Kurhanek Maryli - Ewa Bauer - ebook + książka

Kurhanek Maryli ebook

Ewa Bauer

0,0

Opis

Miłość miała uleczyć rany. Zamiast tego otworzyła nowe.

Marta od dzieciństwa żyje z poczuciem straty - zbyt wcześnie traci rodziców, a chłodne wychowanie przez babcię nie daje jej poczucia bezpieczeństwa. Gdy dorasta, wierzy, że miłość odmieni jej los. I przez chwilę tak to może wyglądać - mąż, córka i dom to idealny obraz szczęścia.Jednak za zamkniętymi drzwiami rodzą się dramaty. Codzienność wypełnia cisza, która boli bardziej niż krzyk. Subtelna przemoc, manipulacja i narastający lęk zaczynają niszczyć świat Marty kawałek po kawałku. Czy znajdzie w sobie siłę, by odejść i ochronić siebie oraz córkę? Czy los pozwoli jej wreszcie odnaleźć własne „ja”?

To przejmująca, emocjonalna opowieść o trudnym małżeństwie. O więziach, które ranią oraz o kobiecej odwadze, która rodzi się w milczeniu. To historia, która zostaje w pamięci na długo po odłożeniu książki. Polecam. Izabella Frączyk

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 264

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Ewa Bauer, 2026

Projekt okładki

Justyna Knapik

Redakcja

Maria Stanis

Korekta

Maria Stanis, Barbara Sacka

Łamanie i skład

Beata Kostrzewska

Opracowanie wersji elektronicznej

Karol Bociek

ISBN 978-83-68468-39-7

Kraków 2026

Wydawnictwo BOOKEND

[email protected]

www.bookend.pl

Capital Village Sp. z o.o.

ul. Gęsia 8/202, 31-535 Kraków

Dom na wsi miał dla Marty duże znaczenie sentymentalne. To tu wychowywała się do siedemnastego roku życia. Całe dzieciństwo, szczęśliwe na tyle, na ile można było je takim uczynić po tragedii, jaka ją spotkała, przeżyła mieszkając z babcią. Dziadka nie poznała nigdy, zmarł najprawdopodobniej we wrześniu 1939 roku podczas bombardowania Rugowa przez niemiecką Luftwaffe. Wówczas pod gruzami zginęło ponad dwa tysiące osób, a samo miasteczko zostało zburzone niemal w osiemdziesięciu procentach. Nie wszystkie ofiary jednak zidentyfikowano, część zwłok była tak spalona, że niemożliwością było je rozpoznać. Rozalia długo szukała ciała swojego nowo poślubionego męża wśród martwych ludzi, ale bez skutku. Mijały tygodnie, a Ludwik nie wracał do domu, choć czwartego września pojechał tylko do stolarza zamówić łoże małżeńskie, o którym tak bardzo marzyli. Pozostawało jedynie pogodzić się z myślą, że i on zginął podczas niemieckiej napaści.

Dwa miesiące później kobieta zorientowała się, że nosi w łonie dziecko, a w maju następnego roku przyszła na świat Kornelia. Choć Rozalii było trudno, postanowiła samotnie wychować córeczkę, nigdy bowiem nie zaakceptowała myśli, że została wdową. Liczyła na cud. Kiedy psy zaczynały szczekać w środku nocy, nasłuchiwała, czy to przypadkiem jej ukochany Ludwik nie wraca do domu. Niestety, los chciał inaczej. Czas mijał i jakoś same dawały sobie radę, pomimo niewygód i biedy, która panowała na wsi.

Kornelia dorosła i w wieku dwudziestu sześciu lat wyszła za mąż za poznanego w Rugowie Romana, z zawodu kolejarza. Przeprowadziła się do jego domu rodzinnego, pozostawiając Rozalię samą z całym gospodarstwem. Ta jednak nie narzekała, bo sił miała jeszcze sporo, a ze swego domu uczyniła wkrótce miejsce przyjazne letnikom, których z roku na rok przybywało. W tamtych czasach nie istniała jeszcze nazwa na ten rodzaj odpoczynku, dopiero wiele lat później wczasowicze zaczęli uprawiać tak zwaną agroturystykę. Bez względu jednak na nazwę Rozalia jako pierwsza we wsi rozpoczęła tradycję wynajmowania domu na wakacje ludziom z miasta, oferowała też świeże mleko prosto od krowy i jajka od kur z wolnego wybiegu, żywiących się ziarnem i pędrakami, a nie zmodyfikowaną paszą. Żywność ekologiczna zaczynała być coraz bardziej pożądana, a i to, co oferowały Marcice – to znaczy czyste powietrze i wodę, dziewicze lasy pełne grzybów, zwierzęta gospodarskie i tradycyjne wiejskie obrzędy – przyczyniło się do wzrostu zainteresowania wśród miastowych. Nie wszyscy jednak we wsi to akceptowali; byli i tacy, którzy uważali, że Rozalia ściągnie na siebie nieszczęście, zapraszając do domu obcych ludzi. Ona jednak nie przejmowała się, co mówią inni, i robiła swoje. Choć chętnych do przyjazdu było wielu, jednorazowo nie gościła więcej niż jedną rodzinę, chyba że goście byli ze sobą spokrewnieni. Miejsca w domu było sporo, o ile oczywiście w jednym pokoju spało kilka osób. Z czasem wyselekcjonowała dwie rodziny ze Śląska, które regularnie co rok przyjeżdżały i spędzały całe wakacje u Rozalii. Zaprzyjaźniła się z nimi, a pociechy letników stały się nieodłącznymi towarzyszami letnich zabaw wioskowych dzieci. Największą jednak frajdę miała wnuczka Rozalii, Marta, która spędzała u niej letnie miesiące do ukończenia trzeciego roku życia, a potem zamieszkała z nią na stałe.

Martusia przyszła na świat w grudniu 1971 roku w Rugowie, gdzie mieszkali jej rodzice. Ojciec, Roman, pracował jako maszynista kolejki wąskotorowej kursującej na trasie Piotrków Trybunalski – Rugów. Matka, Kornelia, zajmowała się domem. Chciała wprawdzie pójść kiedyś na studia pedagogiczne, bo marzyła, by zostać nauczycielką, ale w pierwszej kolejności pragnęła wychować córeczkę, poświęcić jej jak najwięcej czasu – tak jakby obawiała się, że nie będzie go zbyt wiele.

Gdy Marta miała trzy i pół roku i spędzała jak zwykle wakacje na wsi u babci, Kornelia wraz z Romanem postanowili zrobić córce niespodziankę i przyjechać do niej kilka dni wcześniej, niż zapowiadali. Tym bardziej, że mieli dla dziecka niespodziankę – otrzymali swój pierwszy samochód. Roman przez wiele lat należał do związku zawodowego w zakładzie pracy, był cenionym i lojalnym pracownikiem, dlatego zarząd w nagrodę za wieloletnią służbę uhonorował go talonem na samochód. Przez kilka lat gromadzili pieniądze na zakup auta. W tych czasach nie każdy mógł sobie na to pozwolić, ale Roman z wielką determinacją realizował swój cel. Kiedy nadszedł upragniony dzień, wraz z żoną wybrał się do łódzkiego Polmozbytu, by odebrać nowiutką Syrenkę. Po dopełnieniu wszelkich formalności dumny mąż wpuścił Kornelię na siedzenie pasażera, a sam zajął miejsce kierowcy i szczęśliwi ruszyli w drogę powrotną. Była piękna, słoneczna pogoda, małżeństwo wesoło podśpiewywało, ciesząc się już na spotkanie z córeczką. Roman nie był wprawnym kierowcą, dopiero od niedawna miał prawo jazdy, a nie licząc kursu, za kierownicą siedział raptem dwa razy. W obu przypadkach kierownik jednostki, w której pracował, potrzebował, by ktoś odwiózł go do domu po zakrapianej alkoholem imprezie.

Roman słabo też orientował się w terenie, a jego żona w ogóle nie zwracała uwagi na okolicę, przez którą jechali, dlatego dopiero kiedy dojechali do Koluszek, zorientowali się, że wybrali drogę prowadzącą w złym kierunku. Postanowili więc bardziej skupić się na trasie. Mieli jeszcze dwie godziny jazdy do Rugowa, a potem czekała ich wyboista droga przez las.

– I jak ci się, kochanie, podoba nasze auto? Całkiem nieźle się sprawuje, co? – Roman był bardzo szczęśliwy i dumny z nowego nabytku.

– Jest świetne! Uszyję pokrowce na siedzenia i zrobi się jeszcze przytulniej. Co ty na to?

– Kocham cię, żoneczko.

Roman nachylił się w kierunku Kornelii, by ją pocałować. Trwało to o chwilę za długo; kierowca nie zauważył znaku stop ani sygnalizacji świetlnej. Samochód wjechał pędem na niestrzeżony przejazd kolejowy i został staranowany przez pociąg towarowy relacji Koluszki – Piotrków Trybunalski. Błękitna syrena z ciałami Romana i Kornelii jeszcze długo wleczona była po torach.

W tym czasie niczego nieświadoma Martusia pluskała się w rzece z pociechami letników, radośnie krzycząc i wyśpiewując piosenki, które dzieci przywiozły z miejskiego przedszkola. Jedynie Rozalia, przygotowując obiad, poczuła nagłe kłucie w sercu, do tego stopnia dokuczliwe, że na chwilę zmuszona była odejść od pieca i zaczerpnąć kilka głębszych wdechów przy otwartym oknie.

Oj, stara już jestem, pomyślała, choć miała niespełna pięćdziesiąt cztery lata i była w formie, której niejeden młody mógłby jej pozazdrościć. Kiedy słabość minęła, znów stanęła przy kuchni, gdzie przygotowywała zupę grzybową z prawdziwków zebranych rankiem w okolicznych lasach. Po dwóch kwadransach do domu Rozalii zawitała wnuczka w towarzystwie starszych dzieci. Wszyscy byli bardzo głodni i po umyciu rąk w balii z wodą ze studni zasiedli wokół drewnianego stołu, oczekując obiadu.

– Babciu, za ile dni przyjedzie mama z tatusiem? Tęsknię już za nimi…

– Myślę, Martuniu, że na Matki Boskiej Zielnej, bo wtedy tata nie idzie do pracy. To już za trzy dni. Jedz teraz, kochana, a potem biegnij z Kamilkiem nakarmić króliki.

Dzieci zjadły pełne talerze wyśmienitej zupy, a na drugie ziemniaki z jajkiem sadzonym i popiły kwaśnym mlekiem. Kiedy wszystkie skończyły, pobiegły na pobliską łąkę narwać trawy i mleczy dla królików, których Rozalia miała aż osiem.

Na drugi dzień do wsi dotarł listonosz z telegramem dla Rozalii. Już witając przedstawiciela poczty przy furtce, wiedziała, że stało się coś złego. Któż bowiem mógłby pisać do niej telegram? Nie miała żadnej rodziny poza Kornelią, a ta mieszkała na tyle blisko, że każdą wiadomość przynieść mogła osobiście. Jej przeczucia okazały się prawdziwe, dowiedziała się bowiem, że jej córka i zięć zmarli na miejscu w zderzeniu z pociągiem. Roman, maszynista, zginął w sposób, który nieraz śnił mu się po nocach, z tą różnicą, że w snach to on zabijał kogoś na niestrzeżonym przejeździe kolejowym, tymczasem przez własną nieuwagę sam stał się ofiarą takiego wypadku.

Rozalia nie chciała dzielić się wieścią z wnuczką, najpierw sama musiała pojąć skutki tej tragedii. Pozostawiła więc dziecko pod opieką letników, a sama poszła przez las drogą do Rugowa. Tam też mieszkali rodzice Romana, osoby w podeszłym już wieku, którym trzeba było pomóc w załatwieniu spraw związanych z pogrzebem. Musiała też ustalić, co stanie się z osieroconą Martusią.

Wędrując przez las, Rozalia próbowała oswoić się z sytuacją. Jak to możliwe, że jej jedyna córka odeszła z tego świata? Przecież dopiero zaczynała żyć pełnią życia. Miała wszystko, czego pragnęła: dobrego męża, cudowną i zdrową córeczkę oraz stabilną sytuację majątkową. Do tego była dobrą, zawsze uczynną i dbającą o Rozalię córką. Dlaczego Bóg wezwał ich do siebie tak szybko? Właśnie to najtrudniej było pojąć pogrążonej w smutku kobiecie.

Po niecałych dwóch godzinach marszu przez sosnowy las oczom Rozalii ukazały się pierwsze zabudowania miasteczka. Rzadko pokonywała tę odległość pieszo, zazwyczaj jeździła na targ z jednym z sąsiadów, na jego furmance, inne pilne sprawunki, jak na przykład lekarstwa, przywoziła jej żona sołtysa, która co dzień jeździła do pracy w Kamionce. Tym razem jednak nie odczuwała zmęczenia, emocje, które nią targały, dodawały jej sił, odciągały myśli od opuchniętych nóg, nierówności drogi i gałęzi smagających jej twarz i drapiących odkryte ramiona. Nawet upał był jakby mniej dokuczliwy – a może to kobieta przestała reagować na czynniki zewnętrzne? Poruszała się mechanicznie, krok za krokiem. Dotarła do utwardzonej drogi, która po kilkuset metrach doprowadziła ją do centrum miasteczka, następnie skręciła na most przez Pilicę i przeszła na drugi brzeg rzeki. Wkrótce dotarła na ulicę Podkamycze. Właśnie tam znajdował się murowany dom zmarłej córki, w którym także zamieszkiwali jej teściowie. Zapukała do drzwi, a gdy nikt nie otwierał, nacisnęła klamkę. Drzwi uległy i rozwarły się na szerokość wystarczającą, by Rozalia mogła przekroczyć próg.

Szybko zorientowała się, że domownicy są obecni, ale znajdowali się w okropnym stanie. Maria Waciakowa, opuchnięta od płaczu, wpatrywała się tępo w ślubne zdjęcie syna i synowej, nieświadoma, że w domu pojawił się gość, Zygmunt natomiast wpół leżał, wpół siedział na tapczanie tuż obok pustej butelki po wódce. Już z daleka czuć było od niego woń alkoholu.

– Co tu się dzieje? Mario, słyszysz mnie?

Rozalia nie wiedziała, co robić. Przyszła porozmawiać, tymczasem na jej głowę spadł kolejny problem. Obiło jej się o uszy, że ojciec jej zięcia miał problem alkoholowy, ale od kiedy młodzi zamieszkali z rodzicami, Zygmunt jakoś się kontrolował, nigdy nie sięgał po więcej niż jedno piwo dziennie. Tym razem jednak popuścił hamulce i utopił żal w butelce samogonu. Rozalia potrząsnęła Marią i wyciągnęła z jej rąk zdjęcie nowożeńców.

– Mario, weź się w garść, sama nie dam sobie ze wszystkim rady. Muszę wracać do Martusi.

– Tak, tak… – Kobieta kiwała się na krześle, patrząc niewidzącym wzrokiem na przybysza. – Nie ma ich już, wiesz?

– Wiem, przecież wysłałaś mi telegram. Nie pamiętasz? Zrobię ci herbatę. – Rozalia udała się do kuchni, by po chwili wrócić z dwiema szklankami ciepłego napoju. – Napij się, dobrze ci to zrobi. Jadłaś coś? A on? – Pokazała palcem nieprzytomnego mężczyznę.

– Kornelcia ugotowała obiad przed wyjazdem. Jak wróci, to zjemy wszyscy razem. – Maria najwidoczniej dostała pomieszania zmysłów.

– Mario, ona nie wróci. Moja córka i twój syn nie żyją. Wiesz o tym, prawda? Błagam cię, otrząśnij się. Musimy zająć się wszystkim. Pogrzeb… Jest Martusia… O, Boże… – Głos Rozalii się załamał, walczyła ze sobą, by nie poddać się rozpaczy jak Waciakowie. Jeszcze nadejdzie czas, kiedy będzie mogła przeżyć tragedię w spokoju. Teraz musiała działać, nie było nikogo innego, kto mógłby to za nią zrobić.

Wypiły herbatę. Marii powoli zdawała się wracać świadomość, poczuła nawet głód, co dawało nadzieję, że będzie można z nią poważnie porozmawiać. Zygmunt nadal był nieprzytomny, choć od czasu do czasu głośno pochrapywał.

– Opowiadaj, co się stało? Gdzie oni teraz są?

– Róziu droga, oni są w niebie. Jak możesz w ogóle się nad tym zastanawiać. – Maria nie bardzo zdawała sobie sprawę, o co Rozalia ją pyta. Ta schowała głowę w dłoniach, przytłoczona nagle wiadomością o śmierci córki i zupełnym brakiem kontaktu z jej teściami.

– Marysiu, błagam cię. Gdzie znajdują się ciała? Pisałaś w telegramie, że potrącił ich pociąg i nie żyją. Ale gdzie to się stało? Czy wy w ogóle jesteście pewni, że to oni?

W tym momencie kobiety usłyszały przeciągły pomruk, a potem szuranie i do stołu chwiejnym krokiem podszedł Zygmunt.

– Ja ich wiziałem i nie kce wincej wizieć. – Mężczyzna nie panował nad głosem, ale jak widać, od jakiegoś czasu słuchał rozmowy kobiet. Rozalia wypytała go o wszystko i po chwili wiedziała już mniej więcej, co się wydarzyło i kiedy doszło do wypadku w miejscowości Prażki, mniej więcej w połowie drogi z Koluszek do Piotrkowa Trybunalskiego, Milicja szybko ustaliła tożsamość ofiar; w zgniecionym samochodzie znaleziono dokumenty obu osób i papiery świadczące o tym, że byli świeżymi właścicielami Syrenki. Ciała przewieziono do Zakładu Medycyny Sądowej w Łodzi, gdzie przeprowadzono sekcję, choć przyczyna zgonu widoczna była gołym okiem. Skontaktowano się z osobami figurującymi w notesie jednej z ofiar jako „rodzice” i poproszono o przyjazd do Łodzi celem formalnego zidentyfikowania ofiar. Zygmunt postanowił sam stawić temu czoła i pojechał pociągiem do Łodzi. Kornelia i Roman zginęli na miejscu, choć ich ciała na szczęście nie były zmasakrowane. Pociąg zahaczył o bok samochodu, ciągnąc go jeszcze kilkadziesiąt metrów. Ojciec rozpoznał syna i synową, podpisał stosowne papiery i wrócił czym prędzej do domu. Już w drodze powrotnej kupił wódkę i zanim dotarł na miejsce, ledwo trzymał się na nogach, a tam doprawił się jeszcze flaszką samogonu.

– I nie zapytałeś, kiedy i jak można ich odebrać? Przecież musimy wyprawić im uroczysty pogrzeb! – Rozalia zawsze była osobą trzeźwo myślącą, nawet teraz, w obliczu tragedii, potrafiła stawiać odpowiednie pytania. – Masz numer telefonu do tego zakładu? Zaraz polecę na pocztę i zamówię międzymiastową. Przecież musimy wiedzieć, na kiedy umówić pogrzeb. Właśnie, a byliście już u księdza?

Odpowiedzią na to pytanie było jedynie milczenie i przeczący ruch głowy Zygmunta. Maria znów zaczęła się tępo wpatrywać w zdjęcie. Rozalia machnęła ręką, westchnęła i opuściła dom Waciaków.