Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Czy marzenia z młodości mogą przetrwać próbę czasu?
Ewa Chmarzewska, główna bohaterka tej wielowątkowej powieści, wraca do lat swojej młodości, do czasów pierwszych miłości, buntów i nadziei.
To opowieść o dziewczynie, która z rozpieszczonej córki zamożnych rodziców zmienia się w niezależną, zahartowaną przez życie kobietę. Osobiste dramaty, samotne macierzyństwo, emigracja, niespełnione miłości, zdrady i społeczne napięcia sprawiają, że uczy się stawiać czoło rzeczywistości, nie tracąc własnych ideałów i potrzeby wolności – także tej od oczekiwań innych.
Autorka z ironią i humorem prowadzi czytelnika przez kolejne dekady, łącząc wspomnienia osobiste z uniwersalnym pytaniem: co pozostało z naszych marzeń o lepszym świecie? Cytaty z muzyki, nostalgiczne odniesienia do popkultury tworzą ścieżkę dźwiękową życia bohaterki, która, choć zmęczona, nie przestaje szukać własnego miejsca – być może po drugiej stronie oceanu.
To historia o dojrzewaniu, czasem rozczarowaniu, ale też o odwadze, by w końcu wybrać siebie.
Elżbieta Pytlarz – historyk sztuki, absolwentka IHS UJ, pilotka wycieczek zagranicznych i przewodniczka po Krakowie, tłumaczka, działaczka samorządowa na rzecz lokalnej społeczności oraz na rzecz obrony demokracji i praw człowieka. Podróżniczka, zafascynowana historią kultury.
Debiutowała w „Radarze” krótkimi formami literackimi, pisywała artykuły naukowe i popularnonaukowe z historii sztuki, m.in. do „Spotkań z Zabytkami”, „Modusa” i „Ochrony Zabytków”. Mieszka w Krakowie.
Autorka pięciu tomów sagi „Intrygi i namiętności”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Copyright © Elżbieta Pytlarz, 2025
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Zdjęcia na okładce
© rastudio/Freepik
© pikisuperstar/Freepik x 2
© rawpixel.com/Freepik
© Andrea Stöckel/publicdomainpictures.net
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8391-807-5
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Samolot nagle położył się na prawym skrzydle i gwałtownie runął w dół.
A jednak, pomyślałam, a jednak to koniec. Miotana wstrząsami, upadłam na podłogę, kurczowo trzymając się nóg Piotra.
– Z nim też mnie zdradziłaś, prawda? – Mój dawny chłopak wyciągnął rękę w stronę sąsiada, który nagle znalazł się tuż obok nas. – I zrobisz to znowu?!
– Proszę zapiąć pasy – podeszła do nas stewardesa. – Będziemy próbowali lądować awaryjnie. Proszę usiąść na swoim miejscu i zapiąć pasy. Sytuacja jest poważna, proszę zapoznać się z instrukcją bezpieczeństwa i włożyć kamizelki ratunkowe!
I tak jak poprzednio w sukurs stewardowi przyszedł kapitan statku, tak teraz podbiegł do mnie Starszy Kapitan, ten siedzący na miejscu Pijaka, i zaczął mnie wpychać na mój fotel. Pomógł mu mój sąsiad, który, jak małemu dziecku, zapiął mi pasy i wyciągnął rękę, zapewne, żeby pokazać kamizelkę… Ale kamizelki ratunkowej pod moim fotelem nie było.
Rozdział 1
Samolot gwałtownie odepchnął uciekającą ziemię. Siedziałam przy oknie, z prawej strony widziałam niedokończoną i wiecznie naprawianą autostradę A4, odcinek Kraków–Katowice, potem zakryte śniegiem skały Zabierzowskie, resztę zasłoniły mi potężne zwały chmur, jakie przykrywały całą Europę.
Grudzień nie jest dobrym miesiącem do podróży samolotowych.
Mój strach przed lataniem wzmogły jeszcze modły kobiety siedzącej przede mną, która najpierw hałaśliwie wytarła nos, następnie, po odmówieniu Ojcze nasz i Zdrowaś Mario, zaczęła półgłosem, ale doskonale słyszalnym dla mnie, odmawiać modlitwę do Świętego Krzysztofa o szczęśliwe dotarcie do celu podróży.
Gdy maszyna wyrównała lot, odetchnęłam z ulgą. Powinnam, powtarzałam sobie, powinnam przecież wiedzieć, kto lata tym samolotem, i nie denerwować się niepotrzebnie!
Tysiące odprowadzających najpierw zablokowało wszystkie miejsca do wysiadania, następnie kolejkę do odprawy bagażowej, a wreszcie utrudniało przejście do kontroli bezpieczeństwa. Kobiety chlipały, mężczyźni byli podpici, dzieci wrzeszczały i biegały po całym lotnisku, krzycząc:
– Babciaaa! Baaabcia, następnym razem nie przywoź mi lego, tylko prawdziwe sneakersy! Takie na sprężynach!
Tuż przed podejściem do maszyny sprawdzającej bagaż podręczny odprowadzający tulili się po raz ostatni do zakłopotanych podróżnych, zapewniając o swojej dozgonnej tęsknocie. Dzieci wyrywały się z babcinych uścisków, ale w ostatniej chwili podawały jeszcze listy wymarzonych prezentów. Narobiwszy innym maksimum kłopotów, zostający w kraju wyliczali szeptem wartość otrzymanych dolarów oraz porównywali swoje prezenty z tymi przeznaczonymi dla rodzeństwa czy innych krewnych.
– Na co było dawać Frankowi tyle baksów – i tak przepije.
– A Tosiek to cyrk odstawił, pokazując, jaki to on niby biedny, i toyotę w stodole schował!
– Daj spokój, ciotka, to wszystko takie pazerne, aż strach! I tylko pilnowali, żeby my czego więcej nie dostali!
Wreszcie spokój. Lecimy.
Zaraz po zgaśnięciu sygnału o pasach poszłam do łazienki przebrać się z nieśmiertelnych dżinsów i twarzowej, choć obcisłej bluzeczki w legginsy i luźny, długi T-shirt. Przy okazji zastanawiałam się, do jakiego wieku jeszcze będzie mi wypadało nosić dżinsy. Do sześćdziesiątki? Siedemdziesiątki? Jeszcze dziesięć lat, dwadzieścia?
Nie znałam żadnej staruszki chodzącej w dżinsach. A przecież to były kultowe spodnie mojego pokolenia. Zaczęliśmy je nosić pod koniec podstawówki, kupowane w Peweksie, oryginalne, jeśli rodziców było stać, albo podróbki Odry z państwowych sklepów. To były takie czasy, kiedy państwo produkowało podróbki, a autentyki kupowało się wyłącznie za dolary. I połowa tego samolotu wciąż tęskniła do tych czasów, bo wtedy to oni byli panami. Byli kimś.
Tak, właśnie ja jestem z pokolenia blue jeans, pokolenia doskonale odróżniającego wranglery od lewisów i bezbłędnie wybierającego ten jeden, jedyny, właściwy odcień indygo. Legginsy to symbol już następnego pokolenia, chociaż te akurat pan w sklepie sportowym zachwalał jako „bezuciskowe, doskonałe dla pań w średnim wieku”. Kupiłam je, aby chodzić w nich na siłownię, gdzie byłam tylko raz.
Wróciłam na miejsce. Mężczyzna usadowiony po mojej lewej stronie uśmiechnął się do mnie, pokazał, jak rozerwać worek z kocem, i potrzymał poduszkę, obie rzeczy rozdawane przez linie lotnicze, by przetrwać te dziewięć godzin.
Wokoło nas wszyscy zaczęli się powoli rozlokowywać: zdejmowali kożuchy i puchowe kurtki, upychali bagaże, gdzie się dało, wycierali mokre od łez oczy i wymieniali się z nowymi sąsiadami pierwszymi uwagami. Gdzieniegdzie sięgali już po butelki zakupione w strefie wolnocłowej.
– Is it your first such a long flight? – zapytał mnie sąsiad. Uśmiech miał zabójczy.
Uśmiechnęłam się również.
– Yes, it is. However, I do not like it.
– Don’t worry. It would be OK, all would be OK1.
Podobnie zniewalający uśmiech ma mój starszy syn, choć w bardziej łobuzerskim wydaniu.
Sąsiad pokazał mi jeszcze, jak działa ekran przede mną, po czym nałożył opaskę na oczy i spokojnie ułożył się do snu. Bywalec, pomyślałam. W końcu tam, u niego, samoloty są podstawowym środkiem lokomocji między miastami. Jak u nas kiedyś PKS-y. Dopóki nie splajtowały.
A przecież i ja, chociaż za lotami nie przepadałam, miałam sporo doświadczenia z samolotami. Osobiście wolę podróżować autokarem albo pociągiem, ale coraz więcej naszych grup przesiadało się teraz na tanie linie lotnicze. Ostatnio dość regularnie krążyłam z turystami na trasie: Warszawa – Kraków – Praga – Wiedeń – Niemcy – Szwajcaria. Biura podróży stać było na zafundowanie mi powrotnego samolotu do domu.
Dziesięć lat temu, w dwutysięcznym roku, zwanym świętym, częściej bywałam na placu Świętego Piotra w Rzymie niż na krakowskim Rynku.
Jestem pilotem wycieczek zagranicznych. Zwykle, gdy wspominam o swoim zawodzie, każdy wzdycha: ty to sobie pojeździsz po świecie!
Pojeździłam sobie. To się tylko tak pięknie nazywa, ale spróbujcie wieść całe życie na walizkach, a we własnym mieszkaniu znać tylko drogę do łóżka, wanny, szafy i pralki. I jednocześnie wychowywać dzieci.
Zawsze marzyłam o podróżach. W końcu po to poszłam na italianistykę – by móc zobaczyć moje wymarzone, ukochane Włochy.
Nadal je kocham. Choć podczas pierwszego wyjazdu ukradli mi portfel.
Oficjalnie wszystkim tłumaczyłam, że kierunek studiów wybrałam, by móc pracować „na Fiacie”, czyli w fabryce Fiata (i pójść do łóżka z przystojnym Italiańcem – dodawali złośliwi).
Dla naszego miasta, typowej śląskiej sypialni pozbawionej wielowiekowej historii, fabryka Fiata była jakby oknem na świat. Mogli sobie chłopaki z klasy śpiewać złośliwie: Ragazzo da Napoli zajechał mirafiori2, a my i tak wszystkie marzyłyśmy o spotkaniu z przedstawicielem lepszego świata.
W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku, kiedy otworzyli u nas fabrykę Fiata, nikt już prawie nie miał wątpliwości, który świat jest lepszy. Połowa moich kolegów i koleżanek z klasy to byli rodowici Ślązacy. Spora część z nich miała rodziny w „Heimacie” i albo tam bywała, albo dostawała cenne marki, dzięki którym można było szpanować oryginalnymi lewisami, dezodorantami i gumą do żucia. Z drugiej połowy klasy sporą część stanowili zabużanie – ci znowu mieli rodziny w Anglii albo Stanach i również otrzymywali wiadomości z pierwszej ręki, jak TAM wszystko wygląda.
Poza tym mieliśmy w domu radia. Jeśli komuś rodzice zabraniali przestrajać sprzęt na dziwne częstotliwości, zawsze można było usłyszeć nowiny od usłużnych uświadamiaczy i klasowych buntowników.
Ja należę do zabużan. Linia podziału była dość ostra, różniliśmy się bardzo od miejscowych, czyli hanysów: nie rozumieliśmy ich języka, obyczajów, stroju. Nie dzieliliśmy barbórkowych radości, a na Wszystkich Świętych jeździliśmy daleko od miejsca zamieszkania – tam, gdzie przypadkowo zostawiliśmy kogoś z bliskich. Łączyło nas tylko jedno: wspólna nienawiść do wschodniego sąsiada. Czasami bawiliśmy się razem, za to w codziennych bójkach podwórzowych gangów obie grupy wyzywały się (trzecie pokolenie repatriantów!) od Szwabów i Ukraińców.
Nastawiłam sobie stosunkowo młody, bo niespełna dwuletni film Mamma Mia! i od razu wróciłam myślami do lat siedemdziesiątych i początków liceum – czasu spodni dzwonów, bananowych spódnic i Abby.
W szkole średniej zaliczono mnie do kujonek: raz, że byłam córką powszechnie znanej nauczycielki i dwa, ponieważ pierwsza przeczytałam wszystkie lektury. Nikt nie wiedział, że podczas wakacji między podstawówką a liceum przeszłam skomplikowane złamanie nogi. Leżałam dwa miesiące w łóżku i z nudów czytałam wszystko, jak leci. Uczynna mama podsuwała mi głównie lektury. Na minus policzono mi i to, że przez pierwszy rok byłam zwolniona z WF-u. Do końca szkoły pozostałam sportową łamagą.
Oprócz kujonek mieliśmy w klasie jeszcze frakcję buntowników: tych, którzy odmawiali noszenia piaskowej bluzy socjalistycznego harcerstwa, demonstracyjnie olewali rosyjski i sypali w towarzystwie dowcipami politycznymi. Na wycieczkach zaś darli się na cały głos: Jedna atomowa, druga atomowa i wracamy znów do Lwowa, jedna armia silna, druga armia silna i wracamy znów do Wilna, jedna armia chińska, druga armia chińska i wracamy znów do Mińska.
Swoim synom, przedstawicielom pokolenia nieznającego ani przesadni, ani ironii, musiałam tłumaczyć, że nie byliśmy rewanżystami, zwolennikami wojny światowej czy broni jądrowej ani nie chcieliśmy zaatakować Związku Radzieckiego. Piosenkami broniliśmy się przed oficjalną propagandą państwową, która starała się udowodnić, że te miasta nigdy w historii polskie nie były.
A jak działała szkolna propaganda? Na przykład niekiedy w czasie lekcji spędzano nas do sali gimnastycznej, sadzano na kocach i uczono pieśni o budowie Huty Katowice: Tu, gdzie był ugór, gdzie wiatr chłostał, gdzie chłop za nędzny plon brał grosz… Gdy po pierwszej próbie głośno zauważyłam, że ten hymn jest krytyką trzydziestu lat socjalistycznego rolnictwa, nauczyciele szybko wyrzucili mnie z pierwszego rzędu i przesadzili do chłopaków, którzy z powodu przechodzonej właśnie mutacji byli zwolnieni ze śpiewu.
Ochoczo włączyłam się do uprawianej przez nich rozrywki, mianowicie gry w pokera i, dzięki lekcjom od kuzyna, ograłam ich. Wtedy po raz pierwszy zaczęto patrzeć na mnie przychylniej.
To właśnie oni, klasowi buntownicy, pierwsi zaczęli palić, pić i do wszystkich spraw szkolnych podchodzili ze sceptycznym dystansem. Jak w filmie Grease mieliśmy swoich T-boys i Pink Ladies.
Ze swoją opinią nie miałam szans na dołączenie do tego grona: córeczce wicedyrektora kopalni, oczywiście partyjnego, i nauczycielki nie wypadało publicznie kląć, wagarować ani palić.
– Czy ty nie rozumiesz – powtarzała z wyrzutem matka – że mnie tu wszyscy znają?! Nie wolno ci uciekać z pochodu pierwszomajowego! To co, że cała klasa zwiała? Ty jesteś inna niż wszyscy, musisz myśleć o naszej rodzinie, nie tylko o sobie!
Mój ojciec, piastujący stanowisko zastępcy dyrektora kopalni, musiał wstąpić do partii. Mama starannie pilnowała swej apolityczności jako kierowniczka podstawówki. Od dziecka wpajano mi, że rozmów domowych nie wolno wynosić za drzwi, a szkołę – obojętnie, czego w niej uczą – skończyć muszę. Na swoje nieszczęście miałam wybitny talent do języków i rosyjski wchodził mi sam do głowy – tak, że w żaden sposób nie potrafiłabym czegokolwiek demonstrować za jego pomocą.
Trzy elementy ukształtowały mój światopogląd i sprawiły, że ostatecznie zaliczono mnie do buntowników.
Po pierwsze – babcia ze strony mamy. Piekielna staruszka, która zawsze nieoględnie mówiła prawdę. To ona wytłumaczyła mi, posługując się pięknym lwowskim akcentem, dlaczego przekleństwo: „obyś ruski miesiąc popamiętał” jest najgorsze ze wszystkich. Gdy pełna emocji wróciłam z pierwszego wyjazdu na Zachód i opowiadałam jej z przejęciem o pomarańczach i bananach, jakie można tam kupić bez kolejki, o wędlinach oferowanych w supermarketach do spróbowania (kiedyś zjadłam w ten sposób pół salami), spojrzała na mnie z politowaniem i powiedziała:
– Ta dziecko, ta ja takie zagranice miałam przed wojną we Lwowi na każdym rogu!
Babcię uwielbiałam, bo znała mnóstwo przekleństw i dziwnych powiedzonek, którymi potrafiła się doskonale posługiwać w trudnych sytuacjach. Poza słownictwem miała wygląd i maniery przedwojennej damy. Czasami.
– Ta ty najduch francowaty! – krzyczała przez okno na dziecko sąsiadki, gdy wlazło w ogródek przed blokiem. – Ta ja si naplewiła, chabazi nasadziła, a ty deptać mi tu będziesz?! Ta żeby cię nagła, troista krew zalała! Ta żeby ty skapał jak świca! Batiar jeden!
– Ta co si pani dziecka czepiła?! – Sąsiadka stawała w obronie syna i już awanturę słychać było na pół Prudnika. – Ta skarz mnie Bóg, jak on paninych kwiatków dotknął. Taż to istny Kulparków3, co dzień to samo.
Z radością jeździłam do babci we wszystkie wakacje. Wyciągałam z niej rodzinne historie i one też spowodowały, że drugim moim hobby była historia. Zwłaszcza ta po tysiąc dziewięćset osiemnastym roku.
Babcia była skarbnicą wiedzy. Opowiadała, jak za okupacji radzieckiej cały rok spali kompletnie ubrani i spakowani, czekając, aż tamci załomocą do drzwi. Wywieźli jej kuzynkę z dziećmi, z których ocalał jedynie najstarszy – Zygmunt.
Na szczęście babcia mieszkała na przedmieściach Lwowa i Rosjanie do niej nie doszli. Opowiadała też, jak ludzie witali Niemców kwiatami; pełni nadziei, że wyswobodzą nieszczęsnych rodaków z niewoli sowieckiej. Pamiętała Wandę Wasilewską z jakiejś manifestacji przed wojną. Pamiętała też, że wojsko rozpędziło ten pochód i kilka osób było rannych.
Dziadek miał przed wojną antykwariat, a babcia podczas okupacji paliła książkami i porąbała na opał wszystkie zabytkowe meble, jakie pozostały. Najwięcej ciepła podobno dała piękna, olbrzymia barokowa szafa, chyba z Gdańska. Lubiłam słuchać, jak handlowała w czasie wojny: jeździła na wieś po żywność, wyprzedawała futra swoje i znajomych, wreszcie farbowała kostiumy kąpielowe na modny, czarny kolor.
Niedaleko ich domu na Zamarstynowie było wielkie kąpielisko i kiedyś mamy starszy brat, Zbyszko, przybiegł stamtąd zaaferowany:
– Proszę mamy, proszę mamy! Ta niech mama nie idzie si teraz kąpać!
– Ta czemu?
– Bo jak tylko która pańcia w maminym kostiumie wskoczy do wody, to zaraz za nią czarna smuga płynie!
O jednym tylko babcia nigdy nie opowiadała – o aresztowaniu i śmierci w więzieniu mojego dziadka. Jedynie wujek Zbyszko był w stanie o tym mówić.
– Twoja mama miała wtedy sześć lat, więc już powinna co nieco pamiętać. Niemcy przyszli o świcie. Babcia oberwała, bo chciała się z nim pożegnać. Wzięli go na Łąckiego, bo w więzieniu politycznym, tak zwanych Brygidkach, pojawił się tyfus. Po miesiącu wydali nam ciało taty. Pobity był tak, że z trudem go rozpoznałem.
– Kiedy to się stało?
– Tuż przed Bożym Narodzeniem. Nawet mówiono, że może na święta kogoś wypuszczą, a na kilka dni przed Wigilią mieliśmy pogrzeb. Mama zaczęła nawet ubierać choinkę, ale gdy przyszła pierwsza gwiazdka, posadziła nas do stołu i powiedziała, żebyśmy dali jej święty spokój. Zamknęła się na resztę wieczoru w swoim pokoju.
– Płakała?
– Nie widziałem. Przyznam ci się, że nigdy nie widziałem jej płaczącej. Ani gdy wyjeżdżaliśmy ze Lwowa, ani gdy po wojnie ją aresztowano, ani gdy wróciła z więzienia do pustego, rozgrabionego mieszkania. UB zamknęło ją też jakoś tak przed świętami, tym razem koło Wielkanocy. Przyznam ci się, że od tego czasu nie lubię żadnych świąt, żadnych takich celebracji.
To prawda, wujek z rodziną na każde Boże Narodzenie uciekał z Wrocławia na narty.
O szczegółach wyjazdu ze Lwowa, osiedleniu się w Prudniku i aresztowaniu babci dowiedziałam się dopiero w klasie maturalnej – mama opowiedziała mi o tym któregoś wieczoru.
– Ze Lwowa przyjechaliśmy najpierw do Bytomia. Tam mieszkaliśmy trzy miesiące, a potem przyjaciel twojej babci namówił nas na przeniesienie się do Prudnika. Pamiętam doskonale, jak jechaliśmy poniemieckim pociągiem, niesamowicie stłoczeni, przez kompletnie puste tereny. Jak się okazało, nie byliśmy pierwsi. To rolnicza okolica i sporo Polaków przywieziono tu w czasie wojny na roboty – potem ściągali całe rodziny i osiedlali się tutaj. Jeszcze za naszych czasów można było zajmować piękne wille, ale ten przyjaciel mojej mamy powiedział, że nie ma po co – przecież za niedługo wrócą tu Niemcy i jak ruszysz cudze, to jeszcze dostaniesz w łeb. A my i tak na wiosnę pojedziemy do Lwowa. Tymczasem na wiosnę milicja zrobiła na mieście obławę na tego przyjaciela, jak się później okazało – pułkownika AK. Pułkownik bronił się dzielnie, a potem ostatnim nabojem sam się zastrzelił. Zbyszko był tego świadkiem, szybko uciekł i zdążył nas ostrzec. Ja sobie przypomniałam, że widziałam tego przyjaciela twojej babci, jak rano chował coś u nas w stołowym pod poduszką kanapy. Smarkata byłam, ale jakiś instynkt mnie ostrzegł – wyjąć to i dać mamie. To był pistolet i jakieś papiery. Mama wrzasnęła: „wyrzuć to natychmiast do ustępu!”. Nie było kanalizacji w mieszkaniu, tylko mieliśmy wspólną dla całej kamienicy sławojkę na podwórku. Pobiegłam szybko, zrobiłam, co kazała, a gdy wróciłam – już była rewizja. Mamę trzymali osobno i wkrótce zabrali. Nam zabronili wychodzić, bo zaraz ktoś po nas przyjdzie i zaprowadzi do domu dziecka. Na szczęście, gdy tylko smutni panowie wyszli, Zbyszko cap mnie za rękę i chodu! Uciekliśmy. Twoją babcię więzili przez cztery miesiące, a myśmy się wtedy błąkali po sąsiadach, sypialiśmy po piwnicach i w ruinach.
– A pamiętasz, mamo, jak się nazywał adwokat, który wam pomógł?
– Mnie się wydaje, że to był Władysław Siła-Nowicki, ale nie jestem pewna. Przecież byłam wtedy dzieckiem. I tak dobrze, że załatwiłam wszystko, jak trzeba. Pomyśl, miałam jedenaście lat! Podczas naszej wędrówki widywaliśmy różnych ludzi. Jedni nam pomagali, inni wyganiali ze strachu. Ktoś – i też nie pamiętam kto – dał mi pieniądze i adres adwokata, który może pomóc. Dlaczego mnie? Zbyszko dostał wysokiej gorączki i ci ludzie zatrzymali go w domu, pojechałam sama do Bytomia. Odnalazłam tego adwokata i rozmawiałam z nim. Był to rzeczywiście odpowiedni człowiek. Załatwił dla mnie widzenie z mamą – bo była w więzieniu w Bytomiu – i pomógł, ile się dało. W końcu czerwca, tuż przed rozdaniem świadectw, których oczywiście nie dostaliśmy, wróciła. Nigdy jednak nie chciała nam powiedzieć, jak tam było.
To prawda, babcia nigdy nikomu nie powiedziała, co przeszła.
– Dziecko – wyznała mi kiedyś – to, że bili, to pół biedy. Nigdy sobie nie wyobrazisz, jak oni potrafią łamać ludziom charaktery.
– Ale babcia się nie dała?
– Ode mnie nie dowiedzieli się niczego. Za to ten, kto nas zdradził, też został aresztowany i sypał więcej, niż wiedział. Ta ja przetrzymała cztery konfrontacje z nim i nie udowodnili mi niczego!
Babcia nie lubiła rozpamiętywać tych swoich – jak je nazywam – „kombatanckich” przeżyć. Wolała opowiadać rzeczy weselsze. O życiu przed wojną, gdy jeszcze jako panna bawiła się w wesołym towarzystwie na dansingach, o wycieczkach do Truskawca, spacerach na Wysoki Zamek i randkach w parku Stryjskim. Śpiewała lwowskie piosenki, do których pozostał mi sentyment na zawsze.
Cała moja rodzina do dziś płacze ze śmiechu, gdy ogląda początek Samych swoich. Gdzie komu pozwolili krowę zabrać albo konia? Walizka na głowę, dwadzieścia pięć kilogramów i nie ma zmiłuj! Przed wejściem do pociągu jeszcze Rosjanie wszystkich rewidowali i odbierali najcenniejsze rzeczy.
Jest coś, co wyróżnia wszystkich prawie zabużan od reszty Polaków: brak przywiązania do rzeczy, do miejsca zamieszkania oraz nieufność do komunistycznej władzy.
Po wyjeździe ze Lwowa babcia przeprowadzała się jeszcze pięć razy: z Bytomia do Prudnika, stamtąd do Głuchołaz, gdzie dostała pierwszą od aresztowania stałą pracę. Potem z powrotem do Prudnika, a wreszcie wylądowała u wujka Zbyszka we Wrocławiu. Pochowana została we Wrocławiu, ponad czterysta kilometrów od swego męża. W chwili śmierci babci grobu dziadka już nie było – biegła po nim obwodnica Lwowa.
Jakiś styropianowy życiorys mi wychodzi z tych rozmyślań. Niestety, nie da się oddzielić nikogo od jego korzeni, choćby mu je ucięto – jak zabużanom.
Albo mojemu ojcu, który wychował się w domu dziecka.
Często się zdarza, że znamy kogoś ze szkoły, z pracy, ze studiów czy imprez. Mamy o nim jakąś tam opinię, bo zawsze mamy o kimś opinię, choćbyśmy znali go pięć minut. Dopiero gdy zobaczymy jego dom albo mieszkanie, poznamy rodzinę – można powiedzieć o nim coś więcej.
Kiedy jestem u kogoś po raz pierwszy, zawsze staram się obejrzeć jego biblioteczkę. Chociaż teraz i ten sposób poznawania ludzi zanika, bo wielu ma audiobooki i Legimi.
A moim teściom olbrzymia biblioteka, wieloletnie tradycje rodzinne i portrety przodków na ścianach („siostrę mojego dziadka malował sam Witkacy, to była słynna piękność w tych czasach”) nie pomogły w rozpoznaniu oszusta, którego nawet nie widzieli osobiście, a jedynie za pośrednictwem mediów. Znajomość literatury nie uodporniła ich na manichejskie, czarno-białe wizje świata, w które uwierzyli.
A ja, w przeciwieństwie do nich, staram się być kolorowa.
Po kądzieli byłam bielsza niż śnieg. Ale w mojej historii jest czarny koń, o którym niewiele jeszcze wspominałam – mój tata.
Dla mnie był uosobieniem mądrości, łagodności i ciepła. Pochodził również z Kresów, matkę stracił w czterdziestym pierwszym, ojca jeszcze przed wojną. Do Polski trafił dopiero po wojnie. Dzieciństwo i młodość spędził w różnych domach dziecka. Dlatego tak bardzo kochał dom i rodzinę.
Kiedy po latach przyznałam się mojemu mężowi, że ojciec był członkiem tej niedobrej partii, wymruczał: „No tak, od dziecka wychowywali go na komunistę”. Teściowie dodawali, że zaszczepiono mu ziarno czerwieni jeszcze w Związku Radzieckim.
Tymczasem to sami górnicy, jeszcze w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku, gdy kopalnia groziła strajkiem poparcia dla Stoczni Gdańskiej, zażądali, by mój ojciec został naczelnym inżynierem i kierował kopalnianym związkiem zawodowym. Bo tylko on jeden podjął się mediacji z władzami Śląska.
Pamiętam, jakie to były ciężkie dni w domu. Mama chodziła zdenerwowana, popłakiwała po kątach, wyglądała oknem, czy ojciec wraca, wzdrygała się na każdy nieco głośniejszy stukot butów na klatce schodowej. Pewnego razu tata wrócił do domu prawie o północy i zamiast iść spać, dyskutowali z mamą o czymś do rana.
– Życzcie mi szczęścia – powiedział następnego dnia na pożegnanie.
– Co się stało? – spytałam mamę, która pierwszy raz, odkąd pamiętam, pożegnała tatę krzyżem.
Czy od mojej mamy kiedykolwiek można się było czego dowiedzieć? Kazała mi szybko zjeść śniadanie, bo się spóźnię do szkoły. A ona nie będzie za mnie świecić oczyma przed swoimi podwładnymi.
Straszne jest mieć matkę belferkę. A kierowniczkę szkoły to już dramat.
Później się dowiedziałam, że poprzedniego dnia tata miał długie i niezbyt przyjemne spotkanie z pierwszym sekretarzem w Katowicach. Postawiono mu ultimatum: albo stanowisko i członkostwo w partii, albo – rezygnacja z pracy i kłopoty.
Zdarzało mi się dość często opowiadać turystom, jak właściwie nam się żyło za komuny. Czasami zadawali jeszcze pytanie dodatkowe, na które oczekiwali odpowiedzi całkowicie jednoznacznej: teraz jest dużo lepiej.
Synom nie opowiadam, bo i tak tego nie zrozumieją.
Ludzie żyjący obecnie ani ci z drugiej strony żelaznej kurtyny nie mają pojęcia, na czym tak naprawdę polegała nasza tragedia. Wyobrażali sobie, że marliśmy z głodu, bo sklepy stały puste, że Rosjanie rządzili wszystkim, a wszyscy członkowie partii byli czerwonymi potworami.
Ja rozumiem, że w takie bajki uwierzyli ludzie karmieni głupawą zachodnią propagandą. Ale dlaczego teraz, dwadzieścia jeden lat po odzyskaniu suwerenności, mnie, która pamięta te czasy doskonale, ktoś próbuje narzucić absurdalnie schematyczną wizję historii?
Dlatego na pytania, jak nam było za komuny, odpowiadałam zawsze: „nie tak źle, jak wmawiały wam gazety, i nie tak dobrze, jak sami uważacie”. I tłumaczyłam, że komuna nie zawsze była taka sama. Mówiłam o terrorze lat powojennych. O tym, jak dotknął on moją rodzinę. Później mówiłam o czasach Gierka – że prawdziwych komunistów, ludzi wierzących w ideologię, już wtedy zabrakło. W partii dominowali karierowicze oraz ci, którzy uważali, że w danej sytuacji geopolitycznej innego wyjścia nie ma. Albo tacy jak mój ojciec, postawieni przed trudnym wyborem.
Później, gdy byłam starsza, wielokrotnie rozmawiałam z ojcem o jego decyzji.
– Kobiecie łatwiej jest wybrać – tłumaczył – to nie ona jest głównym żywicielem rodziny. Popatrz, teraz twoja mama twierdzi, że mogliśmy żyć skromniej, ale przed pierwszym zawsze brakowało jej pieniędzy. I wiecznie narzekała, że nie ma się w co ubrać. Ona pierwsza oskarżyłaby mnie, że wtrąciłem nas w ubóstwo. Czy ty myślisz, że pozwoliliby jej utrzymać się na stanowisku? Poleciałaby za mną natychmiast. Córuś, wierz mi – nie sprzedałem im się. Wszędzie można zrobić coś dobrego, nawet w takiej zakichanej partii jak ta. A to, czy noszę ten przeklęty znaczek, czy nie – to sprawa drugorzędna. Niech sobie ludzie mówią, co chcą – nikogo moim wyborem nie skrzywdziłem. A będąc na tym stanowisku, mogę wielu uratować.
I udowodnił to w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku.
Konsekwentnie, zgodnie ze swym wyborem, tata nigdy nie wstąpił do Solidarności. Popierał jednak ten ruch, pomógł im wyłowić pierwsze wtyczki i zawsze pośredniczył w negocjacjach strajkowych.
Ojciec nie był ślepy, widział, co się dzieje w kraju. Nie wierzył w państwową propagandę, pamiętał sowiecką okupację – ale też wiedział, że bez socjalizmu nie osiągnąłby aż tyle. Nie pochodził z bogatej ani szlacheckiej rodziny, w ich domu przed wojną się nie przelewało.
Był uczciwym człowiekiem.
Tata stał się drugą po babci najważniejszą dla mnie osobą. Mama była zbyt autorytatywna i dyrygująca, byśmy mogły się zbliżyć do siebie w tamtych latach. Dopiero później, kiedy zostałyśmy same i gdy zachowała się odpowiednio w najtrudniejszej dla mnie sytuacji w życiu – polubiłyśmy się w końcu.
Była też wiecznie zajęta. Mieliśmy w domu gosposie, ale żadna nie mogła jej dogodzić i po każdej wszystko poprawiała. Poza tym ciągłe zebrania, rady pedagogiczne, klasówki – nigdy dla nas nie miała czasu.
To z ojcem zwykle spędzaliśmy wieczory, siedząc w kuchni i gadając godzinami, gdy mama zamykała się w stołowym nad zadaniami domowymi. W niedziele oboje robiliśmy wycieczki rowerowe w pobliskie lasy, pamiętające jeszcze czasy ostatnich książąt pszczyńskich. W zimie jeździliśmy na łyżwach na pobliskim jeziorku, a gdy kupił auto, czasem udawało nam się wyciągnąć mamę na jakiś kilkugodzinny wypad w Beskidy.
Kiedy poszłam do liceum, coraz mniej czasu mieliśmy z tatą dla siebie. Przyjeżdżał do domu z Katowic coraz później, a wieczorami, zamiast rozmawiać ze mną, wolał jak najszybciej kłaść się do łóżka i zasypiać przy radiu.
W drugiej klasie liceum odkryłam, czego tak chętnie słuchał. Pewnego razu, gdy rodzice wyjechali na niedzielę do Wrocławia (ja zostałam, bo w poniedziałek miałam klasówkę z matematyki), włączyłam sobie taty radio. Lecz zamiast Trójki i audycji Sześćdziesiąt minut na godzinę usłyszałam dziwną melodyjkę i głos z obcym akcentem oznajmił, że „tu mówi Londyn”. Po czym, zaskoczona, wysłuchałam wiadomości zupełnie innych od podawanych poprzedniego dnia w dzienniku telewizyjnym.
A właściwie były to te same informacje, ale przedstawione w zupełnie inny sposób, z zupełnie innym komentarzem. I nie zaczynały się od słów: „Dzisiaj pierwszy sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, towarzysz Edward Gierek…”.
Rodzicom nie przyznałam się do niczego, ale okropnie napierałam się, by na urodziny kupili mi najnowszy radiomagnetofon – szczyt mody i snobizmu. Dostałam go, oczywiście, i odtąd sama nauczyłam się wieczorem – cichutko, by nikt nie słyszał – nastawiać Londyn, albo jeszcze drugą, równie ciekawą stację: This is the Voice of America.
Tak rozpoczęło się moje wtajemniczenie. Pod jednym względem rodzice mieli rację: należało chronić mnie przed nieoficjalnymi wiadomościami, bo dzieci nie potrafią utrzymać sekretu. Sama nie wiem jak, ale moje poglądy uwidoczniły się jaskrawo na lekcjach polskiego i historii. W wieku szesnastu lat, w drugiej klasie liceum, zaczęłam się buntować.
Pierwszym czynnikiem buntu były historie rodzinne. Drugim radio, trzecim – pierwsza w moim życiu podróż zagraniczna.
Oczywiście za właściwą granicę. Nie mam tu na myśli zakupów w Jeseniku, wycieczki do NRD czy wczasów w Bułgarii. Tam zresztą pojechaliśmy dopiero w następnym roku.
Ta najważniejsza podróż życia miała miejsce po pierwszej klasie liceum. W nagrodę za tak zwane nudne świadectwo i zmarnowane zeszłoroczne lato mama zabrała mnie ze sobą do swojego kuzyna Zygmunta – tego, który jedyny z całej rodziny przeżył Syberię.
Historii wujka słuchałam z zapartym tchem: wraz z matką i młodszą siostrą wywieziono ich do Kazachstanu, gdzie obie kobiety zmarły z wycieńczenia i głodu. On sam, cudem przeżywszy, dołączył do bezprizornych, a potem szedł pieszo do armii Andersa. Został podopiecznym Hanki Ordonówny i wraz z innymi dotarł do Anglii. Tu po ukończeniu szkoły średniej otrzymał stypendium do Oksfordu, napisał doktorat z bankowości, a potem dostał pracę w oddziale angielskiego banku w Zurychu. Tam się ożenił i osiadł na stałe.
Babcia odwiedziła go raz, jeszcze w Londynie. Potem obraziła się o coś na niego i odmawiała przyjazdu. Wujek zapraszał nas wszystkich wielokrotnie, ale dopiero w wakacje tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku mama dostała paszport.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
1 – To pierwszy (pani/twój) tak długi lot?
– Tak. Aczkolwiek nie lubię tego.
– Proszę się nie martwić, będzie w porządku. Wszystko będzie w porządku.
2 Źródła wszystkich cytatów podane są w dodatku na końcu.
3 Kulparków – dzielnica Lwowa, gdzie był szpital dla umysłowo chorych. Nazwa używana jako synonim zwariowanej sytuacji – jak Tworki w Warszawie czy Kobierzyn w Krakowie.
Prolog
Rozdział 1. Ta nasza młodość
Okładka