Lightbringer. Świetlisty monarcha - Legrand Claire - ebook

Lightbringer. Świetlisty monarcha ebook

Legrand Claire

0,0
55,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

WYWOŁUJĄCE CIARKI ZAKOŃCZENIE EPICKIEJ TRYLOGII FANTASY EMPIRIUM!

Dwie królowe. Dzieli je tysiąc lat, łączy jedno proroctwo. Teraz zmierzą się ze swoim ostatecznym przeznaczeniem.

RIELLE czuje się odtrącona przez najbliższych. Zwraca się do Coriena, któremu uwierzyła w obietnice potęgi. Głos anioła, który słyszy w głowie, doprowadza ją do obłędu i zachęca do otwarcia Bramy. Z dala od ukochanego Audrica i przyjaciółki Ludvine zamienia się w potwora.

Tysiąc lat później ELIANA, zdradzona i porzucona, trafia do stolicy Imperium. Walczy tylko o to, aby zachować panowanie nad swoimi mocami. Nie może pozwolić, aby użył ich Imperator. Ten jest gotów zrobić wszystko, aby przenieść się w czasie i odzyskać swoją Królową.

Wszystko się zmienia, gdy Prorok postanawia się ujawnić. Rielle i Eliana otrzymują drugą szansę: na ocalenie lub zniszczenie świata.

BESTSELLER „NEW YORK TIMESA”, FINAŁ FENOMENU TIK TOKA

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 738

Data ważności licencji: 1/27/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Mamy, która mnie kocha

Bestia i kłamca

Wy, którzy walczycie za poległych bliskich, za swoje spustoszone kraje, słuchajcie mnie uważnie: może przyjść chwila, w której imperator stanie przed Wami. Być może jego uwagę zwróci Wasza uroda, Wasz talent lub Wasza siła. Będzie się uśmiechał i Was uwodził. Będzie Wam schlebiał i składał obietnice. Nie ufajcie mu. Walczcie z nim do ostatniego tchu. Walczcie za tych, których straciliście. Walczcie za świat, który istniał dawniej i może jeszcze zaistnieć.

– słowa Proroka

Simon kucał pod oblodzoną skałą, ściskając w garści nóż, i głodnym wzrokiem obserwował zbliżającego się zająca. Jego wargi były popękane od zimna, a stopy w zniszczonych butach miał pokryte strupami i odciskami.

Zając był chudy i biały, jeszcze niewyrośnięty; Simon miał świadomość, że znajdzie na nim więcej futra niż przydatnego mięsa, ale wiedział także, że jest głodny i pożre wszystko, co zdoła zabić.

Poza tym nie myślał prawie o niczym.

Zając zatrzymał się na tyle blisko, że Simon widział jego drgające wibrysy. Zwierzę wpatrywało się w świat z głupim lękiem, w oczekiwaniu na nadejście śmierci. Wokół brązowa równina rozciągała się na wiele zimnych, pustych kilometrów, pokryta migotliwą bielą porannego śniegu. Płatki spływały bezgłośnie z ciemnoszarego nieba.

Niedługo zacznie się prawdziwa śnieżyca. Simon o tym wiedział. Zając również o tym wiedział.

Tylko jeden z nich przeżyje dość długo, żeby ją zobaczyć.

Zając zrobił krok naprzód. Drżącym bladym nosem wyczuwał zapach myśliwego, ale nikogo nie widział.

Simon zawsze potrafił się dobrze ukrywać, a od kiedy niemal rok temu wylądował w tej okropnej, obcej dziczy, stał się w tym jeszcze lepszy.

Zając się zbliżył. Simon czuł zapach piżma. Czuł ciepło przerażonego ciała. Skoczył, wylądował na zwierzęciu i poderżnął mu gard­ło, zanim zdołało uciec.

Zbyt głodny, żeby rozpalić ognisko, oskórował zdobycz kilkoma szybkimi pociągnięciami noża i wbił zęby w comber. Jadł. Nie odkładał noża.

Przez ostatni rok nauczył się nigdy nie odkładać noża.

Wtedy, z włóknami zakrwawionego mięsa w zębach, nad częściowo zjedzonym zającem, Simon coś usłyszał. Upuścił swój posiłek i odwrócił się błyskawicznie, gotów zabić lub uciec.

Zamiast tego zapatrzył się na to, co zobaczył na śniegu.

Niedaleko ktoś stał i go obserwował. Simon przymrużył oczy. To był mężczyzna, ubrany w długi czarny płaszcz obszyty futrem. Płaszcz miał szerokie ramiona i wysoki kołnierz; opadał aż do ziemi obfitymi fałdami, a jego odcień pasował do kruczoczarnych, lekko kręconych włosów mężczyzny. Nieznajomy był prześliczny, smukły i elegancki na tle zbrązowiałej, zimowej pustki równiny, która stała się domem Simona.

Świat wokół ucichł. Simon nie słyszał już odległych trzasków pękającej kry ani wycia ostrego górskiego wiatru. Słyszał tylko gwałtowne bicie własnego serca i kroki podchodzącego przybysza.

Simon znał tego mężczyznę. Dawniej obawiał się go, wręcz go nienawidził. Ale od tamtych przerażających wydarzeń w Âme de la Terre minęło tyle czasu, że nawet wróg stał się kimś mile widzianym.

Mężczyzna położył dłoń w rękawiczce na pochylonej głowie Simona, któremu wyrwał się cichy okrzyk pełen tęsknoty. Sięgnął na oślep w górę i pochwycił rozpaczliwie jego rękę.

– To ty – wyszeptał. Nie był już sam. Wypełniała go pierwotna ekstaza. Z jego ust dobiegł zdławiony, ochrypły śmiech.

– To ja – powiedział anioł imieniem Corien. Przykląkł i przyjrzał się uważnie Simonowi.

Simon zesztywniał i zacisnął drugą dłoń na nożu. Czarne oczy, pozbawione blasku i bezdenne. Nigdy wcześniej nie widział niczego podobnego. Obnażył zęby i zaparł się piętami o ziemię.

Corien tylko się uśmiechnął.

– Jak masz na imię?

Myśli Simona wirowały chaotycznie. Oto widział tego, który najechał jego ojczyznę, zabił setki jego sąsiadów i tysiące Celdaryjczyków.

Oto był anioł, który wślizgnął się w umysł ojca Simona i zmusił go do skoczenia z wieży na pewną śmierć.

Przez jeden szaleńczy moment Simon się zastanawiał, czy nie rzucić się na Coriena jak na królika, nie rozpłatać mu tak samo gładkiego białego gardła. Ale widział szybkość, z jaką potrafili atakować aniołowie. Corien by go powstrzymał, zanim Simon zdołałby podnieść nóż.

Mógł uciekać, lecz nie potrafił o tym myśleć. Przez rok żył samotnie w dziczy, aż została z niego zniszczona skóra i kości. Przez rok rozmawiał tylko ze sobą i ze zwierzętami.

Jego łzy popłynęły gwałtownie.

– Znasz moje imię, prawda? – wyszeptał żarliwie. – Nie widzisz go?

Corien milczał tak długo, że Simon poczuł na plecach zimny dreszcz strachu i przygotował się do ucieczki. Był zawsze gotowy do ucieczki.

– Znam cię – rzekł cicho Corien, ale sprawiał wrażenie zaintrygowanego. – Znam cię, chociaż cię nie znam.

W myślach Simona pojawiła się szybka, badawcza obecność, jakby zwinne palce odwijały fałdy jego umysłu, żeby sprawdzić, co się kryje pod spodem. Wiedział, co się dzieje, chociaż nigdy wcześniej nie czuł czegoś takiego. W miesiącach poprzedzających śmierć króla Audrica i późniejszych po Celdarii krążyły mroczne pogłoski. Straszliwe historie o ludziach doprowadzanych do szaleństwa, bladych i złamanych, pozostawionych w ruinach splądrowanych wsi.

Tak wyglądała inwazja aniołów.

Simon trwał nieruchomo w śniegu, niemal nie oddychając, drżał tylko, podczas gdy Corien poruszał się w jego umyśle. Głos musnął uszy Simona, ucałował jego szyję, przesunął się po bliznach. Głos syknął słowa, których Simon nie rozumiał, ale wirowały coraz donośniejsze i szybsze, aż w jego głowie zapanował nieznośny hałas. Czuł się, jakby nim potrząsano, zawieszono ponad przepaścią i szarpano w różne strony przy wtórze wycia jakiejś istoty żyjącej w tej otchłani.

Simon krzyknął i chciał zerwać się do ucieczki, lecz Corien złapał go za rękę i podbródek zimnymi dłońmi w rękawiczkach i przytrzymał na ziemi. Nacisk wypełniał Simona od czaszki do palców u stóp, aż chłopiec zaczął się bać, że jego ciało eksploduje. Słowa narastały w nim, przyciągane przez ogromną siłę. Niedługo wyrwą się na zewnątrz i rozbiegną jak owady, sycząc: Simon, Simon, Simon, a potem pożrą świat.

W końcu, nareszcie, zapadła cisza.

Simon dyszał ciężko na ziemi. Twarz pochylonego nad nim Coriena była ściągnięta i pełna emocji, których chłopiec nie rozumiał. Minęło wiele czasu, odkąd widział czyjąś twarz.

– Znam cię – powiedział cicho Corien. Jego słowa przypominały deszcz spadający na metal, a Simon czuł każde z nich na podniebieniu. – W jakiś sposób cię znam. Widzę, że nazywasz się Simon Randell. Masz dziewięć lat. Jesteś Naznaczonym. Albo raczej byłeś Naznaczonym, którego znałem. Dlatego właśnie do ciebie przyszedłem. Wyczułem niezwykłą obecność w tych górach i pokonałem długą drogę, żeby cię odnaleźć. Naznaczeni już nie istnieją. Wiedziałeś o tym, Simonie? Na tym świecie pozostało niewiele niezwyk­łych istot, nie licząc mnie.

Jego czarne spojrzenie przesunęło się po ciele Simona, gęstej siatce blizn na twarzy i dłoniach. Chłopiec poczuł, że jego umysł ustępuje, żeby wpuścić Coriena. Zacisnął szczęki. Usiadł sztywno. Nie będzie się bał. Wstrzymał oddech.

– Zaczynam widzieć więcej – wyszeptał Corien, nie mrugając. – Twoja podróż w przyszłość pozostawiła okropne blizny i omal cię nie zabiła. Nie zawsze byłeś tak brzydki. – Uśmiechnął się, jednak reszta jego twarzy, pięknej i bladej, nie poruszyła się. – Ale ty nie jesteś brzydki, prawda, Simonie? Pod tą mapą blizn jesteś całkiem udaną istotą.

Simon chciał podnieść się i usiąść; zarumienił się, gdy Corien mu pomógł, podtrzymując dłonią w rękawiczce jego plecy. Simon wyprostował się, uniósł podbródek i spróbował sobie przypomnieć, jak to jest być chłopcem. Jego myśli chwiały się i wirowały. Czyli znajdował się w odległej przyszłości. Podpowiadał mu to już wcześniej jakiś okropny instynkt uśpiony w jego krwi. Nocami wielokrotnie powtarzał to sobie szeptem. Ale teraz wiedział to na pewno.

Nasuwały mu się gorączkowe pytania. Kiedy dokładnie była ta przyszłość? Ile czasu upłynęło pomiędzy „wtedy” a „teraz”? Co to był za świat? Oczy Coriena były czarne, Simon nie mógł podróżować i zastanawiał się, czy między tymi rzeczami istnieje jakiś związek.

Co się stało z empirium?

Dlaczego Corien przyglądał mu się tak dziwnie, jakby dostrzegał w jego twarzy coś, czego sam Simon nie rozumiał?

Spojrzenie Coriena było zimne i nieprzeniknione.

– Ona umarła na moich oczach. Krwawiłem przez dziesiątki lat, a nawet gdy moje ciało wyzdrowiało całkowicie, mój umysł nie zdołał tego zrobić. Czy to dlatego gdy patrzę w twój umysł, widzę tylko umykające cienie i słyszę niemal wyłącznie twój nieskończony, donośny strach? Czy to dlatego, że mój umysł osłabł z latami, Simonie? Simon Randell. Znam twoją twarz, ale nie wiem dlaczego. Kim jesteś? Za kogo walczysz?

– Walczę? – Simon potrząsnął głową. – Nie walczę za nikogo.

Corien przyglądał się mu jeszcze przez chwilę.

– No cóż – powiedział. Wstał i strzepnął śnieg z płaszcza. – Przybyłem tutaj w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mi pomóc. Jak widzę, znalazłem tylko zagubionego chłopca.

– Zaczekaj! – krzyknął Simon, ponieważ Corien odwrócił się, by odejść, a Simon nie potrafił znieść myśli o tym, że znów zostanie sam. Popełzł za Corienem i uczepił się brzegu jego płaszcza. Skulił się u jego stóp, nieszczęśliwy jak zbity pies, i poczuł lekki przypływ lęku w piersi na myśl o tym, co zamierzał zrobić, ale już dawno temu przestał odczuwać wstyd.

To śmierć Rielle pozbawiła go domu i sprowadziła tutaj. To jej egoizm, jej niezdolność panowania nad własną mocą zniszczyły świat i sprawiły, że Simon został tutaj porzucony, samotny, bez swojej magii.

Stłumił lęk i chwycił Coriena za rękę. Przycisnął mocno czoło do jego rękawa, zebrał całą swoją nienawiść do martwej królowej i cisnął nią w stojącego przed nim anioła, żeby mógł zobaczyć i zrozumieć.

– Jestem z Celdarii – rzekł z drżeniem Simon. – Widziałem córkę Rielle. Będę walczyć za ciebie, panie.

Czekał. Nad nim rozciągało się milczenie, ciężkie i okropne. Chociaż Corien go nie dotykał, Simon czuł nacisk twardej dłoni na karku.

– Trzymałem ją w noc, kiedy się urodziła – powiedział Simon, jak najszybciej wyrzucając z siebie słowa. – Byłem synem uzdrowiciela królowej Rielle. Ukrył mnie przed tobą, panie. Tamtej nocy byłem przerażony. Widziałem, jak mój ojciec skoczył… – Gardło Simona się zacisnęło. Jęknął, żeby je oczyścić. Nie płakał od miesięcy i nie zrobi tego teraz. – Widziałem, jak spada – podjął. – Królowa Rielle umierała, a dziecko zostało samo. Słyszałem, jak wołasz królową, panie, i widziałem, jak uderzasz w jej światło. Nie wiedziałem, co mam robić, panie, więc wziąłem dziecko i próbowałem uciec z nią w bezpieczne miejsce. Pomyślałem, że zabiorę ją na północ, do Borsvallu, gdzie król Ilmaire będzie mógł jej bronić. Pomyślałem, że jeśli królowa Rielle umrze, zabije także mnie i swoje dziecko. – Simon podniósł głowę i zadrżał. Łzy i śnieg sprawiały, że nie widział twarzy Coriena. – Ale coś poszło nie tak. Czas mnie pochwycił, panie, i przeniósł tutaj. Żyłem samotnie przez wiele miesięcy. Nikogo nie mogłem znaleźć. Szedłem i szedłem przed siebie.

Zalewał się teraz łzami, gwałtowny i niepohamowany w swojej rozpaczy. Nienawidził się za dźwięk tego szlochu, za to, jak mały się przez to wydawał, lecz teraz, gdy porozmawiał z kimś, kogo znał, z Dawnego Świata będącego jego domem, wiedział, że nie wytrzyma dłużej samotności. Rzuci się ze skały. Pójdzie po śladach śnieżnego kota i pozwoli, by bestia go pożarła.

Corien znieruchomiał całkowicie, a potem przykląkł, żeby ująć twarz Simona w dłonie. Zdjął rękawiczki. Jego skóra była biała i gładka.

– To jest Vindica, mały Simonie – oznajmił życzliwie. – Dzikie pustkowia, które były kiedyś krajem aniołów. Znajdujesz się na wyżynach w górach Maktari. To oczywiste, że jesteś sam. To oczywiste, że marzniesz.

Simon pozwolił Corienowi się przytulić i zaszlochał w jego płaszcz. Starał się nie poruszać i z całej siły walczył z napływającymi łzami. Może udowodnić, że jest kimś, kogo warto zatrzymać.

– Nie zostawiaj mnie, proszę, nie zostawiaj – wyszeptał. – Zabierz mnie ze sobą, proszę, panie.

Corien gładził długie, sfilcowane włosy Simona.

– Bardzo kochałeś swojego ojca. Powinieneś nienawidzić mnie za to, że go zabiłem. Zabiłem go, teraz to pamiętam. Powinieneś pragnąć mnie za to zabić, ale tak bardzo boisz się zostać znowu sam, że z radością pójdziesz ze mną, jeśli ci to rozkażę. Zrobisz wszystko, co ci powiem, w zamian za możliwość przebywania w pobliżu kogoś, kto wie, co straciłeś. – Roześmiał się dziwnie.

– Tak – szepnął Simon i zadrżał w ramionach Coriena. Czuł anioła w swoim umyśle, łagodnie poszukującego informacji. – Zrobię wszystko, co mi powiesz, panie.

– Cóż to za słaby umysł, bezbronny i obnażony – powiedział z namysłem Corien, dotykając miękkimi palcami policzków Simona. – Pamiętasz rzeczy, które starasz się zapomnieć, a ja widzę każde wspomnienie tak wyraźnie jak swoje własne.

Simon przypominał sobie przeszłość, pomimo łez i tego strasznego, narastającego strachu. Przypominał ją sobie, chociaż desperacko pragnął zatrzymać Coriena. Nie mógł przestać sobie przypominać.

Pamiętał królową Rielle wkładającą mu w ramiona nowo narodzoną córkę w noc swojej śmierci. Pamiętał jej ciemne oczy wypełniające się złotem i kwaśny smak naelektryzowanego powietrza w komnacie lśniącej za jego plecami. Pamiętał Coriena krzyczącego w sypialni królowej głosem ochrypłym z rozpaczy. Pamiętał, jak spoglądał w ciemność i przywoływał nici, które miały go zabrać wraz z dziec­kiem bezpiecznie do Borsvallu.

A także swojego ojca, ściskającego głowę i wychodzącego chwiejnie na taras przy komnacie królowej. Przechylającego się przez balustradę i spadającego.

A także ciemne nici czasu, które pochwyciły Simona i zacisnęły się na nim. Towarzyszący temu ból i to, że przez pierwsze tygodnie po przybyciu tutaj nie pamiętał samego siebie, był bardziej zwierzęciem niż chłopcem. Zapomniał, jak się mówi. Biegał na czworaka, krwawił i płonął z gorączki, wrzeszczał w pustkę.

– A ona? – zapytał miękko Corien, uspokajając go dotykiem. – Co się z nią stało?

– Gdy odzyskałem świadomość, ona zniknęła. – Simon sięgnął do kieszeni po kawałek kocyka, który tam nosił. Za każdym razem, gdy kładł się spać, wtulał w niego twarz. Czasem krzyczał w niego. Zaciskał na nim zęby i szarpał, kołysząc się w ciemności.

Corien zastanawiał się nad tym przez długą chwilę.

– Ona może być tutaj. Ona może być gdziekolwiek. Może jej nie być nigdzie.

Simon przełknął z trudem ślinę. Serce tłukło mu się jak kopyta uderzające o skałę. Szalała w nim szarża. Tkwił tak nieruchomo, że jego chude ciało płonęło z tego napięcia.

– Tak, panie – szepnął.

– W takim razie Naznaczony może być przydatny. Nawet taki, którego magia umarła i przeminęła.

W tym momencie Corien zamarł. Simon wyczuł poruszenie w swoim umyśle, a potem nagłą, twardą nieruchomość, jakby coś utkwiło głęboko w nim i miało tam pozostać na zawsze.

Anioł odsunął się, żeby na niego spojrzeć, a wyraz jego twarzy był tak odmienny od wcześniejszego, że Simon struchlał i spróbował się poruszyć.

Corien przytrzymał go mocno.

– Widzę to teraz w twojej twarzy – wyszeptał. Jego czarne spojrzenie przesuwało się po każdej bliźnie Simona. – Ty jesteś mężczyzną, którego widziałem, gdy córka Rielle stanęła przed nią tamtego dnia w górach. – Wyrwał mu się krótki, cichy śmiech. Jego twarz pojaśniała, a Simon nie wiedział, co to znaczy, ani nie rozumiał, o czym mówi Corien. – Nazywasz się Simon Randell – powiedział Corien. Dotknął skroni Simona smukłymi, drżącymi palcami. – No tak, oczywiście. A teraz jesteś tutaj. – Ucałował chłopca w czoło, zaś dotyk jego zimnych warg sprawił, że w ciele Simona rozkwitło uspokajające ciepło. – A teraz – dokończył Corien – jesteś mój.

– Może zdołam na nowo przebudzić moją magię, panie – rzucił gorliwie Simon. Coś zaszło pomiędzy nimi, chociaż nie miał pojęcia, co takiego. Wiedział tylko na pewno, że już nigdy nie będzie sam. – Próbowałem, ale w pojedynkę poniosłem porażkę. Może z twoją pomocą, panie…

Urwał i zarumienił się pod przenikliwym, czarnym spojrzeniem Coriena. Co takiego widział anioł, gdy na niego patrzył? Simon po raz pierwszy poczuł się upokorzony z powodu swojej zniszczonej skóry.

Lecz Corien tylko wyciągnął rękę, a drugą podniósł łagodnie podbródek Simona. Chłopiec na moment skulił się pod jego dotykiem.

– Tak, Simonie. – Corien się uśmiechnął. Jego palce zamknęły się na dłoni Simona. – Może z moją pomocą.

Potem umysł Coriena nim zawładnął.

Ból nadszedł bez ostrzeżenia. Simon patrzył na anioła, a w następnej chwili wrzeszczał, ale żaden dźwięk nie wydobywał się z jego ust, ponieważ Corien na to nie pozwalał. Coś – jakaś okropna, natarczywa obecność – rozsadzało czaszkę Simona i wydzierało każdą myśl, jaką kiedykolwiek miał, każde wspomnienie żyjące w jego wnętrzu. Poszukiwało prawdy. Polowało na kłamstwa. To nie przypominało niczego, co czuł do tej pory. Wcześniej Corien pobieżnie przeglądał jego umysł.

Teraz niszczył go kawałek po kawałku.

– Przykro mi, Simonie. – Corien uśmiechnął się do niego z góry i patrzył, jak chłopiec skręca się w jego ramionach. – Świat jest dziwnym miejscem, a najdziwniejszą w nim rzeczą są meandry czasu. Muszę wiedzieć na pewno, że należysz do mnie i tylko do mnie. Muszę wiedzieć na pewno, że mogę ci ufać. – Potem przycisnął policzek do czoła Simona i szepnął: – Mamy obaj mnóstwo pracy przed sobą.

To były ostatnie słowa, jakie usłyszał Simon, zanim jego umysł się rozsypał.

1

Rielle

„Jak to się mogło stać?”, pytało wiele osób. „Jak jeden fanatyk zdołał przekonać całą rasę anielską, by zwróciła się przeciwko swoim ludzkim braciom i siostrom? Ten świat należy do nas wszystkich. Dlaczego on nie został uznany za szaleńca i ukarany za swą żądzę krwi?”. Odpowiedź jest prosta: Kalmaroth był niepowstrzymaną potęgą, jakiej do tej pory nie widziano i jakiej – o co się modlę – już nie zobaczymy.

– z zapisków Zedny Tanakret, Wielkiej Mistrzyni Łaźni w Morsii, stolicy Meridianu, 287 rok Drugiej Ery

Rielle wtulała twarz w płaszcz Coriena.

Przyciskała nos do kosztownego ciemnego materiału i wdychała zapach, zatrzymując oddech na tak długo, jak potrafiła. Ta woń ją uspokajała, Rielle pochłaniała ją chciwie.

Spoglądała spod kaptura płaszcza, gdy Corien zabijał wszystkich kupców. Robił to szybko i efektywnie, a ona obserwowała go z kamiennym spokojem, który z jakiegoś powodu leciutko ją uwierał.

Gdy jednak próbowała się nad tym zastanawiać, bolała ją głowa, więc postanowiła przestać o tym myśleć i zamiast tego patrzyła, jak Corien zabija.

To było czterech mężczyzn, w grubych płaszczach i butach odpowiednich na listopadowe chłody, którzy w ogóle nie wyciągnęli broni na jego widok. Dlaczego mieliby to robić? Był olśniewający, gdy zbliżył się do nich z szerokim uśmiechem – jego policzki wydawały się wycięte z jasnego szkła, czarne pukle przylgnęły do czoła, a smuk­ła, biała sylwetka drżała na śniegu. Wydawał się godny współczucia, a jednocześnie prześliczny. Nic dziwnego, że kupcy zatrzymali swój wóz, gdy zobaczyli go przy drodze, machającego jak żebrak iskrzącą się pochodnią. Mógł ich zmusić, żeby stanęli, ale bawiło go, że może nimi manipulować bez odwoływania się do swoich anielskich mocy.

Rielle zaczekała, aż wszyscy mężczyźni będą martwi; ich poskręcane ciała znieruchomiały na ziemi, a twarze zamarły w wyrazie przerażenia. Potem zdjęła kaptur. Jeden z nich leżał koło wozu, z wyciągniętymi rękami, jakby w ostatniej chwili próbował wejść do środka.

Rielle przeszła nad jego szeroko otwartymi, patrzącymi w pustkę oczami, szarymi i szklistymi, i z lekkim uśmiechem satysfakcji wsiadła do wozu. To był dziwny uśmiech, bardziej przyklejony do jej twarzy niż przywołany z własnej woli. Ale we wnętrzu skromnego wozu było ciepło, a Rielle nie cierpiała marznąć.

Żałowała jednak tego mężczyzny. Żałowała ich wszystkich. Tak jej się przynajmniej wydawało. Nie bardzo była w stanie myśleć o czymkolwiek, ponieważ jej myśli tonęły w spokojnym, szarym morzu spowitym mgłami. Nie rozumiała, skąd biorą się te mgły, lecz podobało jej się, jak ją otulają. Były ciepłe i nieruchome jak stary pled.

Dotknęła skroni, zamrugała z trudem i z gigantycznym wysiłkiem przypomniała sobie ból pulsujący w jej czaszce przez ostatnie tygodnie, gdy Corien i Ludivine zmagali się w jej umyśle. Gdyby które­kolwiek z nich użyło całych swoich anielskich mocy, żeby ją zabić od środka, mogliby to zrobić z łatwością. Ból towarzyszący takiej śmierci byłby niewyobrażalny.

Nie, Rielle nie zazdrościła tym mężczyznom.

Teraz jednak była bezpieczna, z dala od Ludivine, i od kilku dni nie słyszała jej znienawidzonego głosu, a Corien oczywiście nigdy by jej nie skrzywdził. Sama myśl o nim była kojąca jak sen przychodzący po ciężkim dniu.

Rielle wyjrzała przez oszronione okno w las – nieprzeniknioną czerń w burzową, bezksiężycową noc.

Była niemądra, zastanawiając się, czy ktoś jeszcze ich zobaczył. Corien jej tak powiedział, a ona sobie to powtarzała. Przypomniał, że tereny przy wschodniej granicy Celdarii były rzadko zamieszkane i nieprzyjazne dla ludzi, pokryte gęstymi lasami, górami i urwiskami. Nieliczne drogi znajdowały się w opłakanym stanie, zaś burza zbliżała się coraz bardziej, plując śniegiem i błyskawicami. Każdy podróżny będący przy zdrowych zmysłach zostałby w ciepłym, bezpiecznym domu.

Mimo to, jak uświadomiła sobie Rielle, chociaż jej myśli poruszały się ospale, gdy próbowała je poukładać, zabici kupcy wyruszyli w taką noc, spragnieni zarobku. Gdyby ktoś jeszcze na nich natrafił, gdyby zobaczył przelotnie jej twarz i zorientował się, kim ona jest, podjąłby jakieś działanie. Posłałby wiadomość do stolicy. Spróbował ją ująć z nadzieją na nagrodę od króla, a ona musiałaby się pozbyć takiej osoby, przerwać szlak szeptanych i przekazywanych wiadomości, to natomiast mogłoby spowodować… bałagan.

Nie pozwoliłbym nikomu przed nami uciec. Myśli Coriena wślizgnęły się w jej umysł jak muśnięcie dłoni na skórze. Gdyby ktokolwiek cię ujrzał, zabiłbym go albo ty byś to zrobiła, a ja zachwycałbym się twoim widokiem.

Rielle zamrugała i spojrzała na niego. Zrobiłabym to?

Tak, a ja pocałowałbym cię potem, zapewnił Corien, czemu towarzyszyła myśl pokazująca, jak całuje jej czoło i policzki, a jeśli w jej sercu nadal panował chaos, nie czuła go i nie przejmowała się nim.

Czuła zadowolenie. Była owinięta płaszczem Coriena i miała ochotę pozostać w nim do końca życia.

Naprzeciwko Rielle siedziała ze ściągniętą twarzą młodziutka kirvajska królowa Obritsa. Corien twierdził, że muszą podróżować w tradycyjny sposób jeszcze co najmniej przez tydzień, żeby pozwolić jej odzyskać siły. Dziewczyna była wyczerpana, ponieważ przeniosła za pomocą nici siebie, Artema i Coriena przez cały kontynent do Celdarii, żeby zdążyć na królewskie wesele.

Naznaczona, potajemnie udająca pozbawionego magii człowieka, aby brać udział w tlącej się w Kirvayi rewolucji.

Rielle ledwie ją zauważała. Uśmiechnęła się leciutko z grzeczności; ta gapiąca się na nią smarkula nie zasługiwała nawet na tyle. Potem poprawiła się sennie w obfitych fałdach płaszcza i sięgnęła myślą do Coriena. Był na zewnątrz, wydawał rozkazy Artemowi, wiernemu strażnikowi Obritsy, który miał powozić bez wytchnienia przyprószonymi śniegiem końmi w drodze na wschód.

Pospiesz się i wracaj do mnie, pomyślała Rielle. Proszę, Corienie.

Jego głos brzmiał żartobliwie. Tak szybko robisz się samotna. Cierpliwości, prześliczna.

Jej spokój zniknął w jednej chwili.

Nagle przynosząca uspokojenie mgła się rozwiała, a Rielle pozostała sama, uwięziona w swoich myślach gdzieś głęboko w mroku własnego umysłu. Zacisnęła palce na płaszczu Coriena, czując panikę pełzającą po skórze. Jej ciało wydawało się obrzmiałe i ciężkie, a ona nie rozumiała dlaczego. Patrzyła na Obritsę, która obserwowała ją ze zmarszczonymi brwiami. Rielle odwróciła głowę i zamknęła oczy, ponieważ nie do końca pamiętała, gdzie się znajduje, a to ją przerażało. Zastanawiała się, czy została zamknięta, uwięziona w wysokiej wieży, czy przebywa w wozie na wschodzie Celdarii, czy w miękkim, szarym morzu, gdzie nie ma nikogo w promieniu tysięcy kilometrów.

W tej pustce nagle nabrzmiały wspomnienia, a oczy Rielle wypełniły się łzami.

Nie tak dawno temu – zaledwie sześć dni – stała w ogrodach Baingarde. Teraz to pamiętała. Widziała to wyraźnie. Czuła narastający przypływ niezrozumiałego dla niej lęku, gdy pojawiły się przed nią sylwetki ludzi. Audric. Jej król. Teraz także jej mąż. Jej najprawdziwsza miłość. Zaledwie sześć dni temu odwrócił się od niej z twarzą wykrzywioną nienawiścią. Rozkazał, żeby go nie dotykała.

„Jesteś przepowiedzianym przez Aryavę potworem”, powiedział do niej. „Zdrajczynią i kłamczynią”.

Gdzie na tym świecie zdrajczyni mogła znaleźć dom? Jakie serce miałoby w sobie miłość dla kłamczyni?

Dotknęła skroni. W jej umyśle wirowały dezorientujące obrazy, z których każdy materializował się szybciej od poprzedniego, a Rielle nie była w stanie zaczerpnąć tchu. Corienie? Gdzie jesteś?

Przepraszam cię, Rielle. Zniknąłem na zbyt długo, rozległ się jego głos, a zaraz potem Corien wsiadł do wozu.

Rielle wyciągnęła do niego ręce – czuła się żałosna i mała, ale nie potrafiła się powstrzymać. Wspomnienie pogardy Audrica, jego odrazy i nienawiści było zbyt bliskie i zbyt świeże. Wiele kilometrów wcześniej porzuciła w lesie swoją suknię ślubną i miała teraz na sobie niedopasowaną wełnianą sukienkę, którą Corien zabrał jakiejś wiejskiej dziewczynie wracającej samotnie z targu. Wełna była gryząca i o wiele za ciepła. Rielle się podrapała. Pamiętała chaos w stolicy, z której uciekała, gdy tysiące ludzi zostało poruszonych tym, czego dowiedzieli się z wizji zesłanej im przez Coriena.

Nie, to nie była wizja, tylko prawda.

Ich nowa królowa zamordowała ojca Ludivine i Meroveca. Zamordowała własnego ojca, a także swoją matkę. Zamordowała ich ukochanego króla, ojca Audrica.

A później okłamała wszystkich. Skłamała, a mimo to Archon świętymi dłońmi włożył na jej głowę koronę.

Rielle zamknęła oczy i zacisnęła wargi w wąską linię. Na czole, tuż pod włosami, perlił jej się pot. Wracały do niej przytłumione krzyki ludzi, których przysięgała ochraniać, najpierw jako Słoneczna Królowa, a następnie jako świeżo koronowana władczyni Celdarii. Przysięgała, a potem porzuciła swoich poddanych. Ich głosy wołające jej imię przypominały okrutne czarne ptaki wspomnień, zataczające ciasne kręgi w wichrach szalejących w jej umyśle.

„Królobójczyni!”

„Królobójczyni!”

„Królobójczyni!”

Mocno zacisnęła w dłoniach płaszcz Coriena. Nie wstydziła się tego, kim jest, czym jest, a mimo to wstyd i poczucie winy zalewały ją jak bliźniacze rzeki ognia, a ona nie rozumiała, gdzie się teraz znajduje ani kim jest ta dziewczyna wpatrująca się w nią z taką uwagą, ani gdzie się podziała jej kochana szara mgła, taka spokojna i cicha.

– Posłuchaj mnie. – Chłodne dłonie dotknęły jej twarzy, a gdy Rielle otworzyła oczy, zobaczyła Coriena pochylającego głowę, by ją pocałować. Wziął ją na kolana i tulił, dopóki nie przestała drżeć.

– Nienawidzę ich – szepnęła w jego szyję. – A jednak cierpię na myśl o tym, że porzuciłam ich wszystkich, że uciekłam w środku nocy jak przestępczyni.

Corien roześmiał się cicho.

– Jesteś przestępczynią, przynajmniej w oczach tych prostaczków. Niech sobie tak myślą. Niech cię nienawidzą. Oni nic nie znaczą, a ty o tym wiesz.

– Tak, ale…

Urwała, zanim zdołała sformułować te słowa, lecz oczywiście Corien już je usłyszał.

– Tęsknisz za nim? – zapytał cicho.

Rielle czuła na sobie ostre spojrzenie dziewczyny. Nagle przypomniała sobie, że to jest Obritsa. Rielle przycisnęła dłonie do twardej, szerokiej piersi Coriena i oparła się pokusie machnięcia ręką, smagnięcia ogniem bezczelnej, bystrookiej twarzy Obritsy i dania jej nauczki. Ta myśl poprawiła jej humor; zapomniała przez swój lęk, że może spalać ludzi. Może ich okaleczać i zgniatać. Może niszczyć.

No już, cicho, cicho. Głos Coriena pomógł jej myślom umilknąć. Gorące dreszcze gniewu pod jej skórą osłabły i zniknęły. Potrzebujemy jej, przypomniał. Spokojnie, Rielle. Nie przemęczaj się. Posłuchaj mnie. Już cicho, kochana.

Myśli Rielle się uspokoiły. Zadowolona, z ciężkimi powiekami, usłyszała odległy szum szarych fal i zakręciło jej się w głowie z ulgi. Mgła otuliła jej oczy, a Rielle ucieszyła się jej miękkością. To było niepotrzebne, wręcz niemądre, złościć się teraz i wzywać swoje moce, a także się bać, ponieważ to oczywiste, że przy Corienie zawsze będzie bezpieczna. Teraz to rozumiała. Teraz to sobie przypomniała.

Wymamrotała w myślomowie, że Obritsa musi się oduczyć gapienia na nią i zmienić swój wiecznie wyniosły wyraz twarzy na coś mniej władczego, coś lepiej pasującego do służącej. Kiedy tylko dotrą na północ, Rielle rozkaże, by Obritsa udała się gdzie indziej, zniknęła jej z oczu, dopóki nie będzie znowu potrzebna.

Oczywiście, obiecał spokojnie Corien. Ale to nie jest właściwy moment. Zadałem ci pytanie, kochana. Nie pamiętasz?

Naprawdę? Rielle oparła ciążącą jej głowę na jego ramieniu.

Tęsknisz za nim? Odpowiedz mi, poprosił lekko. Odpowiedz mi teraz.

Rielle z trudem była w stanie zebrać myśli, ale to ją zaniepokoi­ło tylko na moment, ponieważ mgła coraz szybciej wypełniała jej umysł i wypierała wszystkie zmartwienia. Znałam go przez całe życie, powiedziała wreszcie.

Nadal go kochasz, a tego ognia nie da się zgasić z dnia na dzień. Corien gładził nieuczesane włosy Rielle, spływające jej swobodnie na plecy. Westchnął z wyraźnym znużeniem. Rozumiem to. Ale teraz już widzisz, prawda? Widzisz, jaki jest naprawdę.

Przez dłuższą chwilę się nie odzywała. Myślenie było takie trudne.

– On mnie nienawidzi – wyszeptała w końcu w muszlę ucha Coriena. – On mnie nie rozumie.

Corien pocałował grzbiet jej nosa.

– Jest zbyt małym człowiekiem, żeby cię rozumieć. Tak jak oni wszyscy. Widzą potwora. Ja widzę bóstwo w ciele dziewczyny. – Przesunął dłoń po jej ręce aż na jej biodro. – Widzą bestię, którą trzeba okiełznać. Ja widzę boską istotę, która pragnie wolności.

Powieki Rielle opadły, gdy Corien pocałował ją w czoło. Przez mgłę w jej umyśle przedarły się obrazy – potajemne wizje żaru trawiącego Coriena i tego, jak bardzo pragnął jej to pokazać, jak głęboko pragnął, by mogli być tutaj sami.

Nie mogła jednak osunąć się wraz z nim do ukrycia, jakie dawały ich złączone myśli. Jeszcze nie. Miała jedno pytanie i walczyła z ogarniającą ją mgłą tak długo, aż zdołała je zadać.

– Powiedz mi. Czy on jest bezpieczny? – Jej słowa padały niewyraźnie. – Czy nic mu nie jest?

Leciutki dreszcz przebiegł od Coriena do niej po słodkiej więzi łączącej ich umysły, jakby ktoś wrzucił mały kamyk do stojącej wody.

– Jest bezpieczny. – Corien nie powiedział nic więcej na głos, ale Rielle słyszała go wyraźnie w swojej głowie.

Pewnego dnia, rzekł, i mam nadzieję, że nastąpi to szybko, zrozumiesz, co musi zostać zrobione.

– Chciałabym go nie kochać – odparła głosem ledwie słyszalnym. Ogarniała ją dziwna senność, której tak właściwie nie potrzebowała. – Chciałabym już się o niego nie martwić. Ktoś, kto nienawidzi mnie tak jak on, nie zasługuje na żadną cząstkę mojego serca.

Mogę ci pomóc. Jeśli mi na to pozwolisz.

Jej wyczerpane ciało zaprotestowało donośnie, gdy odsunęła się od Coriena, by przypatrzeć się jego twarzy. Jej umysł był plątaniną bólu i zmęczenia. Pragnęła nie musieć już iść ani jechać trzęsącym się wozem. Wóz – jakie to dziwne. Skąd się wziął wóz? Spróbowała o to zapytać i przekonała się, że nie może mówić. Chciała odpocząć. Chciała go pocałować.

Czuła nieustanne, leciutkie przyciąganie z odległego zakątka swojego umysłu – najciemniejszego, najmniejszego, ukrytego za zamkniętymi drzwiami, do których nie miała już klucza. To było niepokojące. Prawda? Czy nie powinna mieć klucza do własnego umysłu?

Kiedy jednak spojrzała na Coriena, jej konsternacja zniknęła. Rielle poczuła na twarzy muśnięcie czystej i szarej piany morskiej, a spowijająca to morze mgła zaczęła się podnosić, sięgając do jej kolan, brzucha, karku. Ramiona Rielle opadły. Zmarszczone czoło się wygładziło. Empirium, zawsze buzujące tuż pod skórą, uderzało miarowymi falami o krawędzie jej ciała, a Rielle pomyślała nagle, z cichym przypływem szczęścia, że nigdy więcej nie będzie musiała powstrzymywać tej potężnej fali przypływu. Nie tutaj. Nie w towarzystwie Coriena.

„Mogę ci pomóc”, powiedział do niej. „Jeśli mi na to pozwolisz”.

Pomoże jej zapomnieć dawne życie. Pomoże jej się nauczyć, jak nie kochać Audrica.

„Ja widzę boską istotę, która pragnie wolności”.

– Pozwalam – oświadczyła w końcu, a potem zapadła w sen tak szybko, że jej ostatnia myśl, zanim ogarnęło ją odrętwienie, pełna niepokoju, została szybko zapomniana.

2

Eliana

Tameryn, Tameryn, Tameryn. Powtarzam jej imię każdej nocy, zanim zasnę, jak modlitwę, z nadzieją, że dzięki temu empirium okaże odrobinę dobroci, ześle jakąś siłę, która osłabi napór niekończących się koszmarnych snów. Savrasara, Tameryn, gdziekolwiek jesteś. Wróć do mnie. Potrzebujemy Cię. Ja Cię potrzebuję. Niesiesz moje serce, a bez Ciebie jestem zagubiona. Co my zrobiliśmy, Tameryn? Mój Boże, co my zrobiliśmy?

– z pamiętnika świętej Neridy Promiennej spisywanego podczas wojen anielskich i wykradzionego z Pierwszej Wielkiej Biblioteki Quelbani

Na pokładzie wspaniałego okrętu wojennego admirała Ravikanta, w małej celi głęboko pod pokładem, Eliana otarła sobie nadgarstki do krwi.

Kiedyś – zaledwie tydzień temu – nosiła na tych nadgarstkach cienkie złote łańcuszki i płaskie, okrągłe formy, które wykuła dla siebie w Kuźni w Vintervoku.

Teraz zakuto ją w innego rodzaju łańcuchy. Przez kilka pierwszych dni na pokładzie okrętu, które spędziła, głównie opróżniając żołądek na podłodze swojej celi, Eliana ignorowała nowy ciężar na rękach, metalowe ogniwa sprawiające, że była bezbronna i unieruchomiona. Leżała we własnych wymiocinach i odmawiała jedzenia przynoszonego przez żołnierzy admirała, aż w końcu postawiono ją siłą na nogi, zaprowadzono do ładowni i ustawiono na kracie, a potem polewano jednym wiadrem lodowato zimnej morskiej wody za drugim, aż stała się czysta i drżała, szczękając zębami. Zdjęto jej wtedy łańcuchy – trzech milczących adatroksów i dwaj czarnoocy anielscy żołnierze stali dumnie przy drzwiach – ściągnięto z niej przemoczone ubranie i założono nowe. Obszerną lnianą koszulę i wełniane spodnie.

Później znowu zakuli ją w łańcuchy, a kiedy skierowali ją do drzwi, żeby odprowadzić do celi, w progu stał admirał Ravikant, splatając dłonie na brzuchu. Anioł, który zajął ciało Iosepha Ferracory.

Serce Eliany zacisnęło się na widok twarzy ojca – ciemnych włosów i szpiczastego podbródka, które odziedziczył po nim Remy. Nis­ka, muskularna sylwetka, która dawniej wydawała się jej pewną opoką, teraz stała się groteskową, niezgrabną fasadą.

Czarne oczy, w których nie było absolutnie niczego, bardziej puste niż jej pozbawiona okien cela.

Admirał Ravikant przyglądał się jej w milczeniu, a ona mogła tylko patrzeć na niego, czując suchość w ustach i szybkie bicie własnego serca.

Kiedy się odezwał, Eliana usłyszała głos Iosepha Ferracory, pozbawiony całego ciepła, i zapragnęła znowu zwymiotować, ale żołądek miała całkowicie pusty.

– Jeśli znowu tak się ubrudzisz – oznajmił – przyprowadzę do ciebie twojego brata i pokażę, jak pomysłowo potrafię zadawać ból. Jeśli odmówisz zjedzenia kolejnego posiłku, naprawdę mnie rozgniewasz.

Oddalił się bez słowa, a chociaż Eliana nienawidziła siebie za to, prowadzona przez adatroksów do celi rozglądała się w półmroku korytarzy za znajomymi popielatymi włosami, ostrym profilem, błys­kiem lodowato błękitnych oczu.

„Masz oczy jak ogień”.

Cały czas słyszała w myślach swój własny głos i czuła widmowy dotyk jego dłoni, echo jego warg.

Ale w drżących cieniach w przypominającym labirynt wnętrzu okrętu kryli się tylko aniołowie w kradzionych ciałach i zniewoleni adatroksi o martwych oczach, towarzyszący bezmyślnie swoim panom.

Ani śladu Simona.

Eliana wykręcała nadgarstki w kajdanach, chociaż nie po to, żeby się uwolnić, gdyż stwierdziła już, że to niewykonalne. Nawet gdyby zdołała się pozbyć łańcuchów, nawet gdyby jakimś cudem ominęła strażników pod drzwiami, co dalej? Co miałaby zrobić? Wyskoczyć z okrętu na środku morza i popłynąć do brzegu, ciągnąc za sobą przez fale Remy’ego?

Kiedyś, nie tak dawno temu, mogłaby się skoncentrować na bliźniaczych metalowych klatkach jej form, wykorzystać ich ciężar, gładkie kotwice dysków na swych dłoniach, żeby przywołać ogień z lamp gazowych w korytarzu i połączyć go w wielkie kule pozwalające spalić każdego, kto by się jej przeciwstawił.

Teraz jednak nie potrafiła znaleźć nawet cienia siły woli, żeby spróbować sięgnąć do swoich mocy. Bez form była skorupą, oskrobaną z mięsa i ciśniętą na fale. Sięgnięcie do empirium zakończyłoby się gorzkim rozczarowaniem. Wyczuwała to tak samo wyraźnie jak zapach własnej krwi, sączącej się z ran na nadgarstkach.

Była w niej teraz pustka, nieprzekraczalna przepaść pomiędzy śpiącą w niej mocą a zdolnością jej umysłu do zrobienia czegokolwiek poza wpatrywaniem się tępo w ścianę, gdy okręt admirała Ravikanta niósł ją przez ocean w kierunku wschodniego kontynentu.

W kierunku Celdarii.

W kierunku imperatora.

Otarte, obolałe ciało na nadgarstkach pod nieustępliwym metalem kajdan dawało jej perwersyjną pociechę w niekończącej się ciemności. Stały, palący ból przypominał jej, gdzie jest, że jest uwięziona, że odebrano jej formy. Że jeden z jej ojców zginął dawno temu, a jego ciało zostało spopielone z woli jego ukochanej; że drugi z jej ojców także był martwy, a jego trupa zajął anioł w podłych zamiarach.

Że jedna z jej matek również zginęła – z jej własnej ręki.

Zaś druga…

Kiedy Eliana myślała o Rielle, szarpała się w łańcuchach jak ogarnięta gorączkowym głodem.

Zabiłaby ją.

Kiedy Simon wysłał Elianę z powrotem do Dawnego Świata, u stóp nieznajomych gór celdaryjskich spotkała swoją matkę – spojrzała Rielle w oczy, oddychała tym samym powietrzem – i pozwoliła się rozproszyć, pozwoliła, żeby zawładnął nią strach. W kluczowym momencie się zawahała, nie wykorzystała możliwości, która pozwoliłaby rozwiązać problemy i zapobiec temu wszystkiemu. Wszystkiemu: byciu więźniarką na pokładzie wspaniałego okrętu, którego zapach wypełniał ciężko i drażniąco jej usta. Wszystkiemu: przejmującej rozpaczy w głosie Remy’ego, gdy szlochał na widok zmienionej, czarnookiej twarzy Iosepha.

Wszystkiemu: tej chwili, gdy Eliana obróciła się na wybrzeżu koło Festivalu i na własne oczy zobaczyła, jak Simon strzela do ich sprzymierzeńców, zabijając jednego po drugim, i rzuca anielskie rozkazy imperialnym żołnierzom, którzy biegną, by je wykonać.

Eliana mogła powstrzymać to wszystko, zanim się wydarzyło. Mogła, ale zamiast tego myślała niemądrze o pojednaniu, o rozmowie i nawiązaniu nici porozumienia z największym złem, jakie stąpało po tym świecie: Rielle Courverie z domu Dardenne. Krwawą Królową, Królobójczynią, Panią Śmierci.

Eliana mogła ją zabić, ale zamiast tego spróbowała z nią porozmawiać. Porozmawiać. Jakby tak okrutna istota miała kiedykolwiek ochotę lub zdolność odbycia rozmowy o tym, jak zakończyć wyniszczającą wojnę, którą sama rozpętała, ciągnącą się przez tysiąc lat po jej czasach.

Kto umożliwił to spotkanie? Kto siedział z Elianą i Remym, pomagając jej przygotować odpowiednie zdania w staroceldaryjskim?

Simon. Zmusiła się, żeby wypowiedzieć jego imię, najpierw w głowie, a potem na głos, z nadzieją, że jego dźwięk, rytm sylab, wywoła w niej nie pustą, odrętwiałą rozpacz, lecz czystą, ostrą furię.

– Simon – szeptała. Wpatrywała się w nieubłaganą ciemność. – Simon. Simon.

Naparła na swoje kajdany, wykręcając i ocierając nadgarstki.

Może jeśli się wystarczająco postara, dotrze do kości.

Może wykrwawi się na śmierć.

Jeden z nich musiał mu donieść, co ona robi.

Klucz szczęknął w zamku. Drzwi celi się otworzyły, zastukały kroki zbliżające się do Eliany. Rozpoznała ich odgłos. Wyrwały ją z niespokojnego snu, więc patrzyła z zapartym tchem i zgrozą, jak kuca koło niej, opierając swobodnie dłonie na kolanach. Był sylwetką obrysowaną światłem lamp z korytarza przed celą, ale wydawało jej się, że widzi lekkie lśnienie jego oczu.

Zmusiła się, żeby patrzeć na niego bez mrugnięcia i strachu, chociaż to było kłamstwo, które z pewnością potrafił przejrzeć. Jej ciało było słabe, niedożywione, a to, co widziała, wywoływało w niej wściekłość zbyt silną, by dała się wytrzymać. Eliana zadygotała z powodu jego bliskości. Jej palce drgnęły. Wyobrażała sobie, że wbija je w niego jak pazury.

– Simonie – powiedziała, a jej głos przynajmniej zabrzmiał spokojnie i głucho, tak jak tego chciała.

– Robisz sobie krzywdę – stwierdził. – Nie mogę na to pozwolić.

Jego głos brzmiał jednocześnie znajomo i kompletnie, okropnie obco. Nigdy wcześniej nie był tak zimny, tak pozbawiony emocji, humoru, gniewu. Była w nim tylko sucha rzeczowość, każde słowo wyraźne i beznamiętne.

– Nie obchodzi mnie to – odpowiedziała. To były słowa obrażonego dziecka, ale nie potrafiła się zdobyć na nic lepszego.

– Imperator życzy sobie, żebyś została mu dostarczona cała i zdrowa.

– Imperator może się pieprzyć, a ty możesz do niego dołączyć.

Poszukiwała w ukrytej w cieniu twarzy mężczyzny, którego znała, lecz nie widziała niczego, nawet śladu pogardliwego rozbawienia. Podniósł się i odsunął na bok, gdy dwójka imperialnych strażników czekających przy drzwiach weszła bez słowa do środka.

– Zabierzcie ją na pokład B – polecił. – Do błękitnej kajuty.

Potem odwrócił się na pięcie i oddalił, a jego wysokie, smukłe ciało poruszało się z taką samą miękką gracją jak zawsze. Jego odejś­cie ją rozwścieczyło. Gdyby mogła to zrobić, gdyby była pewna, że nie ściągnie tym na Remy’ego jakiegoś straszliwego losu, rzuciłaby się na Simona, wbiła paznokcie w bruzdy blizn na jego twarzy, zdarła mu z szyi pasy skóry i rozszarpała gardło.

Zostawiał ją kilka sekund po tym, jak pojawił się po raz pierwszy od wielu dni? Nie była w stanie tego znieść.

– Nie odchodź – rzuciła rozpaczliwie. Był okropny, ale był też jedyną znajomą rzeczą w tym strasznym miejscu. Eliana czuła, że zaczyna tracić okruchy samej siebie, gdy kuliła się w ciemności jak kopnięte zwierzę, lecz jego widok kucającego koło niej, gwałtowne pragnienie, żeby poniósł śmierć – z jej ręki – sprawiły, że się obudziła.

Zignorował ją i szedł dalej.

Eliana szarpnęła się gwałtownie, przytrzymywana za ramiona przez strażników.

– Zakładam, że imperator ma co do mnie jakieś plany. Czy nie zadziałałyby one szybciej, gdybym przybyła na miejsce poinformowana o swojej sytuacji zamiast całkowicie nieświadoma?

Simon przystanął kilka kroków za drzwiami i obejrzał się przez ramię.

– Plany imperatora będą działać szybko niezależnie od twojej ignorancji. – Potem rzucił jeszcze do strażników: – Wydałem wam rozkazy.

Następnie zniknął, a gdy Elianę wyciągnięto z celi i poprowadzono przez niekończący się labirynt wyściełanych chodnikami, kołyszących się lekko korytarzy, zaczęła mieć wątpliwości, czy w ogóle ją odwiedził.

Później już nigdy nie była sama.

Zaprowadzono ją do przestronnej kajuty na jednym z wyższych pokładów. Na podłodze leżał pluszowy, granatowy dywan, a sufit pomalowano na kolor o jeden lub dwa odcienie jaśniejszy i ozdobiono nieznanymi Elianie konstelacjami. Z sufitu zwisał żyrandol, którego kryształy drżały w rytm kołysania i dygotania okrętu, a gigantyczne łoże, przykryte jedwabną pościelą w kolorze barwinka i indygo, wydawało się drwić sobie z Eliany, gdy trójka anielskich służących zdjęła z niej łańcuchy i ściągnęła ubranie.

Dwaj strażnicy pilnowali drzwi, czterej kolejni stali pod oknami, za którymi rozciągała się lśniąca ciemność – niezmordowane fale muśnięte blaskiem księżyca. Widok świata poza okrętem sprawił, że w gardle Eliany pękło coś kruchego i bolesnego, więc musiała energicznie przełykać, żeby powstrzymać łzy, gdy służący oczyszczali i bandażowali jej nadgarstki.

W przylegającej do kajuty łazience wyszorowano ją od stóp do głów w parującej wodzie, która lała się z błyszczącego brązowego kranu. Ruchy służących były szybkie, ale nie brutalne, a Eliana się zastanawiała, jak dokładnie brzmiały rozkazy imperatora. Czy gdyby zrobiła, co w jej mocy, żeby ich sprowokować, mogliby ją zranić?

Czy gdyby spróbowała się zabić, zakończyć wszystko, zanim imperator zdąży to zrobić, to wślizgnąłby się do jej głowy i uczynił zakładniczką we własnym umyśle, pozwalając jej tylko leżeć w ogromnym niebieskim łożu, dopóki okręt nie zawinie do portu w Celdarii?

Roześmiała się lekko z powodu tej wizji, a kiedy już zaczęła, nie potrafiła przestać. Służący wcierali mydło w jej sięgające do ramion włosy, Eliana zaś śmiała się histerycznie. Nasmarowali jej skórę kremami, zmiękczając ją i przygotowując jak porcję mięsa, a potem ubrali w workowatą koszulę nocną z fioletowego jedwabiu i wyszli, zostawiając ją z szóstką strażników.

Jeden z nich wskazał łóżko.

– Śpij.

Eliana posłuchała, ponieważ jeśli jeszcze chwilę spróbowałaby się utrzymywać na drżących nogach, upadłaby na podłogę, a nie znios­łaby poniżenia, gdyby anielscy żołnierze musieli ją zaciągnąć nieprzytomną do łóżka.

Podeszła do łoża niepewnie jak nowo narodzony źrebak. Perfumowana woń mydła, którego używali służący, wywoływała w niej mdłości. Eliana zapadła się w poduszki, odwróciła od sześciu par wpatrujących się w nią czarnych oczu i po raz pierwszy od momentu, gdy obudziła się na okręcie admirała, zaczęła szlochać.

Przez wiele dni leżała pogrążona w cichym cierpieniu wśród stosów niebieskiego jedwabiu, które stały się całym jej światem.

On zaś odwiedzał ją w snach.

Najpierw był Remym, ciągniętym w głąb niekończącego się czerwonego korytarza, który po raz pierwszy śnił się Elianie w Astavarze. Biegła za nim całymi kilometrami po przesiąkniętym krwią dywanie, ale ktokolwiek lub cokolwiek go ciągnęło, było dla niej zbyt szybkie i za silne, a koniec korytarza rozsypywał się na kawałki przypominające odłamki czerwonego szkła.

Potem był Iosephem, ojcem, który ją wychowywał, leżącym na czystym białym stole w czystej białej sali i krojonym przez aniołów w czystych białych szatach. Każdy z nich nosił maskę jak te, które widziała na Jubileuszu w Festivalu – metalicznie czarnego kruka, brązowego uśmiechniętego lisa, pawia z kości słoniowej wysadzanego turkusowymi kamieniami. Ioseph krzyczał, gdy przeszywały go anielskie noże, a później z góry spłynęła kolumna czerni, która wcisnęła mu się do ust, nosa, otwartej piersi.

W końcu był Simonem, który przyszedł do jej małego pokoju w Wierzbowym Dworze, tego ze skośnym sufitem, malutkim piecykiem i łóżkiem w rogu. Jego mięśnie drżały, gdy poruszał się w niej, obejmujące ją ramiona były ciepłe i silne. Dawały jej oparcie, przytrzymywały ją i wypełniały szczęściem. Położył dłoń na jej czole, a ciepło tej delikatnej pieszczoty ją uspokajało. Eliana podążała cichą ścieżką jego dotyku coraz niżej, aż do czarnego, gorącego tunelu, ukrytego głęboko w jej umyśle. Czuła coraz szybsze bicie własnego serca w uszach, tak głośne, że cała jej pierś się poruszała, i nagle zapragnęła zostawić Simona, uciec od niego i nie oglądać się za siebie. Nie mogła się jednak uwolnić z jego ramion. Była uwięziona na tym wąskim łóżku, w wirującym tunelu, w grzmocie uderzeń serca, który przytłaczał ją i dławił. Jego usta dotykały jej, jego palce przyciskały się do jej warg i miękkiej krzywizny szyi, a ona pragnęła jego dotyku tak samo, jak go nienawidziła.

– Masz oczy – wyszeptał w jej włosy – jak ogień.

Koszmarny, palący żar narastał w jej wnętrzu. Zrodził się w jej brzuchu, skąd rozszerzał się i nasilał, aż musiała przyciskać grzbiety dłoni do policzków, parząc sobie palce o bliźniacze ogniska będące dawniej jej oczami, zaś śmiech Simona otaczał ją jak brutalny akompaniament jej bijącego szybko serca.

Przez ryk pożaru przebił się głos Harkana: „El, jeśli możesz coś zrobić, zrób to teraz!”.

Zobaczyła samą siebie klęczącą w błocie na obrzeżach Karlaine, przyciskającą lśniące dłonie do okropnej rany na brzuchu Remy’ego…

Gwałtowne syknięcie, a potem cisza. Ciemność.

– Ach. – Rozległo się lekkie westchnienie. Gładkie słowa towarzyszące uśmiechowi. – Tutaj jesteś.

Przewróciła się w swoim łóżku w Wierzbowym Dworze, w małym pokoju ze skośnym sufitem, gdzie deszcz stukał w okno zimnymi palcami. W kącie, na krześle z ubraniami Simona, siedział mężczyzna w czerni, dotykający warg białymi palcami.

Jego uśmiech stał się szerszy, kiedy wzrok Eliany zatrzymał się na nim, a gdy tak siedział, zadowolony i rozbawiony, stanowił tak doskonały, tak prześliczny widok, że Eliana znowu zaczęła płakać.

– Witaj w domu, Wasza Wysokość – powiedział do niej, a kiedy wstał, cienie z całego pokoju pobiegły do niego, kształtując wyraźne czarne linie jego płaszcza, kurtki, włosów…

Eliana się obudziła, gdy okręt zadrżał i znieruchomiał.

Skończyło się nieustanne kołysanie, za oknami jej błękitnej kajuty świeciło słońce, a po różowym rozległym niebie szybowała para białych mew.

Podniosła się; jej drżące kończyny pokryte były potem. Siedziała w poplamionej pościeli z piekącymi oczami i mokrymi policzkami.

Kiedy drzwi się otworzyły, do środka wszedł admirał Ravikant. Towarzyszyło mu trzech służących, którzy wcześniej zajmowali się Elianą, niosących w ramionach kosztowne tkaniny.

– Jesteśmy na miejscu – wychrypiała. Nie odzywała się od wielu dni, może tygodni. – Prawda?

Uśmiech admirała był pełen szczęścia, upiorna twarz jej ojca rozjaśniła się w wyrazie maniakalnej radości, jakiego Eliana nigdy wcześniej na niej nie widziała.

– Ubieraj się – rozkazał. – On na ciebie czeka.

3

Audric

Nie obawiajcie się, mieszkańcy Celdarii: zdrajca Audric Courverie nie zasiada już na świętym tronie Katell. Zbrodnicza Królobójczyni pierzchła, pełna lęku. Nareszcie zakończą się tajemnicze ataki na wschodnich granicach, pozostawiające naszych poddanych bladych i zmasakrowanych. Nareszcie możemy zażądać sprawiedliwości za to, co nam odebrano. Nareszcie ród Sauvillierów rzuci wrogów Celdarii na kolana. Patrzcie na swoją stolicę i radujcie się, ponieważ korona, która wcześniej była słaba, stała się znowu potężna. Niech żyje Jego Wysokość Merovec Sauvillier, Prawowity Król Celdarii!

– z dekretu królewskiego wydanego z okazji wstąpienia Meroveca Sauvilliera na tron Celdarii, 8 listopada 999 roku Drugiej Ery

Audric leciałby przez wiele dni, gdyby Ludivine na to pozwoliła.

W przestworzach, mając za towarzystwo tylko niskie chmury, Ludivine i Atherię, prawie potrafił zapomnieć o wszystkim, co się wydarzyło. Trwał w świecie miękkiej szarości nawet wtedy, gdy padał na niego blask słońca, tak jasny i gorący, że krople potu ściekały Audricowi po czole i plecach, a ubranie kleiło mu się do skóry.

Jego ubranie – spodnie z delikatnej wełny, buty wypolerowane na wysoki połysk, tunika ze szmaragdowego jedwabiu, haftowana kurtka w kolorach bieli i złota, opinająca ciasno jego pierś.

Ubranie, które miał na swoim ślubie zaledwie kilka dni temu.

– Cicho – powiedziała mu Ludivine za pierwszym razem, gdy wspomnienia tamtej nocy zdołały się przedrzeć przez znieczulającą mgłę, która go spowijała. Kuzynka siedziała za nim na grzbiecie Atherii, obejmowała go w talii i przyciskała policzek do jego pleców. – Nie ma sensu teraz o tym myśleć. To może zaczekać, aż będziemy bezpieczni.

Bezpieczni. Roześmiał się, ale bardzo krótko. Nie miał siły na nic więcej, a już na pewno nie na rozmowę z Ludivine, nawet gdyby chciał.

A nie chciał.

Odezwał się do niej tylko raz, gdy przekonała go, żeby zatrzymali się w niewielkim lesie na południowym wybrzeżu Celdarii. Musieli lecieć ostrożnie i wyłącznie nocą. Audric pozwolił, by Ludivine dyktowała warunki tej podróży, zbyt zmęczony i pogrążony w rozpaczy, żeby protestować. Sprawiało mu ulgę, że ktoś wydawał mu polecenia i go niósł. Wydawała mu polecenia anielica, niosła boska bestia.

Znowu się roześmiał. Za każdym razem, gdy to robił, troska Ludivine muskała go lekko jak opiekuńcza matka. Kilka razy zastanawiał się, czy się nie odwrócić, nie zepchnąć jej z grzbietu Atherii i patrzeć, jak spada przez chmury na ziemię. Powstrzymywała go tylko nadzieja, że Ludivine może się przydać do znalezienia Rielle i przekonania jej, by wróciła do domu.

Być może była to bezduszna, samolubna myśl. Miał nadzieję, że Ludivine ją słyszy. Miał nadzieję, że będzie ciążyć na jej sercu, tak jak ostatnie wspomnienia Rielle ciążyły na jego sercu. Miał nadzieję, że ją to zadusi.

Atheria wylądowała bezgłośnie w dębowym lesie i potrząsnęła skrzydłami. Audric czuł jej wielkie czarne oczy wpatrujące się w niego, gdy stał pomiędzy dwoma poskręcanymi pniami i spoglądał na północ, w stronę domu.

Ludivine dotknęła jego ramienia.

– Nie porzuciłeś ich.

– Porzuciłem – odparł głucho. – Nie udawajmy, że jest inaczej.

– Gdybyś został, Merovec by cię zabił.

Audric zacisnął mocniej dłoń na pochwie Illumenora.

– Potrafiłbym się obronić.

– Oczywiście, ale to była kwestia, w której nie mogliśmy podejmować ryzyka.

Odwrócił się do niej.

– Dlaczego? Bo gdybym zginął, musiałabyś się bardziej napracować, żeby sprowadzić Rielle do domu?

Jasne spojrzenie Ludivine pozostało spokojne.

– Twoja strata złamałaby mi serce.

– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

– Mimo to jest prawdą.

– Z pewnością nie spodziewasz się, że uwierzę w cokolwiek, co pada z twoich ust.

Ludivine przyglądała mu się bez słowa przez chwilę, być może w nadziei, że jej uporczywe milczenie da mu się we znaki, że przeprosi ją za swoją nieżyczliwość, że weźmie ją w ramiona i ucałuje w czoło, tak jak zawsze.

Zamiast tego on także obserwował ją z cierpliwością skały, aż to Ludivine odwróciła wzrok i usiadła ciężko na trawie.

– Popełniłam gdzieś tragiczny błąd – mruknęła. – Ale nie wiem gdzie.

– Twoim błędem było zakładanie, że możesz nas kontrolować jak pionki w grze strategicznej – warknął Audric. – Myślałaś, że możesz spiskować z Rielle, zatrzymać ją tylko dla siebie, a jednocześnie w jakiś sposób obronić ją przed nim. Przekonałaś ją, żeby ukryła przede mną prawdę, wspierałaś ją podczas prób i zachęcałaś, by ćwiczyła sztukę wskrzeszania, czyli robiłaś dokładnie to, czego on chciałby od niej, a przy tym wszystkim nie zapytałaś nikogo o zdanie.

Z każdym słowem był coraz bardziej rozgniewany. Jego furia nie wybuchała, lecz narastała stopniowo. Świat stał się wirem przyćmionego światła i dudniącego dźwięku, ale Audric stał bez ruchu i oddychał, żeby zapanować nad żarem wściekłości.

Kłótnia z Rielle była zbyt świeża w jego pamięci, by miał popełnić drugi raz ten sam błąd i odepchnąć od siebie najsilniejszą sojuszniczkę w tej wojnie o lojalność Rielle.

O ile wygrana była jeszcze możliwa.

Samo to, że musiał myśleć o takich rzeczach – lojalności Rielle, jakby była cokolwiek winna jemu lub komukolwiek innemu – budziło w nim tak bezbrzeżną odrazę, że uświadomił sobie w nagłym, błyskawicznym olśnieniu, iż znienawidził sam siebie do głębi.

Patrzył z góry na Ludivine i starał się zamknąć serce na jej widok. Siedziała przygarbiona, wpatrując się obojętnie w pustkę, a z jej splecionych w koronę warkoczy wymknęło się pasmo potarganych złotych włosów.

– Kiedy borsvalscy żołnierze zaatakowali mnie podczas Wyścigu Obfitości – powiedział Audric – a Rielle straciła panowanie nad swoimi mocami, gdy próbowała mnie uratować, mogłaś ją powstrzymać, prawda? Mogłaś wślizgnąć się do jej umysłu, poskromić ją i zachować jej moce w tajemnicy. Nikt by się nie dowiedział. Żadnych prób, żadnej Słonecznej Królowej.

– Nie mogłam pozwolić, żebyś zginął – odparła głucho Ludivine.

Odczekał chwilę, a potem przykucnął koło niej.

– Ponieważ mnie kochasz?

– Ponieważ Rielle cię kocha.

Te słowa zabolały do głębi. Czy nadal tak było? Może nigdy się tego nie dowie.

– Ponieważ chciałaś, żeby ona mnie kochała. Chciałaś, żebyśmy się kochali, wzięli ślub i może mieli dzieci, bo to wszystko mocniej wiązałoby ją ze mną, z koroną. Z tobą.

Ludivine drgnęła.

– Ponieważ gdybyś zginął, to złamałoby jej serce.

– Zaś z tym złamanym sercem mogłaby zrobić coś pochopnie. Wpaść w ramiona tego, który byłby gotów ukoić jej ból. Tak jak zrobiła teraz, mimo wszystkich twoich wysiłków.

– Nie chciałam…

– Być może mogłabyś nawet powstrzymać samych zamachowców przed podjęciem działania. – Dopiero teraz to sobie uświadomił i był zdumiony, że nie przyszło mu to wcześniej do głowy. Czy to ona nie pozwalała mu dotrzeć do prawdy? – Ale nie powstrzymałaś ich, bo chciałaś, żeby moc Rielle eksplodowała. Chciałaś, żeby Rielle zaczęła ją poznawać. Dlaczego?

Ludivine bezradnie otworzyła usta, po czym je zamknęła. Blade i szczupłe dłonie zaciskała na kolanach.

– To nie takie proste, Audricu…

– Gdybyś powiedziała mi prawdę o śmierci mojego ojca – przerwał – mógłbym jej pomóc. Mógłbym pomóc tobie. Moglibyśmy działać razem, ty i ja. Wszystkie jej lęki, całe poczucie winy, jakie dręczyło ją po tym, co wydarzyło się podczas próby ognia. Ostatnie chwile jej ojca. Koszmary, które bez wątpienia ją prześladowały, jej własne i zesłane przez Coriena. Mógłbym jej pomóc nieść te wszystkie ciężary. Ale ty odebrałaś mi możliwość wyboru. Odebrałaś jej pociechę, jaką mógł­bym stanowić dla niej, spokój, który mógłbym pomóc jej odnaleźć.

W oczach Ludivine lśniły łzy.

– Zrobiłam to, co wydawało mi się najlepsze.

– Jesteś głupia – oznajmił ostro. – Samolubna i pyszna. Gdyby nie ty, ona nadal mogłaby być z nami.

Atheria przyklękła, gdy się do niej zbliżył. Wsiadł na grzbiet boskiej bestii bez słowa i zaczekał, aż Ludivine ulokuje się za nim. Zajęła miejsce pomiędzy potężnymi, czarno zakończonymi skrzydłami i odetchnęła głęboko z drżeniem.

– Nie przeproszę – wyszeptała Ludivine, gdy wzbili się w powietrze. Wiatr prawie zagłuszył jej słowa.

– Nie powinnaś także już nigdy próbować mnie przekonywać, że zrobiłaś to wszystko z miłości – rzekł Audric. – Jeśli usłyszę to jeszcze raz, porzucę cię bez namysłu. Prawie jestem na to zdecydowany.

Atheria niosła ich szybko w przestworza. Każde machnięcie jej upierzonych skrzydeł odbijało się stłumionym pulsowaniem w piersi Audrica.

Nie odezwał się więcej do Ludivine.

Wybrzeże Mazabatu pojawiło się jako biały sierp na horyzoncie, nierówny uśmiech nad migotliwym zimowym morzem.

Gdy się zbliżyli, Audric zobaczył ponurą prawdę o tym, co znosił Mazabat od czasu wizyty Rielle kilka miesięcy temu. Nieustanne sztormy, których źródłem była słabnąca Brama. Zdewastowane plaże zasypane śmieciami rozciągały się po horyzont. Całe kilometry nadmorskich lasów zostały powalone przez wichry, a Quelbani leżało częściowo w ruinie – wiele wież runęło, nawet największe świątynie były pozbawione okien i dachów.

Audric ze ściśniętym sercem oglądał obraz zniszczeń i nie zauważył ludzi ustawionych na skraju plaży, dopóki niebo nie eksplodowało płomieniami.

Atheria zrobiła unik, jej skrzydła uderzyły mocniej, żeby skorygować kurs. Wrzasnęła gwałtownie ze złości.

Audric przytrzymał się jej grzywy i spojrzał w serce blasku. W obie strony jak okiem sięgnąć rozkwitały w powietrzu kule ognia. Było ich tak wiele i tak blisko siebie, poruszających się jak uwięzione świetliki, że tworzyły sieć uniemożliwiającą Atherii zbliżenie się do lądu.

Pozostał tylko wąski pasaż pustego powietrza – korytarz prowadzący ich do brzegu.

– Wybierają, gdzie możemy wylądować – zauważyła Ludivine.

– Nie dziwię im się – odpowiedział Audric i pogładził wygięty łuk szyi Atherii. – Leć dalej.

Atheria prychnęła, przyciskając długie uszy do głowy. Wyczuwał jej mięśnie drżące z wysiłku, by utrzymywać ją nieruchomo w powietrzu, jakby unosiła się w wodzie.

Audric zamknął oczy i skoncentrował się na blasku słońca na swojej głowie i karku, a także palcach zaciśniętych na grzywie Atherii. Nie próbował nigdy rozmawiać z boską bestią, tak jak robiła to Rielle, zupełnie jakby miały swój dziwny, bezgłośny język. Język empirium.

Pochylił się i dotknął węzłów mięśni na potężnej szyi chavaila.

– Ufam ci, Atherio – powiedział do niej. Przytknął dłonie do jej szyi, wyobrażając sobie, że może przesłać całą moc krążącą w jego ciele, także tę, której nie umiał wyczuć, do ciała boskiej bestii. Nie był aniołem; nie był także Rielle, która potrafiła rozmawiać z Atherią równie swobodnie, jak z każdym człowiekiem.

Należało jednak pamiętać, że Atheria nie była koniem. Była boską bestią, przewyższającą ludzi, bliższą empirium niż każdy i wszystko oprócz – być może – Rielle. Miał nadzieję, że zdoła go jakoś zrozumieć i poczuje się uspokojona jego zaufaniem.

– Jeśli na brzegu czeka nas niebezpieczeństwo – ciągnął – zawróć natychmiast i zabierz nas w bezpieczne miejsce. Rozumiesz? – zakończył, czując się niemądrze.

Uszy Atherii poruszyły się do przodu i do tyłu, jakby nasłuchiwała dźwięków niedostępnych dla niego, a potem, po kolejnej chwili wahania, ruszyła w dół, w stronę morza, po ścieżce wyznaczonej dla niej przez ognie mazabackich magów.

Po raz pierwszy od nocy swojego ślubu Audric poczuł coś oprócz rozpaczy – iskierkę radości, słabą i migoczącą, która szybko zgasła.

Czekali na plaży – około dwustu ustawionych w równych szeregach królewskich żołnierzy. Pięćdziesięcioro z nich było dzierżycielami ognia, których ramiona drżały z wysiłku, gdy razem podtrzymywali sieć ognia rozciągającą się wzdłuż wybrzeża.

Gdy tylko kopyta Atherii dotknęły piasku, dzierżyciele ognia opuścili formy i się zachwiali. Niektórzy upadli na ziemię. Audric nie był zaskoczony – taki pokaz nieugiętej mocy nie był rzeczą łatwą nawet dla najbardziej doświadczonych magów żywiołów. Nie teraz, w tej spokojnej epoce. Uzdrowiciele w białych szatach podbiegli, żeby zająć się dzierżycielami ognia, a Audric patrzył na nich i myślał o Rielle i jaśniejącej sieci z mocy, którą utkała, aby powstrzymać wielką falę przed zniszczeniem stolicy Borsvallu, Styrdalleen.

Jej tarcza była jeszcze większa i bardziej olśniewająca niż to, co stworzyło razem pięćdziesięciu dzierżycieli ognia – a ona potem nie zemdlała. Owszem, była zmęczona, ale trzymała się dumnie wyprostowana, jej oczy zaś błyszczały, gdy zbliżała się do niego z miękką, zmysłową gracją, podczas gdy mieszkańcy Styrdalleen wiwatowali z uwielbieniem.

Audric spróbował odsunąć te myśli o Rielle, lecz poniósł porażkę. Ona miała na zawsze pozostawać refrenem towarzyszącym każdej jego myśli, każdemu słowu. Widział ją tak wyraźnie – czuł jej zapach i dotyk – że przez moment nie był w stanie się poruszyć pod kolosalnym ciężarem rozpaczy przytłaczającym go jak mroczny przypływ.

Atheria przestąpiła z nogi na nogę i zarżała cicho.

Audric zmusił się, żeby z niej zsiąść, i podniósł ręce. Setki oczu wpatrywały się w niego; uniesione łuki z nałożonymi strzałami oraz przygotowane formy reagowały na każdy jego ruch. Powietrze drżało od powstrzymywanej mocy żywiołów, jakby plaża znajdowała się wewnątrz fatamorgany.

– Czy dzierżyciele ognia dobrze się czują? – zawołał Audric.

Najbliższa żołnierka, z klapami ozdobionymi feerią różnobarwnych orderów, z ciemnymi włosami przyciętymi krótko i schludnie, wyszła przed szereg. Audric domyślił się, że to dowódczyni.

– Rzuć swoją formę, Świetlisty – rozkazała. – Pamiętaj też, że mamy ogromną przewagę liczebną, a prawa ekstradycji nie obowiązują w przypadku pozbawionych władzy monarchów. Tylko wspaniałomyślności królowej Bazati i królowej Fozeyah zawdzięczasz to, że wpuszczamy cię do naszego kraju.

Audric posłusznie położył Illumenora na piasku.

– Rozumiem. Chciałbym także wyrazić najgłębszy smutek z powodu zniszczeń, które w ostatnich miesiącach dotknęły wasze piękne miasto.

Dowódczyni nie odpowiedziała. Jej dumne spojrzenie spoczęło na Ludivine.

– Lady Sauvillier, której brat zasiada teraz na tronie Celdarii.

– W moich żyłach nie płynie ani kropla krwi magów żywiołów – odparła Ludivine i zrobiła krok do przodu, unosząc dłonie. – Jestem wierna tylko prawowitemu władcy, Audricowi Courverie.

– Wystarczy – odezwał się głęboki, ciepły głos, a szeregi żołnierzy się rozstąpiły, żeby przepuścić brązowoskórą kobietę w intensywnie lazurowej sukni. Długie czarne włosy spływały jej na plecy grubymi puklami. Bursztynowe i błękitne cienie podkreślały jej poważne ciemne oczy, a na szyi nosiła ciężki trójkątny wisior na złotym łańcuchu.

– Królowo Bazati. – Audric przykląkł na piasku. – Dziękuję, że Wasza Wysokość pozwoliła lady Ludivine i mnie wylądować na waszym wybrzeżu, i chciałbym oficjalnie poprosić o udzielenie nam azylu. Wiem, że z Celdarii napływają niepokojące wieści, mam jednak nadzieję, że Wasza Wysokość weźmie pod uwagę wielowiekową przyjaźń pomiędzy naszymi narodami…

– Och, wstawaj już. – Królowa Bazati z królewskiego rodu Asdallów pomogła mu się podnieść, a potem uściskała go mocno. – Jadałeś przy stole mojej rodziny, kiedy ledwie sięgałeś mi nad kolano. Kiedyś zwymiotowałeś na moją ceremonialną szatę w samym środku modlitwy po tym, jak ukradłeś z kuchni cały worek słodyczy.

Audric zdołał się leciutko uśmiechnąć, kiedy go odsunęła.

– Czyli rozumiem, że mogę liczyć na azyl? Obiecuję, że nie zwymiotuję na żadną twoją suknię.

Królowa nie odwzajemniła uśmiechu. Zamiast tego wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, a później potrząsnęła głową.

– Co się stało, Audricu?

Współczucie w jej głosie otworzyło otchłań pod jego żebrami i po raz pierwszy od momentu, gdy ocknął się samotnie w ogrodzie – gdy Rielle odeszła, a dowódca jego gwardii zbliżał się do niego z odrazą i nienawiścią lśniącymi jasno w oczach – Audric poczuł gorące pieczenie łez.

– Nie wiem – odrzekł szczerze. – Nic dobrego, Wasza Wysokość.

Skinęła głową i wzięła go pod ramię. Spojrzała szybko na Ludivine, a Audricowi wydawało się, że na jej twarzy odmalowało się niezadowolenie, jakby wolała, żeby przybył do Mazabatu sam.

Zdecydowanie podzielał jej opinię.

– Przygotujemy dla ciebie apartament w skrzydle królewskim – powiedziała do niego, gdy szli do krawędzi plaży, gdzie zaczynały się linie powalonych drzew i białe brukowane ulice Quelbani. Mieszkańcy przeszukiwali gruzy, a ekipy murarskie pracowały na wysokich rusztowaniach, naprawiając zeszpecone kamienne fasady, ale mimo to miasto lśniło, jakby żaden wiatr nie mógł przyćmić jego blasku. Jako mały chłopiec Audric uwielbiał podróżować z rodziną do stolicy Mazabatu, ponieważ cieszyła się ona reputacją najświetniejszego ośrodka studiów, badań i sztuk medycznych, a jej biblioteki były największymi na świecie od czasów wojen anielskich, gdy zniszczono księgozbiory aniołów w położonej na południu kontynentu Patrii.

Teraz jednak, kiedy do jego uszu dobiegły odgłosy miejskiego gwaru, ogarnęło go proste pragnienie, tak dojmujące, że zaparło mu dech w piersi – żeby odwrócić się i lecieć do domu.

Nie wyobrażał sobie nigdy wcześniej, że nie będzie mieć domu, do którego mógłby wrócić.

Komnaty przygotowane dla niego na rozkaz królowych były przestronne i wyposażone z luksusową prostotą – ściany z bielonego kamienia, zwisające paprocie, liliowe i ciemnozielone, w lśniących brązowych donicach zawieszonych pod sufitem, dzwonki wiatrowe dźwięczące pogodnie na balkonie.

Najgrzeczniej, jak mógł, wymówił się od królewskiego zaproszenia na kolację i z ulgą przyjął to, że Ludivine bez słowa udała się do swoich komnat w głębi korytarza.

Słońce zachodziło. Za oknami, które otwarto, żeby wpuścić chłodne wieczorne powietrze, niebo miało przytłumiony odcień pomarańczu, a chmury barwiły się na różowo i fioletowo.

Audric był sam.

Obserwował niebo tak długo, jak długo był w stanie stać, a potem zaczął się trząść, od napiętych ramion do obolałych łydek. Zmęczenie i odrętwienie po długich dniach podróży na grzbiecie Atherii w końcu dały o sobie znać, ale widok łóżka wydał mu się nieznośny. Czyste, schludne i białe, z misternie rzeźbionym zagłówkiem z malowanego drewna tekowego wysadzanego wypolerowanymi niebieskimi kamieniami, zdawało się prześliczne i zachęcające, lecz nie było jego.

To było obce łóżko, w którym na przestrzeni lat spały setki dostojników. Jego łóżko znajdowało się w domu, w Baingarde, i otulało go, kiedy poruszał się wraz z Rielle w środku nocy, gdy wszystko inne było nieruchome.

Na zewnątrz Atheria wylądowała na jednym z szerokich tarasów, z radosnym skrzekiem i pyskiem pełnym pierza. Złapała sobie na kolację jastrzębia.

Jej widok stał się kroplą, która przepełniła czarę.

Rozpacz spadła na niego jak wielka fala, którą powstrzymała na jego oczach Rielle. Nie potrafił zapomnieć jej widoku – lśniącej obrończyni, obramowanej płomieniami bogini wyruszającej na nieśmiertelnym wierzchowcu, by ocalić świat.

– Boże – wykrztusił i osunął się na kolana, a później wściekłość, żal i rozpacz wyrwały się jednocześnie z jego ciała, podeszły z brzucha do piersi i gardła, aż odchylił głowę do tyłu i wrzasnął, prostując sztywno ramiona po bokach.

Jego głos szybko załamał się w szlochu. Audric płakał na miękkim białym dywanie, zaciskając palce na swoich włosach. Czuł w piersi agonalny ból, jakby została rozpłatana na pół mieczem.

Nie miałby nic przeciwko temu, żeby tak się stało. Nie wyobrażał sobie, że ma się obudzić następnego dnia, a potem jeszcze następnego, w tym miejscu niebędącym domem, gdy odebrano mu tron, a jego najdroższa, jego miłość, jego Rielle odeszła, wygnana jego własnym gniewem, jego głupią, okrutną zazdrością i jego zranioną dumą.

Nie usłyszał, jak drzwi się otwierają ani jak Ludivine idzie boso przez komnatę. Nie uświadamiał sobie, że minęły całe godziny, niebo było całkowicie ciemne, a on leżał głodny i drżący na posadzce. Że był zmęczony aż do bólu kości ani że Atheria krążyła niespokojnie po tarasie, poskrzekując jak zdenerwowany ptak.

Kiedy jednak Ludivine usiadła koło niego i rozłożyła ramiona, wtulił się w nią w poszukiwaniu pociechy, na oślep, jak dziecko. Nie przesłała mu żadnych uczuć, myśli ani zapewnień i był jej za to wdzięczny.

Przylgnął do niej, szlochając z wysiłkiem i bólem. Czuł wargi Ludivine na swoich włosach.

– Tak mi przykro, Audricu – szepnęła z ustami przy jego skroni, a jej głos był przesiąknięty łzami. Gładziła jego wilgotne włosy i powtarzała raz za razem jego imię.

Dźwięk jej głosu przypominał mu o oddychaniu.

4

Tal

Najdroższy Talu, przesyłam tę wiadomość do uwielbianej przez nas gospody w Beaulavalu, z nadzieją, że do Ciebie dotrze. Nie mamy jeszcze żadnych wieści od Audrica. Sytuacja tutaj zmienia się szybko. Żołnierze Meroveca aresztują ludzi na ulicach. Wdzierają się bez pytania do ich domów, bez ustanku patrolują dzielnice. Czegoś szukają, ale czego? Gdy ktoś z nas próbuje doradzać Merovecowi lub pyta go o zamiary, zostaje odprawiony. Później napiszę więcej, lecz na razie chcę, żebyś wiedział, że wraz z Odem Laroche’em zorganizowaliśmy coś, co można by nazwać ruchem oporu. Zbieramy tych, którzy są wierni Audricowi. Możesz uważać, że działamy pochopnie, ale nie widzisz tego, co ja widzę. Nazwaliśmy się Czerwoną Koroną. Nie śmiej się. To wszystko nie jest śmieszne, a my musimy coś robić. Tęsknię za Tobą. Bądź ostrożny. Nie ufaj nikomu. Sprowadź ją z powrotem.

– zaszyfrowany, niedoręczony list Miren Ballastier, Wielkiej Mistrzyni Kuźni w Âme de la Terre, stolicy Celdarii, do Taliesina Belounnona, Wielkiego Mistrza Stosu, 15 listopada 999 roku Drugiej Ery

Ukryty bezpiecznie pod grubym wełnianym płaszczem, z kapturem naciągniętym na przemoczone jasne włosy, Taliesin Belounnon, celdaryjski Wielki Mistrz Stosu, wszedł do pełnej ludzi sali tawerny Pod Lśniącą Klaczą i skierował się prosto do przeklętej barmanki.

Noc była zimna, a bezlitosna zimowa burza, która przybyła wcześniej z północy, na razie nie cichła. Ale wewnątrz tawerny Pod Lśniącą Klaczą, nazwanej na cześć legendarnej boskiej bestii świętej Katell, atmosfera była wilgotna i duszna.

Barmanka podniosła głowę, kiedy Tal podszedł bliżej. Zacisnęła wargi w sposób tak podobny do Miren, gdy się złościła – także jej rude pukle przywodziły nieodparcie na myśl Miren – że Tal musiał odwrócić wzrok.

– Jeśli zamierzasz wszystko tutaj zamoczyć – odezwała się – policzę podwójnie za każdy drobiazg.

Tal spojrzał na kobietę spod kaptura i obdarzył ją leciutkim uśmiechem, czarującym i przebiegłym, którego prawie nigdy nie używał, od kiedy został wyświęcony na Wielkiego Mistrza.

Prawie nigdy.

– Jesteś pewna? – zapytał. – Chętnie powyżymam trochę pelerynę i spłuczę porządnie tę podłogę.

Barmanka mocniej zmarszczyła brwi.

– Myślisz, że żarty i ładny uśmiech wystarczą, żebym zmieniła zdanie?

Tal stłumił westchnienie. Był zmęczony i zmarznięty, buty i skarpetki miał całkowicie przemoczone, a forma w kształcie tarczy, przywiązana na plecach pod płaszczem, ciążyła mu nieprzyjemnie. Pragnął napić się w spokoju, tak żeby nikt nie zawracał mu głowy ani nie narzekał na stan jego ubrania.

Kiedy tylko o tym pomyślał, wiedział, że to kłamstwo.

Pragnął – naprawdę pragnął – obejrzeć się za siebie na tuziny pijących, plotkujących i krzyczących ludzi stłoczonych w tawernie i zobaczyć bladą młodą kobietę z nieposłusznymi ciemnymi włosami i intensywnie zielonymi oczami. Stałaby tutaj, ludzie kręciliby się wokół niej, niczego nieświadomi, a gdy spojrzałaby na niego, na jej twarzy odmalowałyby się ulga i zmęczenie. Podbiegłaby do niego z wyciągniętymi rękami, on zaś przytuliłby ją do siebie, gładził po splątanych włosach i całował mokre od łez policzki. Powiedziałby jej, że przy nim jest w końcu bezpieczna i że mogą wracać do domu.

Jej imię skręcało się na jego języku. Było mu tak znajome, że czuł jego smak, cierpki i musujący, jakby wgryzł się w dojrzały letni owoc. Rielle.

Musiał spojrzeć. Prawie czuł, że ona tutaj stoi, przerażona i zmęczona, ze złamanym sercem, stęskniona za domem.