rodziny? – pytam, choć wiem, że nie powin­nam.

Samuel wzdy­cha żało­śnie i wypija duży łyk.

– Ma rodzinę, tak. Ale to bar­dzo smutna histo­ria. Stra­cił dzieci. Pró­buje zaro­bić tyle pie­nię­dzy, żeby zre­zy­gno­wać z tego życia i je odzy­skać.

– Jak to? Stra­cił prawo do opieki?

Samuel kiwa głową.

Odchy­lam się na opar­cie fotela i patrzę na pło­mie­nie, trzesz­czące i strze­la­jące.

Nagle zaska­kuje mnie niski dud­niący głos i dociera do mnie, że Samuel zaczął śpie­wać rzewną bal­ladę o życiu na morzu. Jezu, naprawdę dopro­wa­dzi­łam tego bie­daka do kresu wytrzy­ma­ło­ści. Pró­buję nie wybuch­nąć śmie­chem, kiedy zauwa­żam, że połowa pubu gapi się na mnie. Dając znaki Enni­sowi, usi­łuję posta­wić tego wiel­ko­luda na nogi.

– Samu­elu, myślę, że już czas do łóżka. Dasz radę sta­nąć?

Samuel śpiewa coraz gło­śniej, z natę­że­niem śpie­waka ope­ro­wego.

Ennis pod­cho­dzi, by pomóc mi z pokaź­nym cię­ża­rem sta­ruszka. Przy­po­mi­nam sobie, żeby zabrać swój ple­cak, a potem pod­trzy­mu­jemy wciąż zawo­dzą­cego Samu­ela i poma­gamy mu wyjść z baru.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tłum. Maciej Muszal­ski. Tłu­macz składa podzię­ko­wa­nia pani Ivon­nie Nowic­kiej za pomoc w prze­kła­dzie. [wróć]