Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
19 osób interesuje się tą książką
Przepiękna opowieść o sile marzeń
Rebeka wreszcie zaczyna spełniać marzenia. Opracowuje receptury pralinek, lodów a także nowe przepisy likierów. Dodatkowo pisze porady kulinarne i publikuje swoje przepisy w lwowskich gazetach.
Pasmo sukcesów przerywa wojna.
Na Żydów zostają nałożone olbrzymie kontrybucje, żywność jest racjonowana a prześladowania wszechobecne. Aby pomóc Rebece i jej rodzinie, Danka, przyjaciółka Rebeki, załatwia jej pracę w niemieckiej jadłodajni.
Kiedy w jednej z dzielnic Lwowa Niemcy organizują getto, Rebeka i jej bliscy nie mają wyboru. Razem z tysiącami innych Żydów znikają za wysokim murem. Wtedy jeszcze mają nadzieję, że to stan przejściowy. Nie wiedzą, że dla wielu z nich to droga tylko w jedną stronę.
Nigdy nie rezygnuj z marzeń, nawet jeśli wydają się nieosiągalne albo piętrzą się kłody pod nogami. Ta powieść udowadnia, że talent i ciężka praca są kluczem do sukcesu, nawet jeśli nie pasują do właściwych drzwi. Od tej powieści niełatwo się oderwać! Polecam!
Joanna Nowak, autorka sag: Podróż wołyńska i Krakowska kołysanka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 431
Grzegorzowi,
mojemu bratu
Copyright © Katarzyna Majewska-Ziemba
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Paulina Kawka
Projekt okładki
Iza Szewczyk
Skład i łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2025
eISBN 978-83-68560-00-8
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Rozdział I
Siedziały z ciotką przy stole, a między nimi leżały zapisane kartki. Przeglądały je, odkładały na bok i znowu brały kolejne. W kolorowych pudełeczkach było ich jeszcze więcej, wymieszane wyglądały jak kupony na loterię. Rina w końcu odsunęła je wszystkie od siebie i spytała:
– Rebeko, na dzisiaj już chyba dość? Pora spać. – Wstała od stołu i odłożyła okulary. – Życzę ci dobrej nocy i proszę, żebyś nie siedziała za długo.
Rebeka została sama ze swoimi notatkami, które wreszcie chciała uporządkować. Odkąd dostała propozycję pisania porad kulinarnych w „Gazecie Lwowskiej” i „Poradniku dobrej gospodyni”, zaczęła skrupulatnie zapisywać wszystkie swoje kuchenne uwagi i spostrzeżenia na mniejszych i większych kartkach. Wkładała je do pudełek, a niektóre wklejała do przepiśnika, jednak sama nie umiała potem niczego w tym bałaganie odszukać. Od czasu, jak wyprowadziła się z rodzinnego domu, miała już czwarty zeszyt. Zrobiło się tego tak dużo, że zaczynała się gubić. Skrupulatna ciotka sama zaproponowała usystematyzowanie tego nieładu, jak delikatnie określiła jej zaśmiecone zbiory. Rina skrupulatnie przepisywała wszystkie karteczki, zaznaczała je odpowiednimi kolorami, a potem układała w oznaczonych pudełkach. Starannie kaligrafowała nazwy działów, pod którymi należało szukać określonych porad. Przypominało to zbiory uniwersyteckie a nie kulinaria, co kilka razy podkreśliła, zadowolona z efektów własnej pracy.
Reba ciągle mieszkała z ciotką. Na początku zakładała, że nie będzie umiała porozumieć się z oschłą starą panną, w dodatku tak podobną do ojca. Czas pokazał, jak bardzo się myliła. Ciotka była wyrozumiała, dyskretna i zorganizowana. Nigdy nie udzielała rad nieproszona, za to poproszona była prawdziwym wsparciem. To właśnie Rina uświadomiła jej w delikatny sposób, że jeśli chce się rozwijać, powinna nadrobić własne braki. Zaczęły wspólne wieczory głośnego czytania i rozmów o literaturze, sztuce i wielu innych sprawach, o których do tej pory Reba nie miała większego pojęcia. Powtarzała z ciotką francuski, więc umiejętności nabyte w Peticie nie poszły w zapomnienie, przy okazji Rina odświeżyła sobie dawno nieużywane słownictwo. Z czasem ich wieczory dyskusyjne przerodziły się w przyjacielskie pogawędki w obcym języku. W polskim także robiła postępy, pisała już prawie bezbłędnie i bez wstydu oddawała swoje przepisy i notki kulinarne do gazet.
Ciotka wspierała ją, kiedy tylko mogła. Po pierwszych nieudolnych próbach pisania to właśnie Rina i jej znajomy dziennikarz cierpliwie tłumaczyli Rebece zasady poprawnego składania zdań i używania zwrotów, które sprawią, że czytelniczki będą się z nią utożsamiały. I będą chciały gotować jak ona.
Zdawała sobie sprawę, ile zawdzięcza Rinie i Michałowi Kawce. Wszystko zaczęło się od jego kawiarni. To on dał jej szansę, a ciotka wsparła. Kawka odniósł prawdziwy sukces w ciągu kilku miesięcy. O tym miejscu zaczęło się mówić, stało się modnym adresem na mapie Lwowa, a Michał nigdy nie przypisywał sukcesów wyłącznie sobie. Opowiadał wszystkim, że gdyby nie Rebeka i jej desery, byłoby to tylko miejsce jedno z wielu. Jej biała czekolada, trufle, torty i praliny przyciągały tłumy. Kawa, którą serwował, stała się tylko dodatkiem, chociaż rzeczywiście wybitnej jakości.
Kawa była jego pasją. Odwiedzał europejskie palarnie, poznawał sposoby palenia i parzenia napoju. Umiał wydobywać głęboki, doskonały smak, co doceniali amatorzy aromatycznego trunku. Mała czarna i trufla z gorzkiej czekolady stały się poranną rutyną wielu lwowian, co niezmiernie cieszyło ich oboje.
Praca nad sobą zaczęła przynosić efekty, Rebeka nie chciała poprzestać na tym, co już udało się jej osiągnąć. Po ukończeniu kolejnego kursu została mistrzem konszowania czekolady i nawet dostała propozycję pracy u samego Grossa, w jego słynnej manufakturze. Nie mogła jednak zostawić Michała Kawki, naprawdę dobrze im się współpracowało i czuła, że jest mu to winna. Nie przyznawała się nikomu, że przystojny Michał wpadł jej w oko, a i ona jemu chyba też nie była obojętna. Jedna Rina wiedziała o tym doskonale, jednak postanowiła nie wtrącać się w sprawy bratanicy. Dobrze pamiętała, jak skończył się jej własny związek, kiedy wtrącił się Baruch. Poróżniło to całą rodzinę na wiele lat i ciężko było nadrobić stracony czas.
Bardzo dobrze układała się również współpraca z Adamem Baczewskim. Rebeka przygotowała dla niego dwie receptury słodkich nalewek i według nich zaczęto produkować nowe likiery Baczewski: pomarańczowy z białą czekoladą i czekoladowo-miętowy z gorzką. Pierwszy miał w sobie słodycz i łagodność a drugi, nieco bardziej wyrazisty, wyraźną nutę ostrej mięty i gorycz dobrej czekolady. Obydwa od razu zyskały popularność, sprawdzały się nie tylko jako deserowe alkohole, ale używano ich również w cukiernictwie. Idealnie pasowały do czekoladowych kremów tortowych i podawanych na ciepło pieczonych owoców. Adam zacierał ręce i liczył zyski, gratulując Michałowi tak dobrego fachowca a Rebece doskonałego wyczucia smaku. Przy każdym spotkaniu podkreślał, że czeka na więcej. Przykazał Kawce dobrze jej pilnować, żeby konkurencja nie podkupiła takiego talentu. Rebeka przyjęła to jako miły żart. We Lwowie było tylu mistrzów kulinarnych, że ginęła w tym tłumie. Poza tym była kobietą i sama nieraz czuła, że nie jest traktowana na równi z mężczyznami. Dlatego nawet nie próbowała gotować flaków i golonek, w tym nigdy nie byłaby naprawdę dobra. Z czekoladą i deserami było łatwiej, wszystkim kojarzyły się z łagodną naturą kobiety i mężczyźni aż tak nie podważali jej kompetencji i nie atakowali zjadliwymi docinkami i mało przyjaznymi recenzjami.
Ostatnie tygodnie bardzo ją martwiły. Michał coraz częściej mówił o kłopotach z dostawami luksusowych towarów i zmieniającym się popycie. Był bystrym obserwatorem, według niego zanosiło się na coś niespodziewanego. Nagle wiele składników zupełnie zniknęło z rynku i nikt nie wiedział, kiedy znowu się pojawią, a inne kilkukrotnie podrożały. Wciąż mógł kupić kawę i czekoladę, tyle że po znacznie wyższych cenach. Starał się robić zapasy, bo nie był pewien, co przyniesie kolejny tydzień. Masła kakaowego już wcale nie można było dostać, a coraz mniej mieli w magazynie. Za każdym razem kiedy Reba stawała przed półkami z zapasami, widziała zmniejszającą się ilość produktów. Nie znała odpowiedzi, co będzie, kiedy półki zrobią się zupełnie puste.
W głębi serca tłumiła niepokój, powtarzała sobie nawet, że tego mogła się spodziewać. Dobrze żarło i zdechło, coś musiało się przydarzyć, bo zawsze miała pecha. Zaraz potem przywoływała się do porządku, że nie ma co się nad sobą użalać, jakoś sobie poradzą, bo muszą. Jednak cieni strachu i niepewności nie mogła odegnać. Ceny rynkowe zaczęły wariować, ludzie kupowali produkty w obawie przed wojną i w sklepach było ich coraz mniej. Jeszcze trochę i nie będzie miała z czego robić pralinek, czuła, że ten dzień zbliża się coraz szybciej. Jeszcze trochę i nikt nie będzie ich potrzebował, z tego również zdawała sobie sprawę.
Rina próbowała ją uspokajać opowieściami o tym, że już raz coś podobnego przeżyła. Przed wielką wojną było podobnie, przeczekali i wszystko wróciło do normy. Był to jednak pozorny spokój. Ilość wypalanych przez ciotkę papierosów wskazywała na to, że i ona się martwi.
Niewielkie oszczędności topniały, a rosnące ceny sprawiły, że nie było z czego odkładać. Zrobiły trochę zakupów dla siebie i ojca, płacąc o wiele więcej niż normalnie. Przynajmniej zapełniły spiżarnię mąką, kaszą, warzywami i czekoladą, zawsze to coś. Przezorna ciotka wymieniła jedwabne pończochy i perfumy od Anette na kilka kostek mydła i trzy butelki alkoholu, zdobyła też trochę lekarstw. Tłumaczyła, że wielka wojna nauczyła ją, co to prawdziwa waluta. Wtedy za wódkę można było wiele kupić i wiele spraw załatwić, a bez mydła obejść się nie sposób.
Po sprzedaży księgarni ojciec dostał pracę w buchalterii małego przedsiębiorstwa transportowego, jednak nie zarabiał tyle, co we własnej księgarni. Miał problemy finansowe i oczekiwał pomocy od córki, a Reba nie potrafiła mu odmówić. Właściwie nie pomagała ojcu, ale braciom. Chaim zniknął z pieniędzmi Barucha i nie dawał znaku życia od wielu tygodni. Podobno zniknął także Mordechaj, z którym kiedyś widziała brata w hotelu George, tym jednak ojciec nie chciał się chwalić. Unikał tematu Chaima jak ognia, jakby nigdy nie miał syna.
Odsunęła od siebie kartki z notatkami, była zbyt zmęczona, żeby teraz układać je równo w pudełeczkach. Lubiła porządki, ale w tym przypadku ciotka była lepsza i Rebeka w duchu liczyła, że Rina zrobi to za nią. Zastanawiała się, jak to możliwe, że nazbierała ich aż tyle. Kolorowe pudełka stały rzędem na półkach, w każdym były jej skarby.
Ostatnie ukryła za książkami, nie chciała, żeby ktoś grzebał w nim bez jej zgody. Trzymała tam rodzinną fotografię, naparstek Estery i kolczyki od Anette. Francuzka pamiętała o niej i od czasu do czasu przysyłała jakiś miły drobiazg. Właśnie z tego pudełka wyciągnęła list z dużym stemplem Switzerland i raz jeszcze zaczęła go czytać. Już kilka dni minęło od czasu, kiedy go dostała, wracała do niego codziennie i codziennie zastanawiała się, czy powinna odpisać. Nie miała pomysłu, co mogłaby odpowiedzieć Leonowi. Kolejny raz czytała jego słowa, napisane dużymi drukowanymi literami:
Rebeko,
chciałbym cię poinformować, że moja operacja się powiodła. Nie odzyskałem jeszcze pełnej sprawności, na to potrzeba czasu, lecz jest coraz lepiej. Jednym okiem widzę już prawie dobrze, drugie działa trochę słabiej, jednak lekarz przekonuje, że także będzie widziało. Przepraszam za to, co teraz napiszę – na razie nie wracam do Lwowa. Zostanę tutaj. Poznałem pewną pielęgniarkę, która się mną opiekuje (nawet teraz siedzi obok i pilnuje, żebym się nie przemęczał). Helena, tak jej na imię, ma matkę Rosjankę, więc jakoś się dogadujemy. Jest mi raźniej, że mam z kim porozmawiać i ktoś mnie rozumie. Bo niestety miałem wrażenie, że ty przestałaś.
Powinienem cię przeprosić. Zniszczyłem to wszystko, co było między nami, po wypadku stałem się innym człowiekiem i sam siebie nie lubiłem. Nie dziwię się, że i Ty mnie przestałaś lubić. Wiem, że to moja wina, biorę to na siebie, nie miej sobie nic do zarzucenia. Oczywiście będzie mi bardzo miło, jeśli pozostaniesz w dobrych kontaktach z moimi bliskimi.
Życzę ci szczęścia.
Leon.
List odrobinę wytrącił ją z równowagi. Oczywiście, że przestała go rozumieć, bo on niczego jej nie ułatwił. Sam powinien jej powiedzieć to wszystko, o czym napisał. Oczywiście, że wypadek się zdarzył, bo Leon ratował jej braci, ale ona zrobiła wszystko, co mogła, żeby zdobyć dla niego pieniądze na kosztowną operację. Pamiętała jego podziękowania na dworcu, w których pominął ją i wszystkie bliskie jej osoby. W liście także nie padło ani jedno słowo na ten temat. W dodatku na wiadomość czekała dość długo, nie wiedziała, czy operacja się powiodła i jak on się czuje. Jego własna siostra także niewiele umiała na ten temat powiedzieć, bo do niej Leon wcale nie napisał.
List dotarł do Reby długo po tym, jak ciotka Lodzia wróciła ze Szwajcarii i opowiedziała Dance o miłej pielęgniarce, która tak chętnie pomagała Leonkowi. Jeszcze wtedy nie było wiadomo, czy chłopak odzyska wzrok a on już nie potrzebował ciotki, bo miał nową opiekunkę. To wszystko opowiedziała jej Danusia. Miała do brata żal, że został w dalekiej Szwajcarii, w poważaniu mając famułę[1]. Do Danki dzwonili jego koledzy z radia, wypytywali, kiedy wraca Leoś, a ona nie znała odpowiedzi. W końcu chyba zrozumieli, że nie doczekają się go, bo przekazali wujowi, że nie tak się załatwia sprawy. Wuj wstydził się, jakby to była jego wina. Ciotka Lodzia narzekała, że nawet grosza nie dostała na powrotną podróż, Leon wręczył jej bilet i poinformował, kiedy odchodzi pociąg. Nie miał czasu odprowadzić jej na stację ani nie zadbał o nią tak, jak powinien. Był już zajęty innymi sprawami.
Kiedy wzburzona Reba opowiedziała o tym Rinie, ta wzruszyła ramionami i rzekła, że właściwie tego się po nim spodziewała. O szczegółach mówić nie chciała, a Reba nie pytała. Zrobiła wiele dla Leona i liczyła na nieco inne podziękowania. Nie dla siebie, dla przyjaciół, którzy za jej namową pomagali biednemu śleputkowi zebrać potrzebne środki. Wiele razy pytali o powodzenie szwajcarskiej operacji, o której ona nie potrafiła nic powiedzieć.
Teraz postanowiła skupić się na sobie i zająć tym, co najlepiej jej wychodziło, mimo przejściowych kłopotów dalej robiła czekoladki. Jednak listu od Leona nie wyrzuciła, schowała do pudełeczka pachnącego francuskimi perfumami. Postanowiła, że jak tylko przyjdzie jej do głowy raz jeszcze się zakochać, wyciągnie go i przeczyta. Może wtedy wróci jej rozum.
Kiedy rano Sonia Rachman wpadła na kawę, obudziła Rebekę głośnym pukaniem. Już otwierając drzwi, Reba czuła, że coś się wydarzyło, chociaż jeszcze nie wiedziała, kto tak się dobija. Sonia weszła do kuchni i nawet się nie przywitała, machnęła Rebece przed nosem gazetą i oświadczyła wzburzona:
– No i się zaczęło. Wiedziałam, że to się tak skończy. Czułam to! Henryka nie ma, niepotrzebnie przedłużał ten swój wyjazd. Zostałam sama ze wszystkimi kłopotami.
Rebeka w kwiecistym szlafroku parzyła kawę. Rina weszła do kuchni zaspana, w chustce na rozczochranych włosach. Jak zwykle spokojnie spytała:
– Soniu, rozumiem, że jesteś tak wcześnie, bo coś się dzieje? Usiądź i opowiedz po kolei, a ty, Rebeko, zrób więcej kawy i może jakieś śniadanie?
Sonia postukała palcem w gazetę.
– Nie pora na jedzenie. Słuchajcie, w dzisiejszej podają informację o mobilizacji. Wyobrażacie sobie? To znaczy, że wojna...
Reba zapomniała o śniadaniu. Usiadła przy stole i naiwnie spytała:
– I co będzie dalej?
Zrobiło jej się żal przyjaciółki. Henryk Rachman wyjechał na konferencję naukową do Ameryki i kolejny raz przedłużył pobyt. Najpierw zatrzymał go jakiś wybitny pulmonolog, u którego Henryk doskonalił lekarskie umiejętności, a potem na horyzoncie pojawiła się możliwość praktyki w renomowanej klinice chorób płuc, gdzie tenże pulmonolog był szefem. Henryk wysyłał do żony telegramy, w których zapewniał, że kocha. Ale nie wracał. Za zarobione pieniądze obiecywał zakup domku z ogródkiem, którego Sonia wcale nie chciała, potrzebowała męża a jej synek ojca. Wiedziała, że jeśli wybuchnie wojna, Henryk znowu przełoży swój powrót.
Przez chwilę siedziały w ciszy, którą przerwała Rina.
– Co dalej? A któż to wie, Rebeko? Zabiorą nam mężczyzn na kilka tygodni i trzeba będzie sobie jakoś radzić. Raz jeszcze powtarzam, róbcie zapasy bo potem może być problem. Wszystko wróci do normy dopiero za jakiś czas, a jeść coś musimy. Moja rada: nie panikować, nie podejmować nieprzemyślanych decyzji, czekać.
Sonia wyciągnęła paczkę papierosów i bez pytania zapaliła jednego. Zaciągnęła się głęboko dymem.
– Jak ja to przetrwam bez Henryka? Mam małe dziecko i nie wiem, co będzie dalej.
– On przyjedzie, jestem tego pewna. – Rina ją uspokajała. – Chociaż pewnie teraz będzie miał z tym trochę problemów. Pomyśl spokojnie, może to i lepiej, że jest tam, gdzie jest, bo zaraz by go do wojska wzięli, to w końcu lekarz. A tak przeczeka spokojnie, a potem wróci. I przywiezie pieniądze. Wiem, co chcesz powiedzieć, że na tym ci nie zależy. Uwierz mi, kochana, że po wojnie będziesz ich potrzebowała, bardzo się wam przydadzą.
– Może to i racja? – Sonia zastanowiła się nad jej słowami i zaciągnęła papierosem. – Tu z pewnością zaraz by się gdzieś zgłosił i tyle bym go widziała. Ale może podpowiedziałby mi, co robić? Sama już nie wiem...
– A czy ty kiedykolwiek słuchasz, jak ci mówią, co robić? – Rebeka weszła jej w słowo.
– Pewnie, że nie – odpowiedziała ugodowo. – Ale byłoby mi lżej.
W duchu Reba dziwiła się Henrykowi, zdecydował się zostać dłużej w Ameryce, mając małe dziecko i nie pytając nikogo o zdanie. Nie chciała wspominać Soni o liście Leona i jego opiekunce, pielęgniarce Helenie. Zdawała sobie sprawę, ile pytań i wątpliwości może wywołać taka wiadomość. Miała nadzieję, że przyjaciółka nie dostanie podobnego listu od męża i że Henryk żadnej Heleny tam nie poznał. Taka wiadomość złamałaby Soni serce.
Rina, jakby wiedząc o czym bratanica myśli, zmieniła temat.
– Soniu, Mira zrobiła dla was jakieś zapasy? Coś udało się dostać?
– Niewiele, cały czas mówiła, że nie ma co panikować i kupować na wyrost. Opowiadała, jak kiedyś jej własna ciotka kupiła sześć worków mąki i zalęgły się w niej robaki. Cała spiżarnia się ruszała, wszystko wyrzucili. Radziła kupować tylko to, co naprawdę potrzebne, i ja jej posłuchałam. Może źle zrobiłam? – Soni zbierało się na płacz.
– Bez paniki, po prostu idź i zrób zakupy. Z pewnością coś dostaniesz, kupuj to, co ma długi termin ważności. Najlepiej wydaj wszystkie oszczędności, nie trzymaj gotówki. Zazwyczaj kiedy dzieją się takie rzeczy, to pieniądz traci na wartości albo w ogóle zmienia się waluta, a wtedy zostaniesz z niczym. Warto trzymać złoto albo dolary, tylko to ma wartość.
Rady ciotki wydawały się sensowne.
– Nie mam niestety dolarów. – Sonia westchnęła. – Henryk wszystkie zabrał. Zostało trochę złota na czarną godzinę i niewiele gotówki. Za resztę kupił ziemię, miał tam wybudować dom.
– To świetna lokata kapitału, raz jeszcze powtarzam, że nie warto trzymać gotówki. Rodzicom powiedz to samo, niech kupują dolary albo żywność.
– A gdzie oni teraz kupią walutę? – spytała zaskoczona Reba.
– Nie bądź dzieckiem, Rebeko, na czarnym rynku. Podobnie jak alkohol, papierosy albo francuskie perfumy. Wyobraź sobie, że jak jest wojna, to te dobra zastępują walutę, zawsze jest na nie popyt, a bardzo ciężko je dostać.
– Nie wiem, co będzie z kawiarnią. – Reba zastanawiała się głośno. – Może Kawka ją zamknie?
– Nie powinien tego robić. Z pewnością ma jeszcze jakieś zapasy, a jeśli nie, to powinien otworzyć herbaciarnię. Ziołowe herbaty można zrobić samemu.
– Myślisz, ciociu, że będą chętni?
– Oczywiście, jestem pewna. Ludzie będą chcieli zapomnieć chociaż na chwilę o kłopotach i usiąść w ciepłym, miłym miejscu.
Sonia chciała dopić kawę, ale filiżanka wyślizgnęła się z jej ręki. Patrzyła na wyszczerbioną porcelanę i nagle zaczęła płakać. Po policzkach płynęły jej łzy, których już nie umiała powstrzymać. Wycierała je rękawem, siedziała nieruchomo i nawet nie szukała chusteczki. Zanosiła się głośnym szlochem, przyciskając dłonie do twarzy jak mała dziewczynka. Reba stanęła nad nią i pogłaskała ją po głowie, a Rina podała chusteczkę. Sonia szlochała chwilę, a potem zaczęła się powoli uspokajać.
– No i po co te łzy? Co to da? – Rina zapaliła kolejnego papierosa i szeroko otworzyła okno. – Weźcie się w garść, moje drogie, i działajcie. Soniu, masz z kim zostawiać Janka?
Rachmanowa pokiwała głową i wydmuchała nos. Ciotka podeszła do szafki i wyciągnęła szklaną buteleczkę z kroplomierzem, odmierzyła porcję na łyżeczkę i podała Soni.
– Wypij. A potem zrób, co mówiłam, nie ma co rozpaczać.
Sonia popiła krople zimną wodą i nieznacznie się skrzywiła. Oddychała głęboko i tylko czerwone oczy świadczyły o tym, że jeszcze przed chwilą płakała.
– Pomożesz mi? – spytała Reby, patrząc jej błagalnie w oczy.
– No pewnie, kto jak nie my? – Reba bardzo chciała, żeby jej głos zabrzmiał wesoło.
Sonia nawet nie musiała o to pytać, Rebeka doskonale pamiętała wsparcie, które nieraz od niej dostała i była gotowa się zrewanżować w każdej chwili.
Po dolary wybrały się z Danką. Obie nie miały pojęcia, gdzie kupić walutę i ile może kosztować. Pomoc zaoferował Tadeusz, policjant poznany w mało sprzyjających okolicznościach. Zdemolowano wtedy Petit, a on prowadził sprawę. Co prawda nie znaleziono winnych, ale Danka i Tadeusz przypadli sobie do serca. Teraz obiecał im nie tylko znaleźć sprzedawcę waluty, ale także zapewnić obstawę, żeby nie musiały chodzić same. Tłumaczył, że tam, gdzie jeszcze można kupić dolary, bezpiecznie nie jest. Zgodziły się chętnie na taką pomoc, z gotówką wolały nie zapuszczać się w zakamarki Pohulanki, zwłaszcza późną porą.
Wzięły ze sobą wszystkie pieniądze, jakie im jeszcze zostały. Rebeka pochowała w bieliźnie zaskórniaki swoje, ciotki i Soni. Rachmanową wspomogli rodzice, którzy podobnie jak ciotka uważali, że na trudne czasy trzeba mieć dobrą walutę. Danusia postanowiła wymienić resztę oszczędności wujostwa i trochę swoich, odłożonych na czarną godzinę jeszcze w czasach Petita.
Tadeusz w cywilnym ubraniu nie wzbudzał takiego respektu jak w mundurze. Tłumaczył się, że na Pohulance mundurowemu niczego nie sprzedadzą a cywilowi i owszem. Danka z nerwów trajkotała bez przerwy:
– Ta czemu ty w ancugu zwykłym, jak tyś policmajster? Jak chcesz nas bronić? Jak nam co buchną, to się będziesz przebierać? Co za chłop, jak pożytku z ciebi tyli, co z psa gnoju. Władza musi mieć awtorytet a nie giwer gdzieś skitrany, nie wiadomo gdzie...
Tadeusz tłumaczył się speszony:
– Się Danuta nie boi, będzie trzeba, to obronię. A gotówkę dobrze schowała?
– A dobrze, tam gdzie Tadeusz jeszcze nie zajrzał. – Uśmiechnęła się do niego i zaraz wyjaśniła: – Do buta, znaczy, schowałam. Stare są, co prawda, ale przynajmniej nie trza się martwić, że ktoś mi meszty ukradnie.
Reba spuściła głowę zawstydzona, nie chciała słuchać ich szeptów i chichotów Danki, peszyła ją zakochana przyjaciółka. Szybko zmieniła temat.
– Kup sobie może jakie buty? Zima przyjdzie, to nam zmarzniesz. A jak wojna będzie, to może dopiero za rok zaczną znowu buty szyć, jak szewcy z frontu wrócą. Bosa będziesz chodzić?
– E tam. – Danka machnęła ręką z lekceważeniem. – Na razie dulary kupię, a potem pomyślę. Jak się co trafi, to kupię za walutę. Wyobrażasz sobie w takich drogich pikuletach[2] chodzić?
– Rebeka ma rację, trzeba nowe buty nabyć. – Tadeusz poparł jej pomysł. – Zaraz jutro z Danusią pójdę i czegoś poszukamy. Tylko najpierw te dolary załatwimy, pamiętajcie, macie się targować. Bierzecie więcej, to cena powinna być korzystniejsza.
– Mnie się wydaji, że tu targu na grejcary nie będzie, przecież teraz każdy, kto ma kiepełe, to kupuje, co mu w łapy wpadnie.
Nie sprzeczał się z Danusią, przytakiwał i szedł posłusznie obok. Im dalej zapuszczały się w ciemne uliczki, tym mniej pewnie się czuły i cieszyły się, że mają go obok. W bramach stały kobiety, które z niechęcią patrzyły na konkurencję, za to Tadeusz wzbudzał ich zainteresowanie. Uśmiechały się dwuznacznie, jedna z nich puściła oczko i schyliła się, żeby pokazać swoje wdzięki w głębokim dekolcie. Danka już miała zareagować, ale Reba przewidziała to, złapała ją za rękę i szepnęła:
– Cicho...
Obie zdawały sobie sprawę, że awantury na obcym terenie i o takiej porze mogą źle się dla nich skończyć. Panie pewnie miały swoją obstawę, a i one same nie wyglądały jak bezbronne niebożęta.
W końcu zatrzymały się przed szynkiem z przekrzywionym szyldem i już były pewne, że bez obstawy za nic by tu nie przyszły. Miejsce wydawało się puste, na uboczu i w dodatku ledwo oświetlone. Z Tadeuszem się nie bały, wysoki mężczyzna wzbudzał respekt już na pierwszy rzut oka.
Weszli razem do środka i od razu spytali o Lucjana, chcieli załatwić to, po co tu przyszli, i wracać. Za barem stał wyraźnie znudzony człowiek i brudną ścierką wycierał kufle. Na ten widok Reba wzdrygnęła się mimowolnie, miała nadzieję, że nikt im tu nie zaproponuje niczego do picia.
– Kto pyta? – odpowiedział pytaniem.
– My w prywatnej sprawie – tłumaczyła się Danka.
– Po zielone? – Odgadł bez problemu.
Tadeusz przytaknął, wtedy człowiek za barem krzyknął głośno:
– Lucuś! Do ciebie, państwo klienty.
Z kuchni wyszedł niewysoki mężczyzna z blizną na twarzy. Nie przywitał się nawet, zmierzył Tadeusza wzrokiem, a potem spytał krótko:
– Dużo?
Nie czekał na odpowiedź, zachęcił ich gestem, żeby poszli za nim. Weszli do dużej kuchni na tyłach knajpy. Reba z Danką rozejrzały się dyskretnie. Na drewnianym kuchennym stole walały się resztki jedzenia i brudne naczynia. Drobno posiekana kapusta chyba nie była pierwszej świeżości, bo już straciła swój kolor, a nad obierkami z ziemniaków latały muchy. Reba przypomniała sobie porządek w Peticie i nie mogła uwierzyć, że tak wygląda zaplecze jadłodajni.
Lucjan odsunął kapuściane resztki i usiadł za stołem, spod którego wyciągnął flaszkę mętnej wódki. Nalał sobie trunku do kieliszka i spytał raz jeszcze:
– Dużo? – Dłonią pokazał na flaszkę, co miało znaczyć, żeby się częstowali. Obok stał rząd używanych wcześniej kieliszków, z których mieli skorzystać. Niektóre wciąż jeszcze miały czerwone ślady szminki.
– Najpierw interesy – odpowiedział Tadeusz.
– To dawać gotówkę. – Lucjan przeszedł do konkretów.
Odwróciły się tyłem od niego i zaczęły wyciągać pieniądze. Na stole przed Lucjanem urosły dwa stosy zmiętych banknotów. Popatrzył na nie i zza pazuchy wyjął niewielki plik dolarów. Odliczył kilka banknotów, ułożył dwie kupki i podał Tadeuszowi.
– Tyle się należy.
– Tak mało? – Danka była rozczarowana. – Daj pan co jeszcze, bo to cała famuła się składała, a za to se binę[3] kupią.
– Dziunia idzie gdzie indziej – odpowiedział lekceważąco i wychylił kieliszek.
– Tylko nie dziunia, jak Boga kocham, polej pan tej ćmagi[4], bo nie zdzierżę, takiego nerwa mam – odpowiedziała i chwyciła pierwszy z brzegu kieliszek. Łyknęła bez skrzywienia i westchnęła. – Tyli grejcarów wymienić na parę dularsów, co za czasy.
– Będzie gorzej – odpowiedział refleksyjnie Lucek.
Obie wzięły po jednym stosie, Rebeka chciała swój schować, ale Tadeusz powstrzymał ją i przy okurzonej żarówce zaczął przeglądać jeden banknot po drugim. Dokładnie oglądał je z każdej strony i pocierał w palcach, jakby chciał zetrzeć farbę. W końcu z pliku Danusi dwa położył na stole.
– Pan da inne.
– A co nie pasuji? – spytał Lucjan i nalał sobie kolejny kieliszek.
– Pan wie i ja wiem, daj pan inne i będzie zicher.
Jedną ręką Lucjan przesunął kieliszek na brzeg stołu, a drugą sięgnął za siebie i wyjął nóż. Położył go przed sobą, a potem wypił drugą kolejkę. W odpowiedzi Tadeusz rozpiął marynarkę i stanął tak, że handlarz widział broń. Lucjan bez słowa schował nóż, zgarnął dwa trefne banknoty ze stołu i położył w ich miejsce dwa inne. Tych Tadeusz już nie sprawdzał.
Zabrały z Danką swoje pieniądze, a Lucjan popatrzył na Tadeusza z zaciętością.
– Z panem się jeszcze spotkamy – rzucił cicho.
– To groźba? – Tadeusz znowu odchylił połę marynarki.
– Ta jaka groźba, mówię tylko. – Wzruszył ramionami w odpowiedzi i odwrócił się do nich plecami.
Wyszły stamtąd przestraszone, ale z dolarami w kieszeni. Dwa dni później wybuchła wojna.
[1] Rodzinę (bałak).
[2] Buty (bałak).
[3] Biała bułka (bałak).
[4] Wódka (bałak).
Rozdział II
Rebeka do końca miała nadzieję, że wojny nie będzie. Ostatni przedwojenny wieczór znowu spędziła z Riną nad pudełkiem z przepisami, chociaż dużo więcej czasu poświęciły na rozmowę niż na porządki. Miała nadzieję, że ciotka uciszy jej niepokoje, ale niestety tak się nie stało.
Podobnie jak Sonia, ona także próbowała odpowiedzieć sobie na pytanie co dalej. Liczyła, że ich kawiarnia, pomimo przejściowych kłopotów, będzie działała. Szukała przepisów na proste desery, których składniki będą dostępne, zanim znowu Kawka zdobędzie kakao.
– Myślisz, że nasz fałszywy marcepan znowu wróci do łask? – spytała skupionej ciotki, próbującej segregować mniejsze i większe karteczki.
– Kto wie, przecież wcale nie był taki zły. Dobrze, że cukier macie, no bo kartofli raczej nam nie zabraknie. W poprzedniej wojnie cukru nigdzie nie było, czasem można było dostać melasę, ale to nie to samo.
Michał posłuchał rad Riny i kupił zapas cukru trzy tygodnie wcześniej. Adam Baczewski przywiózł worki do kawiarni swoim samochodem, od siebie dołożył sporo butelek z nalewkami i likierem, mówiąc, że najlepiej nadwyżki pochować w kilku miejscach. Jakby coś się działo, to zawsze będą mieli ukryte rezerwy na czarną godzinę. Przestrzegał ich przed oszustami i szabrownikami, którzy zawsze pojawiają się w trudnych momentach. Kawka miał dopilnować pomocnika, który montował dodatkowe zabezpieczenia magazynu. Kawiarnia musiała mieć zapasy. Długo ściskali sobie ręce, a na koniec Adam poprosił Rebę, żeby miała na wszystko oko. Prośba wydawała jej się dziwna, ale nerwowa atmosfera udzielała się wszystkim, pewnie i Baczewskich to nie ominęło. Przecież od pilnowania był Michał, ona sama niewiele mogła zdziałać.
Tylko Baruch nie robił zapasów. Dogadywał siostrze, że zostanie z całym zapasem cukru i mąki, które kupowała po horrendalnych cenach. Nim zdążą przejeść, skończy się wojna. Jemu to niepotrzebne. Rebeka przypuszczała, że ojciec ma finansowe kłopoty i nie stać go na takie wydatki. Po tym, jak stracił księgarnię i oszczędności, mógł nie mieć gotówki na drożejące z dnia na dzień produkty. Kupiła mu kilka rzeczy i zaniosła po cichu, kiedy razem z chłopcami był w synagodze. Pochowała je po zakamarkach spiżarni, a przy okazji zauważyła, że nie było na swoim miejscu srebrnej cukiernicy ani porcelanowego serwisu matki. Nie było też srebrnej mezuzy[5] przy drzwiach, którą kiedyś Estera dostała w prezencie. Na jej miejscu wisiała zwykła drewniana. Domyślała się, co mogło się stać, dlatego nawet nie zaproponowała ojcu zakupu dolarów.
Kiedy pierwszego września usłyszała huk, nie wiedziała, co się dzieje. Zbierała się właśnie do kawiarni, miała pomóc dziewczętom w przygotowaniu piętrowego tortu, zamówionego kilka dni wcześniej. Upinała włosy przed lustrem, gdy do pokoju wbiegła Rina i zaczęła otwierać okna, pokrzykując:
– Rebeko, wojna! Zaczęło się bombardowanie. Otwórz okna, bo szyby popękają a potem właź pod stół.
– Ale po co?
– Żeby ci się nic nie stało, ale już!
Odgłosy dobiegały z daleka i nie brzmiały jakoś szczególnie groźnie, jednak ciotka prawie siłą zmusiła ją do wejścia pod duży kuchenny stół. Wybuchy powtarzały się bez chwili przerwy, ale jedyne, co widziała przed sobą, to odrobina tynku spadającego na podłogę. Dotknęła go palcem i pomyślała, że niepotrzebnie panikują. Pamiętała słowa z głośno czytanej gazety, że działania wojenne obejmują głównie obiekty strategiczne. Wiedziała, że chodzi o dworce, urzędy, drogi a nie mieszkania. Ich kamienica nie mogła być strategicznym obiektem bombardowań, dlatego cała sytuacja ją rozbawiła. Dwie dorosłe kobiety siedziały pod stołem i dygotały ze strachu, a przecież tu nie mogły spaść bomby. Zaczęła nerwowo chichotać, a potem zaproponowała:
– Wychodzimy, napijemy się kawy, a potem muszę iść do pracy.
– Wybij to sobie z głowy! – Ciotka wyglądała na przestraszoną. – Nie wiemy, co się dzieje, zostajemy w domu, póki sytuacja się nie wyjaśni. Nigdzie cię nie puszczę.
– Muszę się czegoś napić.
Zyskała przynajmniej tyle, że ciotka wyszła spod stołu i usiadła przy herbacie. Zastanawiała się, ile czasu przyjdzie im spędzić w kuchni, zanim Rina pozwoli jej wyjść. Głośne pukanie wyrwało ją z zamyślenia, w drzwiach stanęła zalana łzami Danka.
– Ciotkę Lodzię rano zabiło – zakomunikowała, szlochając. Stała przed nimi rozczochrana, łzy lały się strumieniami, wyglądała jak kupka nieszczęścia.
Nie polubiły się z Lodzią, ale Rebie było naprawdę przykro. Nie mogła tylko zrozumieć jak to możliwe, wojna dopiero się zaczęła.
– Ale jak to ciotkę Lodzię zabiło? – powtórzyła po Danusi.
– Ta nie słychać było? Bomby rano zrzucili. Wy tu siedzicie, to nic nie wiecie, Niemce bombardują miasto, Baczewskiego, psiejuchy, zniszczyły, cerkiew Ducha i dworzec.
– Ciotka była w cerkwi? – dopytywała Rina, jakby to miało jakieś znaczenie. Chciała powiedzieć cokolwiek, jednak nie mogła zebrać myśli.
– Ta ni, poszła na Janowską po cukier, jeszcze sąsiadkę wzięła. Podobno koło dworca jeden taki miglanc sprzedawał. A jak walnęło w kamienicę i w dworzec, to wszystko się zawaliło. Przyszedł Tadku mi o tym powiedzieć. Szukają ich, ali to znajdą cośkolwiek, jak tam zostali ruiny? Do tej pory to tylko cwikier[6] sąsiadki się znalazł i nic więcej.
– Mam iść z tobą? Chcesz jej szukać? – spytała z troską. Nie chciała, żeby w takim momencie Danka była sama. W głębi serca miała nadzieję, że przyjaciółka nie pójdzie grzebać w gruzach.
– Ja się boję, ni pójdę. – Przyjaciółka wyciągnęła przed siebie ręce. – Tadeusz tam jest, jak znajdą, to nam powi i wujku pójdzie. Ja muszę ubrania ciotce przygotować.
Rebeka nie chciała jej mówić, że być może nie da się Lodzi przebrać na tę ostatnią drogę.
– Pójdziemy do cukierni, zobaczymy, czy tam też bombardowali – zaproponowała przyjaciółce. – Jak Tadku coś będzie wiedział, to nas znajdzie.
– Dobrze mówisz, Rebeko, a ja u chłopców sprawdzę. Jak dobrze, że na Przedmieściu było spokojniej. – Ciotka podniosła oczy do nieba. – Pewnie tylko wystraszeni. Idźcie razem i uważajcie na siebie.
Odprowadziły ją z Danką i upewniły się, że kamienica stoi. Na Żółkiewskim nie było żadnych śladów bomb, ale i ludzi kręciło się niewielu. Domyśliły się, że bardziej strachliwi mieszkańcy siedzą w domach, a reszta pomaga przy dworcu.
Kawiarnia także stała, tylko miała wybite okno. Kawałki szkła zgrzytały pod nogami, ale wielki kuty napis „Kawiarnia Kaffka” dalej wisiał. Rebece zachciało się nagle płakać, sama nie wiedziała dlaczego.
– Jak teraz będziemy klientów przyjmować? – wychlipała do Danusi.
– Ja tam sama nie wim, co dalej z nami, Rebka – odpowiedziała zapłakana przyjaciółka.
Michał Kawka krzątał się w środku. Zamiatał okruchy szkła i szykował deski na okno wystawowe. Zdawał sobie sprawę, że szklarz nieprędko tu trafi. Popatrzył na nie zdziwiony i odpowiedział zmęczonym głosem:
– Rebeko, jest wojna.
– Wiem, ale okno nam wybili – odpowiedziała ponuro, a potem usiadła przy kawiarnianym stoliku i wycierała łzy. Nie mogła mu powiedzieć, jak bardzo się boi bomb i wybuchów, płakała rozpaczliwie, jakby ta wybita szyba miała dla niej jakieś większe znaczenie.
Michał podszedł i przytulił ją mocno do siebie.
– Rebeko, czemu płaczesz? Coś się stało?
– Bo... jest wojna. Nie ma kawiarni, nie będę miała pracy. I nie wiem, co dalej zrobić. – Znów zaniosła się szlochem.
– Nie zostawię cię samej – tłumaczył jej spokojnie. – Nie ma kawiarni, ale otworzymy, jak tylko coś będzie wiadomo. Na razie i tak nikt nie przyjdzie, bo ludzie się boją i siedzą w domach. Damy sobie radę, jeszcze nie ma się czym martwić. Adam ma gorzej, fabrykę mu zbombardowali.
– Ale żyje? – spytała z nadzieją. Polubiła go.
Kawka przytaknął.
– A ciotka Lodzia nie żyje – odpowiedziała i znowu zaczęła płakać.
Nie spytał kto to, przytulił ją raz jeszcze, a ona zupełnie zapomniała o chlipiącej w kącie Danusi.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[5] W judaizmie zwitek pergaminu z fragmentem tory umieszczony na zewnętrznej prawej framudze drzwi.
[6] Okulary (bałak).