Kultor - Artur Urbanowicz - ebook + audiobook + książka

Kultor ebook i audiobook

Artur Urbanowicz

4,3
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Wyczekiwany powrót na Suwalszczyznę autora bestsellerowego Inkuba.

Straż Ochrony Rodziny to fundacja, która pomaga ofiarom sekt. Ja i mój Przyjaciel zajmujemy się najbardziej niebezpiecznymi przypadkami. Uwalniamy zastraszonych adeptów z grup psychomanipulacyjnych, rozbijamy je, infiltrujemy, zdobywamy informacje oraz dowody popełnionych przestępstw. Sami kiedyś z jednej uciekliśmy, więc znamy od podszewki techniki manipulacji, indoktrynacji, kontroli umysłu i prania mózgu.

Pewnego dnia zwraca się do nas o pomoc przedsiębiorca, którego córka zaginęła bez wieści. Jedyny trop w sprawie prowadzi do tajemniczej społeczności z Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Dziewczyna postanowiła zbadać ją w ramach swojej pracy magisterskiej i od tamtej pory nie daje znaku życia.

Kultyści, wszyscy o jednolitym, nienaturalnie bladym kolorze skóry, wierzą ponoć w drugiego Syna Bożego. Ich niesamowity, przypominający świątynię dom z kolorowymi witrażami w oknach góruje nad kotliną, która przypomina krater po meteorycie. Ziemia ta zdaje się emanować pradawną magią. Kusi. Przyciąga. Pochłania niczym czarna dziura. Ona, dom i wyznawcy to jedność. Całość. Jedna tożsamość.

Kim tak naprawdę jest ich guru? Wytrawnym manipulatorem? Szarlatanem? Czarownikiem podszywającym się pod nową postać Boga? A może najprawdziwszym Antychrystem? Dlaczego porwał niewinną studentkę? Czy uda nam się ją odnaleźć? I czy fakt, że kiedyś sami należeliśmy do sekty, jest naszą siłą, czy słabością...?

Artur Urbanowicz (ur. w 1990 w Suwałkach) — pisarz literatury grozy. Z wykształcenia matematyk, z zawodu korpo szczur i wykładowca akademicki, z charakteru chorobliwy perfekcjonista. Smykałkę do tworzenia rozmaitych historii odkrył w sobie jeszcze w dzieciństwie. Pierwszą powieść napisał w wieku czternastu lat. W opowieściach nie stroni od wątków obyczajowych i skłaniających do głębszych przemyśleń. Wnikliwy obserwator i słuchacz. Wychodząc z założenia o rozrywkowej funkcji literatury, w tekstach stawia na lekkość, chce bawić i manipulować czytelnikiem oraz obowiązkowo na końcu zaskoczyć. Autor niezwykle popularnych i nagradzanych powieści: Gałęziste (2016, 2019), Grzesznik (2017, 2021), Inkub (2019), Paradoks, (2020), Deman (2022).

Oficjalna strona autora: www.artururbanowicz.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 825

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 23 godz. 33 min

Lektor: Robert Jarociński

Oceny
4,3 (12 ocen)
7
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Innekarta_irmina

Nie oderwiesz się od lektury

Straż Ochrony Rodziny to fundacja, która zajmuje się pomaganiem ofiarom, które uciekły z sekt. Robi co może aby jak najwięcej osób mogło się wydostać z „zakażonych” społeczności. Kiedy po śmierci głównego założyciela, jego syn ucina środki finansowe nastroje są ponure i w całej organizacji panuje niepokój. Szansa na przetrwanie pojawia się nieoczekiwanie, kiedy bardzo bogaty przedsiębiorca pojawia się na ich progu aby błagać o ratunek dla córki, która zagineła. Dwóch pracowników, najlepszych w swoim fachu, którzy sami uciekli z sekty zostaje wysłanych na Suwalszczyznę aby odnaleźć dziewczynę. Trafiają do parku krajobrazowego, gdzie na ogromnym terenie mieszka grupa ludzi o bladym odcieniu skóry, którzy wyznają drugiego syna Bożego... Kultor to historia z pogranicza grozy, fantasyki i thrillera psychologicznego. Zagłębiamy się w coraz to bardziej chore umysły, co ja wręcz uwielbiam. Główny narrator rozbiera na czynniki pierwsze zachowania sekty, wie jakie stosują manipulacje, czym się ...
10
jakubburdecki

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra książka. Urbanowicz pisze w stylu mlodego Stephena Kinga.
00
FoxyPikuss

Nie oderwiesz się od lektury

Wciagajaca
00
19sss71

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna! Świetnie dobrany lektor. Czytać/słuchać-nie ociągać się, bo warto!!!
00

Popularność




Copy­ri­ght © 2025 Artur Urba­no­wicz Copy­ri­ght © 2025 Wydaw­nic­two Czarna Owca All rights rese­rved.

Wydawca: Marek Kor­czak Redak­cja: Woj­ciech Adam­ski Korekta: Bar­tosz Szpojda, Beata Wój­cik Pro­jekt okładki i stron tytu­ło­wych: Dawid Bol­dys

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie pierw­sze War­szawa 2025 ISBN 978-83-8252-831-2

Przedmowa

Choć pra­wie wszyst­kie opi­sane w niniej­szej książce miej­sca ist­nieją naprawdę, histo­rię przed­sta­wioną w Kul­to­rze należy uznać za fik­cję lite­racką, a wszel­kie podo­bień­stwo do ist­nie­ją­cych osób i zda­rzeń za przy­pad­kowe. Imiona, nazwi­ska i pseu­do­nimy nie­któ­rych postaci mogą pokry­wać się z imio­nami, nazwi­skami i pseu­do­ni­mami praw­dzi­wych ludzi. Nie należy jed­nak utoż­sa­miać z nimi boha­te­rów powie­ści, podob­nie jak nie należy doszu­ki­wać się podo­bieństw stwo­rzo­nych w świe­cie przed­sta­wio­nym orga­ni­za­cji z fak­tycz­nie dzia­ła­ją­cymi na tere­nie Pol­ski. Poglądy wyra­żone w książce nie powinny być uzna­wane za poglądy autora.

Dedykacja

Moim Przy­ja­cio­łom.

Prolog

(z mate­ria­łów edu­ka­cyj­nych fun­da­cji Straż Ochrony Rodziny – SOR)

Jedną z naj­bar­dziej tajem­ni­czych postaci poja­wia­ją­cych się w biblij­nych pro­roc­twach jestAnty­chryst. Toprze­ciw­nik Chry­stusa, jegozaprze­cze­nie,anty­teza,opo­nentgło­szącynauki sprzeczne zBożym Pra­wem, prze­śla­du­jący chrze­ści­jan, mącący, dzie­lący i roz­bi­ja­jący ich jed­ność, a do tego bluź­nier­czo insce­ni­zu­jącycuda iznaki, jakie nor­mal­nie towa­rzy­szą obja­wie­niom Mesja­sza, Matki Boskiej, styg­ma­ty­kom i świę­tym. Nie­stety ani Biblia, ani kate­chizm, ani teo­lo­gia nie pre­cy­zują, kim kon­kret­nie jest ta postać – czy należy utoż­sa­miać ją z Sza­ta­nem, jego ziem­skim wcie­le­niem lub synem, z sze­re­go­wym demo­nem, czy z pozor­nie nie­po­wią­za­nym z nimi czło­wie­kiem o okre­ślo­nych psy­cho­pa­tycz­nych cechach, będą­cym uoso­bie­niem czy­stego zła. Część teo­lo­gów utoż­sa­mia więc anty­chry­stów z guru destruk­cyj­nych sekt reli­gij­nych. Inni zaś – z naj­więk­szymi zbrod­nia­rzami w histo­rii ludz­ko­ści: mię­dzy innymi Hitle­rem, Sta­li­nem, cesa­rzem Nero­nem, a nawet Napo­le­onem Bona­parte.W naucza­niu Kościoła szcze­gólną uwagę poświęca się jed­nak kon­kret­nemu Anty­chry­stowi (w jego przy­padku nazwę piszemy wielką literą), który ma zama­ni­fe­sto­wać się w Euro­pie tysiąc dwie­ście sześć­dzie­siąt lat przed paru­zją i żyć aż do powrotu Chry­stusa na Zie­mię.

(źró­dło defi­ni­cji: Wiki­pe­dia, hasło „Anty­chryst”)

maj 2019, lokalizacja nieznana

Kiedy się prze­bu­dziła, zdała sobie sprawę, że nie leży, za to jej obecna pozy­cja z opa­da­jącą bez­wład­nie głową przy­po­mina coś pomię­dzy sta­niem na mięk­kich nogach a wisze­niem w powie­trzu. Poru­szyła się gwał­tow­nie, lecz coś krę­po­wało jej ręce, roz­ło­żone i unie­sione w taki spo­sób, że razem z jej tuło­wiem two­rzyły kształt litery „Y”. Nogi, które miała lekko wygięte do tyłu i na któ­rych ledwo się opie­rała, rów­nież były unie­ru­cho­mione. Zako­ły­sała się. Nie­mal natych­miast poczuła ból w nad­garst­kach i w kost­kach. Dotkliwy, parzący, jakby w tam­tych miej­scach przy­pa­lano ją roz­ża­rzo­nym żela­zem. Jęk­nęła i znowu spró­bo­wała się ruszyć, lecz spo­wo­do­wała tym tylko, że ból przy­brał na sile.

Sycząc i głę­boko oddy­cha­jąc, spró­bo­wała sta­nąć i w końcu udało jej się uzy­skać takie opar­cie na sto­pach, by to, co ją unie­ru­cha­miało i odpo­wia­dało za jej cier­pie­nie, jak naj­mniej jej doku­czało. Zmiana pozy­cji nie ozna­czała jed­nak, że ból zupeł­nie znik­nął; zmniej­szyła tylko tro­chę jego siłę. Spoj­rzała na jedną ze swo­ich unie­sio­nych dłoni, lecz zoba­czyła na nad­garstku wyłącz­nie meta­lowe, koń­czące gruby łań­cuch kaj­dany. Wyglą­dały zwy­czaj­nie, a mimo to kon­takt z nimi odczu­wała, jakby były roz­grzane do czer­wo­no­ści. Pod nimi, na skó­rze, widziała wyraźne, czer­wone ślady przy­wo­dzące na myśl opa­rze­nie lub silną reak­cję aler­giczną.

Rozej­rzała się gorącz­kowo, pró­bu­jąc zro­zu­mieć cokol­wiek z tego, co się dzieje. Znaj­do­wała się w pomiesz­cze­niu przy­po­mi­na­ją­cym zapy­ziały, kamienny loch. Bra­ko­wało w nim okien; nieco świa­tła zapew­niały małe pochod­nie, ale i tak spory frag­ment celi pozo­sta­wał ukryty w nie­prze­nik­nio­nym mroku. Było tu bar­dzo cie­pło, wręcz gorąco. Kiedy to sobie uświa­do­miła, dotarło do niej coś jesz­cze, jak na iro­nię dopiero na końcu – że jest kom­plet­nie naga.

„Uwol­nij mnie!” – pomy­ślała roz­pacz­li­wie. Znowu nie­ostroż­nie szarp­nęła za kaj­dany, a te odpo­wie­działy kolejną dawką bólu. Prze­stała się hamo­wać i resztę pole­ce­nia wypo­wie­działa na głos:

– Uwol­nij mnie, sły­szysz?! Roz­ka­zuję ci!

Żad­nej reak­cji. Żad­nej obec­no­ści, którą wyczu­wała, od kiedy Opie­kun dawno temu poja­wił się w jej życiu po raz pierw­szy. Na ogół nie odstę­po­wał jej na krok, ale cza­sami zni­kał, niczym kot cha­dza­jący wła­snymi ścież­kami. Porów­na­nie do tego zwie­rzę­cia paso­wało jak chyba żadne inne. On bowiem też lek­ce­wa­żąco pod­cho­dził do jej pole­ceń, decy­du­jąc wedle wła­snego uzna­nia, które z nich wyko­ny­wać, a które igno­ro­wać. Nie korzy­stała z jego pomocy zbyt czę­sto, pra­wie wcale, ale zauwa­żyła, że prak­tycz­nie ni­gdy nie odma­wiał takiej, która wią­zała się ze zwięk­sza­niem ilo­ści zła na świe­cie. Zła, cha­osu, bólu i cier­pie­nia. Takiego jak to, któ­rego doświad­czała teraz. Opie­kun chyba się nim kar­mił, nar­ko­ty­zo­wał niczym uza­leż­niony pożą­da­jący kolej­nej działki.

Zadrżała. Przy­szła jej do głowy jesz­cze jedna myśl, jakże pasu­jąca do jej obec­nego poło­że­nia, włą­cza­jąc w to wygląd lochu, pochod­nie, ból, łań­cu­chy i kaj­dany; włą­cza­jąc w to nawet mrok i gorąco.

Czy to moż­liwe, że już umarła i zna­la­zła się w pie­kle? Czy to dla­tego nie wyczu­wała już obec­no­ści Opie­kuna? Gdyby fak­tycz­nie do tego doszło, zapewne opu­ściłby ją na dobre. Wszak kon­trakt, który dawno temu pod­pi­sała wła­sną krwią, zostałby dopeł­niony. Każdy jego punkt i pod­punkt, każdy kru­czek. A to wią­za­łoby się z zapłatą. Para­doks: uiściw­szy ją, byłaby wolna i jed­no­cze­śnie uwię­ziona. Na całą wiecz­ność.

Pokrę­ciła głową, pró­bu­jąc wziąć się w garść, choć lęk odbie­rał jej zdol­ność kon­cen­tra­cji. Wma­wiała sobie, że to nie­moż­liwe. Nie mogła umrzeć. Jesz­cze nie. W takim razie co się z nią działo? Jak doszło do tego, że się tutaj zna­la­zła? Spró­bo­wała to sobie przy­po­mnieć, wydo­być wspo­mnie­nia z bez­kształt­nej masy wypeł­nia­ją­cej jej umysł.

Chyba zna­la­zła począ­tek. Zaczęło się od… obiet­nicy?

Tak! Od pro­po­zy­cji Opie­kuna. Sam wyszedł z ini­cja­tywą pomocy w speł­nie­niu jej naj­więk­szego marze­nia. Abs­trak­cyj­nego, sza­lo­nego, o któ­rego reali­za­cji ni­gdy nawet by nie pomy­ślała, choć od pew­nego momentu dys­po­no­wała więk­szymi moż­li­wo­ściami niż zwy­kły czło­wiek. Z początku nie dowie­rzała, że jest to w ogóle wyko­nalne; podej­rze­wała pod­stęp. On jed­nak ude­rzył tą pro­po­zy­cją w tak czułe struny, że mimo­wol­nie zaczęła ją roz­wa­żać, gdy­bać, hipo­te­ty­zo­wać. Wie­dział, jaką melo­dię powi­nien na tych stru­nach zagrać, aby do niej dotrzeć; za które z nich szar­pać, a po któ­rych jedy­nie łagod­nie prze­cią­gać pal­cami. W końcu prze­żył z nią więk­szość życia. Znał ją na wylot. Umiał nią mani­pu­lo­wać, szcze­gól­nie jeżeli cho­dzi o potrzeby emo­cjo­nalne. A gdy udało mu się dopiąć swego i zain­te­re­so­wała się, co powinna zro­bić, aby jej życze­nie się speł­niło, powie­dział, że musi coś wykraść.

Sama.

Nie­mal widziała jego zło­śliwy uśmiech, gdy zapy­tała, dla­czego on nie może jej tego przed­miotu po pro­stu przy­nieść. W końcu po to poja­wił się u jej boku, do cięż­kiej cho­lery! Aby wyko­ny­wać jej roz­kazy! Odpo­wie­dział jej wów­czas tak samo jak zawsze, gdy odma­wiał słu­że­nia:

„Nie byłoby cię na to stać”.

I tyle. Uni­wer­salna wymówka. Osta­teczny argu­ment, któ­rego nie potra­fiła pod­wa­żyć. Bo ozna­czał, że wypeł­nie­nie tego kon­kret­nego pole­ce­nia kosz­to­wa­łoby ją życie. Każdy czar bowiem wią­zał się z zapłatą w postaci jej wła­snej ener­gii. Im trud­niej­szy był w reali­za­cji, tym wię­cej jej tra­ciła.

Nie miała wyboru. Musiała zgo­dzić się na tym­cza­sową zamianę ról. Od tam­tej pory to ona postę­po­wała zgod­nie z instruk­cjami Opie­kuna. Powta­rzał, że to konieczne, aby ziściło się jej pra­gnie­nie, kon­se­kwent­nie prał jej mózg, pro­gra­mo­wał ją, zaszcze­piał w niej ideę, a ona naiw­nie mu wie­rzyła. Cho­dziła jak po sznurku, choć pod­świa­do­mie prze­czu­wała, że dopro­wa­dzi to do cze­goś okrop­nego. Ich rela­cja przy­po­mi­nała zwią­zek z tok­sycz­nym bad boyem – taki, w któ­rym mimo­wol­nie trwasz, choć wszyst­kie znaki na nie­bie i ziemi wska­zują, że powin­naś go zakoń­czyć.

Na nie­bie, na ziemi i… pod nią.

Nie wie­działa, jakim cudem, ale się udało. Wykra­dła to. Nie pamię­tała zbyt dobrze tam­tego wie­czoru. Dokąd poszła, jak dostała się do tam­tego miesz­ka­nia, czy się do niego wła­mała, czy drzwi same sta­nęły przed nią otwo­rem. Dzia­łała jak w tran­sie, jakby coś ją opę­tało, weszło w nią i ste­ro­wało jej cia­łem. Odzy­skała świa­do­mość dopiero po fak­cie, już po powro­cie do domu. Opie­kun potem obja­śnił jej, jak uży­wać tego przed­miotu, a także jak samemu zabez­pie­czyć się przed zgub­nymi skut­kami jego dzia­ła­nia. Naka­zał jej go akty­wo­wać. I cze­kać.

Otwo­rzyła sze­rzej oczy. Przy­po­mniała sobie klu­czowy epi­zod tej histo­rii. Nie­długo po tam­tych zda­rze­niach zauwa­żyła, że jest śle­dzona. Przez kogo? Nie pamię­tała dokład­nie ich twa­rzy. Pamię­tała za to, że wszy­scy byli dobrze zbu­do­wani i mieli ten sam kolor skóry. Blady. Bar­dzo, wręcz nie­na­tu­ral­nie. Dziwny, dotąd przez nią nie­spo­ty­kany. Tak blady, że aż… piękny? Tak by go okre­śliła. Z jakie­goś powodu doda­jący, a nie ujmu­jący tym ludziom uroku.

Oczy­wi­ście pytała o nich Opie­kuna. Kim są, dla­czego się nią inte­re­sują i czy ma to zwią­zek z jej nie­dawną kra­dzieżą. On jed­nak uda­wał, że jej nie sły­szy. Albo ina­czej: odpo­wia­dał, ale nie na te pyta­nia. Powta­rzał jej tylko, że wszystko idzie zgod­nie z pla­nem, że musi jedy­nie cze­kać, a jej marze­nie wkrótce się spełni. Cze­kała więc, choć coraz mniej mu ufała. Miała wra­że­nie, że została wyko­rzy­stana, że jej rola sta­no­wiła zale­d­wie nie­wielką część cze­goś znacz­nie więk­szego i zupeł­nie innego, niż twier­dził.

„Bądź cier­pliwa. Wszystko idzie zgod­nie z pla­nem”.

Tylko na czym ów plan w isto­cie pole­gał?

Obser­wo­wali ją. Aż wresz­cie pew­nego dnia, a raczej pew­nej nocy…

Wrza­snęła i ponow­nie zako­ły­sała się na łań­cu­chach, kiedy nagle zoba­czyła męż­czyzn wyła­nia­ją­cych się z ciem­no­ści lochu, w któ­rym była uwię­ziona. Tych samych, któ­rzy wtedy ją śle­dzili. Bla­dych, dobrze zbu­do­wa­nych, wyso­kich i w róż­nym wieku. Teraz ubra­nych w ciemne, obci­słe kostiumy. Łącz­nie było ich sze­ściu. Przy­po­mniała sobie, jak nie­dawno po nią przy­szli i ją porwali, a Opie­kun po raz kolejny zigno­ro­wał pole­ce­nie i jej nie obro­nił. Koloru ich skóry nie dałoby się pomy­lić z żad­nym innym, nawet w tym nikłym świe­tle pochodni. Gdy sta­nęli przy niej, two­rząc pół­kole, znie­ru­cho­mieli, żad­nemu nie drgał nawet jeden mię­sień. Wpa­try­wali się w nią pustymi, nie­wy­ra­ża­ją­cymi żad­nych emo­cji oczami, kilku miało głowy lekko prze­chy­lone na bok. Pośrodku, dokład­nie naprze­ciwko niej, zosta­wili wolną prze­strzeń, jakby ktoś miał zaraz do nich dołą­czyć.

I tak się stało.

Bar­dzo powoli z mroku wyło­niła się jesz­cze jedna postać. Męż­czy­zna ubrany w długą białą szatę przy­po­mi­na­jącą albę. Był rów­nie blady i rów­nie dobrze zbu­do­wany jak pozo­stali, lecz coś zda­wało się zabu­rzać jed­no­lity kolor jego skóry, two­rzyć na niej ciem­niej­sze plamy. Na początku, przy tak sła­bym świe­tle, nie potra­fiła się zorien­to­wać, co to jest. Osob­nik wyglą­dał na naj­star­szego ze wszyst­kich w lochu, miał dość dłu­gie siwie­jące włosy, które zakry­wały mu uszy, oraz gęstą brodę.

Gdy zbli­żył się na tyle, że świa­tło pochodni oświe­tliło go lepiej, kobieta wytrzesz­czyła oczy. Zoba­czyła bowiem, co tak naprawdę szpeci jego bla­dość, nie­malże ją cęt­kuje.

Liczne, świeże, otwarte rany.

Nie­które cięte, inne – tuż pod linią wło­sów – kłute, jakby zadano je dzie­siąt­kami igieł. Cien­kimi stru­my­kami cie­kła z nich krew, która two­rzyła na jego obli­czu pół­prze­zro­czy­ste, czer­wone smugi. Pod jego brodą zaś, na szyi, kobieta dostrze­gła kolejne krwa­wiące nacię­cie – tak głę­bo­kie, że gar­dło męż­czy­zny wyda­wało się wręcz pode­rżnięte. Podłużne czer­wone ślady na okry­wa­ją­cej go bieli nato­miast świad­czyły o tym, że pod ubra­niem skrywa znacz­nie wię­cej podob­nych oka­le­czeń – w tym naj­więk­sze, pio­nowe, pomię­dzy lewym ramie­niem i kar­kiem. Jakby tego było mało, nie mogła pozbyć się wra­że­nia, że…

Nie, to z pew­no­ścią wina sła­bego, nie­re­gu­lar­nego, drga­ją­cego świa­tła ognia. Musiało jej się przy­wi­dzieć. Musiało.

Męż­czy­zna sta­nął w wol­nym miej­scu w pół­okręgu naprze­ciwko niej. On rów­nież nie odry­wał od niej spoj­rze­nia. Czuła, że dłu­żej tego nie znie­sie, podob­nie jak widoku jego ran.

– Wypuść­cie mnie! – wydu­siła z sie­bie, znowu siłu­jąc się z łań­cu­chem i wal­cząc z bólem, jaki zada­wały jej kaj­dany. – Wypuść­cie mnie, bo… Natych­miast! Sły­szy­cie?!

Nie reago­wali. Lustro­wali ją niczym naukowcy, któ­rzy schwy­tali przed­sta­wi­cielkę gatunku dawno uzna­nego za wymarły. Oka­le­czony męż­czy­zna w środku pod­pie­rał pod­bró­dek o rękę w geście, jaki znała z zajęć na uczelni, gdy zadała pro­fe­so­rowi wyjąt­kowo pod­chwy­tliwe pyta­nie. Na wierz­chu jego dłoni dostrze­gła kolejną świeżą, krwa­wiącą ranę. Okrą­głą. Jak gdyby… po prze­bi­ciu gwoź­dziem?

– Kim jeste­ście?! – krzyk­nęła, coraz bar­dziej prze­ra­żona. – O co wam cho­dzi? Uwol­nij­cie mnie! To boli!

Pora­niony bro­dacz uśmiech­nął się lekko, uno­sząc prawy kącik ust. Tylko prawy. I tylko on się uśmie­chał, a wraz z nim rany na pra­wej poło­wie jego twa­rzy. Lewa połowa, a przede wszyst­kim oczy – nie. Szare oczy, iden­tyczne jak u reszty, pozo­sta­wały puste.

– Boli? – zapy­tał kpiąco. Miał niski, głę­boki, mru­kliwy głos. – Dobrze. To zna­czy, że się nie pomy­li­li­śmy.

– O co wam cho­dzi?! – powtó­rzyła roz­pacz­li­wie, a z jej oczu popły­nęły łzy. – Czego chce­cie?

Nikt jej nie odpo­wie­dział. W dal­szym ciągu lustro­wali jej nagie ciało, lecz nie było w tym żad­nego sek­su­al­nego pod­tek­stu. Patrzyli na nią jak na eks­po­nat. Jak na tro­feum. Albo jak kry­tycy sztuki na obraz.

Po dłuż­szej chwili bro­dacz ode­zwał się z pew­no­ścią w gło­sie:

– To nie ona.

Wywo­łał tym pewne poru­sze­nie wśród pozo­sta­łych, któ­rzy sku­pili na nim spoj­rze­nie.

– Skąd wiesz? – zapy­tał jeden z nich, znacz­nie młod­szy, o czar­nych, posta­wio­nych i zacze­sa­nych na prawo wło­sach. Miał zło­żone ręce na piersi. Na jego odkry­tych ramio­nach, rów­nie bla­dych jak twarz, zazna­czało się potężne umię­śnie­nie, a na szyi wisiał czarny, baweł­niany komin.

Zapy­tany bro­dacz nie­spiesz­nie pod­szedł do ściany lochu i zdjął z uchwytu pochod­nię. Było w jego cho­dzie coś dostoj­nego, jak u króla, jak gdyby powolne ruchy miały świad­czyć nie o postę­pu­ją­cej sta­ro­ści czy osła­bia­ją­cych go obra­że­niach, tylko o tym, że nic go nie goni i to inni mają dosto­so­wać się do jego tempa. Zbli­żył się do kobiety i oświe­tlił ją ogniem.

– Stąd – stwier­dził. – Jej kotek wygląda ina­czej.

Kotek…?

Nie potrze­bo­wała wiele czasu, by zro­zu­mieć, o co mu cho­dzi. O kogo. Sama prze­cież nie­kiedy uży­wała w myślach podob­nego okre­śle­nia. Do tego zdała sobie sprawę, że na powrót wyczuwa przy sobie zna­jomą obec­ność. Opie­kun powró­cił. Pró­bo­wała spoj­rzeć za sie­bie, ale łań­cu­chy sku­tecz­nie jej to unie­moż­li­wiły. Mimo to krzyk­nęła:

– Obroń mnie! Uwol­nij! Roz­ka­zuję ci!

– Oszczędź sobie gar­dła – powie­dział spo­koj­nie oka­le­czony męż­czy­zna. – Nie zrobi tego, nawet gdyby chciał. Nie potrafi.

Popa­trzyła na niego z lękiem, ponow­nie, mimo woli, zatrzy­mu­jąc wzrok na pode­rżnię­tym gar­dle. Teraz nabrała pew­no­ści – krwa­wiąca rana była na tyle głę­boka, że ten czło­wiek nie miał prawa żyć, a tym bar­dziej stać naprze­ciwko niej i spo­koj­nie do niej mówić. Pomi­ja­jąc jego okropny wygląd, prze­ra­żała ją nie­za­chwiana pew­ność w jego gło­sie. I fakt, że nie wyda­wał się ani tro­chę zasko­czony poja­wie­niem się kolej­nego aktora na tej sce­nie, a nazy­wa­jąc go, nawet użył podob­nego sko­ja­rze­nia jak to, które kobieta sama wymy­śliła. W gło­wie kłę­biło jej się mnó­stwo pytań, lecz zdo­łała wydo­być z sie­bie jedy­nie:

– Skąd…?

– Wiemy, kim jesteś. I skąd go masz. – Bro­dacz zbli­żył się do niej na odle­głość kil­ku­na­stu cen­ty­me­trów. – A ty? Wiesz, kim jeste­śmy?

Pochod­nia, którą wciąż trzy­mał, teraz lepiej oświe­tlała jego twarz. Dzięki niej mogła się prze­ko­nać, że wzrok wcze­śniej jej nie mylił. Fak­tycz­nie pod jego bladą skórą, pomię­dzy ranami, dostrze­gała cien­kie, fio­le­to­wo­szare żyłki. Wcze­śniej myślała, że jej się przy­wi­działo, ponie­waż poja­wiały się i zni­kały, jakby ule­gały roz­my­ciu albo wni­kały w głąb jego ciała. Jakby… żyły. Nomen omen. Żyły i peł­zały. Wiły się niczym dżdżow­nice w ziemi. Nie potra­fiła ode­rwać oczu od tego zja­wi­ska. Odnio­sła wra­że­nie, że cokol­wiek to jest, zacho­wuje się w ten spo­sób, bo… wyraża entu­zjazm. Że wręcz roz­nosi to ener­gia. Niczym głod­nego, który lada moment ma zabrać się do jedze­nia. Nie, to złe słowo. Do pożar­cia cze­goś.

Znie­ru­cho­miała, coraz bar­dziej zlęk­niona, coraz bar­dziej zagu­biona w tej dziw­nej sytu­acji, z któ­rej z każdą sekundą rozu­miała coraz mniej. Coś podob­nego zaob­ser­wo­wała rów­nież u pozo­sta­łych ota­cza­ją­cych ją męż­czyzn. U wszyst­kich pod skórą coś się poru­szało, kłę­biło, zary­so­wy­wało, two­rząc od czasu do czasu drobne wypu­kło­ści na ich czo­łach, policz­kach, szy­jach czy odkry­tych ramio­nach, by po chwili się roz­pły­nąć. Widok ten był tym bar­dziej ude­rza­jący, że męż­czyźni wciąż stali nie­ru­chomo i zda­wali się to igno­ro­wać. Jakby w ogóle nie mieli świa­do­mo­ści, co się z nimi dzieje. Albo wręcz prze­ciw­nie: wie­dzieli dosko­nale, tylko sta­no­wiło to dla nich nor­mal­ność, codzien­ność, chleb powsze­dni, tak jak oddech, praca serca czy tra­wie­nie.

Kobieta coraz mniej ufała swoim zmy­słom. W pew­nym momen­cie dotarł do niej bowiem zapach… kwia­tów? Per­fum? Czy jego źró­dło sta­no­wiły rany męż­czy­zny? O dziwo, choć stał bar­dzo bli­sko, nie wyczu­wała woni świe­żej krwi, potu czy choćby ludz­kiego ciała.

– Nie wiem… – odpo­wie­działa ochry­ple na jego ostat­nie pyta­nie.

Jej gar­dło zda­wało się wysu­szone na wiór, o prze­łknię­ciu śliny nie było mowy. Pró­bo­wała się sku­pić i przy­po­mnieć sobie, czy fak­tycz­nie może znać tych ludzi, czy spo­tkała ich już wcze­śniej, zanim zaczęli ją śle­dzić, nie sądziła jed­nak, aby kie­dy­kol­wiek do tego doszło. Będąc świad­kiem tego, co się z nimi teraz działo, co zacho­dziło pod ich skórą, miała pew­ność, że nie zapo­mnia­łaby podob­nego widoku. Nie wspo­mi­na­jąc o cha­rak­te­ry­stycz­nym wyglą­dzie ich przy­wódcy.

– Kła­mie – stwier­dził inny z męż­czyzn.

– Nie! – Zako­ły­sała się. – Nie wiem, kim jeste­ście! Przy­się­gam!

Z brwi bro­da­cza na policzki ska­py­wały poje­dyn­cze kro­pelki krwi. Świ­dro­wał ją wzro­kiem, jakby chciał odczy­tać jej myśli. A może naprawdę to robił? Było w jego spoj­rze­niu coś prze­szy­wa­ją­cego. Odczu­wała je jak wkłu­wa­nie igły w jej umysł albo drą­że­nie w nim wier­tłem.

– Komu to ukra­dłaś? – zapy­tał nie­spo­dzie­wa­nie.

Od razu domy­śliła się, o co mu cho­dzi, jakby naprawdę wszedł do jej głowy i tak się z nią komu­ni­ko­wał. Mówił o przed­mio­cie, który kazał jej zdo­być Opie­kun. Ponoć nie­zbęd­nym, aby speł­niło się jej marze­nie. Chęt­nie odpo­wie­dzia­łaby na to pyta­nie, wyśpie­wa­łaby pory­wa­czom wszystko, czego od niej żądali. Wszystko, co wie­działa. Naprawdę! Pro­blem jed­nak pole­gał na tym, że nie wie­działa pra­wie nic.

– Komu? – powtó­rzył bro­dacz. Mówił spo­koj­nie, lecz w jego oczach pobły­ski­wały zło­wro­gie ogniki. Trudno było oce­nić, czy tylko dla­tego, że odbi­jało się w nich świa­tło pochodni.

– Nie wiem! Nie wiem, kto tam mieszka!

– Nie wiesz? – zapy­tał z powąt­pie­wa­niem.

– Ni­gdy tej osoby nie pozna­łam! Nawet nie widzia­łam jej na oczy!

Żyłki pod skórą męż­czy­zny zaczęły poru­szać się szyb­ciej.

– Adres!

Po jej policz­kach spły­nęło jesz­cze wię­cej łez. Miała świa­do­mość, że oni jej nie uwie­rzą, choć nie zamie­rzała ich oszu­ki­wać.

– Nie mam poję­cia! – załkała. – Wiem, jak to brzmi, ale… Nie byłam wtedy do końca świa­doma. To on! – Wska­zała głową za sie­bie. – On kazał mi to ukraść! Nie­wiele pamię­tam z tam­tego dnia.

– Po co? – zapy­tał ostro bro­dacz. – Do czego ci to było potrzebne?

– Żeby… – prze­rwała, po czym szybko dodała: – …speł­nić moje marze­nie.

Spo­dzie­wała się, że tak ogólna odpo­wiedź ich nie zado­woli, a moment zawa­ha­nia tylko nasili podej­rze­nia. Że zaraz usły­szy pyta­nie, co kon­kret­nie sobie wyma­rzyła. Pora­niony męż­czy­zna jed­nak ją zasko­czył, bo w ogóle nie nawią­zał do tego wątku.

– Gdzie to było? W miesz­ka­niu? W apar­ta­men­cie? W domu? W kamie­nicy? W mie­ście? Na wsi?

Myślała gorącz­kowo i wyrzu­cała z sie­bie kolejne słowa, w nadziei, że popra­wią jej sytu­ację:

– W mie­ście! W Suwał­kach! W jakimś miesz­ka­niu! Chyba w nowym bloku. Wybu­do­wa­nym nie­dawno!

– Gdzie?

Ode­tchnęła głę­boko. Pró­bo­wała się sku­pić, by wydo­być z pamięci jaki­kol­wiek ważny szcze­gół. Cha­rak­te­ry­styczny obiekt w pobliżu – jakiś pomnik, skwer, altanę, kościół, pocztę czy dys­kont… A może widok z okna. Ewen­tu­al­nie kolor drzwi albo ścian na klatce scho­do­wej.

Nic.

– Nie pamię­tam!

– Być może. – Bro­dacz zła­pał ją mocno za szyję. Był tak szybki, że pra­wie nie zare­je­stro­wała ruchu jego ręki. – Zaraz się prze­ko­namy.

Instynk­tow­nie spró­bo­wała nabrać powie­trza, lecz nie dała rady. Wpa­dła w panikę. Kasz­lała i krzy­czała jed­no­cze­śnie, wijąc się i koły­sząc na łań­cu­chach, na któ­rych wisiała. Chciała pro­sić, bła­gać, by jej oprawca prze­stał, ale nie potra­fiła wydu­sić z sie­bie choćby słowa. Zro­biło jej się ciemno przed oczami. Prze­stała nawet myśleć. Czuła, że za moment straci przy­tom­ność. A może umrze? Tylko czy to w ogóle było moż­liwe, jeżeli naprawdę wła­śnie znaj­do­wała się w pie­kle?

Męż­czy­zna puścił ją dosłow­nie w ostat­niej chwili, jakby potra­fił wyczuć po reak­cjach jej ciała, kiedy naj­póź­niej może to zro­bić. Kobieta ode­tchnęła gwał­tow­nie kilka razy, jakby chciała nabrać powie­trza na zapas. Dopiero po tym spoj­rzała z prze­ra­że­niem na bro­da­cza, który zadał jej tyle cier­pie­nia samym doty­kiem. Bo nie cho­dziło tu wyłącz­nie o silne ści­śnię­cie szyi, kiedy ją dusił. Sam kon­takt z jego ręką spo­wo­do­wał parzący ból, taki sam, jaki wywo­ły­wały kaj­dany na jej nad­garst­kach i kost­kach. Iden­tyczny.

Co tu się działo? Kim był ten czło­wiek? Dla­czego zacho­wy­wał się tak, jakby igno­ro­wał swoje rany? Dla­czego ich nie opa­trzył, nie zaszył, nie zakleił gazą, ban­da­żami czy pla­strami? Dla­czego jego oka­le­cze­nia – szcze­gól­nie te kłute nad czo­łem, jak po cier­nio­wej koro­nie, i na dło­niach – przy­po­mi­nały… styg­maty? Dla­czego, przy­naj­mniej tam, gdzie dało się to dostrzec, było ich wię­cej niż u innych styg­matyków? Kim byli oni wszy­scy, któ­rzy ją porwali, a teraz prze­słu­chi­wali? A może, bio­rąc pod uwagę to, co wyda­rzyło się przed chwilą, i tę żyjącą wła­snym życiem rzecz pod ich skórą, powinna zadać inne pyta­nie – nie kim, tylko czym? Nie potra­fiła pozbyć się myśli, że roz­ma­wia wła­śnie z jakąś mroczną wer­sją Chry­stusa, rodem z kosz­ma­rów. I że towa­rzy­szą mu rów­nie mroczne wer­sje jego uczniów. A może anio­łów? Nie dwu­nastka, lecz szóstka. Cyfra z Liczby Bestii, pro­sto z Apo­ka­lipsy świę­tego Jana.

– Nie pamię­tam… Przy­się­gam… – wydu­siła raz jesz­cze z tru­dem.

Ugięły się pod nią nogi i ponow­nie zawi­sła na samych rękach, czym nara­ziła się na kolejną dawkę bólu w nad­garst­kach. Zakrę­ciło jej się w gło­wie. Spu­ściła ją, wal­cząc o zacho­wa­nie przy­tom­no­ści.

Bro­daty męż­czy­zna patrzył na nią z góry i choć teraz nie krzy­żo­wała z nim spoj­rze­nia, na­dal czuła jego wzrok na poty­licy. Do jej noz­drzy docie­rał rów­nież ten kuszący, piękny zapach wydo­by­wa­jący się z jego ran. Tak bar­dzo nie­pa­su­jący do całej sceny, że zaczy­nała poważ­nie roz­wa­żać, czy nie śni wła­śnie jakie­goś snu – kar­mić się nadzieją, że tak jest, że oni­ryzm całej sytu­acji to nie przy­pa­dek.

– Wie­rzę ci – usły­szała nie­spo­dzie­wa­nie. Spró­bo­wała unieść głowę, lecz ta zda­wała się ważyć tonę.

– Naprawdę? – zapy­tał jeden z męż­czyzn, ten sam, który wcze­śniej kwe­stio­no­wał jej słowa. – Gdy­bym był na jej miej­scu, mówił­bym dokład­nie to samo.

– Odłóż emo­cje na bok – odparł spo­koj­nie bro­dacz. – Za łatwo dała się zna­leźć i zła­pać. Nie miała żad­nego inte­resu w tym, aby nam na to pozwo­lić. Jest Wraż­liwa, przed chwilą mogłeś to zoba­czyć na wła­sne oczy, a suka, któ­rej poszu­ku­jemy, się na to uod­por­niła. Jej kotek wygląda ina­czej. – Ponow­nie wska­zał na prze­strzeń za kobietą. – One nie potra­fią zmie­niać postaci, gdy patrzy na nie ktoś inny niż czło­wiek, któ­remu służą. Wnio­sek? Ona nie jest osobą, któ­rej szu­kamy.

– Tylko jak w takim razie zdo­łała ukraść arte­fakt? – zapy­tał kolejny z męż­czyzn.

Bro­dacz ponow­nie spoj­rzał na porwaną, a potem na coś za nią. Znowu uśmiech­nął się, uno­sząc tylko jeden kącik ust.

– Kotki – ode­zwał się – lubią pła­tać figle. I zda­rza im się inter­we­nio­wać, gdy prze­ciąga się wyko­na­nie kon­traktu wią­żą­cego je z ich panią.

– Ale to nie­moż­liwe, żeby za jego sprawą…

– Otóż to – prze­rwał mu bro­dacz. – Potrze­bo­wał do tego pomocy dru­giego. Tego, który chro­nił kamień. On musiał na to pozwo­lić.

Na jakiś czas zapa­dła cisza, która nadała jego ostat­nim wnio­skom dodat­kową moc

– Zgo­dziłby się? – zapy­tał w końcu jeden z jego roz­mów­ców.

– Wszystko jest kwe­stią ceny. Zwłasz­cza gdy posiada się coś, o czym wielu innych ludzi może jedy­nie poma­rzyć.

– Co?

– To, kim ona jest. – Bro­daty męż­czy­zna wska­zał kobietę, a krew z jego dłoni skap­nęła na frag­ment kamien­nej pod­łogi przed nią. – Czym zaj­muje się na co dzień. Jak pra­cuje. Roz­po­rzą­dza ludz­kim życiem. Może decy­do­wać o tym, kto umrze, a kto prze­żyje. Kogo dotknie cier­pie­nie. Może spra­wić, że czy­jaś rodzina będzie roz­pa­czać po śmierci bli­skiego. Żaden kotek się temu nie oprze. Tyle prze­pysz­nego bólu do pożar­cia!

– Ale to by zna­czyło, że…

– Że albo mamy do czy­nie­nia z pro­stym prze­kup­stwem, albo to ele­ment więk­szej gry, w którą ta bie­daczka została uwi­kłana wbrew swo­jej woli i wie­dzy – cią­gnął, okra­sza­jąc słowo „bie­daczka” iro­niczną nutą. – Potra­fię sobie wyobra­zić, że naprawdę nie pamięta, komu i skąd wykra­dła kamień. Że wyko­rzy­stano jej ręce, aby obejść czy­jeś zabez­pie­cze­nia. Że miała tego wszyst­kiego nie wie­dzieć, aby­śmy teraz nie mogli z niej tego wydo­być. Mylę się? – zwró­cił się do obec­no­ści za jej ple­cami.

Nie uzy­skał odpo­wie­dzi. Nic się nie wyda­rzyło.

– Co to było, jeżeli nie zwy­kłe prze­kup­stwo? – zapy­tał męż­czy­zna z pra­wej strony.

– Nie wiem. Jesz­cze. Ale nie szko­dzi – stwier­dził bro­dacz. Zda­wał się nad czymś myśleć. – Nie­zna­jo­mość reguł gry nie ozna­cza, że nie możemy się przy­łą­czyć i zagrać w nią na wła­snych zasa­dach. A na koniec odnieść zwy­cię­stwo. Zwłasz­cza że mamy w ręce naj­lep­sze karty. A kon­kret­nie jedną. Asa atu­to­wego. Arte­fakt.

– Myśla­łem, że chcesz go znisz­czyć.

– Nie, moi dro­dzy. – Bro­dacz prze­cią­gnął pierw­sze słowo. – Jesz­cze nie. Pomy­śl­cie: jest nasz. I ona prę­dzej czy póź­niej się o tym dowie. Musi. To wystar­czy. Naprawdę wystar­czy. Trzeba tylko cier­pli­wie na nią pocze­kać. Od wie­ków nie byli­śmy tak bli­sko, by w końcu ją dopaść.

Myślała, że się prze­sły­szała. Od wie­ków? O czym oni roz­ma­wiali? Kogo szu­kali?

Wresz­cie zdo­łała unieść głowę na tyle, by móc znów spoj­rzeć na swo­ich pory­wa­czy. Wyda­wało się, że o niej zapo­mnieli. Ich oczy błysz­czały, a żyłki na bla­dych twa­rzach sza­lały. Wiły się niczym ośli­zgłe żyjątka na pogrą­żo­nym w wiecz­nej ciem­no­ści dnie oce­anu. Co wię­cej, odnio­sła wra­że­nie, że choć męż­czyźni roz­ma­wiali róż­nymi gło­sami i stali w róż­nych miej­scach w lochu, w tym kon­kret­nym momen­cie stali się… jed­no­ścią. Nawet nie jedną grupą, gro­madą czy gre­mium, ale jedną toż­sa­mo­ścią. Jed­nym umy­słem. Jedną jaź­nią. Wygłod­niałą, usil­nie cze­goś pożą­da­jącą. Z osob­ni­kiem ze styg­ma­tami w samym cen­trum. I jedną, tą samą twa­rzą sub­tel­nie, ledwo zauwa­żal­nie wto­pioną w ich rysy. Nie wie­działa nawet, skąd brało się to wra­że­nie. Po pro­stu to czuła. I była prze­ra­żona. Bała się ode­zwać, a nawet ruszyć. Bała się, że sku­pią głód, jaki tlił się teraz w ich oczach, na niej. A potem…

Nie, nie chciała sobie nawet wyobra­żać, co z nią zro­bią.

Nie­wiele to dało, bo nagle spoj­rzeli na nią wszy­scy. W tym samym momen­cie. Co do ułamka sekundy. Zesztyw­niała i wstrzy­mała oddech.

– Co z nią zro­bimy? – zapy­tał męż­czy­zna po lewej. On też uśmie­chał się, uno­sząc tylko jeden kącik ust.

– Powie­działa nam już wszystko, co wie – odparł bro­dacz uda­wa­nie ubo­le­wa­ją­cym tonem. – Nie sądzę, żeby przy­dała nam się do cze­goś wię­cej. W każ­dym razie nie w tej spra­wie.

Jej serce biło jak mło­tem, a w gar­dle rosła gula. Nie przyda się już? To zna­czy? Co się z nią teraz sta­nie?

Bro­dacz się­gnął do kie­szeni i wycią­gnął z niej srebrną monetę. Nie wyglą­dała jed­nak jak zło­tówka czy pięć­dzie­się­cio­gro­szówka, nie przy­po­mi­nała nawet pię­cio­zło­tówki ani takiej o nomi­nale dwa euro. Kobieta jesz­cze ni­gdy takiej nie widziała. Wyda­wało jej się, że dostrze­gła wyrytą na niej literę „A”.

– Szybka śmierć – powie­dział, po czym odwró­cił meta­lowy krą­żek w drugą stronę, na któ­rej znaj­do­wała się litera „V”. – Albo powolna. Niech zade­cy­duje Bóg!

– Nie! – wydy­szała, kiedy pod­rzu­cił monetę. A gdy ta zawi­sła w powie­trzu, kobieta zaci­snęła powieki, pod któ­rymi gro­ma­dziły się kolejne łzy. – Nie! Bła­gam! Uwol­nij mnie! Ura­tuj! – wrza­snęła roz­pacz­li­wie do obec­no­ści za sobą, lecz nie wywo­łała tym żad­nej reak­cji.

Usły­szała ciche pyk­nię­cie, zapewne odpo­wia­da­jące upad­kowi monety na zakrwa­wioną dłoń męż­czy­zny. Wszystko się zatrzy­mało. Bicie jej serca, obieg krwi w żyłach, łzy na policz­kach, powie­trze, w któ­rym wciąż uno­sił się zapach kwia­tów, i czas. Nawet pod­trzy­mu­jące ją łań­cu­chy jak gdyby zesztyw­niały. Jakby bro­daty męż­czy­zna wła­dał rów­nież nimi.

Jakby i one cze­kały na wyrok.

Część I. Wezwanie

CZĘŚĆ I

WEZWA­NIE

Pol­skie Jone­stown? Maka­bryczne odkryciew lesie na Mazurach

Dwa­dzie­ścia cztery ciała – w tym kobiet i dzieci – odkryła goł­dap­ska poli­cja w gospo­dar­stwie poło­żo­nym głę­boko w lesie nie­opo­dal Rapy (woj. war­miń­sko-mazur­skie). Ze wstęp­nych usta­leń śled­czych wynika, że ofiary zmarły mniej wię­cej w tym samym cza­sie wsku­tek wykrwa­wie­nia – miały bowiem liczne rany cięte na nad­garst­kach. Pierw­sza autop­sja wyka­zała brak śla­dów walki. Zwłoki znaj­do­wały się w jed­nym pomiesz­cze­niu, naj­więk­szym w domu, w któ­rym je odkryto. Było ono uro­czy­ście ude­ko­ro­wane, przy­po­mi­nało wnę­trze małego kościoła – z ołta­rzem, trzy­dzie­stoma krze­słami i przed­mio­tami, jakich używa się przy oka­zji róż­nych obrzę­dów: świe­cami, kadzi­deł­kami, a także meta­lo­wymi naczy­niami na płyny. Na jego ścia­nach bra­ko­wało jed­nak krzyża lub innego sym­bolu reli­gij­nego, podob­nie jak w pozo­sta­łych izbach. Zabez­pie­czono rów­nież zakrwa­wiony nóż, który prawdopodob­nie wyko­rzy­stano do ode­bra­nia życia wszyst­kim dwu­dzie­stu czte­rem oso­bom.

Gospo­dar­stwo sta­no­wiło sie­dzibę sekty o nazwie Droga – zamknię­tej wspól­noty, która odizo­lo­wała się od reszty spo­łe­czeń­stwa. Jej przy­wódca – Zbi­gniew P. – uwa­żał się za nowego mesja­sza i kazał sie­bie nazy­wać Ojcem. Naj­praw­do­po­dob­niej był uza­leż­niony od nar­ko­ty­ków i leczył się psy­chia­trycz­nie (w jego sypialni zna­le­ziono mnó­stwo leków i sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych). Zarówno on, jak i jego wyznawcy popeł­nili zbio­rowe samo­bój­stwo, uprzed­nio zabi­ja­jąc w ten sam spo­sób dzieci nale­żące do grupy.

Poli­cja wkro­czyła do lasu nie­długo po tym, gdy po oko­licz­nych miej­sco­wo­ściach zaczęło włó­czyć się dwóch obcych nasto­let­nich chło­pa­ków. Spra­wiali wra­że­nie zagu­bio­nych. Byli prze­ra­żeni i wygło­dzeni, nie mieli przy sobie żad­nych doku­men­tów ani pie­nię­dzy, naj­praw­do­po­dob­niej nie wid­nieją w jakim­kol­wiek reje­strze lud­no­ści. Kon­takt z nimi był utrud­niony ze względu na nie­uf­ność i lęk, z jakimi pod­cho­dzili do ludzi, któ­rzy chcieli im pomóc. W końcu, dzięki pomocy poli­cyj­nego psy­cho­loga, przy­znali się, że ucie­kli z sekty. Opo­wie­dzieli o pla­nach Zbi­gniewa P., który zamie­rzał zakoń­czyć jej dzia­łal­ność poprzez wymu­sze­nie na adep­tach osta­tecz­nego dowodu lojal­no­ści. Prze­po­wia­dał atak na komunę wro­gich sił, po któ­rym ta miała prze­stać ist­nieć. Podą­że­nie za guru poprzez dobro­wolne ofia­ro­wa­nie swo­jego życia miało sta­no­wić jedyny waru­nek zba­wie­nia i zapew­nić natych­mia­stowe wnie­bo­wstą­pie­nie.

To jak dotąd naj­więk­sza tra­ge­dia zwią­zana z dzia­łal­no­ścią sekt w powo­jen­nej histo­rii Pol­ski. Nie­któ­rzy porów­nują ją z masa­krą w Jone­stown – odcię­tej od świata osa­dzie w gujań­skiej dżun­gli, w któ­rej w 1978 roku w podob­nych oko­licz­no­ściach zgi­nęło ponad dzie­więć­set osób – wyznaw­ców guru Jima Jonesa, przy­wódcy sekty Świą­ty­nia Ludu.

(Infor­ma­cja, która poja­wiła się w jed­nym z pol­skich por­tali inter­ne­to­wych 9 czerwca 2004 roku)

Kiedyś

(z mate­ria­łów edu­ka­cyj­nych SOR)

Trze­cim szcze­blem pira­midy ludz­kich potrzeb Maslowa jest tak zwanapotrzeba przy­na­leż­no­ści. Jej korze­nie się­gają cza­sówludzi pier­wot­nych. Musieli oni bowiem żyć wsta­dach, żeby zwięk­szyć szanse naprze­ży­cie(ochrona przed dra­pież­ni­kami, opieka nad mło­dymi, zdo­by­wa­nie poży­wie­nia i wody, walka z innymi ple­mio­nami o zasoby). Dzi­siej­szy czło­wiek, jako spad­ko­bierca ewo­lu­cyj­nie wykształ­co­nych mecha­ni­zmów (także myślo­wych), potrze­buje więc czuć się czę­ścią jakiejś wspól­noty, a także jej akcep­ta­cji i bli­skich rela­cji z innymi ludźmi.

maj 2019, gdzieś wwojewództwie lubelskim

(„Obudź się! Sły­szysz?!”)

(Ledwo sły­szę te słowa. Brzmią, jakby docho­dziły spod wody. Ktoś ude­rza mnie lekko w twarz, ale pra­wie tego nie czuję. Coś mokrego ciek­nie po moich nad­garst­kach. Ula­tuje ze mnie. Życie. Kro­pelka po kro­pelce. Czuję zapach krwi).

(„Pomocy! Niech ktoś tu przyj­dzie!”)

(Coś mięk­kiego – może koszulka, może ręcz­nik, może poduszka – zostaje przy­ło­żone do moich ran. Ktoś kur­czowo mnie przy­tula. Jakby w ten spo­sób chciał mnie zatrzy­mać).

(„Nie zosta­wiaj mnie! Nie odchodź! Nie możesz!”)

– Wszystko w porządku? – sły­szę w pobliżu głos, który przy­wraca mnie do rze­czy­wi­sto­ści. Ten sam, który przed chwilą wybrzmie­wał w moich wspo­mnie­niach. Teraz jed­nak nie jest to krzyk, a nor­malne pyta­nie.

Odwra­cam głowę w lewo. Mój Przy­ja­ciel sie­dzi obok mnie w zga­szo­nym samo­cho­dzie, opie­ra­jąc lewą rękę o kie­row­nicę. Jak zawsze ma poważny wyraz twa­rzy, na któ­rej trudno dostrzec choćby cień uśmie­chu. Pyta­nie, jakie mi zadał, dość czę­sto pada z jego ust w moim kie­runku. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że sły­szę je regu­lar­nie, w mniej­szych lub więk­szych odstę­pach czasu, od pięt­na­stu lat.

– Tak – odpo­wia­dam, dra­piąc się po brwiach. – Tylko… – Wzdy­cham. – Też masz tak, że przed Akcją całe życie prze­la­tuje ci przed oczami?

– Zawsze.

Patrzę na niego zasko­czony.

– Naprawdę?

– Tak. Pra­wie jak przed śmier­cią, co?

Nie odpo­wia­dam. On też nie roz­wija tej kwe­stii i kie­ruje spoj­rze­nie przed sie­bie. Chwyta kie­row­nicę także prawą ręką. Jest więk­sza niż lewa – tro­chę dłuż­sza, tro­chę grub­sza, z masyw­niej­szą pię­ścią. Taki się uro­dził. Asy­me­tryczny. Gene­tyczna ano­ma­lia albo efekt radio­ak­tyw­nej chmury z Czar­no­byla, na któ­rej wpływ mogli być wysta­wieni jego rodzice. Teraz to wiemy i takie wytłu­ma­cze­nie wydaje nam się zupeł­nie natu­ralne. Nie zawsze tak było. Na pew­nym eta­pie naszego życia naprawdę wie­rzy­li­śmy, że jego spe­cy­ficzny wygląd to efekt nie dość gor­li­wej wiary. Kara za grze­chy.

Mój Przy­ja­ciel pro­stuje ręce, jakby je roz­cią­gał i roz­grze­wał. Wydaje się sku­piony. Cie­kawe, o czym jesz­cze myśli? O czym mi nie mówi? Boi się, tak jak ja? Widzia­łem jego strach jedy­nie raz w życiu. A raczej sły­sza­łem. W sce­nie, która przed chwilą poja­wiła się w moich wspo­mnie­niach.

Noc jest cie­pła. Przez jakiś czas wokół nas sły­chać jedy­nie świersz­cze, ale ich cyka­nie nie działa kojąco. Mam świa­do­mość, że nie­chyb­nie zbliża się moment, w któ­rym będziemy musieli opu­ścić auto. To już ostat­nie sekundy. Zer­kam na zega­rek w samo­cho­dzie. Na moich oczach pierw­sza pięć­dzie­siąt dzie­więć zamie­nia się w drugą. Patrzę na Przy­ja­ciela, a on odwza­jem­nia spoj­rze­nie. Nie­mal w tym samym momen­cie kiwamy gło­wami i wysia­damy. On odro­binę szyb­ciej, bar­dziej zde­cy­do­wa­nie. Mamy już na sobie lek­kie kami­zelki kulo­od­porne, ukryte pod blu­zami. Ja potrze­buję jesz­cze broni. W odróż­nie­niu od czło­wieka, który mi towa­rzy­szy, nie posia­dam takiej na stałe sca­lo­nej z moim cia­łem, więc muszę posłu­gi­wać się inną. Z bagaż­nika wycią­gam fute­rał, w któ­rym znaj­dują się dwa drew­niane kije o dłu­go­ści sześć­dzie­się­ciu pię­ciu cen­ty­me­trów. Moje oręże, które przy podob­nych oka­zjach zawsze ze sobą zabie­ram. Samo wzię­cie ich do ręki spra­wia, że czuję się tro­chę pew­niej. Tro­chę. Lęk bowiem nie znika.

Zakła­dam pochwę na plecy. Mój Przy­ja­ciel nato­miast roz­dziela mię­dzy nas latek­sowe ręka­wiczki, które wyciąga z ple­caka z przed­mio­tami nie­zbęd­nymi, by zapew­nić powo­dze­nie Akcji, po czym zamyka bagaż­nik i prze­ka­zuje mi klu­czyki. Nie uży­wamy pilota, aby zablo­ko­wać zamki w drzwiach. W klu­czo­wym momen­cie nic nie może nas spo­wol­nić, powin­ni­śmy wbiec do auta i natych­miast stąd odje­chać. Na szczę­ście raczej nie musimy się mar­twić, że ktoś nam je ukrad­nie. Jeste­śmy na total­nym odlu­dziu. Na pod­ręcz­ni­ko­wym końcu świata. Pod­czas naszych Misji to już wła­ści­wie tra­dy­cja. Potwory tylko takie loka­li­za­cje wybie­rają na swoje Gniazda. Z dala od cywi­li­za­cji, z dala od ludzi, z dala nawet od naj­bliż­szego przy­stanku, na któ­rym auto­busy i tak poja­wiają się raz na ruski rok, a rdza na meta­lo­wym znaku przy nim wydaje się star­sza niż ludz­kość. Ze sła­bym zasię­giem sieci komór­ko­wej. Wszystko po to, aby jak naj­mniej osób wie­działo, że Gniazdo ist­nieje. Aby jak naj­mniej ludzi się nim inte­re­so­wało, a naj­le­piej nikt. Aby nie prze­szka­dzano Potwo­rom w roz­wi­ja­niu pro­jektu pań­stwa w pań­stwie z nimi jako wład­cami abso­lut­nymi. Auto­ry­tar­nych wysp na mapie demo­kra­tycz­nej Europy, minia­tu­ro­wych, ogra­ni­czo­nych pło­tem lub pastu­chem. Kry­ją­cych się za prze­zna­czoną dla postron­nych, prze­sło­dzoną, ofi­cjalną fasadą powszech­nej szczę­śli­wo­ści uczest­ni­ków tego minia­tu­ro­wego sys­temu. Dys­po­nu­ją­cych wie­loma hek­ta­rami ziemi, naby­tymi naj­czę­ściej dzięki wyko­rzy­sta­niu mająt­ków wszyst­kich człon­ków wspól­noty.

Takie poło­że­nie Gniazd speł­nia rów­nież inną funk­cję. Ma utrud­niać Owiecz­kom, które Potwory uwa­żają za swoją wła­sność, ewen­tu­alną ucieczkę. A nawet samo pod­ję­cie decy­zji o podob­nym kroku. Na ogół działa. Umiej­sco­wie­nie Gniazda, brak środ­ków do życia, psy­chiczne znie­wo­le­nie pod­lane stra­chem przed Zepsu­tym Zewnętrz­nym Świa­tem, wzmac­niane zaszcze­pio­nym w adep­tach prze­ko­na­niem, że poza Rodziną sobie nie pora­dzą. Do tego brak pod­sta­wo­wych umie­jęt­no­ści przy­dat­nych do pod­ję­cia pracy zarob­ko­wej i nor­mal­nego funk­cjo­no­wa­nia w spo­łe­czeń­stwie, brak innego domu. W ogóle brak cze­go­kol­wiek, nawet wła­snej, indy­wi­du­al­nej toż­sa­mo­ści i zdol­no­ści kry­tycz­nego myśle­nia.

Mało kto potrafi się z cze­goś takiego uwol­nić. Przede wszyst­kim psy­chicz­nie. Wła­śnie to jest naj­trud­niej­sze, to kaj­dany gor­sze niż w wię­zie­niu. A jed­nak zda­rzają się tacy, któ­rym się udaje. Mój Przy­ja­ciel i ja jeste­śmy tego naj­lep­szymi przy­kła­dami. Wyjątki zatem ist­nieją. A gdy już do podob­nego aktu docho­dzi, ludzie, któ­rzy się nań zdo­byli, czę­sto potrze­bują pomocy. I otrzy­mują ją od nas. Już od kil­ku­na­stu lat. Wkra­czamy tylko wtedy, gdy zawo­dzą wszyst­kie inne, kon­wen­cjo­nalne metody: nego­cja­cje, prośby, psy­cho­te­ra­pia czy na ogół bez­radna poli­cja. Inter­we­niu­jemy, gdy adept nie może odejść po dobroci, gdy ist­nieje realne zagro­że­nie, że komuś sta­nie się krzywda. Zda­rza się to zaska­ku­jąco czę­sto. W końcu mamy do czy­nie­nia z fana­ty­kami. Nie zawsze reli­gij­nymi. Cza­sem odda­nymi jakiejś idei. Lub zjed­no­czo­nymi w uwiel­bie­niu postaci Potwora, który nie liczy się z pod­sta­wo­wymi pra­wami czło­wieka, sta­wia sie­bie w cen­trum świata i usta­na­wia wła­sne sys­temy war­to­ści. W takich cza­sach żyjemy. I w pań­stwie, które na to pozwala nie­do­sto­so­wa­nym do realiów pra­wem do gwa­ran­to­wa­nej kon­sty­tu­cją wol­no­ści wyzna­nia. Zawsze znaj­dzie się ktoś, kto wyko­rzy­sta owe regu­la­cje do złych celów. Czę­sto więc musimy dzia­łać na ich gra­nicy. Mamy na to oso­bi­ste pozwo­le­nie Szefa.

Zosta­wiamy samo­chód przy dro­dze, za zakrę­tem, w słabo widocz­nym miej­scu, i naj­ci­szej, jak tylko się da, idziemy w kie­runku tam­tego gospo­dar­stwa. Nie widzimy go jesz­cze. Nawet za dnia trudno je dostrzec, jest sta­ran­nie ukryte za drze­wami, które rosną gęsto wokół niego. Mamy do przej­ścia spory kawa­łek. Nie chcemy ryzy­ko­wać, że Straż­nicy wypa­trzą lub usły­szą auto i zain­te­re­sują się, co ono i jego pasa­że­ro­wie robią w środku nocy na końcu świata. Grupa, z któ­rej powodu tu się zna­leź­li­śmy, nie jest zbyt liczna. Kil­ka­na­ście osób, z czego część to kobiety i dzieci. Połowa jej człon­ków to męż­czyźni, w tym Potwór, który ma już swoje lata, ale jesz­cze nie stał się znie­do­łęż­nia­łym dziad­kiem. Funk­cje Wojow­ni­ków i zara­zem Straż­ni­ków, któ­rzy pod wzglę­dem codzien­nych obo­wiąz­ków nie­wiele róż­nią się od żoł­nie­rzy mafii, pełni we wspól­no­cie zale­d­wie czte­rech ludzi. W nocy głów­nie czu­wają, odsy­piają za dnia. Teraz jed­nak chro­nią Gniazdo. Działka wokół niego, rów­nież nale­żąca do tej spo­łecz­no­ści, jest zbyt duża, by patro­lo­wać ją w cało­ści, więc sku­piają się na zabu­do­wa­niach. Pil­nują ich nie­ko­niecz­nie przed tymi, któ­rzy chcie­liby się tam wła­mać i coś ukraść albo po pro­stu pod­cho­dzą do tych ludzi nie­przy­chyl­nie. Z infor­ma­cji, jakie uzy­ska­li­śmy, incy­dent z intru­zami ni­gdy się nie zda­rzył. To ozna­cza, że się nas nie spo­dzie­wają. Że są znu­dzeni. Może nawet śpiący – zegara bio­lo­gicz­nego, pomimo zmiany trybu życia, nie da się oszu­kać, podob­nie jak fatal­nej, nisko­biał­ko­wej diety, jaką Potwory zwy­kle raczą swoje Owieczki. Wszystko po to, by te były ospałe, pozba­wione ener­gii. By łatwiej dało się je kon­tro­lo­wać. To, co na ogół działa na korzyść przy­wód­ców, teraz może oka­zać się naszym atu­tem.

Nasze dzi­siej­sze zada­nie jest nastę­pu­jące: uwol­nić z sekty Patryka i Agnieszkę. To chło­pak ode­zwał się do SOR kilka mie­sięcy temu. Potwór pozo­sta­wił bowiem bez opieki jedyny kom­pu­ter z dostę­pem do Inter­netu w Gnieź­dzie. Do tego z zalo­go­waną pocztą e-mail w jed­nej z kart prze­glą­da­rek. Patryk na szczę­ście dołą­czył do grupy zale­d­wie kil­ka­na­ście mie­sięcy wcze­śniej i wie­dział, jak korzy­stać z sieci. Wygo­oglo­wał „pomoc ofia­rom sekt” i napi­sał maila pod pierw­szy adres, jaki zna­lazł – nasz. To nie przy­pa­dek. SOR jest naj­więk­szą tego typu orga­ni­za­cją w Pol­sce. Naj­bar­dziej znaną. Naj­sku­tecz­niej­szą. Dzia­łamy z naj­więk­szym roz­ma­chem. Opła­ci­li­śmy nawet spe­cja­li­stów, aby sto­sow­nie wypo­zy­cjo­no­wali naszą stronę inter­ne­tową w wyszu­ki­warce. Znaj­duje się więc na samej górze listy.

Patryk napi­sał w swo­jej wia­do­mo­ści, że należy do grupy, która rze­komo sku­pia się na roz­woju oso­bi­stym, miesz­ka­ją­cej w sie­dli­sku poło­żo­nym nie­opo­dal Toma­szowa Lubel­skiego. W rze­czy­wi­sto­ści jest to jed­nak nie­bez­pieczna sekta, któ­rej guru – były psy­cho­log i tre­ner men­talny – spra­wuje tota­li­tarne rządy, kon­tro­lu­jąc prak­tycz­nie wszyst­kie aspekty życia adep­tów. Patryk popro­sił o pomoc w opusz­cze­niu wspól­noty dwóm oso­bom – jemu i dziew­czy­nie, którą kochał. Sam bał się robić cokol­wiek na wła­sną rękę. Przy­to­czył w skró­cie histo­rię innej pary, Asi i Damiana, któ­rzy kie­dyś pró­bo­wali stam­tąd uciec. Straż­nicy i Potwór ruszyli ich śla­dem, odna­leźli i zacią­gnęli oby­dwoje z powro­tem. A potem oczy­wi­ście uka­rali. Przy­kład­nie, na oczach wszyst­kich, aby nikomu nie przy­szedł już do głowy podobny pomysł. Zagro­zili, że po następ­nym takim wyskoku ich zabiją. Patryk twier­dził, że to nie była groźba bez pokry­cia – Potwór i jego żoł­nie­rze posia­dają bowiem nie­le­galną broń, z pomocą któ­rej wymu­szają posłuch. Chło­pak opi­sał też swoje znaki szcze­gólne, aby uła­twić nam roz­po­zna­nie go. Cha­otycz­nego maila zakoń­czył prośbą, by nie wzy­wać poli­cji i broń Boże nie odpi­sy­wać na ten adres, jako że należy on do Potwora. Wiele ryzy­ko­wał, odzy­wa­jąc się do nas, i oba­wiał się o swoje życie. Zapo­wie­dział też, że usu­nie tę wia­do­mość z poczty natych­miast po wysła­niu.

W SOR potrak­to­wa­li­śmy to zgło­sze­nie bar­dzo poważ­nie. Po dłu­giej nara­dzie, pod­czas któ­rej dys­ku­to­wa­li­śmy, czy jed­nak nie zaan­ga­żo­wać w sprawę orga­nów ści­ga­nia, osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­li­śmy, aby przy­chy­lić się do prośby Patryka i tego nie robić. Nie potrze­bu­jemy pomocy pań­stwo­wych insty­tu­cji. Umiemy radzić sobie sami. Nie­mniej ozna­czało to koniecz­ność pod­ję­cia inter­wen­cji. Misji, tak to nazy­wamy. Od tego SOR ma mojego Przy­ja­ciela i mnie.

Dość szybko udało nam się zna­leźć sie­dli­sko, o któ­rym była mowa. Fak­tycz­nie znaj­do­wało się na kom­plet­nym odlu­dziu, od naj­bliż­szych więk­szych wsi czy mia­ste­czek dzie­liło je wiele kilo­me­trów. Obser­wo­wa­li­śmy to miej­sce kilka dni. Zbie­ra­li­śmy infor­ma­cje, także roz­py­tu­jąc nie­licz­nych oko­licz­nych miesz­kań­ców. Potrze­bo­wa­li­śmy sporo czasu, by móc wresz­cie nawią­zać bez­po­średni kon­takt z Patry­kiem, który został wysłany do Toma­szowa po zakupy. Oczy­wi­ście w obsta­wie jed­nego ze Straż­ni­ków, któ­rego musie­li­śmy prze­chy­trzyć. W super­mar­ke­cie uda­łem więc, że się poty­kam i wpa­dłem na niego. Pod­czas gdy gorąco i co naj­waż­niej­sze – długo go prze­pra­sza­łem, dzięki czemu sku­pił na mnie swoją uwagę, mój Przy­ja­ciel wsu­nął Patry­kowi do kie­szeni kurtki mały, sta­ro­świecki tele­fon komór­kowy, łado­warkę oraz liścik. Chło­pak spoj­rzał na niego ze zdzi­wie­niem, a on wyar­ty­ku­ło­wał bez­gło­śnie ustami tylko jedno słowo: „SOR”, po czym przy­tknął do nich palec wska­zu­jący.

Resztę dnia spę­dzi­li­śmy w napię­ciu, cze­ka­jąc na kon­takt od chło­paka, który miał świad­czyć o tym, że tele­fon nie został odkryty przez kogoś, kto nie powi­nien o nim wie­dzieć. Na potwier­dze­nie tego, zgod­nie z prośbą umiesz­czoną przez nas w liściku, miał wysłać nam SMS-a skła­da­ją­cego się z tylko sied­miu słów – tych, od któ­rych zaczął swo­jego nie­daw­nego maila do SOR. Skoro ska­so­wał go natych­miast po wysła­niu, tylko on mógł znać jego treść, nato­miast zda­nie było dość nie­oczy­wi­ste, bo nie zaczął wia­do­mo­ści od „Dzień dobry” albo „Pomocy!”, tylko od „Nazy­wam się Patryk i jestem ofiarą sekty”. Napi­sa­li­śmy rów­nież, że przy­by­li­śmy mu na pomoc, oraz poda­li­śmy kod odblo­ko­wa­nia otrzy­ma­nego sie­mensa. Zazna­czy­li­śmy, że tele­fon powi­nien pozo­stać wyci­szony i ukryty, a łado­wać go należy wyłącz­nie w nocy, w miarę moż­li­wo­ści uży­wa­jąc gniazdka, które nie znaj­duje się na widoku.

Patryk ode­zwał się do nas dopiero po pierw­szej. Był prze­ra­żony. Dało się to wyczuć po samym spo­so­bie pisa­nia – zja­dał litery, nie dbał zbyt­nio o styl czy popraw­ność inter­punk­cyjną zdań. Dowie­dzie­li­śmy się, że nie mieszka w pokoju sam, ale na szczę­ście jedno gniazdko znaj­duje się za jego łóż­kiem, więc może ukryć ładu­jącą się komórkę pod mate­ra­cem. Popro­si­li­śmy, aby podał nam jak naj­wię­cej infor­ma­cji o gru­pie, o jej zwy­cza­jach, o funk­cjach, jakie peł­nią w niej poszcze­gólni człon­ko­wie, o ruty­nie dnia, o poten­cjal­nych sła­bych punk­tach, o ukła­dzie pomiesz­czeń w domu, poczy­na­jąc od drzwi wej­ścio­wych, o tym, czy można się z niego wydo­stać przez okno, czy znaj­dują się w nim jakie­kol­wiek dodat­kowe zabez­pie­cze­nia, takie jak alarm, moni­to­ring albo czujka ruchu, która włą­cza świa­tło, czy wcze­śniej zda­rzały się wła­ma­nia lub incy­denty wyni­ka­jące z nie­chęci tutej­szej lud­no­ści, któ­rej może nie podo­bać się sąsiedz­two sekty, czy wów­czas była wzy­wana poli­cja; pyta­li­śmy wresz­cie, czy ktoś może podej­rze­wać, że chło­pak i dziew­czyna pla­nują ucieczkę, oraz czy Patryk ma jakiś pomysł odno­śnie do tego, co odwróci uwagę pozo­sta­łych na tyle sku­tecz­nie i na tyle długo, by umoż­li­wić nam sku­tecz­nie dzia­ła­nie.

Jego odpo­wie­dzi nie napa­wały opty­mi­zmem. Napi­sał nam, że moni­to­ringu w gospo­dar­stwie co prawda nie ma, ale pil­nują go psy, okien zaś, zapewne nie­przy­pad­kowo, nie da się otwo­rzyć na oścież, można je tylko pio­nowo uchy­lić. Czyli jedyne wyj­ście z Gniazda to drzwi, któ­rymi się do niego wcho­dzi.

Kore­spon­do­wa­li­śmy w ten spo­sób wiele dni, zada­wa­li­śmy pre­cy­zyjne pyta­nia i w końcu uzy­ska­li­śmy wystar­cza­jąco dużo kon­kret­nych danych, by móc uło­żyć z nich plan, który zamie­rza­li­śmy wpro­wa­dzić w życie tej nocy.

* * *

Zbli­żamy się do sie­dli­ska. Nie sły­szymy szcze­ka­nia, co ozna­cza, że psy, przed któ­rymi ostrze­gał nas Patryk, śpią. Zadba­li­śmy o to, by dodał im do karmy silny, sto­so­wany przez wete­ry­na­rzy śro­dek usy­pia­jący. Zawczasu ukry­li­śmy go w sąsiedz­twie pose­sji, o czym poin­for­mo­wa­li­śmy chło­paka sto­sow­nym SMS-em. Z kolei innym spe­cy­fi­kiem, rów­nież przez nas pod­rzu­co­nym, a prze­zna­czo­nym dla ludzi, miał spró­bo­wać dopra­wić kola­cję przy­naj­mniej jed­nej osoby – chło­paka, który śpi z nim w jed­nym pokoju. Napi­sał nam jed­nak, że nie da rady tego zro­bić, bo zostałby zde­kon­spi­ro­wany. Musimy więc zasto­so­wać plan B.

Widzimy dwóch Straż­ni­ków. Sie­dzą na ławce przy wej­ściu, oświe­tleni słabą lampą znad drzwi. Pozo­stali dwaj zapewne, zgod­nie ze sło­wami Patryka, prze­by­wają wewnątrz domu. Nasze prze­wi­dy­wa­nia się spraw­dzają. Męż­czyźni wyglą­dają na zaspa­nych. W pew­nym sen­sie spra­wili to sobie na wła­sne życze­nie. Powinni stać, a nie sie­dzieć. Roz­ma­wiać, a nie mil­czeć. Ich obecna pozy­cja ciała, cisza nocy i świeże wiej­skie powie­trze tylko zwięk­szają sen­ność. Oni jed­nak o tym nie wie­dzą. My – prze­ciw­nie. Mamy świa­do­mość, co wpływa na ludzki orga­nizm tak, by jego wła­ści­ciel sta­wał się bar­dziej podatny na ste­ro­wa­nie z zewnątrz. Przez sporą część życia sami tego doświad­cza­li­śmy. A potem przez bite pięt­na­ście lat zgłę­bia­li­śmy wie­dzę na ten temat.

Nakła­damy komi­niarki oraz latarki czo­łowe, któ­rych jesz­cze nie zapa­lamy. Powoli, bez­sze­lest­nie obcho­dzimy dom dookoła, sta­ra­jąc się, by nie dało się zoba­czyć nas z okien. A gdy zbli­żamy się do ele­wa­cji, nie­malże się czoł­gamy. Skra­da­jąc się w ten spo­sób, pod­cho­dzimy od tyłu do ławki, na któ­rej sie­dzą Straż­nicy. Jest odda­lona od domu o kilka metrów. To kolejny sprzy­ja­jący nam szcze­gół, który możemy wyko­rzy­stać w naszym pla­nie.

Dzia­łamy syn­chro­nicz­nie, jak­by­śmy mieli jeden umysł. Nie musimy nawet na sie­bie patrzeć, odli­czać czasu, dawać zna­ków głową. W tym samym momen­cie dopa­damy męż­czyzn i zakła­damy im chwyty na szyję. Są zasko­czeni, podej­mują próbę walki zbyt późno. Nawet nie krzy­czą. Nie mają na to czasu; nie mają też czasu choćby pomy­śleć, co się z nimi dzieje. Wkrótce tracą przy­tom­ność. W sto­sow­nym momen­cie ich pusz­czamy. Nie chcemy ich zabić. W miarę moż­li­wo­ści ma się obyć bez ofiar. Takie są wytyczne Szefa i zawsze sta­ramy się do nich sto­so­wać, jak dotąd sku­tecz­nie.

Zysku­jemy chwilę, którą należy wyko­rzy­stać do mak­si­mum. Od osiem­na­stu do trzy­dzie­stu czte­rech sekund, zanim ci dwaj w pełni odzy­skają świa­do­mość. Chwy­tamy ich obu pod pachami i szyb­kim kro­kiem zacią­gamy do sto­doły, która na szczę­ście znaj­duje się nie­opo­dal. Dzięki infor­ma­cjom Patryka wiemy, że nic cen­nego w niej nie ma, więc nie jest zamy­kana na kłódkę czy zamek. Dopiero tam zapa­lamy latarki na naszych czo­łach i korzy­stamy z gru­bych, wytrzy­ma­łych taśm kle­ją­cych z ple­caka mojego Przy­ja­ciela, aby zakleić usta Straż­ni­ków, a potem skrę­po­wać im ręce i nogi. Mamy w tym wprawę, ćwi­czy­li­śmy tę czyn­ność już wie­lo­krot­nie, więc zaj­muje nam ona nie­wiele czasu.

Upew­niw­szy się co do solid­no­ści wię­zów, zabie­ramy męż­czy­znom pisto­lety oraz klu­cze do domu, gasimy latarki i natych­miast opusz­czamy sto­dołę. Ci dwaj nie mogą zbyt długo nas widzieć, nawet w sła­bym świe­tle. Na razie jesz­cze pół­przy­tomni pró­bują dojść do sie­bie i zro­zu­mieć, co się tu dzieje, ale wkrótce mogą zacząć sku­piać się na szcze­gó­łach naszego wyglądu, a ten, zwłasz­cza u mojego Przy­ja­ciela, z jego cha­rak­te­ry­styczną asy­me­tryczną budową, nie sprzyja zupeł­nej ano­ni­mo­wo­ści. Na zewnątrz odha­czamy kolejny pod­punkt naszego planu: za pomocą noży prze­bi­jamy wszyst­kie opony w pojaz­dach sto­ją­cych na podwórku.

Wresz­cie pod­cho­dzimy do budynku. Do wła­ści­wego Gniazda. Mój Przy­ja­ciel korzy­sta z klu­czy i otwiera drzwi. Trzyma klamkę oby­dwiema dłońmi, dzięki czemu robi to ciszej, niż gdyby uży­wał tylko jed­nej.

Pozo­stali dwaj Straż­nicy naj­praw­do­po­dob­niej prze­by­wają w dużym prze­chod­nim pokoju, do któ­rego wcho­dzi się z kory­ta­rza pro­wa­dzą­cego od głów­nych drzwi, a który służy za coś w rodzaju świe­tlicy, pomiesz­cze­nia rekre­acyj­nego. Wycho­dzi z niego inny kory­tarz, któ­rym dociera się bez­po­śred­nio do sypialni. To wszystko ozna­cza, że dwie ostat­nie prze­szkody stoją – a raczej sie­dzą – nam na dro­dze. Nie unik­niemy kon­fron­ta­cji. Nie mamy wyboru. Oni też, podob­nie jak ich kole­dzy, są uzbro­jeni. I naj­pew­niej także zaspani. Musimy dzia­łać szybko. Wyko­rzy­stać efekt zasko­cze­nia, słab­szego refleksu, który wynika z pory dnia. I w miarę moż­li­wo­ści zro­bić przy tym jak naj­mniej hałasu. Zawczasu wycią­gam z fute­rału moje kije i krótko kręcę nimi w powie­trzu, dogrze­wa­jąc i roz­cią­ga­jąc nad­garstki.

Zatrzy­mu­jemy się na końcu kory­ta­rza i wyglą­damy zza rogu. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami Straż­nicy wyglą­dają na zaspa­nych. Wła­ści­wie na wpół drze­mią, sie­dząc na kana­pie, która stoi bokiem do nas. A brak w tym pokoju na przy­kład tele­wi­zora, który mógłby choć tro­chę ich roz­bu­dzić, też działa na naszą korzyść. W sek­tach mało kto poza Potwo­rem korzy­sta ze środ­ków maso­wego prze­kazu, nawet dla roz­rywki. Rzadko kiedy sze­re­gowy adept, nawet jeżeli jest Straż­ni­kiem, ma do tego prawo. Potwór bowiem robi wszystko, by ogra­ni­czyć komu­ni­katy, jakie mogą pły­nąć do jego Owie­czek z Zepsu­tego Zewnętrz­nego Świata. Fachowo nazywa się to kon­trolą infor­ma­cji. Wszystko po to, aby mak­sy­mal­nie zmniej­szyć ryzyko, że kto­kol­wiek pomy­śli o opusz­cze­niu grupy. O tym, że gdzie­kol­wiek indziej może być szczę­śliw­szy.

Zaci­skam moc­niej dło­nie na kijach. Przy­ja­ciel zerka na mnie i komu­ni­kuje gestem, że moim zada­niem jest neu­tra­li­za­cja dru­giego z męż­czyzn, sie­dzą­cego dalej od nas. On zaś weź­mie na sie­bie tego bli­żej. Kiwam głową.

Patrzymy na sie­bie po raz ostatni, po czym wyska­ku­jemy zza rogu. Nic nie mówimy, nie krzy­czymy, nie wyda­jemy żad­nych odgło­sów. Sta­ramy się biec jak naj­ci­szej. Straż­nicy są zasko­czeni. Nie wie­dzą, czy mają wstać, czy krzy­czeć, czy się­gnąć za pazu­chę po pisto­lety. Widzą dwóch face­tów w komi­niar­kach, w tym jed­nego uzbro­jo­nego w pałki escrima, nie­zbyt popu­larną broń, a dru­giego dziw­nie asy­me­trycz­nie zbu­do­wa­nego. Ta chwila zawa­ha­nia z ich strony, wyni­ka­jąca z nad­miaru wyboru poten­cjal­nych opcji odpo­wie­dzi na atak, wystar­cza nam aż nadto.

– Co…?

Tylko tyle daje radę powie­dzieć jeden z nich. Ude­rzam go w skroń czub­kiem jed­nego z kijów. Nie­stety, ku mojemu prze­ra­że­niu, nie udaje mi się go zno­kau­to­wać, a jedy­nie zamro­czyć. Już wyko­nuję kolejny zamach, ale mam świa­do­mość, że Straż­nik zyskał wła­śnie cenny uła­mek sekundy, może krzyk­nąć i zaalar­mo­wać wszyst­kich miesz­kań­ców domu. Na szczę­ście Przy­ja­ciel przy­cho­dzi mi z pomocą. W prze­ci­wień­stwie do mnie umie zała­twiać takie sprawy szybko i kon­kret­nie. Jest do bólu pre­cy­zyjny. Tak jak ja od dwa tysiące czwar­tego roku tre­nuje walkę wręcz – prawy pod­bród­kowy, prawy pro­sty, gene­ral­nie każdy prawy to jego spe­cjal­ność, jego wyro­śnięta pięść jest ciężka i twarda jak młot. Pozba­wia przy­tom­no­ści swój cel zale­d­wie jed­nym cio­sem, po czym doska­kuje do dru­giego męż­czy­zny i wymie­rza mu potęż­nego pra­wego sier­po­wego w szczękę. Obaj Straż­nicy, jeden po dru­gim, odpły­wają w czerń. A ja oddy­cham z ulgą. Nie­wiele bra­ko­wało, a całą Akcję tra­fiłby szlag.

Nie­ru­cho­mie­jemy, wyostrza­jąc słuch. Nie jeste­śmy pewni, ile naro­bi­li­śmy hałasu i czy nim kogoś obu­dzi­li­śmy. W domu jed­nak w dal­szym ciągu panuje cisza. Chyba się udało. Tym Straż­ni­kom też zabie­ramy pisto­lety, które paku­jemy do ple­caka, wią­żemy ich i zakle­jamy im usta. Następ­nie idziemy kolej­nym kory­ta­rzem w stronę pokoju Patryka. Dokład­nie opi­sał nam jego umiej­sco­wie­nie i wła­ściwe drzwi.

Wystar­czy, że mój Przy­ja­ciel lekko naci­ska klamkę, a chło­pak natych­miast otwiera je z dru­giej strony, jakby od dłuż­szego czasu cze­kał na nasze poja­wie­nie się. Jest prze­ra­żony, blady, ma wytrzesz­czone oczy i głę­boko oddy­cha. Nie­mal sły­szę przy­spie­szone bicie jego serca. Czym prę­dzej wycho­dzi z pomiesz­cze­nia, a mój Przy­ja­ciel zamyka za nim drzwi, aby nie ryzy­ko­wać, że zbu­dzi mło­dego męż­czy­znę, z któ­rym Patryk dzieli sypial­nię. Cały manewr zaj­muje naj­wy­żej kilka sekund. Patryk nic ze sobą nie ma, bo tak się umó­wi­li­śmy – żad­nych bagaży, któ­rych pako­wa­nie może go zdra­dzić, a nas potem spo­wol­nić. Wszyst­kie nie­zbędne do funk­cjo­no­wa­nia przed­mioty, takie jak ubra­nia, pod­sta­wowe kosme­tyki, a nawet szczo­teczkę do zębów, i tak potem zapewni mu SOR.

– Agnieszka – szep­cze i rusza do jej pokoju. Mój Przy­ja­ciel idzie za nim, lecz zanim to nastę­puje, patrzy poro­zu­mie­waw­czo na mnie. Pytam go spoj­rze­niem, czy na pewno chce to zro­bić. Odpo­wiada, też wyłącz­nie za pomocą oczu, że tak, nie widzę nawet śladu waha­nia. Znowu bie­rze trud­niej­szą część zada­nia na sie­bie.

Roz­dzie­lamy się. Wra­cam kory­ta­rzem do świe­tlicy, a potem wycho­dzę na zewnątrz. Pod­cho­dzę do szyby, za którą znaj­duje się sypial­nia Agnieszki i dziew­czyny, która z nią mieszka.

– Pro­szę, pro­szę! A kogo my tu mamy? – Sły­szę zza uchy­lo­nego okna pewny sie­bie męski głos. Gło­śny. Nie­na­le­żący do mojego Przy­ja­ciela.

Zer­kam do pokoju, który jest oświe­tlony słabą lampką. Na środku, odwró­cony do mnie tyłem, stoi star­szy męż­czy­zna z nad­wagą. Potwór, we wła­snej oso­bie. Celuje z pisto­letu w mojego Przy­ja­ciela, który tkwi w drzwiach. Dwie dziew­czyny, które nor­mal­nie zaj­mują tę sypial­nię, nie śpią. Leżą pod koł­drami jak spa­ra­li­żo­wane. Naj­wy­raź­niej wraz z nim cze­kały, aż się poja­wimy. Nie odry­wają wzroku od Potwora. Podob­nie jak mój Przy­ja­ciel. Patryka nie widzę, praw­do­po­dob­nie został na kory­ta­rzu. Nie­trudno się domy­ślić, że zesztyw­niały przy­wiera ple­cami do ściany, nie wie­dząc, co robić.

Mój Przy­ja­ciel unosi ręce i wkra­cza do pokoju. Choć nie ma do poko­na­nia zbyt dużej odle­gło­ści, widzę, że jego chód jest pewny.

– Wiesz, kim jestem? – pyta spo­koj­nie.

– Intru­zem, który chce znisz­czyć moje dzieło? – W głos Potwora wkrada się drże­nie. – Z jed­nej z tych jeba­nych fun­da­cji, które wpier­da­lają się tam, gdzie nie trzeba!

– Roz­gry­złeś nas – odpo­wiada z umiar­ko­wa­nym uzna­niem mój Przy­ja­ciel. Trzyma się planu, wie, że roz­ma­wia z cho­ro­bli­wym nar­cy­zem, któ­rego ego łatwo połech­tać i tym samym uśpić jego czuj­ność. – Popeł­ni­li­śmy jakiś błąd?

– I to duży – odpo­wiada trium­fal­nie Potwór. – Patryka udało wam się prze­ka­ba­cić, ale Agnieszki już nie do końca. – Wska­zuje prze­ra­żoną dziew­czynę, która leży na łóżku pod ścianą, bli­żej drzwi. – Wydo­by­łem z niej prawdę! – Mówi z dużym samo­za­do­wo­le­niem, nie­malże z zachwy­tem w gło­sie. – Pyta­łem ją tak długo, aż się przy­znała. Oka­zała lojal­ność, więc nie zosta­nie uka­rana. W prze­ci­wień­stwie do jej chło­paka. Gno­jek nawet sobie nie wyobraża, co go czeka – cedzi mści­wie przez zęby. – Pomy­li­li­ście adres, skur­wy­syny! Tu nie ma żad­nej sekty!

– Nie? – pyta Przy­ja­ciel i robi krok bli­żej w jego stronę. Wciąż ma unie­sione ręce.

– Nie! To wspól­nota, wypi­sa­li­śmy się z sys­temu kłam­stwa i obłudy, z któ­rego pocho­dzisz! Nie czcimy żad­nego boga! Liczy się dla nas jedy­nie oświe­ce­nie. Prze­bu­dze­nie. Roz­wój oso­bi­sty i duchowy!

– I dla­tego kon­tro­lu­jesz wszystko, co robią twoi adepci?

– Robię to dla ich dobra!

– I to zupełny przy­pa­dek, że żaden nie może dobro­wol­nie was opu­ścić?

– Nikt tego nie chce, kre­ty­nie!

– Patryk chce. Agnieszka też, nawet jeżeli się cie­bie boi i ni­gdy się do tego nie przy­zna. Dwie inne twoje Owieczki też kie­dyś pró­bo­wały odejść, ale ruszy­li­ście za nimi w pościg. Dla­czego? Dla­czego porwa­li­ście Asię i Damiana? Dla­czego zacią­gnę­li­ście ich tutaj siłą? Po co ci ta broń, skoro od kiedy się tutaj osie­dli­li­ście, nie było nawet próby wła­ma­nia? I popraw mnie, jeżeli się mylę: po tym, co powie­działa ci Agnieszka, nie prze­ka­za­łeś żad­nych wytycz­nych Straż­ni­kom. Bo im nie ufasz. Oba­wiasz się, że też nie do końca stoją po two­jej stro­nie, też mogą chcieć stąd uciec, spi­skują i tylko cze­kają na oka­zję, aby cię zdra­dzić. Czy nie tak? Tylko to tłu­ma­czy, dla­czego gdy mnie zoba­czyli, byli wyraź­nie zasko­czeni i nie­przy­go­to­wani na mój atak.

Potwór lekko opusz­cza pisto­let. Jest wyraź­nie zasko­czony jego wie­dzą. Mój Przy­ja­ciel wyko­rzy­stuje tę chwilę jego zawa­ha­nia na kolejny cios.

– Pod­daj się. Uniesz­ko­dli­wi­łem ich – unosi swoją potężną prawą pięść – i nawet jeżeli pozo­stali lojalni, nie przyjdą ci z pomocą. To koniec. Pozwól im dobro­wol­nie odejść – wska­zuje Agnieszkę – i zostaw ich w spo­koju, a my damy spo­kój tobie.

– Nie! – odpo­wiada z naci­skiem Potwór. – Wiem, jak dzia­łają orga­ni­za­cje takie jak twoja! Chce­cie namó­wić tych dwoje na zezna­wa­nie prze­ciwko mnie! Nie pozwolę wam na to! To moje dzieło! Nie pozwolę wam go znisz­czyć.

– To ludzie. Nie są twoim dzie­łem ani wła­sno­ścią. Mają prawo odejść. A ja jestem tutaj, aby ich stąd uwol­nić. Jak zamie­rzasz mnie powstrzy­mać? Zabi­jesz mnie? – Mój Przy­ja­ciel robi kolejny krok w jego kie­runku. – Naprawdę myślisz, że nikt nie wie, że tu jestem? Że się nie zabez­pie­czy­łem?

– Zro­bię to, jeśli będzie trzeba. – Potwór uśmie­cha się mści­wie. Zaci­ska moc­niej dło­nie na pisto­le­cie.

– Są świad­ko­wie. – Mój Przy­ja­ciel znowu wska­zuje dziew­czyny.

– Cokol­wiek spró­bu­jesz mi wmó­wić, nikt z Rodziny mnie nie zdra­dzi. Zmu­szę ich do mil­cze­nia! – W gło­sie Potwora wybrzmiewa duża pew­ność. – Niech poli­cja sobie tutaj przy­cho­dzi. Śmiało! Nic nie znajdą! Ukry­jemy twoje śmier­dzące tru­chło tak głę­boko, że nawet kopar­kami się nie doko­pią! Albo spa­limy.

Nad­cho­dzi moment, na który pra­co­wa­li­śmy tyle czasu. Klu­czowy. Znak, który mój Przy­ja­ciel miał mi dać, gdy w swo­jej oce­nie znaj­dzie się wystar­cza­jąco bli­sko prze­ciw­nika. Zerka za prawe ramię Potwora, pro­sto na mnie, i kiwa głową. Dzia­łam auto­ma­tycz­nie. Gło­śno pukam w szybę, za którą stoję. Potwór odwraca się i patrzy w moim kie­runku. To odruch, a więc zacho­wa­nie, które da się prze­wi­dzieć. Tym samym prze­staje sku­piać się na moim Przy­ja­cielu, który się na niego rzuca i wytrąca mu pisto­let z rąk. Pod­czas gdy kotłują się na pod­ło­dze, ja powtór­nie wbie­gam do domu. Pod poko­jem czeka na mnie Patryk. Tak jak prze­wi­dzia­łem, stoi jak zamro­żony. Otwie­ram drzwi i wcho­dzę do pomiesz­cze­nia jako pierw­szy. Mój Przy­ja­ciel już ma zało­żony na szyi Potwora trój­kąt ze swo­ich nóg, a rękę, którą tam­ten pró­buje go ata­ko­wać, unie­ru­cha­mia dwoma swo­imi. Dusi go. Radzi sobie dosko­nale, nie muszę mu poma­gać. Jego prze­ciw­nik nie ma poję­cia, jak wal­czyć w par­te­rze. W ogóle nie ma poję­cia, jak wal­czyć, do tego nad­waga utrud­nia mu koor­dy­na­cję ruchów. To tylko były tera­peuta, psy­cho­log, który w pew­nym momen­cie w wyniku zabu­rzeń psy­chicz­nych zaczął cier­pieć na kom­pleks Boga. Wysłu­gi­wał się innymi, któ­rych nauczył się kon­tro­lo­wać. To oni mieli wyko­ny­wać za niego brudną robotę.

Dziew­czyny w dal­szym ciągu nie reagują, nic nie mówią, nie wzy­wają pomocy, co też jest bar­dzo wymowne i w ogóle mnie nie zaska­kuje. Nawet się nie ruszają. Patryk wcho­dzi za mną i zamyka drzwi. Potwór prze­staje się opie­rać. Traci przy­tom­ność, a mój Przy­ja­ciel zawczasu go pusz­cza. Bły­ska­wicz­nie wstaje, ściąga ple­cak i przy uży­ciu tej samej taśmy co poprzed­nio wią­żemy męż­czy­znę. Patryk nato­miast doska­kuje do Agnieszki.

– Teraz mamy szansę! Ucie­kajmy!

Dziew­czyna nie odpo­wiada. Jest w szoku i cała drży. Od czasu do czasu zerka na Potwora, który leży skrę­po­wany pod ścianą. Ten ma pół­przy­mknięte powieki, ale wydaje się na nią patrzeć. Wła­śnie na nią. Jakby zacho­wał resztki przy­tom­no­ści i pró­bo­wał na nią wpły­nąć.

– Chodź! – szep­cze roz­pacz­li­wie Patryk i wyciąga dłoń.

– Patryk… Ja chyba nie…

Roz­glą­dam się z nie­po­ko­jem. Nasłu­chuję odgło­sów z zewnątrz. Potwór roz­ma­wiał z moim Przy­ja­cie­lem dosyć gło­śno, puka­nie w szybę też spo­wo­do­wało sporo hałasu i nie ulega wąt­pli­wo­ści, że całe to zamie­sza­nie obu­dziło przy­naj­mniej nie­któ­rych w domu. Z kory­ta­rza zaczy­nają dobie­gać głosy, ktoś naj­pew­niej zna­lazł w świe­tlicy nie­przy­tom­nych i skrę­po­wa­nych Straż­ni­ków. Patryk kupił nam tro­chę czasu, zamy­ka­jąc drzwi. Reszta adep­tów sekty wciąż nie wie, w któ­rym pokoju wszystko się zaczęło. Każda sekunda jest teraz na wagę złota.

– P-pójdą za nami… U-uka­rzą… – Agnieszka jest tak prze­ra­żona, że zaczyna się jąkać. – Widzia­łeś, co zro­bili Asi i Damia­nowi. Znajdą nas. Ja… – Prze­łyka ślinę. – Ja zostanę. Ty ucie­kaj, jak chcesz.

Patryk patrzy bez­rad­nie na nas. Nie­mal bła­gal­nie.

– SOR się wami zaopie­kuje – mówi mój Przy­ja­ciel i też wyciąga do niej rękę. – Zapewni wam ochronę. Nie musisz się bać. Chodź, nie mamy czasu! Musimy stąd wyjść! To twoja ostat­nia szansa!

Agnieszka wciąż się waha. A ja już wiem, że sama dobro­wol­nie nie wyj­dzie z tego domu. Że jej umysł wciąż jest spę­tany kaj­da­nami, jakie zało­żył mu Potwór, od lat powta­rza­jąc im wszyst­kim, że poza Rodziną czeka ich zguba. Jej spoj­rze­nie wygląda zna­jomo. Jak u Cie­bie. Pięt­na­ście lat temu. Tuż przed naszą Ucieczką z sekty Droga patrzy­łaś na mnie iden­tycz­nie.

Nie zasta­na­wiam się dłu­żej. Już dawno temu posta­no­wi­łem sobie, że ni­gdy wię­cej nie popeł­nię tego samego błędu co wtedy. Ni­gdy się nie zawa­ham i gdy będzie trzeba, zawsze zadzia­łam.

Już przy­mie­rzam się do zro­bie­nia pierw­szego kroku w stronę łóżka, ale mój Przy­ja­ciel znowu o ten uła­mek sekundy mnie ubiega. Chwyta Agnieszkę mocno za rękę i pomaga jej wstać. Dziew­czyna na szczę­ście się nie opiera. To zna­czy, że tak naprawdę nie chce tu zostać. Tyle że wciąż potrze­buje kogoś, kto podej­mie decy­zję za nią. Kto nią pokie­ruje. Typowy objaw oso­bo­wo­ści, którą spe­cja­li­ści nazy­wają sek­tową lub kul­tową. Oso­bo­wo­ści, którą sam kie­dyś mia­łem, więc dosko­nale wiem, jak to jest. Mój Przy­ja­ciel zresztą też.

– Ja też chcę z wami iść! – odzywa się druga dziew­czyna i wstaje z łóżka. Wymie­niamy z Przy­ja­cie­lem krót­kie spoj­rze­nia i kiwamy gło­wami. Im wię­cej osób ura­tu­jemy, tym lepiej.

– Chodźmy!

Opusz­czamy pokój. Mój Przy­ja­ciel idzie przo­dem, nie pusz­cza­jąc ręki Agnieszki, za nim podąża Patryk, druga dziew­czyna i na końcu ja, zabez­pie­cza­jący tyły. W kory­ta­rzu znaj­duje się wię­cej osób z sekty. Nie wyglą­dają, jakby chciały nas zatrzy­mać. Są zaspane i zasko­czone. Mój Przy­ja­ciel wbiega mię­dzy nie.

– Patryk…? Aga…? Ela…? Co…? Co się tu dzieje? – padają pyta­nia ze wszyst­kich stron.

– Jeste­ście wolni! Ucie­kaj­cie! – rzu­cam, potę­gu­jąc chaos w Gnieź­dzie. To też ele­ment planu. Poten­cjalna jed­ność tej grupy jest naszym wro­giem. Bała­gan i podział zaś – naszymi sprzy­mie­rzeń­cami. Uła­twią nam ucieczkę.

Nie oglą­da­jąc się za sie­bie, wycho­dzimy z domu. Bie­gniemy w kie­runku, który wcze­śniej wyzna­czy­li­śmy, czyli nie w stronę żwi­ro­wej drogi, tylko głę­boko w las za domem. Zamie­rzamy dotrzeć do samo­chodu okrężną trasą. Agnieszka pła­cze. Patryk i Ela nie, ale nie wąt­pię, że prze­ży­wają ten moment rów­nie mocno. Domy­ślam się, co teraz zaj­muje ich głowy. Sam, będąc nie­wiele młod­szy od nich, prze­cho­dzi­łem przez coś podob­nego. Ata­kuje ich miliard myśli na sekundę, roz­wa­żają, kal­ku­lują, czy jesz­cze nie jest za późno, aby ewen­tu­al­nie tam wró­cić. Aby cof­nąć to, co się stało. Aby nic nie zmie­niać. Pozo­stać w ukła­dzie co prawda tok­sycz­nym, ale przy­naj­mniej zna­nym. Trawi ich poczu­cie winy, że to wszystko przez nich, że roz­bi­jają Rodzinę, w którą tak mocno się zaan­ga­żo­wali, poświę­ca­jąc jej spory kawa­łek swo­jego życia, porzu­ca­jąc edu­ka­cję i bli­skich. Boją się zmian. A przede wszyst­kim – boją się Potwora. Wciąż dopusz­czają, że choć zdo­ła­li­śmy go prze­chy­trzyć i poko­nać w walce wręcz, nie jest zwy­kłym czło­wie­kiem, tylko kimś o nie­malże nad­ludz­kich zdol­no­ściach. Że znaj­dzie ich wszę­dzie, a potem zacią­gnie z powro­tem. To też wma­wiano im przez lata – wystar­cza­jąco długo, by uwie­rzyli.

Wcho­dzimy na tyle głę­boko w las, że dom i budynki gospo­dar­cze zni­kają nam z pola widze­nia. Mimo to nagle ogar­nia mnie prze­czu­cie, że jeste­śmy obser­wo­wani. Coś na nas patrzy. Nie ktoś. Coś. Roz­glą­dam się w ciem­no­ści, ale niczego nie widzę. Żad­nego zwie­rzę­cia, żad­nego czło­wieka. Wra­że­nie bycia obser­wo­wa­nym jed­nak nie ustę­puje. Jakby coś nam towa­rzy­szyło. Podą­żało za nami. Jest to tak para­li­żu­jące, że utrud­nia mi oddy­cha­nie.

Przy­spie­szamy, wresz­cie wybie­gamy z lasu i po kilku minu­tach docie­ramy do samo­chodu. Ja wska­kuję za kółko, nato­miast Przy­ja­ciel, zgod­nie z pla­nem, wraz z Patry­kiem i Agnieszką na tylne sie­dze­nie. Obec­ność Eli tro­chę zmie­nia sytu­ację, ale na szczę­ście nie bra­kuje dla niej miej­sca. Każę dziew­czy­nie usiąść z przodu i oso­bi­ście zapi­nam jej pas. Któ­ryś z nas musi zawsze przy nich być. W zasięgu ręki. Dla pew­no­ści i bez­pie­czeń­stwa. Pra­wie czy­tamy im w myślach. Wciąż tra­wią ich wąt­pli­wo­ści i w despe­ra­cji komuś może przyjść do głowy głupi pomysł, na przy­kład żeby wysko­czyć z pędzą­cego auta.

Jadę w kie­runku naj­bliż­szej asfal­to­wej drogi, a gałę­zie zawczasu przy­cze­pione do tyl­nego zde­rzaka samo­chodu ście­rają ze żwiru ślady naszych opon. Kiedy dojeż­dżamy do asfaltu, mój Przy­ja­ciel bły­ska­wicz­nie wyska­kuje z wozu, odcze­pia je i odrzuca głę­boko do lasu. Dopiero gdy powtór­nie wsiada na tylne sie­dze­nie, wypusz­czam z płuc powie­trze, które przez długi czas wstrzy­my­wa­łem.

Udało się.

Agnieszka w dal­szym ciągu pła­cze. Patryk przy­tula ją i pró­buje uspo­koić, raz po raz cału­jąc uko­chaną w skroń. Ela cała drży i teraz to ona wstrzy­muje oddech, jakby dalej nie wie­rzyła w to, co się wyda­rzyło. Ja mil­czę. Mój Przy­ja­ciel nato­miast powta­rza, że już po wszyst­kim, że mło­dzi są bez­pieczni i nic im nie grozi. Że postą­pili wła­ści­wie, odzy­wa­jąc się do nas, decy­du­jąc się opu­ścić sektę, i że nikt, abso­lut­nie nikt nie miał prawa im tego zabro­nić oraz zmu­szać do pozo­sta­nia we wspól­no­cie, która ich nisz­czy. Gwa­ran­tuje, że SOR zapewni im ochronę, opiekę i uła­twi powrót do nor­mal­nego życia. Aby dodać im otu­chy, zdra­dza, że my też kie­dyś ucie­kli­śmy z grupy psy­cho­ma­ni­pu­la­cyj­nej, lecz na szczę­ście nie pre­cy­zuje z jakiej. Uzgad­nia rów­nież z nimi taką wer­sję zda­rzeń, w któ­rej my dwaj musimy pozo­stać w cie­niu. Jest pro­sta. Patryk, Agnieszka i Ela ucie­kli z sekty sami, po czym zgło­sili się do SOR. Ofi­cjal­nie nikt nie poma­gał im w ucieczce.

Zer­kam we wsteczne lusterko i na dziew­czynę na sie­dze­niu obok. Widać po ich trojgu, że wciąż nie do końca wie­rzą w jego zapew­nie­nia. Że na­dal się boją. Ich wytrzy­ma­łość psy­chiczna jest wysta­wiana na trudną próbę. Przez ostat­nie lata byli okła­my­wani i kon­se­kwent­nie obni­żano im poczu­cie wła­snej war­to­ści. Wła­śnie po to, by teraz tak myśleli. Wie­rzę jed­nak, że dotrzy­mamy słowa. Naj­le­piej jak potra­fimy. Naj­waż­niej­sza część zada­nia została wyko­nana i pozo­stało nam tylko dowieźć ich do ośrodka SOR, do Mia­sta, W Któ­rym Miesz­kamy. Tam już naprawdę będą bez­pieczni. A nasze kole­żanki i kole­dzy pra­cu­jący w nim będą wie­dzieli, co robić. Wie­lo­krot­nie prze­ra­biali już takie sytu­acje. Pomogą tym mło­dym, tak jak pomo­gli nam bli­sko pięt­na­ście lat temu. Jestem tego pewien.

I ta dodat­kowa obec­ność, którą w dal­szym ciągu wyczu­wam w pobliżu; coś, co nas obser­wuje, co jest z nami w samo­cho­dzie nawet teraz i w dal­szym ciągu para­li­żuje moje ruchy, tego nie zmieni.

Teraz

(z mate­ria­łów edu­ka­cyj­nych SOR)

Jed­nym z naj­bar­dziej intry­gu­ją­cych zja­wisk, jakie wystę­pują w ludz­kiej psy­chice, jestmroczna prze­miana oso­bo­wo­ści, która może zajść, gdy czło­wiek zyskuje nad kimśwła­dzę. Wła­dza i kon­trola nad innymi wyma­gają ogrom­nejodpo­wie­dzial­no­ści isamo­świa­do­mo­ści, bywają bowiem uza­leż­nia­jące i z cza­sem odczu­wamy pokusę, żeby ich nad­uży­wać, a co za tym idzie: prze­su­wać gra­nice. Stan ten ulega nasi­le­niu, gdy panu­jemy nad całą grupą ludzi. W skraj­nych przy­pad­kach może to pro­wa­dzić do kom­pleksu Boga – zabu­rze­nia, w któ­rym de facto przy­pi­su­jemy sobie pozy­cję ponad innymi ludźmi, przez co uzna­jemy, że wolno nam wszystko.Wią­żącą się z kon­trolą mroczną prze­mianę można zaob­ser­wo­wać nawet w pozor­nie nie­win­nych sytu­acjach – na przy­kład w związ­kach, w któ­rych wystę­puje nie­rów­no­waga uczuć i jed­nemu part­ne­rowi zależy bar­dziej niż dru­giemu; gdy ktoś zostaje kapi­ta­nem dru­żyny spor­to­wej, głową rodziny lub rodzi­cem zysku­ją­cym wła­dzę nad dziec­kiem, czy­imś prze­ło­żo­nym, a nawet admi­ni­stra­to­rem grupy w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, który wpro­wa­dza w niej auto­ry­tarne rządy. Szcze­gól­nie nie­bez­pieczna jest sytu­acja, w któ­rej potężne moż­li­wo­ści zyskuje osoba o skłon­no­ściach sady­stycz­nych i psy­cho­pa­tycz­nych. Do czego może to dopro­wa­dzić, poka­zali już okrutni rzym­scy cesa­rze, Hitler, Sta­lin, przy­wódcy nie­bez­piecz­nych, destruk­cyj­nych sekt, a nawet uczest­nicy stan­fordz­kiego eks­pe­ry­mentu wię­zien­nego odgry­wa­jący role straż­ni­ków i pod­le­głych im więź­niów.Każda wła­dza depra­wuje. Awła­dza abso­lutna depra­wuje abso­lutnie.

Lokalizacja nieznana

Otwie­ram sze­roko oczy, a przy­naj­mniej tak mi się wydaje. Na­dal bowiem widzę wyłącz­nie nie­prze­nik­nioną ciem­ność. Oddy­cham głę­boko, wcią­ga­jąc do płuc powie­trze tak cięż­kie, że czuję się, jak­bym poły­kał kamie­nie. Cięż­kie, lep­kie i brudne.

Krzy­czę, roz­glą­da­jąc się na wszyst­kie strony, lecz w dal­szym ciągu widzę tylko czerń. Mój błęd­nik sza­leje, nie wiem nawet, czy wciąż leżę, czy już sie­dzę, czy może odru­chowo wsta­łem.

Nie wiem nawet, czy żyję.

– Kto tu jest?

Wzdry­gam się i napi­nam mię­śnie, gdy nie­da­leko mnie roz­lega się męski głos. Jakby prze­mó­wił do mnie sam mrok. Jed­no­cze­śnie ten dźwięk przy­pra­wia mnie o dodat­kowy mętlik w gło­wie, bo choć jakiś prze­błysk uświa­da­mia mi, że jest zna­jomy, z dużym opóź­nie­niem łączę go z osobą mojego Przy­ja­ciela.

– Jesteś? Ode­zwij się! – prosi.

Brzmi nie­na­tu­ral­nie. W tym, jak mówi, sły­szę lęk i jakby… nadzieję? Nie wiem, co odpo­wie­dzieć. Instynkt i jakaś wewnętrzna nie­uf­ność naka­zują mi ostroż­ność.

– Jestem – wyrzu­cam z sie­bie w końcu.

Mój wła­sny głos też brzmi zna­jomo, ale jed­no­cze­śnie obco. Jakby nale­żał nie do mnie, tylko do kogoś, kogo koja­rzę.

– Nie widzę cię… Ja… Nic nie widzę – mówi mój Przy­ja­ciel. Wydaje się śmier­tel­nie prze­ra­żony. Łamie mu się głos.

– Pocze­kaj. Zaraz…

Zaczy­nam badać rękami prze­strzeń w swo­jej bez­po­śred­niej bli­sko­ści i choć na­dal kręci mi się w gło­wie, prze­ko­nuję się, że sie­dzę na pozio­mej płasz­czyź­nie. Jest gładka, twarda i jesz­cze cie­pła od mojego ciała. Wyko­nana chyba z…

Metalu?

Słowo to poja­wia się w moim umy­śle z taką inten­syw­no­ścią, jakby nagle bły­snęło świa­tło reflek­tora, jesz­cze bar­dziej mnie dez­orien­tu­jąc. Głowę roz­sa­dza mi tępy ból. Cicho syk­nąw­szy, łapię się za skro­nie.

Po chwili zdaję też sobie sprawę z jesz­cze jed­nej dziw­nej rze­czy. Jestem kom­plet­nie nagi. Upew­niam się co do tego, doty­ka­jąc się w róż­nych miej­scach, w nadziei, że wyczuję na sobie cho­ciaż bok­serki czy skar­pety. Nic z tego.

– J-jesteś? – znowu sły­szę głos z czerni.

Wyszu­kuję nogami kra­wędź płasz­czy­zny, na któ­rej leża­łem, i pró­buję wstać. Udaje mi się, ale nie­mal natych­miast tracę rów­no­wagę i padam na czwo­raki. Mimo to dalej kie­ruję się w stronę głosu mojego Przy­ja­ciela. Czuję, że muszę to zro­bić. Nawet nie dla­tego, że chcę go uspo­koić. Bar­dziej dla sie­bie. Chcę do niego dotrzeć i go dotknąć, prze­ko­nać się, że naprawdę tu jest, uzy­skać jakiś punkt zacze­pie­nia. Kie­run­kow­skaz, który pomógłby mi odna­leźć się w labi­ryn­cie tej dziw­nej sytu­acji.

– J-już id-dę…