Kultor - Artur Urbanowicz - ebook + książka

Kultor ebook

Artur Urbanowicz

0,0
49,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wyczekiwany powrót na Suwalszczyznę autora bestsellerowego Inkuba.

Straż Ochrony Rodziny to fundacja, która pomaga ofiarom sekt. Ja i mój Przyjaciel zajmujemy się najbardziej niebezpiecznymi przypadkami. Uwalniamy zastraszonych adeptów z grup psychomanipulacyjnych, rozbijamy je, infiltrujemy, zdobywamy informacje oraz dowody popełnionych przestępstw. Sami kiedyś z jednej uciekliśmy, więc znamy od podszewki techniki manipulacji, indoktrynacji, kontroli umysłu i prania mózgu.

Pewnego dnia zwraca się do nas o pomoc przedsiębiorca, którego córka zaginęła bez wieści. Jedyny trop w sprawie prowadzi do tajemniczej społeczności z Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Dziewczyna postanowiła zbadać ją w ramach swojej pracy magisterskiej i od tamtej pory nie daje znaku życia.

Kultyści, wszyscy o jednolitym, nienaturalnie bladym kolorze skóry, wierzą ponoć w drugiego Syna Bożego. Ich niesamowity, dom z kolorowymi witrażami w oknach góruje nad kotliną, która przypomina krater po meteorycie. Ziemia ta zdaje się emanować pradawną magią. Kusi. Przyciąga. Pochłania niczym czarna dziura. Ona, dom i wyznawcy to jedność. Całość. Jedna tożsamość.

Kim tak naprawdę jest ich guru? Wytrawnym manipulatorem? Szarlatanem? Czarownikiem podszywającym się pod nową postać Boga? A może najprawdziwszym Antychrystem? Dlaczego porwał niewinną studentkę? Czy uda nam się ją odnaleźć? I czy fakt, że kiedyś sami należeliśmy do sekty, jest naszą siłą, czy słabością...?

Artur Urbanowicz (ur. w 1990 w Suwałkach) — pisarz literatury grozy. Z wykształcenia matematyk, z zawodu korpo szczur i wykładowca akademicki, z charakteru chorobliwy perfekcjonista. Smykałkę do tworzenia rozmaitych historii odkrył w sobie jeszcze w dzieciństwie. Pierwszą powieść napisał w wieku czternastu lat. W opowieściach nie stroni od wątków obyczajowych i skłaniających do głębszych przemyśleń. Wnikliwy obserwator i słuchacz. Wychodząc z założenia o rozrywkowej funkcji literatury, w tekstach stawia na lekkość, chce bawić i manipulować czytelnikiem oraz obowiązkowo na końcu zaskoczyć. Autor niezwykle popularnych i nagradzanych powieści: Gałęziste (2016, 2019), Grzesznik (2017, 2021), Inkub (2019), Paradoks, (2020), Deman (2022).

Oficjalna strona autora: www.artururbanowicz.com

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 825

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copy­ri­ght © 2025 Artur Urba­no­wicz Copy­ri­ght © 2025 Wydaw­nic­two Czarna Owca All rights rese­rved.

Wydawca: Marek Kor­czak Redak­cja: Woj­ciech Adam­ski Korekta: Bar­tosz Szpojda, Beata Wój­cik Pro­jekt okładki i stron tytu­ło­wych: Dawid Bol­dys

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie pierw­sze War­szawa 2025 ISBN 978-83-8252-831-2

Przedmowa

Choć pra­wie wszyst­kie opi­sane w niniej­szej książce miej­sca ist­nieją naprawdę, histo­rię przed­sta­wioną w Kul­to­rze należy uznać za fik­cję lite­racką, a wszel­kie podo­bień­stwo do ist­nie­ją­cych osób i zda­rzeń za przy­pad­kowe. Imiona, nazwi­ska i pseu­do­nimy nie­któ­rych postaci mogą pokry­wać się z imio­nami, nazwi­skami i pseu­do­ni­mami praw­dzi­wych ludzi. Nie należy jed­nak utoż­sa­miać z nimi boha­te­rów powie­ści, podob­nie jak nie należy doszu­ki­wać się podo­bieństw stwo­rzo­nych w świe­cie przed­sta­wio­nym orga­ni­za­cji z fak­tycz­nie dzia­ła­ją­cymi na tere­nie Pol­ski. Poglądy wyra­żone w książce nie powinny być uzna­wane za poglądy autora.

Dedykacja

Moim Przy­ja­cio­łom.

Prolog

(z mate­ria­łów edu­ka­cyj­nych fun­da­cji Straż Ochrony Rodziny – SOR)

Jedną z naj­bar­dziej tajem­ni­czych postaci poja­wia­ją­cych się w biblij­nych pro­roc­twach jestAnty­chryst. Toprze­ciw­nik Chry­stusa, jegozaprze­cze­nie,anty­teza,opo­nentgło­szącynauki sprzeczne zBożym Pra­wem, prze­śla­du­jący chrze­ści­jan, mącący, dzie­lący i roz­bi­ja­jący ich jed­ność, a do tego bluź­nier­czo insce­ni­zu­jącycuda iznaki, jakie nor­mal­nie towa­rzy­szą obja­wie­niom Mesja­sza, Matki Boskiej, styg­ma­ty­kom i świę­tym. Nie­stety ani Biblia, ani kate­chizm, ani teo­lo­gia nie pre­cy­zują, kim kon­kret­nie jest ta postać – czy należy utoż­sa­miać ją z Sza­ta­nem, jego ziem­skim wcie­le­niem lub synem, z sze­re­go­wym demo­nem, czy z pozor­nie nie­po­wią­za­nym z nimi czło­wie­kiem o okre­ślo­nych psy­cho­pa­tycz­nych cechach, będą­cym uoso­bie­niem czy­stego zła. Część teo­lo­gów utoż­sa­mia więc anty­chry­stów z guru destruk­cyj­nych sekt reli­gij­nych. Inni zaś – z naj­więk­szymi zbrod­nia­rzami w histo­rii ludz­ko­ści: mię­dzy innymi Hitle­rem, Sta­li­nem, cesa­rzem Nero­nem, a nawet Napo­le­onem Bona­parte.W naucza­niu Kościoła szcze­gólną uwagę poświęca się jed­nak kon­kret­nemu Anty­chry­stowi (w jego przy­padku nazwę piszemy wielką literą), który ma zama­ni­fe­sto­wać się w Euro­pie tysiąc dwie­ście sześć­dzie­siąt lat przed paru­zją i żyć aż do powrotu Chry­stusa na Zie­mię.

(źró­dło defi­ni­cji: Wiki­pe­dia, hasło „Anty­chryst”)

maj 2019, lokalizacja nieznana

Kiedy się prze­bu­dziła, zdała sobie sprawę, że nie leży, za to jej obecna pozy­cja z opa­da­jącą bez­wład­nie głową przy­po­mina coś pomię­dzy sta­niem na mięk­kich nogach a wisze­niem w powie­trzu. Poru­szyła się gwał­tow­nie, lecz coś krę­po­wało jej ręce, roz­ło­żone i unie­sione w taki spo­sób, że razem z jej tuło­wiem two­rzyły kształt litery „Y”. Nogi, które miała lekko wygięte do tyłu i na któ­rych ledwo się opie­rała, rów­nież były unie­ru­cho­mione. Zako­ły­sała się. Nie­mal natych­miast poczuła ból w nad­garst­kach i w kost­kach. Dotkliwy, parzący, jakby w tam­tych miej­scach przy­pa­lano ją roz­ża­rzo­nym żela­zem. Jęk­nęła i znowu spró­bo­wała się ruszyć, lecz spo­wo­do­wała tym tylko, że ból przy­brał na sile.

Sycząc i głę­boko oddy­cha­jąc, spró­bo­wała sta­nąć i w końcu udało jej się uzy­skać takie opar­cie na sto­pach, by to, co ją unie­ru­cha­miało i odpo­wia­dało za jej cier­pie­nie, jak naj­mniej jej doku­czało. Zmiana pozy­cji nie ozna­czała jed­nak, że ból zupeł­nie znik­nął; zmniej­szyła tylko tro­chę jego siłę. Spoj­rzała na jedną ze swo­ich unie­sio­nych dłoni, lecz zoba­czyła na nad­garstku wyłącz­nie meta­lowe, koń­czące gruby łań­cuch kaj­dany. Wyglą­dały zwy­czaj­nie, a mimo to kon­takt z nimi odczu­wała, jakby były roz­grzane do czer­wo­no­ści. Pod nimi, na skó­rze, widziała wyraźne, czer­wone ślady przy­wo­dzące na myśl opa­rze­nie lub silną reak­cję aler­giczną.

Rozej­rzała się gorącz­kowo, pró­bu­jąc zro­zu­mieć cokol­wiek z tego, co się dzieje. Znaj­do­wała się w pomiesz­cze­niu przy­po­mi­na­ją­cym zapy­ziały, kamienny loch. Bra­ko­wało w nim okien; nieco świa­tła zapew­niały małe pochod­nie, ale i tak spory frag­ment celi pozo­sta­wał ukryty w nie­prze­nik­nio­nym mroku. Było tu bar­dzo cie­pło, wręcz gorąco. Kiedy to sobie uświa­do­miła, dotarło do niej coś jesz­cze, jak na iro­nię dopiero na końcu – że jest kom­plet­nie naga.

„Uwol­nij mnie!” – pomy­ślała roz­pacz­li­wie. Znowu nie­ostroż­nie szarp­nęła za kaj­dany, a te odpo­wie­działy kolejną dawką bólu. Prze­stała się hamo­wać i resztę pole­ce­nia wypo­wie­działa na głos:

– Uwol­nij mnie, sły­szysz?! Roz­ka­zuję ci!

Żad­nej reak­cji. Żad­nej obec­no­ści, którą wyczu­wała, od kiedy Opie­kun dawno temu poja­wił się w jej życiu po raz pierw­szy. Na ogół nie odstę­po­wał jej na krok, ale cza­sami zni­kał, niczym kot cha­dza­jący wła­snymi ścież­kami. Porów­na­nie do tego zwie­rzę­cia paso­wało jak chyba żadne inne. On bowiem też lek­ce­wa­żąco pod­cho­dził do jej pole­ceń, decy­du­jąc wedle wła­snego uzna­nia, które z nich wyko­ny­wać, a które igno­ro­wać. Nie korzy­stała z jego pomocy zbyt czę­sto, pra­wie wcale, ale zauwa­żyła, że prak­tycz­nie ni­gdy nie odma­wiał takiej, która wią­zała się ze zwięk­sza­niem ilo­ści zła na świe­cie. Zła, cha­osu, bólu i cier­pie­nia. Takiego jak to, któ­rego doświad­czała teraz. Opie­kun chyba się nim kar­mił, nar­ko­ty­zo­wał niczym uza­leż­niony pożą­da­jący kolej­nej działki.

Zadrżała. Przy­szła jej do głowy jesz­cze jedna myśl, jakże pasu­jąca do jej obec­nego poło­że­nia, włą­cza­jąc w to wygląd lochu, pochod­nie, ból, łań­cu­chy i kaj­dany; włą­cza­jąc w to nawet mrok i gorąco.

Czy to moż­liwe, że już umarła i zna­la­zła się w pie­kle? Czy to dla­tego nie wyczu­wała już obec­no­ści Opie­kuna? Gdyby fak­tycz­nie do tego doszło, zapewne opu­ściłby ją na dobre. Wszak kon­trakt, który dawno temu pod­pi­sała wła­sną krwią, zostałby dopeł­niony. Każdy jego punkt i pod­punkt, każdy kru­czek. A to wią­za­łoby się z zapłatą. Para­doks: uiściw­szy ją, byłaby wolna i jed­no­cze­śnie uwię­ziona. Na całą wiecz­ność.

Pokrę­ciła głową, pró­bu­jąc wziąć się w garść, choć lęk odbie­rał jej zdol­ność kon­cen­tra­cji. Wma­wiała sobie, że to nie­moż­liwe. Nie mogła umrzeć. Jesz­cze nie. W takim razie co się z nią działo? Jak doszło do tego, że się tutaj zna­la­zła? Spró­bo­wała to sobie przy­po­mnieć, wydo­być wspo­mnie­nia z bez­kształt­nej masy wypeł­nia­ją­cej jej umysł.

Chyba zna­la­zła począ­tek. Zaczęło się od… obiet­nicy?

Tak! Od pro­po­zy­cji Opie­kuna. Sam wyszedł z ini­cja­tywą pomocy w speł­nie­niu jej naj­więk­szego marze­nia. Abs­trak­cyj­nego, sza­lo­nego, o któ­rego reali­za­cji ni­gdy nawet by nie pomy­ślała, choć od pew­nego momentu dys­po­no­wała więk­szymi moż­li­wo­ściami niż zwy­kły czło­wiek. Z początku nie dowie­rzała, że jest to w ogóle wyko­nalne; podej­rze­wała pod­stęp. On jed­nak ude­rzył tą pro­po­zy­cją w tak czułe struny, że mimo­wol­nie zaczęła ją roz­wa­żać, gdy­bać, hipo­te­ty­zo­wać. Wie­dział, jaką melo­dię powi­nien na tych stru­nach zagrać, aby do niej dotrzeć; za które z nich szar­pać, a po któ­rych jedy­nie łagod­nie prze­cią­gać pal­cami. W końcu prze­żył z nią więk­szość życia. Znał ją na wylot. Umiał nią mani­pu­lo­wać, szcze­gól­nie jeżeli cho­dzi o potrzeby emo­cjo­nalne. A gdy udało mu się dopiąć swego i zain­te­re­so­wała się, co powinna zro­bić, aby jej życze­nie się speł­niło, powie­dział, że musi coś wykraść.

Sama.

Nie­mal widziała jego zło­śliwy uśmiech, gdy zapy­tała, dla­czego on nie może jej tego przed­miotu po pro­stu przy­nieść. W końcu po to poja­wił się u jej boku, do cięż­kiej cho­lery! Aby wyko­ny­wać jej roz­kazy! Odpo­wie­dział jej wów­czas tak samo jak zawsze, gdy odma­wiał słu­że­nia:

„Nie byłoby cię na to stać”.

I tyle. Uni­wer­salna wymówka. Osta­teczny argu­ment, któ­rego nie potra­fiła pod­wa­żyć. Bo ozna­czał, że wypeł­nie­nie tego kon­kret­nego pole­ce­nia kosz­to­wa­łoby ją życie. Każdy czar bowiem wią­zał się z zapłatą w postaci jej wła­snej ener­gii. Im trud­niej­szy był w reali­za­cji, tym wię­cej jej tra­ciła.

Nie miała wyboru. Musiała zgo­dzić się na tym­cza­sową zamianę ról. Od tam­tej pory to ona postę­po­wała zgod­nie z instruk­cjami Opie­kuna. Powta­rzał, że to konieczne, aby ziściło się jej pra­gnie­nie, kon­se­kwent­nie prał jej mózg, pro­gra­mo­wał ją, zaszcze­piał w niej ideę, a ona naiw­nie mu wie­rzyła. Cho­dziła jak po sznurku, choć pod­świa­do­mie prze­czu­wała, że dopro­wa­dzi to do cze­goś okrop­nego. Ich rela­cja przy­po­mi­nała zwią­zek z tok­sycz­nym bad boyem – taki, w któ­rym mimo­wol­nie trwasz, choć wszyst­kie znaki na nie­bie i ziemi wska­zują, że powin­naś go zakoń­czyć.

Na nie­bie, na ziemi i… pod nią.

Nie wie­działa, jakim cudem, ale się udało. Wykra­dła to. Nie pamię­tała zbyt dobrze tam­tego wie­czoru. Dokąd poszła, jak dostała się do tam­tego miesz­ka­nia, czy się do niego wła­mała, czy drzwi same sta­nęły przed nią otwo­rem. Dzia­łała jak w tran­sie, jakby coś ją opę­tało, weszło w nią i ste­ro­wało jej cia­łem. Odzy­skała świa­do­mość dopiero po fak­cie, już po powro­cie do domu. Opie­kun potem obja­śnił jej, jak uży­wać tego przed­miotu, a także jak samemu zabez­pie­czyć się przed zgub­nymi skut­kami jego dzia­ła­nia. Naka­zał jej go akty­wo­wać. I cze­kać.

Otwo­rzyła sze­rzej oczy. Przy­po­mniała sobie klu­czowy epi­zod tej histo­rii. Nie­długo po tam­tych zda­rze­niach zauwa­żyła, że jest śle­dzona. Przez kogo? Nie pamię­tała dokład­nie ich twa­rzy. Pamię­tała za to, że wszy­scy byli dobrze zbu­do­wani i mieli ten sam kolor skóry. Blady. Bar­dzo, wręcz nie­na­tu­ral­nie. Dziwny, dotąd przez nią nie­spo­ty­kany. Tak blady, że aż… piękny? Tak by go okre­śliła. Z jakie­goś powodu doda­jący, a nie ujmu­jący tym ludziom uroku.

Oczy­wi­ście pytała o nich Opie­kuna. Kim są, dla­czego się nią inte­re­sują i czy ma to zwią­zek z jej nie­dawną kra­dzieżą. On jed­nak uda­wał, że jej nie sły­szy. Albo ina­czej: odpo­wia­dał, ale nie na te pyta­nia. Powta­rzał jej tylko, że wszystko idzie zgod­nie z pla­nem, że musi jedy­nie cze­kać, a jej marze­nie wkrótce się spełni. Cze­kała więc, choć coraz mniej mu ufała. Miała wra­że­nie, że została wyko­rzy­stana, że jej rola sta­no­wiła zale­d­wie nie­wielką część cze­goś znacz­nie więk­szego i zupeł­nie innego, niż twier­dził.

„Bądź cier­pliwa. Wszystko idzie zgod­nie z pla­nem”.

Tylko na czym ów plan w isto­cie pole­gał?

Obser­wo­wali ją. Aż wresz­cie pew­nego dnia, a raczej pew­nej nocy…

Wrza­snęła i ponow­nie zako­ły­sała się na łań­cu­chach, kiedy nagle zoba­czyła męż­czyzn wyła­nia­ją­cych się z ciem­no­ści lochu, w któ­rym była uwię­ziona. Tych samych, któ­rzy wtedy ją śle­dzili. Bla­dych, dobrze zbu­do­wa­nych, wyso­kich i w róż­nym wieku. Teraz ubra­nych w ciemne, obci­słe kostiumy. Łącz­nie było ich sze­ściu. Przy­po­mniała sobie, jak nie­dawno po nią przy­szli i ją porwali, a Opie­kun po raz kolejny zigno­ro­wał pole­ce­nie i jej nie obro­nił. Koloru ich skóry nie dałoby się pomy­lić z żad­nym innym, nawet w tym nikłym świe­tle pochodni. Gdy sta­nęli przy niej, two­rząc pół­kole, znie­ru­cho­mieli, żad­nemu nie drgał nawet jeden mię­sień. Wpa­try­wali się w nią pustymi, nie­wy­ra­ża­ją­cymi żad­nych emo­cji oczami, kilku miało głowy lekko prze­chy­lone na bok. Pośrodku, dokład­nie naprze­ciwko niej, zosta­wili wolną prze­strzeń, jakby ktoś miał zaraz do nich dołą­czyć.

I tak się stało.

Bar­dzo powoli z mroku wyło­niła się jesz­cze jedna postać. Męż­czy­zna ubrany w długą białą szatę przy­po­mi­na­jącą albę. Był rów­nie blady i rów­nie dobrze zbu­do­wany jak pozo­stali, lecz coś zda­wało się zabu­rzać jed­no­lity kolor jego skóry, two­rzyć na niej ciem­niej­sze plamy. Na początku, przy tak sła­bym świe­tle, nie potra­fiła się zorien­to­wać, co to jest. Osob­nik wyglą­dał na naj­star­szego ze wszyst­kich w lochu, miał dość dłu­gie siwie­jące włosy, które zakry­wały mu uszy, oraz gęstą brodę.

Gdy zbli­żył się na tyle, że świa­tło pochodni oświe­tliło go lepiej, kobieta wytrzesz­czyła oczy. Zoba­czyła bowiem, co tak naprawdę szpeci jego bla­dość, nie­malże ją cęt­kuje.

Liczne, świeże, otwarte rany.

Nie­które cięte, inne – tuż pod linią wło­sów – kłute, jakby zadano je dzie­siąt­kami igieł. Cien­kimi stru­my­kami cie­kła z nich krew, która two­rzyła na jego obli­czu pół­prze­zro­czy­ste, czer­wone smugi. Pod jego brodą zaś, na szyi, kobieta dostrze­gła kolejne krwa­wiące nacię­cie – tak głę­bo­kie, że gar­dło męż­czy­zny wyda­wało się wręcz pode­rżnięte. Podłużne czer­wone ślady na okry­wa­ją­cej go bieli nato­miast świad­czyły o tym, że pod ubra­niem skrywa znacz­nie wię­cej podob­nych oka­le­czeń – w tym naj­więk­sze, pio­nowe, pomię­dzy lewym ramie­niem i kar­kiem. Jakby tego było mało, nie mogła pozbyć się wra­że­nia, że…

Nie, to z pew­no­ścią wina sła­bego, nie­re­gu­lar­nego, drga­ją­cego świa­tła ognia. Musiało jej się przy­wi­dzieć. Musiało.

Męż­czy­zna sta­nął w wol­nym miej­scu w pół­okręgu naprze­ciwko niej. On rów­nież nie odry­wał od niej spoj­rze­nia. Czuła, że dłu­żej tego nie znie­sie, podob­nie jak widoku jego ran.

– Wypuść­cie mnie! – wydu­siła z sie­bie, znowu siłu­jąc się z łań­cu­chem i wal­cząc z bólem, jaki zada­wały jej kaj­dany. – Wypuść­cie mnie, bo… Natych­miast! Sły­szy­cie?!

Nie reago­wali. Lustro­wali ją niczym naukowcy, któ­rzy schwy­tali przed­sta­wi­cielkę gatunku dawno uzna­nego za wymarły. Oka­le­czony męż­czy­zna w środku pod­pie­rał pod­bró­dek o rękę w geście, jaki znała z zajęć na uczelni, gdy zadała pro­fe­so­rowi wyjąt­kowo pod­chwy­tliwe pyta­nie. Na wierz­chu jego dłoni dostrze­gła kolejną świeżą, krwa­wiącą ranę. Okrą­głą. Jak gdyby… po prze­bi­ciu gwoź­dziem?

– Kim jeste­ście?! – krzyk­nęła, coraz bar­dziej prze­ra­żona. – O co wam cho­dzi? Uwol­nij­cie mnie! To boli!

Pora­niony bro­dacz uśmiech­nął się lekko, uno­sząc prawy kącik ust. Tylko prawy. I tylko on się uśmie­chał, a wraz z nim rany na pra­wej poło­wie jego twa­rzy. Lewa połowa, a przede wszyst­kim oczy – nie. Szare oczy, iden­tyczne jak u reszty, pozo­sta­wały puste.

– Boli? – zapy­tał kpiąco. Miał niski, głę­boki, mru­kliwy głos. – Dobrze. To zna­czy, że się nie pomy­li­li­śmy.

– O co wam cho­dzi?! – powtó­rzyła roz­pacz­li­wie, a z jej oczu popły­nęły łzy. – Czego chce­cie?

Nikt jej nie odpo­wie­dział. W dal­szym ciągu lustro­wali jej nagie ciało, lecz nie było w tym żad­nego sek­su­al­nego pod­tek­stu. Patrzyli na nią jak na eks­po­nat. Jak na tro­feum. Albo jak kry­tycy sztuki na obraz.

Po dłuż­szej chwili bro­dacz ode­zwał się z pew­no­ścią w gło­sie:

– To nie ona.

Wywo­łał tym pewne poru­sze­nie wśród pozo­sta­łych, któ­rzy sku­pili na nim spoj­rze­nie.

– Skąd wiesz? – zapy­tał jeden z nich, znacz­nie młod­szy, o czar­nych, posta­wio­nych i zacze­sa­nych na prawo wło­sach. Miał zło­żone ręce na piersi. Na jego odkry­tych ramio­nach, rów­nie bla­dych jak twarz, zazna­czało się potężne umię­śnie­nie, a na szyi wisiał czarny, baweł­niany komin.

Zapy­tany bro­dacz nie­spiesz­nie pod­szedł do ściany lochu i zdjął z uchwytu pochod­nię. Było w jego cho­dzie coś dostoj­nego, jak u króla, jak gdyby powolne ruchy miały świad­czyć nie o postę­pu­ją­cej sta­ro­ści czy osła­bia­ją­cych go obra­że­niach, tylko o tym, że nic go nie goni i to inni mają dosto­so­wać się do jego tempa. Zbli­żył się do kobiety i oświe­tlił ją ogniem.

– Stąd – stwier­dził. – Jej kotek wygląda ina­czej.

Kotek…?

Nie potrze­bo­wała wiele czasu, by zro­zu­mieć, o co mu cho­dzi. O kogo. Sama prze­cież nie­kiedy uży­wała w myślach podob­nego okre­śle­nia. Do tego zdała sobie sprawę, że na powrót wyczuwa przy sobie zna­jomą obec­ność. Opie­kun powró­cił. Pró­bo­wała spoj­rzeć za sie­bie, ale łań­cu­chy sku­tecz­nie jej to unie­moż­li­wiły. Mimo to krzyk­nęła:

– Obroń mnie! Uwol­nij! Roz­ka­zuję ci!

– Oszczędź sobie gar­dła – powie­dział spo­koj­nie oka­le­czony męż­czy­zna. – Nie zrobi tego, nawet gdyby chciał. Nie potrafi.

Popa­trzyła na niego z lękiem, ponow­nie, mimo woli, zatrzy­mu­jąc wzrok na pode­rżnię­tym gar­dle. Teraz nabrała pew­no­ści – krwa­wiąca rana była na tyle głę­boka, że ten czło­wiek nie miał prawa żyć, a tym bar­dziej stać naprze­ciwko niej i spo­koj­nie do niej mówić. Pomi­ja­jąc jego okropny wygląd, prze­ra­żała ją nie­za­chwiana pew­ność w jego gło­sie. I fakt, że nie wyda­wał się ani tro­chę zasko­czony poja­wie­niem się kolej­nego aktora na tej sce­nie, a nazy­wa­jąc go, nawet użył podob­nego sko­ja­rze­nia jak to, które kobieta sama wymy­śliła. W gło­wie kłę­biło jej się mnó­stwo pytań, lecz zdo­łała wydo­być z sie­bie jedy­nie:

– Skąd…?

– Wiemy, kim jesteś. I skąd go masz. – Bro­dacz zbli­żył się do niej na odle­głość kil­ku­na­stu cen­ty­me­trów. – A ty? Wiesz, kim jeste­śmy?

Pochod­nia, którą wciąż trzy­mał, teraz lepiej oświe­tlała jego twarz. Dzięki niej mogła się prze­ko­nać, że wzrok wcze­śniej jej nie mylił. Fak­tycz­nie pod jego bladą skórą, pomię­dzy ranami, dostrze­gała cien­kie, fio­le­to­wo­szare żyłki. Wcze­śniej myślała, że jej się przy­wi­działo, ponie­waż poja­wiały się i zni­kały, jakby ule­gały roz­my­ciu albo wni­kały w głąb jego ciała. Jakby… żyły. Nomen omen. Żyły i peł­zały. Wiły się niczym dżdżow­nice w ziemi. Nie potra­fiła ode­rwać oczu od tego zja­wi­ska. Odnio­sła wra­że­nie, że cokol­wiek to jest, zacho­wuje się w ten spo­sób, bo… wyraża entu­zjazm. Że wręcz roz­nosi to ener­gia. Niczym głod­nego, który lada moment ma zabrać się do jedze­nia. Nie, to złe słowo. Do pożar­cia cze­goś.

Znie­ru­cho­miała, coraz bar­dziej zlęk­niona, coraz bar­dziej zagu­biona w tej dziw­nej sytu­acji, z któ­rej z każdą sekundą rozu­miała coraz mniej. Coś podob­nego zaob­ser­wo­wała rów­nież u pozo­sta­łych ota­cza­ją­cych ją męż­czyzn. U wszyst­kich pod skórą coś się poru­szało, kłę­biło, zary­so­wy­wało, two­rząc od czasu do czasu drobne wypu­kło­ści na ich czo­łach, policz­kach, szy­jach czy odkry­tych ramio­nach, by po chwili się roz­pły­nąć. Widok ten był tym bar­dziej ude­rza­jący, że męż­czyźni wciąż stali nie­ru­chomo i zda­wali się to igno­ro­wać. Jakby w ogóle nie mieli świa­do­mo­ści, co się z nimi dzieje. Albo wręcz prze­ciw­nie: wie­dzieli dosko­nale, tylko sta­no­wiło to dla nich nor­mal­ność, codzien­ność, chleb powsze­dni, tak jak oddech, praca serca czy tra­wie­nie.

Kobieta coraz mniej ufała swoim zmy­słom. W pew­nym momen­cie dotarł do niej bowiem zapach… kwia­tów? Per­fum? Czy jego źró­dło sta­no­wiły rany męż­czy­zny? O dziwo, choć stał bar­dzo bli­sko, nie wyczu­wała woni świe­żej krwi, potu czy choćby ludz­kiego ciała.

– Nie wiem… – odpo­wie­działa ochry­ple na jego ostat­nie pyta­nie.

Jej gar­dło zda­wało się wysu­szone na wiór, o prze­łknię­ciu śliny nie było mowy. Pró­bo­wała się sku­pić i przy­po­mnieć sobie, czy fak­tycz­nie może znać tych ludzi, czy spo­tkała ich już wcze­śniej, zanim zaczęli ją śle­dzić, nie sądziła jed­nak, aby kie­dy­kol­wiek do tego doszło. Będąc świad­kiem tego, co się z nimi teraz działo, co zacho­dziło pod ich skórą, miała pew­ność, że nie zapo­mnia­łaby podob­nego widoku. Nie wspo­mi­na­jąc o cha­rak­te­ry­stycz­nym wyglą­dzie ich przy­wódcy.

– Kła­mie – stwier­dził inny z męż­czyzn.

– Nie! – Zako­ły­sała się. – Nie wiem, kim jeste­ście! Przy­się­gam!

Z brwi bro­da­cza na policzki ska­py­wały poje­dyn­cze kro­pelki krwi. Świ­dro­wał ją wzro­kiem, jakby chciał odczy­tać jej myśli. A może naprawdę to robił? Było w jego spoj­rze­niu coś prze­szy­wa­ją­cego. Odczu­wała je jak wkłu­wa­nie igły w jej umysł albo drą­że­nie w nim wier­tłem.

– Komu to ukra­dłaś? – zapy­tał nie­spo­dzie­wa­nie.

Od razu domy­śliła się, o co mu cho­dzi, jakby naprawdę wszedł do jej głowy i tak się z nią komu­ni­ko­wał. Mówił o przed­mio­cie, który kazał jej zdo­być Opie­kun. Ponoć nie­zbęd­nym, aby speł­niło się jej marze­nie. Chęt­nie odpo­wie­dzia­łaby na to pyta­nie, wyśpie­wa­łaby pory­wa­czom wszystko, czego od niej żądali. Wszystko, co wie­działa. Naprawdę! Pro­blem jed­nak pole­gał na tym, że nie wie­działa pra­wie nic.

– Komu? – powtó­rzył bro­dacz. Mówił spo­koj­nie, lecz w jego oczach pobły­ski­wały zło­wro­gie ogniki. Trudno było oce­nić, czy tylko dla­tego, że odbi­jało się w nich świa­tło pochodni.

– Nie wiem! Nie wiem, kto tam mieszka!

– Nie wiesz? – zapy­tał z powąt­pie­wa­niem.

– Ni­gdy tej osoby nie pozna­łam! Nawet nie widzia­łam jej na oczy!

Żyłki pod skórą męż­czy­zny zaczęły poru­szać się szyb­ciej.

– Adres!

Po jej policz­kach spły­nęło jesz­cze wię­cej łez. Miała świa­do­mość, że oni jej nie uwie­rzą, choć nie zamie­rzała ich oszu­ki­wać.

– Nie mam poję­cia! – załkała. – Wiem, jak to brzmi, ale… Nie byłam wtedy do końca świa­doma. To on! – Wska­zała głową za sie­bie. – On kazał mi to ukraść! Nie­wiele pamię­tam z tam­tego dnia.

– Po co? – zapy­tał ostro bro­dacz. – Do czego ci to było potrzebne?

– Żeby… – prze­rwała, po czym szybko dodała: – …speł­nić moje marze­nie.

Spo­dzie­wała się, że tak ogólna odpo­wiedź ich nie zado­woli, a moment zawa­ha­nia tylko nasili podej­rze­nia. Że zaraz usły­szy pyta­nie, co kon­kret­nie sobie wyma­rzyła. Pora­niony męż­czy­zna jed­nak ją zasko­czył, bo w ogóle nie nawią­zał do tego wątku.

– Gdzie to było? W miesz­ka­niu? W apar­ta­men­cie? W domu? W kamie­nicy? W mie­ście? Na wsi?

Myślała gorącz­kowo i wyrzu­cała z sie­bie kolejne słowa, w nadziei, że popra­wią jej sytu­ację:

– W mie­ście! W Suwał­kach! W jakimś miesz­ka­niu! Chyba w nowym bloku. Wybu­do­wa­nym nie­dawno!

– Gdzie?

Ode­tchnęła głę­boko. Pró­bo­wała się sku­pić, by wydo­być z pamięci jaki­kol­wiek ważny szcze­gół. Cha­rak­te­ry­styczny obiekt w pobliżu – jakiś pomnik, skwer, altanę, kościół, pocztę czy dys­kont… A może widok z okna. Ewen­tu­al­nie kolor drzwi albo ścian na klatce scho­do­wej.

Nic.

– Nie pamię­tam!

– Być może. – Bro­dacz zła­pał ją mocno za szyję. Był tak szybki, że pra­wie nie zare­je­stro­wała ruchu jego ręki. – Zaraz się prze­ko­namy.

Instynk­tow­nie spró­bo­wała nabrać powie­trza, lecz nie dała rady. Wpa­dła w panikę. Kasz­lała i krzy­czała jed­no­cze­śnie, wijąc się i koły­sząc na łań­cu­chach, na któ­rych wisiała. Chciała pro­sić, bła­gać, by jej oprawca prze­stał, ale nie potra­fiła wydu­sić z sie­bie choćby słowa. Zro­biło jej się ciemno przed oczami. Prze­stała nawet myśleć. Czuła, że za moment straci przy­tom­ność. A może umrze? Tylko czy to w ogóle było moż­liwe, jeżeli naprawdę wła­śnie znaj­do­wała się w pie­kle?

Męż­czy­zna puścił ją dosłow­nie w ostat­niej chwili, jakby potra­fił wyczuć po reak­cjach jej ciała, kiedy naj­póź­niej może to zro­bić. Kobieta ode­tchnęła gwał­tow­nie kilka razy, jakby chciała nabrać powie­trza na zapas. Dopiero po tym spoj­rzała z prze­ra­że­niem na bro­da­cza, który zadał jej tyle cier­pie­nia samym doty­kiem. Bo nie cho­dziło tu wyłącz­nie o silne ści­śnię­cie szyi, kiedy ją dusił. Sam kon­takt z jego ręką spo­wo­do­wał parzący ból, taki sam, jaki wywo­ły­wały kaj­dany na jej nad­garst­kach i kost­kach. Iden­tyczny.

Co tu się działo? Kim był ten czło­wiek? Dla­czego zacho­wy­wał się tak, jakby igno­ro­wał swoje rany? Dla­czego ich nie opa­trzył, nie zaszył, nie zakleił gazą, ban­da­żami czy pla­strami? Dla­czego jego oka­le­cze­nia – szcze­gól­nie te kłute nad czo­łem, jak po cier­nio­wej koro­nie, i na dło­niach – przy­po­mi­nały… styg­maty? Dla­czego, przy­naj­mniej tam, gdzie dało się to dostrzec, było ich wię­cej niż u innych styg­matyków? Kim byli oni wszy­scy, któ­rzy ją porwali, a teraz prze­słu­chi­wali? A może, bio­rąc pod uwagę to, co wyda­rzyło się przed chwilą, i tę żyjącą wła­snym życiem rzecz pod ich skórą, powinna zadać inne pyta­nie – nie kim, tylko czym? Nie potra­fiła pozbyć się myśli, że roz­ma­wia wła­śnie z jakąś mroczną wer­sją Chry­stusa, rodem z kosz­ma­rów. I że towa­rzy­szą mu rów­nie mroczne wer­sje jego uczniów. A może anio­łów? Nie dwu­nastka, lecz szóstka. Cyfra z Liczby Bestii, pro­sto z Apo­ka­lipsy świę­tego Jana.

– Nie pamię­tam… Przy­się­gam… – wydu­siła raz jesz­cze z tru­dem.

Ugięły się pod nią nogi i ponow­nie zawi­sła na samych rękach, czym nara­ziła się na kolejną dawkę bólu w nad­garst­kach. Zakrę­ciło jej się w gło­wie. Spu­ściła ją, wal­cząc o zacho­wa­nie przy­tom­no­ści.

Bro­daty męż­czy­zna patrzył na nią z góry i choć teraz nie krzy­żo­wała z nim spoj­rze­nia, na­dal czuła jego wzrok na poty­licy. Do jej noz­drzy docie­rał rów­nież ten kuszący, piękny zapach wydo­by­wa­jący się z jego ran. Tak bar­dzo nie­pa­su­jący do całej sceny, że zaczy­nała poważ­nie roz­wa­żać, czy nie śni wła­śnie jakie­goś snu – kar­mić się nadzieją, że tak jest, że oni­ryzm całej sytu­acji to nie przy­pa­dek.

– Wie­rzę ci – usły­szała nie­spo­dzie­wa­nie. Spró­bo­wała unieść głowę, lecz ta zda­wała się ważyć tonę.

– Naprawdę? – zapy­tał jeden z męż­czyzn, ten sam, który wcze­śniej kwe­stio­no­wał jej słowa. – Gdy­bym był na jej miej­scu, mówił­bym dokład­nie to samo.

– Odłóż emo­cje na bok – odparł spo­koj­nie bro­dacz. – Za łatwo dała się zna­leźć i zła­pać. Nie miała żad­nego inte­resu w tym, aby nam na to pozwo­lić. Jest Wraż­liwa, przed chwilą mogłeś to zoba­czyć na wła­sne oczy, a suka, któ­rej poszu­ku­jemy, się na to uod­por­niła. Jej kotek wygląda ina­czej. – Ponow­nie wska­zał na prze­strzeń za kobietą. – One nie potra­fią zmie­niać postaci, gdy patrzy na nie ktoś inny niż czło­wiek, któ­remu służą. Wnio­sek? Ona nie jest osobą, któ­rej szu­kamy.

– Tylko jak w takim razie zdo­łała ukraść arte­fakt? – zapy­tał kolejny z męż­czyzn.

Bro­dacz ponow­nie spoj­rzał na porwaną, a potem na coś za nią. Znowu uśmiech­nął się, uno­sząc tylko jeden kącik ust.

– Kotki – ode­zwał się – lubią pła­tać figle. I zda­rza im się inter­we­nio­wać, gdy prze­ciąga się wyko­na­nie kon­traktu wią­żą­cego je z ich panią.

– Ale to nie­moż­liwe, żeby za jego sprawą…

– Otóż to – prze­rwał mu bro­dacz. – Potrze­bo­wał do tego pomocy dru­giego. Tego, który chro­nił kamień. On musiał na to pozwo­lić.

Na jakiś czas zapa­dła cisza, która nadała jego ostat­nim wnio­skom dodat­kową moc

– Zgo­dziłby się? – zapy­tał w końcu jeden z jego roz­mów­ców.

– Wszystko jest kwe­stią ceny. Zwłasz­cza gdy posiada się coś, o czym wielu innych ludzi może jedy­nie poma­rzyć.

– Co?

– To, kim ona jest. – Bro­daty męż­czy­zna wska­zał kobietę, a krew z jego dłoni skap­nęła na frag­ment kamien­nej pod­łogi przed nią. – Czym zaj­muje się na co dzień. Jak pra­cuje. Roz­po­rzą­dza ludz­kim życiem. Może decy­do­wać o tym, kto umrze, a kto prze­żyje. Kogo dotknie cier­pie­nie. Może spra­wić, że czy­jaś rodzina będzie roz­pa­czać po śmierci bli­skiego. Żaden kotek się temu nie oprze. Tyle prze­pysz­nego bólu do pożar­cia!

– Ale to by zna­czyło, że…

– Że albo mamy do czy­nie­nia z pro­stym prze­kup­stwem, albo to ele­ment więk­szej gry, w którą ta bie­daczka została uwi­kłana wbrew swo­jej woli i wie­dzy – cią­gnął, okra­sza­jąc słowo „bie­daczka” iro­niczną nutą. – Potra­fię sobie wyobra­zić, że naprawdę nie pamięta, komu i skąd wykra­dła kamień. Że wyko­rzy­stano jej ręce, aby obejść czy­jeś zabez­pie­cze­nia. Że miała tego wszyst­kiego nie wie­dzieć, aby­śmy teraz nie mogli z niej tego wydo­być. Mylę się? – zwró­cił się do obec­no­ści za jej ple­cami.

Nie uzy­skał odpo­wie­dzi. Nic się nie wyda­rzyło.

– Co to było, jeżeli nie zwy­kłe prze­kup­stwo? – zapy­tał męż­czy­zna z pra­wej strony.

– Nie wiem. Jesz­cze. Ale nie szko­dzi – stwier­dził bro­dacz. Zda­wał się nad czymś myśleć. – Nie­zna­jo­mość reguł gry nie ozna­cza, że nie możemy się przy­łą­czyć i zagrać w nią na wła­snych zasa­dach. A na koniec odnieść zwy­cię­stwo. Zwłasz­cza że mamy w ręce naj­lep­sze karty. A kon­kret­nie jedną. Asa atu­to­wego. Arte­fakt.

– Myśla­łem, że chcesz go znisz­czyć.

– Nie, moi dro­dzy. – Bro­dacz prze­cią­gnął pierw­sze słowo. – Jesz­cze nie. Pomy­śl­cie: jest nasz. I ona prę­dzej czy póź­niej się o tym dowie. Musi. To wystar­czy. Naprawdę wystar­czy. Trzeba tylko cier­pli­wie na nią pocze­kać. Od wie­ków nie byli­śmy tak bli­sko, by w końcu ją dopaść.

Myślała, że się prze­sły­szała. Od wie­ków? O czym oni roz­ma­wiali? Kogo szu­kali?

Wresz­cie zdo­łała unieść głowę na tyle, by móc znów spoj­rzeć na swo­ich pory­wa­czy. Wyda­wało się, że o niej zapo­mnieli. Ich oczy błysz­czały, a żyłki na bla­dych twa­rzach sza­lały. Wiły się niczym ośli­zgłe żyjątka na pogrą­żo­nym w wiecz­nej ciem­no­ści dnie oce­anu. Co wię­cej, odnio­sła wra­że­nie, że choć męż­czyźni roz­ma­wiali róż­nymi gło­sami i stali w róż­nych miej­scach w lochu, w tym kon­kret­nym momen­cie stali się… jed­no­ścią. Nawet nie jedną grupą, gro­madą czy gre­mium, ale jedną toż­sa­mo­ścią. Jed­nym umy­słem. Jedną jaź­nią. Wygłod­niałą, usil­nie cze­goś pożą­da­jącą. Z osob­ni­kiem ze styg­ma­tami w samym cen­trum. I jedną, tą samą twa­rzą sub­tel­nie, ledwo zauwa­żal­nie wto­pioną w ich rysy. Nie wie­działa nawet, skąd brało się to wra­że­nie. Po pro­stu to czuła. I była prze­ra­żona. Bała się ode­zwać, a nawet ruszyć. Bała się, że sku­pią głód, jaki tlił się teraz w ich oczach, na niej. A potem…

Nie, nie chciała sobie nawet wyobra­żać, co z nią zro­bią.

Nie­wiele to dało, bo nagle spoj­rzeli na nią wszy­scy. W tym samym momen­cie. Co do ułamka sekundy. Zesztyw­niała i wstrzy­mała oddech.

– Co z nią zro­bimy? – zapy­tał męż­czy­zna po lewej. On też uśmie­chał się, uno­sząc tylko jeden kącik ust.

– Powie­działa nam już wszystko, co wie – odparł bro­dacz uda­wa­nie ubo­le­wa­ją­cym tonem. – Nie sądzę, żeby przy­dała nam się do cze­goś wię­cej. W każ­dym razie nie w tej spra­wie.

Jej serce biło jak mło­tem, a w gar­dle rosła gula. Nie przyda się już? To zna­czy? Co się z nią teraz sta­nie?

Bro­dacz się­gnął do kie­szeni i wycią­gnął z niej srebrną monetę. Nie wyglą­dała jed­nak jak zło­tówka czy pięć­dzie­się­cio­gro­szówka, nie przy­po­mi­nała nawet pię­cio­zło­tówki ani takiej o nomi­nale dwa euro. Kobieta jesz­cze ni­gdy takiej nie widziała. Wyda­wało jej się, że dostrze­gła wyrytą na niej literę „A”.

– Szybka śmierć – powie­dział, po czym odwró­cił meta­lowy krą­żek w drugą stronę, na któ­rej znaj­do­wała się litera „V”. – Albo powolna. Niech zade­cy­duje Bóg!

– Nie! – wydy­szała, kiedy pod­rzu­cił monetę. A gdy ta zawi­sła w powie­trzu, kobieta zaci­snęła powieki, pod któ­rymi gro­ma­dziły się kolejne łzy. – Nie! Bła­gam! Uwol­nij mnie! Ura­tuj! – wrza­snęła roz­pacz­li­wie do obec­no­ści za sobą, lecz nie wywo­łała tym żad­nej reak­cji.

Usły­szała ciche pyk­nię­cie, zapewne odpo­wia­da­jące upad­kowi monety na zakrwa­wioną dłoń męż­czy­zny. Wszystko się zatrzy­mało. Bicie jej serca, obieg krwi w żyłach, łzy na policz­kach, powie­trze, w któ­rym wciąż uno­sił się zapach kwia­tów, i czas. Nawet pod­trzy­mu­jące ją łań­cu­chy jak gdyby zesztyw­niały. Jakby bro­daty męż­czy­zna wła­dał rów­nież nimi.

Jakby i one cze­kały na wyrok.

Część I. Wezwanie

CZĘŚĆ I

WEZWA­NIE

Pol­skie Jone­stown? Maka­bryczne odkryciew lesie na Mazurach

Dwa­dzie­ścia cztery ciała – w tym kobiet i dzieci – odkryła goł­dap­ska poli­cja w gospo­dar­stwie poło­żo­nym głę­boko w lesie nie­opo­dal Rapy (woj. war­miń­sko-mazur­skie). Ze wstęp­nych usta­leń śled­czych wynika, że ofiary zmarły mniej wię­cej w tym samym cza­sie wsku­tek wykrwa­wie­nia – miały bowiem liczne rany cięte na nad­garst­kach. Pierw­sza autop­sja wyka­zała brak śla­dów walki. Zwłoki znaj­do­wały się w jed­nym pomiesz­cze­niu, naj­więk­szym w domu, w któ­rym je odkryto. Było ono uro­czy­ście ude­ko­ro­wane, przy­po­mi­nało wnę­trze małego kościoła – z ołta­rzem, trzy­dzie­stoma krze­słami i przed­mio­tami, jakich używa się przy oka­zji róż­nych obrzę­dów: świe­cami, kadzi­deł­kami, a także meta­lo­wymi naczy­niami na płyny. Na jego ścia­nach bra­ko­wało jed­nak krzyża lub innego sym­bolu reli­gij­nego, podob­nie jak w pozo­sta­łych izbach. Zabez­pie­czono rów­nież zakrwa­wiony nóż, który prawdopodob­nie wyko­rzy­stano do ode­bra­nia życia wszyst­kim dwu­dzie­stu czte­rem oso­bom.

Gospo­dar­stwo sta­no­wiło sie­dzibę sekty o nazwie Droga – zamknię­tej wspól­noty, która odizo­lo­wała się od reszty spo­łe­czeń­stwa. Jej przy­wódca – Zbi­gniew P. – uwa­żał się za nowego mesja­sza i kazał sie­bie nazy­wać Ojcem. Naj­praw­do­po­dob­niej był uza­leż­niony od nar­ko­ty­ków i leczył się psy­chia­trycz­nie (w jego sypialni zna­le­ziono mnó­stwo leków i sub­stan­cji psy­cho­ak­tyw­nych). Zarówno on, jak i jego wyznawcy popeł­nili zbio­rowe samo­bój­stwo, uprzed­nio zabi­ja­jąc w ten sam spo­sób dzieci nale­żące do grupy.

Poli­cja wkro­czyła do lasu nie­długo po tym, gdy po oko­licz­nych miej­sco­wo­ściach zaczęło włó­czyć się dwóch obcych nasto­let­nich chło­pa­ków. Spra­wiali wra­że­nie zagu­bio­nych. Byli prze­ra­żeni i wygło­dzeni, nie mieli przy sobie żad­nych doku­men­tów ani pie­nię­dzy, naj­praw­do­po­dob­niej nie wid­nieją w jakim­kol­wiek reje­strze lud­no­ści. Kon­takt z nimi był utrud­niony ze względu na nie­uf­ność i lęk, z jakimi pod­cho­dzili do ludzi, któ­rzy chcieli im pomóc. W końcu, dzięki pomocy poli­cyj­nego psy­cho­loga, przy­znali się, że ucie­kli z sekty. Opo­wie­dzieli o pla­nach Zbi­gniewa P., który zamie­rzał zakoń­czyć jej dzia­łal­ność poprzez wymu­sze­nie na adep­tach osta­tecz­nego dowodu lojal­no­ści. Prze­po­wia­dał atak na komunę wro­gich sił, po któ­rym ta miała prze­stać ist­nieć. Podą­że­nie za guru poprzez dobro­wolne ofia­ro­wa­nie swo­jego życia miało sta­no­wić jedyny waru­nek zba­wie­nia i zapew­nić natych­mia­stowe wnie­bo­wstą­pie­nie.

To jak dotąd naj­więk­sza tra­ge­dia zwią­zana z dzia­łal­no­ścią sekt w powo­jen­nej histo­rii Pol­ski. Nie­któ­rzy porów­nują ją z masa­krą w Jone­stown – odcię­tej od świata osa­dzie w gujań­skiej dżun­gli, w któ­rej w 1978 roku w podob­nych oko­licz­no­ściach zgi­nęło ponad dzie­więć­set osób – wyznaw­ców guru Jima Jonesa, przy­wódcy sekty Świą­ty­nia Ludu.

(Infor­ma­cja, która poja­wiła się w jed­nym z pol­skich por­tali inter­ne­to­wych 9 czerwca 2004 roku)

Kiedyś

(z mate­ria­łów edu­ka­cyj­nych SOR)

Trze­cim szcze­blem pira­midy ludz­kich potrzeb Maslowa jest tak zwanapotrzeba przy­na­leż­no­ści. Jej korze­nie się­gają cza­sówludzi pier­wot­nych. Musieli oni bowiem żyć wsta­dach, żeby zwięk­szyć szanse naprze­ży­cie(ochrona przed dra­pież­ni­kami, opieka nad mło­dymi, zdo­by­wa­nie poży­wie­nia i wody, walka z innymi ple­mio­nami o zasoby). Dzi­siej­szy czło­wiek, jako spad­ko­bierca ewo­lu­cyj­nie wykształ­co­nych mecha­ni­zmów (także myślo­wych), potrze­buje więc czuć się czę­ścią jakiejś wspól­noty, a także jej akcep­ta­cji i bli­skich rela­cji z innymi ludźmi.

maj 2019, gdzieś wwojewództwie lubelskim

(„Obudź się! Sły­szysz?!”)

(Ledwo sły­szę te słowa. Brzmią, jakby docho­dziły spod wody. Ktoś ude­rza mnie lekko w twarz, ale pra­wie tego nie czuję. Coś mokrego ciek­nie po moich nad­garst­kach. Ula­tuje ze mnie. Życie. Kro­pelka po kro­pelce. Czuję zapach krwi).

(„Pomocy! Niech ktoś tu przyj­dzie!”)

(Coś mięk­kiego – może koszulka, może ręcz­nik, może poduszka – zostaje przy­ło­żone do moich ran. Ktoś kur­czowo mnie przy­tula. Jakby w ten spo­sób chciał mnie zatrzy­mać).

(„Nie zosta­wiaj mnie! Nie odchodź! Nie możesz!”)

– Wszystko w porządku? – sły­szę w pobliżu głos, który przy­wraca mnie do rze­czy­wi­sto­ści. Ten sam, który przed chwilą wybrzmie­wał w moich wspo­mnie­niach. Teraz jed­nak nie jest to krzyk, a nor­malne pyta­nie.

Odwra­cam głowę w lewo. Mój Przy­ja­ciel sie­dzi obok mnie w zga­szo­nym samo­cho­dzie, opie­ra­jąc lewą rękę o kie­row­nicę. Jak zawsze ma poważny wyraz twa­rzy, na któ­rej trudno dostrzec choćby cień uśmie­chu. Pyta­nie, jakie mi zadał, dość czę­sto pada z jego ust w moim kie­runku. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że sły­szę je regu­lar­nie, w mniej­szych lub więk­szych odstę­pach czasu, od pięt­na­stu lat.

– Tak – odpo­wia­dam, dra­piąc się po brwiach. – Tylko… – Wzdy­cham. – Też masz tak, że przed Akcją całe życie prze­la­tuje ci przed oczami?

– Zawsze.

Patrzę na niego zasko­czony.

– Naprawdę?

– Tak. Pra­wie jak przed śmier­cią, co?

Nie odpo­wia­dam. On też nie roz­wija tej kwe­stii i kie­ruje spoj­rze­nie przed sie­bie. Chwyta kie­row­nicę także prawą ręką. Jest więk­sza niż lewa – tro­chę dłuż­sza, tro­chę grub­sza, z masyw­niej­szą pię­ścią. Taki się uro­dził. Asy­me­tryczny. Gene­tyczna ano­ma­lia albo efekt radio­ak­tyw­nej chmury z Czar­no­byla, na któ­rej wpływ mogli być wysta­wieni jego rodzice. Teraz to wiemy i takie wytłu­ma­cze­nie wydaje nam się zupeł­nie natu­ralne. Nie zawsze tak było. Na pew­nym eta­pie naszego życia naprawdę wie­rzy­li­śmy, że jego spe­cy­ficzny wygląd to efekt nie dość gor­li­wej wiary. Kara za grze­chy.

Mój Przy­ja­ciel pro­stuje ręce, jakby je roz­cią­gał i roz­grze­wał. Wydaje się sku­piony. Cie­kawe, o czym jesz­cze myśli? O czym mi nie mówi? Boi się, tak jak ja? Widzia­łem jego strach jedy­nie raz w życiu. A raczej sły­sza­łem. W sce­nie, która przed chwilą poja­wiła się w moich wspo­mnie­niach.

Noc jest cie­pła. Przez jakiś czas wokół nas sły­chać jedy­nie świersz­cze, ale ich cyka­nie nie działa kojąco. Mam świa­do­mość, że nie­chyb­nie zbliża się moment, w któ­rym będziemy musieli opu­ścić auto. To już ostat­nie sekundy. Zer­kam na zega­rek w samo­cho­dzie. Na moich oczach pierw­sza pięć­dzie­siąt dzie­więć zamie­nia się w drugą. Patrzę na Przy­ja­ciela, a on odwza­jem­nia spoj­rze­nie. Nie­mal w tym samym momen­cie kiwamy gło­wami i wysia­damy. On odro­binę szyb­ciej, bar­dziej zde­cy­do­wa­nie. Mamy już na sobie lek­kie kami­zelki kulo­od­porne, ukryte pod blu­zami. Ja potrze­buję jesz­cze broni. W odróż­nie­niu od czło­wieka, który mi towa­rzy­szy, nie posia­dam takiej na stałe sca­lo­nej z moim cia­łem, więc muszę posłu­gi­wać się inną. Z bagaż­nika wycią­gam fute­rał, w któ­rym znaj­dują się dwa drew­niane kije o dłu­go­ści sześć­dzie­się­ciu pię­ciu cen­ty­me­trów. Moje oręże, które przy podob­nych oka­zjach zawsze ze sobą zabie­ram. Samo wzię­cie ich do ręki spra­wia, że czuję się tro­chę pew­niej. Tro­chę. Lęk bowiem nie znika.

Zakła­dam pochwę na plecy. Mój Przy­ja­ciel nato­miast roz­dziela mię­dzy nas latek­sowe ręka­wiczki, które wyciąga z ple­caka z przed­mio­tami nie­zbęd­nymi, by zapew­nić powo­dze­nie Akcji, po czym zamyka bagaż­nik i prze­ka­zuje mi klu­czyki. Nie uży­wamy pilota, aby zablo­ko­wać zamki w drzwiach. W klu­czo­wym momen­cie nic nie może nas spo­wol­nić, powin­ni­śmy wbiec do auta i natych­miast stąd odje­chać. Na szczę­ście raczej nie musimy się mar­twić, że ktoś nam je ukrad­nie. Jeste­śmy na total­nym odlu­dziu. Na pod­ręcz­ni­ko­wym końcu świata. Pod­czas naszych Misji to już wła­ści­wie tra­dy­cja. Potwory tylko takie loka­li­za­cje wybie­rają na swoje Gniazda. Z dala od cywi­li­za­cji, z dala od ludzi, z dala nawet od naj­bliż­szego przy­stanku, na któ­rym auto­busy i tak poja­wiają się raz na ruski rok, a rdza na meta­lo­wym znaku przy nim wydaje się star­sza niż ludz­kość. Ze sła­bym zasię­giem sieci komór­ko­wej. Wszystko po to, aby jak naj­mniej osób wie­działo, że Gniazdo ist­nieje. Aby jak naj­mniej ludzi się nim inte­re­so­wało, a naj­le­piej nikt. Aby nie prze­szka­dzano Potwo­rom w roz­wi­ja­niu pro­jektu pań­stwa w pań­stwie z nimi jako wład­cami abso­lut­nymi. Auto­ry­tar­nych wysp na mapie demo­kra­tycz­nej Europy, minia­tu­ro­wych, ogra­ni­czo­nych pło­tem lub pastu­chem. Kry­ją­cych się za prze­zna­czoną dla postron­nych, prze­sło­dzoną, ofi­cjalną fasadą powszech­nej szczę­śli­wo­ści uczest­ni­ków tego minia­tu­ro­wego sys­temu. Dys­po­nu­ją­cych wie­loma hek­ta­rami ziemi, naby­tymi naj­czę­ściej dzięki wyko­rzy­sta­niu mająt­ków wszyst­kich człon­ków wspól­noty.

Takie poło­że­nie Gniazd speł­nia rów­nież inną funk­cję. Ma utrud­niać Owiecz­kom, które Potwory uwa­żają za swoją wła­sność, ewen­tu­alną ucieczkę. A nawet samo pod­ję­cie decy­zji o podob­nym kroku. Na ogół działa. Umiej­sco­wie­nie Gniazda, brak środ­ków do życia, psy­chiczne znie­wo­le­nie pod­lane stra­chem przed Zepsu­tym Zewnętrz­nym Świa­tem, wzmac­niane zaszcze­pio­nym w adep­tach prze­ko­na­niem, że poza Rodziną sobie nie pora­dzą. Do tego brak pod­sta­wo­wych umie­jęt­no­ści przy­dat­nych do pod­ję­cia pracy zarob­ko­wej i nor­mal­nego funk­cjo­no­wa­nia w spo­łe­czeń­stwie, brak innego domu. W ogóle brak cze­go­kol­wiek, nawet wła­snej, indy­wi­du­al­nej toż­sa­mo­ści i zdol­no­ści kry­tycz­nego myśle­nia.

Mało kto potrafi się z cze­goś takiego uwol­nić. Przede wszyst­kim psy­chicz­nie. Wła­śnie to jest naj­trud­niej­sze, to kaj­dany gor­sze niż w wię­zie­niu. A jed­nak zda­rzają się tacy, któ­rym się udaje. Mój Przy­ja­ciel i ja jeste­śmy tego naj­lep­szymi przy­kła­dami. Wyjątki zatem ist­nieją. A gdy już do podob­nego aktu docho­dzi, ludzie, któ­rzy się nań zdo­byli, czę­sto potrze­bują pomocy. I otrzy­mują ją od nas. Już od kil­ku­na­stu lat. Wkra­czamy tylko wtedy, gdy zawo­dzą wszyst­kie inne, kon­wen­cjo­nalne metody: nego­cja­cje, prośby, psy­cho­te­ra­pia czy na ogół bez­radna poli­cja. Inter­we­niu­jemy, gdy adept nie może odejść po dobroci, gdy ist­nieje realne zagro­że­nie, że komuś sta­nie się krzywda. Zda­rza się to zaska­ku­jąco czę­sto. W końcu mamy do czy­nie­nia z fana­ty­kami. Nie zawsze reli­gij­nymi. Cza­sem odda­nymi jakiejś idei. Lub zjed­no­czo­nymi w uwiel­bie­niu postaci Potwora, który nie liczy się z pod­sta­wo­wymi pra­wami czło­wieka, sta­wia sie­bie w cen­trum świata i usta­na­wia wła­sne sys­temy war­to­ści. W takich cza­sach żyjemy. I w pań­stwie, które na to pozwala nie­do­sto­so­wa­nym do realiów pra­wem do gwa­ran­to­wa­nej kon­sty­tu­cją wol­no­ści wyzna­nia. Zawsze znaj­dzie się ktoś, kto wyko­rzy­sta owe regu­la­cje do złych celów. Czę­sto więc musimy dzia­łać na ich gra­nicy. Mamy na to oso­bi­ste pozwo­le­nie Szefa.

Zosta­wiamy samo­chód przy dro­dze, za zakrę­tem, w słabo widocz­nym miej­scu, i naj­ci­szej, jak tylko się da, idziemy w kie­runku tam­tego gospo­dar­stwa. Nie widzimy go jesz­cze. Nawet za dnia trudno je dostrzec, jest sta­ran­nie ukryte za drze­wami, które rosną gęsto wokół niego. Mamy do przej­ścia spory kawa­łek. Nie chcemy ryzy­ko­wać, że Straż­nicy wypa­trzą lub usły­szą auto i zain­te­re­sują się, co ono i jego pasa­że­ro­wie robią w środku nocy na końcu świata. Grupa, z któ­rej powodu tu się zna­leź­li­śmy, nie jest zbyt liczna. Kil­ka­na­ście osób, z czego część to kobiety i dzieci. Połowa jej człon­ków to męż­czyźni, w tym Potwór, który ma już swoje lata, ale jesz­cze nie stał się znie­do­łęż­nia­łym dziad­kiem. Funk­cje Wojow­ni­ków i zara­zem Straż­ni­ków, któ­rzy pod wzglę­dem codzien­nych obo­wiąz­ków nie­wiele róż­nią się od żoł­nie­rzy mafii, pełni we wspól­no­cie zale­d­wie czte­rech ludzi. W nocy głów­nie czu­wają, odsy­piają za dnia. Teraz jed­nak chro­nią Gniazdo. Działka wokół niego, rów­nież nale­żąca do tej spo­łecz­no­ści, jest zbyt duża, by patro­lo­wać ją w cało­ści, więc sku­piają się na zabu­do­wa­niach. Pil­nują ich nie­ko­niecz­nie przed tymi, któ­rzy chcie­liby się tam wła­mać i coś ukraść albo po pro­stu pod­cho­dzą do tych ludzi nie­przy­chyl­nie. Z infor­ma­cji, jakie uzy­ska­li­śmy, incy­dent z intru­zami ni­gdy się nie zda­rzył. To ozna­cza, że się nas nie spo­dzie­wają. Że są znu­dzeni. Może nawet śpiący – zegara bio­lo­gicz­nego, pomimo zmiany trybu życia, nie da się oszu­kać, podob­nie jak fatal­nej, nisko­biał­ko­wej diety, jaką Potwory zwy­kle raczą swoje Owieczki. Wszystko po to, by te były ospałe, pozba­wione ener­gii. By łatwiej dało się je kon­tro­lo­wać. To, co na ogół działa na korzyść przy­wód­ców, teraz może oka­zać się naszym atu­tem.

Nasze dzi­siej­sze zada­nie jest nastę­pu­jące: uwol­nić z sekty Patryka i Agnieszkę. To chło­pak ode­zwał się do SOR kilka mie­sięcy temu. Potwór pozo­sta­wił bowiem bez opieki jedyny kom­pu­ter z dostę­pem do Inter­netu w Gnieź­dzie. Do tego z zalo­go­waną pocztą e-mail w jed­nej z kart prze­glą­da­rek. Patryk na szczę­ście dołą­czył do grupy zale­d­wie kil­ka­na­ście mie­sięcy wcze­śniej i wie­dział, jak korzy­stać z sieci. Wygo­oglo­wał „pomoc ofia­rom sekt” i napi­sał maila pod pierw­szy adres, jaki zna­lazł – nasz. To nie przy­pa­dek. SOR jest naj­więk­szą tego typu orga­ni­za­cją w Pol­sce. Naj­bar­dziej znaną. Naj­sku­tecz­niej­szą. Dzia­łamy z naj­więk­szym roz­ma­chem. Opła­ci­li­śmy nawet spe­cja­li­stów, aby sto­sow­nie wypo­zy­cjo­no­wali naszą stronę inter­ne­tową w wyszu­ki­warce. Znaj­duje się więc na samej górze listy.

Patryk napi­sał w swo­jej wia­do­mo­ści, że należy do grupy, która rze­komo sku­pia się na roz­woju oso­bi­stym, miesz­ka­ją­cej w sie­dli­sku poło­żo­nym nie­opo­dal Toma­szowa Lubel­skiego. W rze­czy­wi­sto­ści jest to jed­nak nie­bez­pieczna sekta, któ­rej guru – były psy­cho­log i tre­ner men­talny – spra­wuje tota­li­tarne rządy, kon­tro­lu­jąc prak­tycz­nie wszyst­kie aspekty życia adep­tów. Patryk popro­sił o pomoc w opusz­cze­niu wspól­noty dwóm oso­bom – jemu i dziew­czy­nie, którą kochał. Sam bał się robić cokol­wiek na wła­sną rękę. Przy­to­czył w skró­cie histo­rię innej pary, Asi i Damiana, któ­rzy kie­dyś pró­bo­wali stam­tąd uciec. Straż­nicy i Potwór ruszyli ich śla­dem, odna­leźli i zacią­gnęli oby­dwoje z powro­tem. A potem oczy­wi­ście uka­rali. Przy­kład­nie, na oczach wszyst­kich, aby nikomu nie przy­szedł już do głowy podobny pomysł. Zagro­zili, że po następ­nym takim wyskoku ich zabiją. Patryk twier­dził, że to nie była groźba bez pokry­cia – Potwór i jego żoł­nie­rze posia­dają bowiem nie­le­galną broń, z pomocą któ­rej wymu­szają posłuch. Chło­pak opi­sał też swoje znaki szcze­gólne, aby uła­twić nam roz­po­zna­nie go. Cha­otycz­nego maila zakoń­czył prośbą, by nie wzy­wać poli­cji i broń Boże nie odpi­sy­wać na ten adres, jako że należy on do Potwora. Wiele ryzy­ko­wał, odzy­wa­jąc się do nas, i oba­wiał się o swoje życie. Zapo­wie­dział też, że usu­nie tę wia­do­mość z poczty natych­miast po wysła­niu.

W SOR potrak­to­wa­li­śmy to zgło­sze­nie bar­dzo poważ­nie. Po dłu­giej nara­dzie, pod­czas któ­rej dys­ku­to­wa­li­śmy, czy jed­nak nie zaan­ga­żo­wać w sprawę orga­nów ści­ga­nia, osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­li­śmy, aby przy­chy­lić się do prośby Patryka i tego nie robić. Nie potrze­bu­jemy pomocy pań­stwo­wych insty­tu­cji. Umiemy radzić sobie sami. Nie­mniej ozna­czało to koniecz­ność pod­ję­cia inter­wen­cji. Misji, tak to nazy­wamy. Od tego SOR ma mojego Przy­ja­ciela i mnie.

Dość szybko udało nam się zna­leźć sie­dli­sko, o któ­rym była mowa. Fak­tycz­nie znaj­do­wało się na kom­plet­nym odlu­dziu, od naj­bliż­szych więk­szych wsi czy mia­ste­czek dzie­liło je wiele kilo­me­trów. Obser­wo­wa­li­śmy to miej­sce kilka dni. Zbie­ra­li­śmy infor­ma­cje, także roz­py­tu­jąc nie­licz­nych oko­licz­nych miesz­kań­ców. Potrze­bo­wa­li­śmy sporo czasu, by móc wresz­cie nawią­zać bez­po­średni kon­takt z Patry­kiem, który został wysłany do Toma­szowa po zakupy. Oczy­wi­ście w obsta­wie jed­nego ze Straż­ni­ków, któ­rego musie­li­śmy prze­chy­trzyć. W super­mar­ke­cie uda­łem więc, że się poty­kam i wpa­dłem na niego. Pod­czas gdy gorąco i co naj­waż­niej­sze – długo go prze­pra­sza­łem, dzięki czemu sku­pił na mnie swoją uwagę, mój Przy­ja­ciel wsu­nął Patry­kowi do kie­szeni kurtki mały, sta­ro­świecki tele­fon komór­kowy, łado­warkę oraz liścik. Chło­pak spoj­rzał na niego ze zdzi­wie­niem, a on wyar­ty­ku­ło­wał bez­gło­śnie ustami tylko jedno słowo: „SOR”, po czym przy­tknął do nich palec wska­zu­jący.

Resztę dnia spę­dzi­li­śmy w napię­ciu, cze­ka­jąc na kon­takt od chło­paka, który miał świad­czyć o tym, że tele­fon nie został odkryty przez kogoś, kto nie powi­nien o nim wie­dzieć. Na potwier­dze­nie tego, zgod­nie z prośbą umiesz­czoną przez nas w liściku, miał wysłać nam SMS-a skła­da­ją­cego się z tylko sied­miu słów – tych, od któ­rych zaczął swo­jego nie­daw­nego maila do SOR. Skoro ska­so­wał go natych­miast po wysła­niu, tylko on mógł znać jego treść, nato­miast zda­nie było dość nie­oczy­wi­ste, bo nie zaczął wia­do­mo­ści od „Dzień dobry” albo „Pomocy!”, tylko od „Nazy­wam się Patryk i jestem ofiarą sekty”. Napi­sa­li­śmy rów­nież, że przy­by­li­śmy mu na pomoc, oraz poda­li­śmy kod odblo­ko­wa­nia otrzy­ma­nego sie­mensa. Zazna­czy­li­śmy, że tele­fon powi­nien pozo­stać wyci­szony i ukryty, a łado­wać go należy wyłącz­nie w nocy, w miarę moż­li­wo­ści uży­wa­jąc gniazdka, które nie znaj­duje się na widoku.

Patryk ode­zwał się do nas dopiero po pierw­szej. Był prze­ra­żony. Dało się to wyczuć po samym spo­so­bie pisa­nia – zja­dał litery, nie dbał zbyt­nio o styl czy popraw­ność inter­punk­cyjną zdań. Dowie­dzie­li­śmy się, że nie mieszka w pokoju sam, ale na szczę­ście jedno gniazdko znaj­duje się za jego łóż­kiem, więc może ukryć ładu­jącą się komórkę pod mate­ra­cem. Popro­si­li­śmy, aby podał nam jak naj­wię­cej infor­ma­cji o gru­pie, o jej zwy­cza­jach, o funk­cjach, jakie peł­nią w niej poszcze­gólni człon­ko­wie, o ruty­nie dnia, o poten­cjal­nych sła­bych punk­tach, o ukła­dzie pomiesz­czeń w domu, poczy­na­jąc od drzwi wej­ścio­wych, o tym, czy można się z niego wydo­stać przez okno, czy znaj­dują się w nim jakie­kol­wiek dodat­kowe zabez­pie­cze­nia, takie jak alarm, moni­to­ring albo czujka ruchu, która włą­cza świa­tło, czy wcze­śniej zda­rzały się wła­ma­nia lub incy­denty wyni­ka­jące z nie­chęci tutej­szej lud­no­ści, któ­rej może nie podo­bać się sąsiedz­two sekty, czy wów­czas była wzy­wana poli­cja; pyta­li­śmy wresz­cie, czy ktoś może podej­rze­wać, że chło­pak i dziew­czyna pla­nują ucieczkę, oraz czy Patryk ma jakiś pomysł odno­śnie do tego, co odwróci uwagę pozo­sta­łych na tyle sku­tecz­nie i na tyle długo, by umoż­li­wić nam sku­tecz­nie dzia­ła­nie.

Jego odpo­wie­dzi nie napa­wały opty­mi­zmem. Napi­sał nam, że moni­to­ringu w gospo­dar­stwie co prawda nie ma, ale pil­nują go psy, okien zaś, zapewne nie­przy­pad­kowo, nie da się otwo­rzyć na oścież, można je tylko pio­nowo uchy­lić. Czyli jedyne wyj­ście z Gniazda to drzwi, któ­rymi się do niego wcho­dzi.

Kore­spon­do­wa­li­śmy w ten spo­sób wiele dni, zada­wa­li­śmy pre­cy­zyjne pyta­nia i w końcu uzy­ska­li­śmy wystar­cza­jąco dużo kon­kret­nych danych, by móc uło­żyć z nich plan, który zamie­rza­li­śmy wpro­wa­dzić w życie tej nocy.

* * *

Zbli­żamy się do sie­dli­ska. Nie sły­szymy szcze­ka­nia, co ozna­cza, że psy, przed któ­rymi ostrze­gał nas Patryk, śpią. Zadba­li­śmy o to, by dodał im do karmy silny, sto­so­wany przez wete­ry­na­rzy śro­dek usy­pia­jący. Zawczasu ukry­li­śmy go w sąsiedz­twie pose­sji, o czym poin­for­mo­wa­li­śmy chło­paka sto­sow­nym SMS-em. Z kolei innym spe­cy­fi­kiem, rów­nież przez nas pod­rzu­co­nym, a prze­zna­czo­nym dla ludzi, miał spró­bo­wać dopra­wić kola­cję przy­naj­mniej jed­nej osoby – chło­paka, który śpi z nim w jed­nym pokoju. Napi­sał nam jed­nak, że nie da rady tego zro­bić, bo zostałby zde­kon­spi­ro­wany. Musimy więc zasto­so­wać plan B.

Widzimy dwóch Straż­ni­ków. Sie­dzą na ławce przy wej­ściu, oświe­tleni słabą lampą znad drzwi. Pozo­stali dwaj zapewne, zgod­nie ze sło­wami Patryka, prze­by­wają wewnątrz domu. Nasze prze­wi­dy­wa­nia się spraw­dzają. Męż­czyźni wyglą­dają na zaspa­nych. W pew­nym sen­sie spra­wili to sobie na wła­sne życze­nie. Powinni stać, a nie sie­dzieć. Roz­ma­wiać, a nie mil­czeć. Ich obecna pozy­cja ciała, cisza nocy i świeże wiej­skie powie­trze tylko zwięk­szają sen­ność. Oni jed­nak o tym nie wie­dzą. My – prze­ciw­nie. Mamy świa­do­mość, co wpływa na ludzki orga­nizm tak, by jego wła­ści­ciel sta­wał się bar­dziej podatny na ste­ro­wa­nie z zewnątrz. Przez sporą część życia sami tego doświad­cza­li­śmy. A potem przez bite pięt­na­ście lat zgłę­bia­li­śmy wie­dzę na ten temat.

Nakła­damy komi­niarki oraz latarki czo­łowe, któ­rych jesz­cze nie zapa­lamy. Powoli, bez­sze­lest­nie obcho­dzimy dom dookoła, sta­ra­jąc się, by nie dało się zoba­czyć nas z okien. A gdy zbli­żamy się do ele­wa­cji, nie­malże się czoł­gamy. Skra­da­jąc się w ten spo­sób, pod­cho­dzimy od tyłu do ławki, na któ­rej sie­dzą Straż­nicy. Jest odda­lona od domu o kilka metrów. To kolejny sprzy­ja­jący nam szcze­gół, który możemy wyko­rzy­stać w naszym pla­nie.

Dzia­łamy syn­chro­nicz­nie, jak­by­śmy mieli jeden umysł. Nie musimy nawet na sie­bie patrzeć, odli­czać czasu, dawać zna­ków głową. W tym samym momen­cie dopa­damy męż­czyzn i zakła­damy im chwyty na szyję. Są zasko­czeni, podej­mują próbę walki zbyt późno. Nawet nie krzy­czą. Nie mają na to czasu; nie mają też czasu choćby pomy­śleć, co się z nimi dzieje. Wkrótce tracą przy­tom­ność. W sto­sow­nym momen­cie ich pusz­czamy. Nie chcemy ich zabić. W miarę moż­li­wo­ści ma się obyć bez ofiar. Takie są wytyczne Szefa i zawsze sta­ramy się do nich sto­so­wać, jak dotąd sku­tecz­nie.

Zysku­jemy chwilę, którą należy wyko­rzy­stać do mak­si­mum. Od osiem­na­stu do trzy­dzie­stu czte­rech sekund, zanim ci dwaj w pełni odzy­skają świa­do­mość. Chwy­tamy ich obu pod pachami i szyb­kim kro­kiem zacią­gamy do sto­doły, która na szczę­ście znaj­duje się nie­opo­dal. Dzięki infor­ma­cjom Patryka wiemy, że nic cen­nego w niej nie ma, więc nie jest zamy­kana na kłódkę czy zamek. Dopiero tam zapa­lamy latarki na naszych czo­łach i korzy­stamy z gru­bych, wytrzy­ma­łych taśm kle­ją­cych z ple­caka mojego Przy­ja­ciela, aby zakleić usta Straż­ni­ków, a potem skrę­po­wać im ręce i nogi. Mamy w tym wprawę, ćwi­czy­li­śmy tę czyn­ność już wie­lo­krot­nie, więc zaj­muje nam ona nie­wiele czasu.

Upew­niw­szy się co do solid­no­ści wię­zów, zabie­ramy męż­czy­znom pisto­lety oraz klu­cze do domu, gasimy latarki i natych­miast opusz­czamy sto­dołę. Ci dwaj nie mogą zbyt długo nas widzieć, nawet w sła­bym świe­tle. Na razie jesz­cze pół­przy­tomni pró­bują dojść do sie­bie i zro­zu­mieć, co się tu dzieje, ale wkrótce mogą zacząć sku­piać się na szcze­gó­łach naszego wyglądu, a ten, zwłasz­cza u mojego Przy­ja­ciela, z jego cha­rak­te­ry­styczną asy­me­tryczną budową, nie sprzyja zupeł­nej ano­ni­mo­wo­ści. Na zewnątrz odha­czamy kolejny pod­punkt naszego planu: za pomocą noży prze­bi­jamy wszyst­kie opony w pojaz­dach sto­ją­cych na podwórku.

Wresz­cie pod­cho­dzimy do budynku. Do wła­ści­wego Gniazda. Mój Przy­ja­ciel korzy­sta z klu­czy i otwiera drzwi. Trzyma klamkę oby­dwiema dłońmi, dzięki czemu robi to ciszej, niż gdyby uży­wał tylko jed­nej.

Pozo­stali dwaj Straż­nicy naj­praw­do­po­dob­niej prze­by­wają w dużym prze­chod­nim pokoju, do któ­rego wcho­dzi się z kory­ta­rza pro­wa­dzą­cego od głów­nych drzwi, a który służy za coś w rodzaju świe­tlicy, pomiesz­cze­nia rekre­acyj­nego. Wycho­dzi z niego inny kory­tarz, któ­rym dociera się bez­po­śred­nio do sypialni. To wszystko ozna­cza, że dwie ostat­nie prze­szkody stoją – a raczej sie­dzą – nam na dro­dze. Nie unik­niemy kon­fron­ta­cji. Nie mamy wyboru. Oni też, podob­nie jak ich kole­dzy, są uzbro­jeni. I naj­pew­niej także zaspani. Musimy dzia­łać szybko. Wyko­rzy­stać efekt zasko­cze­nia, słab­szego refleksu, który wynika z pory dnia. I w miarę moż­li­wo­ści zro­bić przy tym jak naj­mniej hałasu. Zawczasu wycią­gam z fute­rału moje kije i krótko kręcę nimi w powie­trzu, dogrze­wa­jąc i roz­cią­ga­jąc nad­garstki.

Zatrzy­mu­jemy się na końcu kory­ta­rza i wyglą­damy zza rogu. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami Straż­nicy wyglą­dają na zaspa­nych. Wła­ści­wie na wpół drze­mią, sie­dząc na kana­pie, która stoi bokiem do nas. A brak w tym pokoju na przy­kład tele­wi­zora, który mógłby choć tro­chę ich roz­bu­dzić, też działa na naszą korzyść. W sek­tach mało kto poza Potwo­rem korzy­sta ze środ­ków maso­wego prze­kazu, nawet dla roz­rywki. Rzadko kiedy sze­re­gowy adept, nawet jeżeli jest Straż­ni­kiem, ma do tego prawo. Potwór bowiem robi wszystko, by ogra­ni­czyć komu­ni­katy, jakie mogą pły­nąć do jego Owie­czek z Zepsu­tego Zewnętrz­nego Świata. Fachowo nazywa się to kon­trolą infor­ma­cji. Wszystko po to, aby mak­sy­mal­nie zmniej­szyć ryzyko, że kto­kol­wiek pomy­śli o opusz­cze­niu grupy. O tym, że gdzie­kol­wiek indziej może być szczę­śliw­szy.

Zaci­skam moc­niej dło­nie na kijach. Przy­ja­ciel zerka na mnie i komu­ni­kuje gestem, że moim zada­niem jest neu­tra­li­za­cja dru­giego z męż­czyzn, sie­dzą­cego dalej od nas. On zaś weź­mie na sie­bie tego bli­żej. Kiwam głową.

Patrzymy na sie­bie po raz ostatni, po czym wyska­ku­jemy zza rogu. Nic nie mówimy, nie krzy­czymy, nie wyda­jemy żad­nych odgło­sów. Sta­ramy się biec jak naj­ci­szej. Straż­nicy są zasko­czeni. Nie wie­dzą, czy mają wstać, czy krzy­czeć, czy się­gnąć za pazu­chę po pisto­lety. Widzą dwóch face­tów w komi­niar­kach, w tym jed­nego uzbro­jo­nego w pałki escrima, nie­zbyt popu­larną broń, a dru­giego dziw­nie asy­me­trycz­nie zbu­do­wa­nego. Ta chwila zawa­ha­nia z ich strony, wyni­ka­jąca z nad­miaru wyboru poten­cjal­nych opcji odpo­wie­dzi na atak, wystar­cza nam aż nadto.

– Co…?

Tylko tyle daje radę powie­dzieć jeden z nich. Ude­rzam go w skroń czub­kiem jed­nego z kijów. Nie­stety, ku mojemu prze­ra­że­niu, nie udaje mi się go zno­kau­to­wać, a jedy­nie zamro­czyć. Już wyko­nuję kolejny zamach, ale mam świa­do­mość, że Straż­nik zyskał wła­śnie cenny uła­mek sekundy, może krzyk­nąć i zaalar­mo­wać wszyst­kich miesz­kań­ców domu. Na szczę­ście Przy­ja­ciel przy­cho­dzi mi z pomocą. W prze­ci­wień­stwie do mnie umie zała­twiać takie sprawy szybko i kon­kret­nie. Jest do bólu pre­cy­zyjny. Tak jak ja od dwa tysiące czwar­tego roku tre­nuje walkę wręcz – prawy pod­bród­kowy, prawy pro­sty, gene­ral­nie każdy prawy to jego spe­cjal­ność, jego wyro­śnięta pięść jest ciężka i twarda jak młot. Pozba­wia przy­tom­no­ści swój cel zale­d­wie jed­nym cio­sem, po czym doska­kuje do dru­giego męż­czy­zny i wymie­rza mu potęż­nego pra­wego sier­po­wego w szczękę. Obaj Straż­nicy, jeden po dru­gim, odpły­wają w czerń. A ja oddy­cham z ulgą. Nie­wiele bra­ko­wało, a całą Akcję tra­fiłby szlag.

Nie­ru­cho­mie­jemy, wyostrza­jąc słuch. Nie jeste­śmy pewni, ile naro­bi­li­śmy hałasu i czy nim kogoś obu­dzi­li­śmy. W domu jed­nak w dal­szym ciągu panuje cisza. Chyba się udało. Tym Straż­ni­kom też zabie­ramy pisto­lety, które paku­jemy do ple­caka, wią­żemy ich i zakle­jamy im usta. Następ­nie idziemy kolej­nym kory­ta­rzem w stronę pokoju Patryka. Dokład­nie opi­sał nam jego umiej­sco­wie­nie i wła­ściwe drzwi.

Wystar­czy, że mój Przy­ja­ciel lekko naci­ska klamkę, a chło­pak natych­miast otwiera je z dru­giej strony, jakby od dłuż­szego czasu cze­kał na nasze poja­wie­nie się. Jest prze­ra­żony, blady, ma wytrzesz­czone oczy i głę­boko oddy­cha. Nie­mal sły­szę przy­spie­szone bicie jego serca. Czym prę­dzej wycho­dzi z pomiesz­cze­nia, a mój Przy­ja­ciel zamyka za nim drzwi, aby nie ryzy­ko­wać, że zbu­dzi mło­dego męż­czy­znę, z któ­rym Patryk dzieli sypial­nię. Cały manewr zaj­muje naj­wy­żej kilka sekund. Patryk nic ze sobą nie ma, bo tak się umó­wi­li­śmy – żad­nych bagaży, któ­rych pako­wa­nie może go zdra­dzić, a nas potem spo­wol­nić. Wszyst­kie nie­zbędne do funk­cjo­no­wa­nia przed­mioty, takie jak ubra­nia, pod­sta­wowe kosme­tyki, a nawet szczo­teczkę do zębów, i tak potem zapewni mu SOR.

– Agnieszka – szep­cze i rusza do jej pokoju. Mój Przy­ja­ciel idzie za nim, lecz zanim to nastę­puje, patrzy poro­zu­mie­waw­czo na mnie. Pytam go spoj­rze­niem, czy na pewno chce to zro­bić. Odpo­wiada, też wyłącz­nie za pomocą oczu, że tak, nie widzę nawet śladu waha­nia. Znowu bie­rze trud­niej­szą część zada­nia na sie­bie.

Roz­dzie­lamy się. Wra­cam kory­ta­rzem do świe­tlicy, a potem wycho­dzę na zewnątrz. Pod­cho­dzę do szyby, za którą znaj­duje się sypial­nia Agnieszki i dziew­czyny, która z nią mieszka.

– Pro­szę, pro­szę! A kogo my tu mamy? – Sły­szę zza uchy­lo­nego okna pewny sie­bie męski głos. Gło­śny. Nie­na­le­żący do mojego Przy­ja­ciela.

Zer­kam do pokoju, który jest oświe­tlony słabą lampką. Na środku, odwró­cony do mnie tyłem, stoi star­szy męż­czy­zna z nad­wagą. Potwór, we wła­snej oso­bie. Celuje z pisto­letu w mojego Przy­ja­ciela, który tkwi w drzwiach. Dwie dziew­czyny, które nor­mal­nie zaj­mują tę sypial­nię, nie śpią. Leżą pod koł­drami jak spa­ra­li­żo­wane. Naj­wy­raź­niej wraz z nim cze­kały, aż się poja­wimy. Nie odry­wają wzroku od Potwora. Podob­nie jak mój Przy­ja­ciel. Patryka nie widzę, praw­do­po­dob­nie został na kory­ta­rzu. Nie­trudno się domy­ślić, że zesztyw­niały przy­wiera ple­cami do ściany, nie wie­dząc, co robić.

Mój Przy­ja­ciel unosi ręce i wkra­cza do pokoju. Choć nie ma do poko­na­nia zbyt dużej odle­gło­ści, widzę, że jego chód jest pewny.

– Wiesz, kim jestem? – pyta spo­koj­nie.

– Intru­zem, który chce znisz­czyć moje dzieło? – W głos Potwora wkrada się drże­nie. – Z jed­nej z tych jeba­nych fun­da­cji, które wpier­da­lają się tam, gdzie nie trzeba!

– Roz­gry­złeś nas – odpo­wiada z umiar­ko­wa­nym uzna­niem mój Przy­ja­ciel. Trzyma się planu, wie, że roz­ma­wia z cho­ro­bli­wym nar­cy­zem, któ­rego ego łatwo połech­tać i tym samym uśpić jego czuj­ność. – Popeł­ni­li­śmy jakiś błąd?

– I to duży – odpo­wiada trium­fal­nie Potwór. – Patryka udało wam się prze­ka­ba­cić, ale Agnieszki już nie do końca. – Wska­zuje prze­ra­żoną dziew­czynę, która leży na łóżku pod ścianą, bli­żej drzwi. – Wydo­by­łem z niej prawdę! – Mówi z dużym samo­za­do­wo­le­niem, nie­malże z zachwy­tem w gło­sie. – Pyta­łem ją tak długo, aż się przy­znała. Oka­zała lojal­ność, więc nie zosta­nie uka­rana. W prze­ci­wień­stwie do jej chło­paka. Gno­jek nawet sobie nie wyobraża, co go czeka – cedzi mści­wie przez zęby. – Pomy­li­li­ście adres, skur­wy­syny! Tu nie ma żad­nej sekty!

– Nie? – pyta Przy­ja­ciel i robi krok bli­żej w jego stronę. Wciąż ma unie­sione ręce.

– Nie! To wspól­nota, wypi­sa­li­śmy się z sys­temu kłam­stwa i obłudy, z któ­rego pocho­dzisz! Nie czcimy żad­nego boga! Liczy się dla nas jedy­nie oświe­ce­nie. Prze­bu­dze­nie. Roz­wój oso­bi­sty i duchowy!

– I dla­tego kon­tro­lu­jesz wszystko, co robią twoi adepci?

– Robię to dla ich dobra!

– I to zupełny przy­pa­dek, że żaden nie może dobro­wol­nie was opu­ścić?

– Nikt tego nie chce, kre­ty­nie!

– Patryk chce. Agnieszka też, nawet jeżeli się cie­bie boi i ni­gdy się do tego nie przy­zna. Dwie inne twoje Owieczki też kie­dyś pró­bo­wały odejść, ale ruszy­li­ście za nimi w pościg. Dla­czego? Dla­czego porwa­li­ście Asię i Damiana? Dla­czego zacią­gnę­li­ście ich tutaj siłą? Po co ci ta broń, skoro od kiedy się tutaj osie­dli­li­ście, nie było nawet próby wła­ma­nia? I popraw mnie, jeżeli się mylę: po tym, co powie­działa ci Agnieszka, nie prze­ka­za­łeś żad­nych wytycz­nych Straż­ni­kom. Bo im nie ufasz. Oba­wiasz się, że też nie do końca stoją po two­jej stro­nie, też mogą chcieć stąd uciec, spi­skują i tylko cze­kają na oka­zję, aby cię zdra­dzić. Czy nie tak? Tylko to tłu­ma­czy, dla­czego gdy mnie zoba­czyli, byli wyraź­nie zasko­czeni i nie­przy­go­to­wani na mój atak.

Potwór lekko opusz­cza pisto­let. Jest wyraź­nie zasko­czony jego wie­dzą. Mój Przy­ja­ciel wyko­rzy­stuje tę chwilę jego zawa­ha­nia na kolejny cios.

– Pod­daj się. Uniesz­ko­dli­wi­łem ich – unosi swoją potężną prawą pięść – i nawet jeżeli pozo­stali lojalni, nie przyjdą ci z pomocą. To koniec. Pozwól im dobro­wol­nie odejść – wska­zuje Agnieszkę – i zostaw ich w spo­koju, a my damy spo­kój tobie.

– Nie! – odpo­wiada z naci­skiem Potwór. – Wiem, jak dzia­łają orga­ni­za­cje takie jak twoja! Chce­cie namó­wić tych dwoje na zezna­wa­nie prze­ciwko mnie! Nie pozwolę wam na to! To moje dzieło! Nie pozwolę wam go znisz­czyć.

– To ludzie. Nie są twoim dzie­łem ani wła­sno­ścią. Mają prawo odejść. A ja jestem tutaj, aby ich stąd uwol­nić. Jak zamie­rzasz mnie powstrzy­mać? Zabi­jesz mnie? – Mój Przy­ja­ciel robi kolejny krok w jego kie­runku. – Naprawdę myślisz, że nikt nie wie, że tu jestem? Że się nie zabez­pie­czy­łem?

– Zro­bię to, jeśli będzie trzeba. – Potwór uśmie­cha się mści­wie. Zaci­ska moc­niej dło­nie na pisto­le­cie.

– Są świad­ko­wie. – Mój Przy­ja­ciel znowu wska­zuje dziew­czyny.

– Cokol­wiek spró­bu­jesz mi wmó­wić, nikt z Rodziny mnie nie zdra­dzi. Zmu­szę ich do mil­cze­nia! – W gło­sie Potwora wybrzmiewa duża pew­ność. – Niech poli­cja sobie tutaj przy­cho­dzi. Śmiało! Nic nie znajdą! Ukry­jemy twoje śmier­dzące tru­chło tak głę­boko, że nawet kopar­kami się nie doko­pią! Albo spa­limy.

Nad­cho­dzi moment, na który pra­co­wa­li­śmy tyle czasu. Klu­czowy. Znak, który mój Przy­ja­ciel miał mi dać, gdy w swo­jej oce­nie znaj­dzie się wystar­cza­jąco bli­sko prze­ciw­nika. Zerka za prawe ramię Potwora, pro­sto na mnie, i kiwa głową. Dzia­łam auto­ma­tycz­nie. Gło­śno pukam w szybę, za którą stoję. Potwór odwraca się i patrzy w moim kie­runku. To odruch, a więc zacho­wa­nie, które da się prze­wi­dzieć. Tym samym prze­staje sku­piać się na moim Przy­ja­cielu, który się na niego rzuca i wytrąca mu pisto­let z rąk. Pod­czas gdy kotłują się na pod­ło­dze, ja powtór­nie wbie­gam do domu. Pod poko­jem czeka na mnie Patryk. Tak jak prze­wi­dzia­łem, stoi jak zamro­żony. Otwie­ram drzwi i wcho­dzę do pomiesz­cze­nia jako pierw­szy. Mój Przy­ja­ciel już ma zało­żony na szyi Potwora trój­kąt ze swo­ich nóg, a rękę, którą tam­ten pró­buje go ata­ko­wać, unie­ru­cha­mia dwoma swo­imi. Dusi go. Radzi sobie dosko­nale, nie muszę mu poma­gać. Jego prze­ciw­nik nie ma poję­cia, jak wal­czyć w par­te­rze. W ogóle nie ma poję­cia, jak wal­czyć, do tego nad­waga utrud­nia mu koor­dy­na­cję ruchów. To tylko były tera­peuta, psy­cho­log, który w pew­nym momen­cie w wyniku zabu­rzeń psy­chicz­nych zaczął cier­pieć na kom­pleks Boga. Wysłu­gi­wał się innymi, któ­rych nauczył się kon­tro­lo­wać. To oni mieli wyko­ny­wać za niego brudną robotę.

Dziew­czyny w dal­szym ciągu nie reagują, nic nie mówią, nie wzy­wają pomocy, co też jest bar­dzo wymowne i w ogóle mnie nie zaska­kuje. Nawet się nie ruszają. Patryk wcho­dzi za mną i zamyka drzwi. Potwór prze­staje się opie­rać. Traci przy­tom­ność, a mój Przy­ja­ciel zawczasu go pusz­cza. Bły­ska­wicz­nie wstaje, ściąga ple­cak i przy uży­ciu tej samej taśmy co poprzed­nio wią­żemy męż­czy­znę. Patryk nato­miast doska­kuje do Agnieszki.

– Teraz mamy szansę! Ucie­kajmy!

Dziew­czyna nie odpo­wiada. Jest w szoku i cała drży. Od czasu do czasu zerka na Potwora, który leży skrę­po­wany pod ścianą. Ten ma pół­przy­mknięte powieki, ale wydaje się na nią patrzeć. Wła­śnie na nią. Jakby zacho­wał resztki przy­tom­no­ści i pró­bo­wał na nią wpły­nąć.

– Chodź! – szep­cze roz­pacz­li­wie Patryk i wyciąga dłoń.

– Patryk… Ja chyba nie…

Roz­glą­dam się z nie­po­ko­jem. Nasłu­chuję odgło­sów z zewnątrz. Potwór roz­ma­wiał z moim Przy­ja­cie­lem dosyć gło­śno, puka­nie w szybę też spo­wo­do­wało sporo hałasu i nie ulega wąt­pli­wo­ści, że całe to zamie­sza­nie obu­dziło przy­naj­mniej nie­któ­rych w domu. Z kory­ta­rza zaczy­nają dobie­gać głosy, ktoś naj­pew­niej zna­lazł w świe­tlicy nie­przy­tom­nych i skrę­po­wa­nych Straż­ni­ków. Patryk kupił nam tro­chę czasu, zamy­ka­jąc drzwi. Reszta adep­tów sekty wciąż nie wie, w któ­rym pokoju wszystko się zaczęło. Każda sekunda jest teraz na wagę złota.

– P-pójdą za nami… U-uka­rzą… – Agnieszka jest tak prze­ra­żona, że zaczyna się jąkać. – Widzia­łeś, co zro­bili Asi i Damia­nowi. Znajdą nas. Ja… – Prze­łyka ślinę. – Ja zostanę. Ty ucie­kaj, jak chcesz.

Patryk patrzy bez­rad­nie na nas. Nie­mal bła­gal­nie.

– SOR się wami zaopie­kuje – mówi mój Przy­ja­ciel i też wyciąga do niej rękę. – Zapewni wam ochronę. Nie musisz się bać. Chodź, nie mamy czasu! Musimy stąd wyjść! To twoja ostat­nia szansa!

Agnieszka wciąż się waha. A ja już wiem, że sama dobro­wol­nie nie wyj­dzie z tego domu. Że jej umysł wciąż jest spę­tany kaj­da­nami, jakie zało­żył mu Potwór, od lat powta­rza­jąc im wszyst­kim, że poza Rodziną czeka ich zguba. Jej spoj­rze­nie wygląda zna­jomo. Jak u Cie­bie. Pięt­na­ście lat temu. Tuż przed naszą Ucieczką z sekty Droga patrzy­łaś na mnie iden­tycz­nie.

Nie zasta­na­wiam się dłu­żej. Już dawno temu posta­no­wi­łem sobie, że ni­gdy wię­cej nie popeł­nię tego samego błędu co wtedy. Ni­gdy się nie zawa­ham i gdy będzie trzeba, zawsze zadzia­łam.

Już przy­mie­rzam się do zro­bie­nia pierw­szego kroku w stronę łóżka, ale mój Przy­ja­ciel znowu o ten uła­mek sekundy mnie ubiega. Chwyta Agnieszkę mocno za rękę i pomaga jej wstać. Dziew­czyna na szczę­ście się nie opiera. To zna­czy, że tak naprawdę nie chce tu zostać. Tyle że wciąż potrze­buje kogoś, kto podej­mie decy­zję za nią. Kto nią pokie­ruje. Typowy objaw oso­bo­wo­ści, którą spe­cja­li­ści nazy­wają sek­tową lub kul­tową. Oso­bo­wo­ści, którą sam kie­dyś mia­łem, więc dosko­nale wiem, jak to jest. Mój Przy­ja­ciel zresztą też.

– Ja też chcę z wami iść! – odzywa się druga dziew­czyna i wstaje z łóżka. Wymie­niamy z Przy­ja­cie­lem krót­kie spoj­rze­nia i kiwamy gło­wami. Im wię­cej osób ura­tu­jemy, tym lepiej.

– Chodźmy!

Opusz­czamy pokój. Mój Przy­ja­ciel idzie przo­dem, nie pusz­cza­jąc ręki Agnieszki, za nim podąża Patryk, druga dziew­czyna i na końcu ja, zabez­pie­cza­jący tyły. W kory­ta­rzu znaj­duje się wię­cej osób z sekty. Nie wyglą­dają, jakby chciały nas zatrzy­mać. Są zaspane i zasko­czone. Mój Przy­ja­ciel wbiega mię­dzy nie.

– Patryk…? Aga…? Ela…? Co…? Co się tu dzieje? – padają pyta­nia ze wszyst­kich stron.

– Jeste­ście wolni! Ucie­kaj­cie! – rzu­cam, potę­gu­jąc chaos w Gnieź­dzie. To też ele­ment planu. Poten­cjalna jed­ność tej grupy jest naszym wro­giem. Bała­gan i podział zaś – naszymi sprzy­mie­rzeń­cami. Uła­twią nam ucieczkę.

Nie oglą­da­jąc się za sie­bie, wycho­dzimy z domu. Bie­gniemy w kie­runku, który wcze­śniej wyzna­czy­li­śmy, czyli nie w stronę żwi­ro­wej drogi, tylko głę­boko w las za domem. Zamie­rzamy dotrzeć do samo­chodu okrężną trasą. Agnieszka pła­cze. Patryk i Ela nie, ale nie wąt­pię, że prze­ży­wają ten moment rów­nie mocno. Domy­ślam się, co teraz zaj­muje ich głowy. Sam, będąc nie­wiele młod­szy od nich, prze­cho­dzi­łem przez coś podob­nego. Ata­kuje ich miliard myśli na sekundę, roz­wa­żają, kal­ku­lują, czy jesz­cze nie jest za późno, aby ewen­tu­al­nie tam wró­cić. Aby cof­nąć to, co się stało. Aby nic nie zmie­niać. Pozo­stać w ukła­dzie co prawda tok­sycz­nym, ale przy­naj­mniej zna­nym. Trawi ich poczu­cie winy, że to wszystko przez nich, że roz­bi­jają Rodzinę, w którą tak mocno się zaan­ga­żo­wali, poświę­ca­jąc jej spory kawa­łek swo­jego życia, porzu­ca­jąc edu­ka­cję i bli­skich. Boją się zmian. A przede wszyst­kim – boją się Potwora. Wciąż dopusz­czają, że choć zdo­ła­li­śmy go prze­chy­trzyć i poko­nać w walce wręcz, nie jest zwy­kłym czło­wie­kiem, tylko kimś o nie­malże nad­ludz­kich zdol­no­ściach. Że znaj­dzie ich wszę­dzie, a potem zacią­gnie z powro­tem. To też wma­wiano im przez lata – wystar­cza­jąco długo, by uwie­rzyli.

Wcho­dzimy na tyle głę­boko w las, że dom i budynki gospo­dar­cze zni­kają nam z pola widze­nia. Mimo to nagle ogar­nia mnie prze­czu­cie, że jeste­śmy obser­wo­wani. Coś na nas patrzy. Nie ktoś. Coś. Roz­glą­dam się w ciem­no­ści, ale niczego nie widzę. Żad­nego zwie­rzę­cia, żad­nego czło­wieka. Wra­że­nie bycia obser­wo­wa­nym jed­nak nie ustę­puje. Jakby coś nam towa­rzy­szyło. Podą­żało za nami. Jest to tak para­li­żu­jące, że utrud­nia mi oddy­cha­nie.

Przy­spie­szamy, wresz­cie wybie­gamy z lasu i po kilku minu­tach docie­ramy do samo­chodu. Ja wska­kuję za kółko, nato­miast Przy­ja­ciel, zgod­nie z pla­nem, wraz z Patry­kiem i Agnieszką na tylne sie­dze­nie. Obec­ność Eli tro­chę zmie­nia sytu­ację, ale na szczę­ście nie bra­kuje dla niej miej­sca. Każę dziew­czy­nie usiąść z przodu i oso­bi­ście zapi­nam jej pas. Któ­ryś z nas musi zawsze przy nich być. W zasięgu ręki. Dla pew­no­ści i bez­pie­czeń­stwa. Pra­wie czy­tamy im w myślach. Wciąż tra­wią ich wąt­pli­wo­ści i w despe­ra­cji komuś może przyjść do głowy głupi pomysł, na przy­kład żeby wysko­czyć z pędzą­cego auta.

Jadę w kie­runku naj­bliż­szej asfal­to­wej drogi, a gałę­zie zawczasu przy­cze­pione do tyl­nego zde­rzaka samo­chodu ście­rają ze żwiru ślady naszych opon. Kiedy dojeż­dżamy do asfaltu, mój Przy­ja­ciel bły­ska­wicz­nie wyska­kuje z wozu, odcze­pia je i odrzuca głę­boko do lasu. Dopiero gdy powtór­nie wsiada na tylne sie­dze­nie, wypusz­czam z płuc powie­trze, które przez długi czas wstrzy­my­wa­łem.

Udało się.

Agnieszka w dal­szym ciągu pła­cze. Patryk przy­tula ją i pró­buje uspo­koić, raz po raz cału­jąc uko­chaną w skroń. Ela cała drży i teraz to ona wstrzy­muje oddech, jakby dalej nie wie­rzyła w to, co się wyda­rzyło. Ja mil­czę. Mój Przy­ja­ciel nato­miast powta­rza, że już po wszyst­kim, że mło­dzi są bez­pieczni i nic im nie grozi. Że postą­pili wła­ści­wie, odzy­wa­jąc się do nas, decy­du­jąc się opu­ścić sektę, i że nikt, abso­lut­nie nikt nie miał prawa im tego zabro­nić oraz zmu­szać do pozo­sta­nia we wspól­no­cie, która ich nisz­czy. Gwa­ran­tuje, że SOR zapewni im ochronę, opiekę i uła­twi powrót do nor­mal­nego życia. Aby dodać im otu­chy, zdra­dza, że my też kie­dyś ucie­kli­śmy z grupy psy­cho­ma­ni­pu­la­cyj­nej, lecz na szczę­ście nie pre­cy­zuje z jakiej. Uzgad­nia rów­nież z nimi taką wer­sję zda­rzeń, w któ­rej my dwaj musimy pozo­stać w cie­niu. Jest pro­sta. Patryk, Agnieszka i Ela ucie­kli z sekty sami, po czym zgło­sili się do SOR. Ofi­cjal­nie nikt nie poma­gał im w ucieczce.

Zer­kam we wsteczne lusterko i na dziew­czynę na sie­dze­niu obok. Widać po ich trojgu, że wciąż nie do końca wie­rzą w jego zapew­nie­nia. Że na­dal się boją. Ich wytrzy­ma­łość psy­chiczna jest wysta­wiana na trudną próbę. Przez ostat­nie lata byli okła­my­wani i kon­se­kwent­nie obni­żano im poczu­cie wła­snej war­to­ści. Wła­śnie po to, by teraz tak myśleli. Wie­rzę jed­nak, że dotrzy­mamy słowa. Naj­le­piej jak potra­fimy. Naj­waż­niej­sza część zada­nia została wyko­nana i pozo­stało nam tylko dowieźć ich do ośrodka SOR, do Mia­sta, W Któ­rym Miesz­kamy. Tam już naprawdę będą bez­pieczni. A nasze kole­żanki i kole­dzy pra­cu­jący w nim będą wie­dzieli, co robić. Wie­lo­krot­nie prze­ra­biali już takie sytu­acje. Pomogą tym mło­dym, tak jak pomo­gli nam bli­sko pięt­na­ście lat temu. Jestem tego pewien.

I ta dodat­kowa obec­ność, którą w dal­szym ciągu wyczu­wam w pobliżu; coś, co nas obser­wuje, co jest z nami w samo­cho­dzie nawet teraz i w dal­szym ciągu para­li­żuje moje ruchy, tego nie zmieni.

Teraz

(z mate­ria­łów edu­ka­cyj­nych SOR)

Jed­nym z naj­bar­dziej intry­gu­ją­cych zja­wisk, jakie wystę­pują w ludz­kiej psy­chice, jestmroczna prze­miana oso­bo­wo­ści, która może zajść, gdy czło­wiek zyskuje nad kimśwła­dzę. Wła­dza i kon­trola nad innymi wyma­gają ogrom­nejodpo­wie­dzial­no­ści isamo­świa­do­mo­ści, bywają bowiem uza­leż­nia­jące i z cza­sem odczu­wamy pokusę, żeby ich nad­uży­wać, a co za tym idzie: prze­su­wać gra­nice. Stan ten ulega nasi­le­niu, gdy panu­jemy nad całą grupą ludzi. W skraj­nych przy­pad­kach może to pro­wa­dzić do kom­pleksu Boga – zabu­rze­nia, w któ­rym de facto przy­pi­su­jemy sobie pozy­cję ponad innymi ludźmi, przez co uzna­jemy, że wolno nam wszystko.Wią­żącą się z kon­trolą mroczną prze­mianę można zaob­ser­wo­wać nawet w pozor­nie nie­win­nych sytu­acjach – na przy­kład w związ­kach, w któ­rych wystę­puje nie­rów­no­waga uczuć i jed­nemu part­ne­rowi zależy bar­dziej niż dru­giemu; gdy ktoś zostaje kapi­ta­nem dru­żyny spor­to­wej, głową rodziny lub rodzi­cem zysku­ją­cym wła­dzę nad dziec­kiem, czy­imś prze­ło­żo­nym, a nawet admi­ni­stra­to­rem grupy w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, który wpro­wa­dza w niej auto­ry­tarne rządy. Szcze­gól­nie nie­bez­pieczna jest sytu­acja, w któ­rej potężne moż­li­wo­ści zyskuje osoba o skłon­no­ściach sady­stycz­nych i psy­cho­pa­tycz­nych. Do czego może to dopro­wa­dzić, poka­zali już okrutni rzym­scy cesa­rze, Hitler, Sta­lin, przy­wódcy nie­bez­piecz­nych, destruk­cyj­nych sekt, a nawet uczest­nicy stan­fordz­kiego eks­pe­ry­mentu wię­zien­nego odgry­wa­jący role straż­ni­ków i pod­le­głych im więź­niów.Każda wła­dza depra­wuje. Awła­dza abso­lutna depra­wuje abso­lutnie.

Lokalizacja nieznana

Otwie­ram sze­roko oczy, a przy­naj­mniej tak mi się wydaje. Na­dal bowiem widzę wyłącz­nie nie­prze­nik­nioną ciem­ność. Oddy­cham głę­boko, wcią­ga­jąc do płuc powie­trze tak cięż­kie, że czuję się, jak­bym poły­kał kamie­nie. Cięż­kie, lep­kie i brudne.

Krzy­czę, roz­glą­da­jąc się na wszyst­kie strony, lecz w dal­szym ciągu widzę tylko czerń. Mój błęd­nik sza­leje, nie wiem nawet, czy wciąż leżę, czy już sie­dzę, czy może odru­chowo wsta­łem.

Nie wiem nawet, czy żyję.

– Kto tu jest?

Wzdry­gam się i napi­nam mię­śnie, gdy nie­da­leko mnie roz­lega się męski głos. Jakby prze­mó­wił do mnie sam mrok. Jed­no­cze­śnie ten dźwięk przy­pra­wia mnie o dodat­kowy mętlik w gło­wie, bo choć jakiś prze­błysk uświa­da­mia mi, że jest zna­jomy, z dużym opóź­nie­niem łączę go z osobą mojego Przy­ja­ciela.

– Jesteś? Ode­zwij się! – prosi.

Brzmi nie­na­tu­ral­nie. W tym, jak mówi, sły­szę lęk i jakby… nadzieję? Nie wiem, co odpo­wie­dzieć. Instynkt i jakaś wewnętrzna nie­uf­ność naka­zują mi ostroż­ność.

– Jestem – wyrzu­cam z sie­bie w końcu.

Mój wła­sny głos też brzmi zna­jomo, ale jed­no­cze­śnie obco. Jakby nale­żał nie do mnie, tylko do kogoś, kogo koja­rzę.

– Nie widzę cię… Ja… Nic nie widzę – mówi mój Przy­ja­ciel. Wydaje się śmier­tel­nie prze­ra­żony. Łamie mu się głos.

– Pocze­kaj. Zaraz…

Zaczy­nam badać rękami prze­strzeń w swo­jej bez­po­śred­niej bli­sko­ści i choć na­dal kręci mi się w gło­wie, prze­ko­nuję się, że sie­dzę na pozio­mej płasz­czyź­nie. Jest gładka, twarda i jesz­cze cie­pła od mojego ciała. Wyko­nana chyba z…

Metalu?

Słowo to poja­wia się w moim umy­śle z taką inten­syw­no­ścią, jakby nagle bły­snęło świa­tło reflek­tora, jesz­cze bar­dziej mnie dez­orien­tu­jąc. Głowę roz­sa­dza mi tępy ból. Cicho syk­nąw­szy, łapię się za skro­nie.

Po chwili zdaję też sobie sprawę z jesz­cze jed­nej dziw­nej rze­czy. Jestem kom­plet­nie nagi. Upew­niam się co do tego, doty­ka­jąc się w róż­nych miej­scach, w nadziei, że wyczuję na sobie cho­ciaż bok­serki czy skar­pety. Nic z tego.

– J-jesteś? – znowu sły­szę głos z czerni.

Wyszu­kuję nogami kra­wędź płasz­czy­zny, na któ­rej leża­łem, i pró­buję wstać. Udaje mi się, ale nie­mal natych­miast tracę rów­no­wagę i padam na czwo­raki. Mimo to dalej kie­ruję się w stronę głosu mojego Przy­ja­ciela. Czuję, że muszę to zro­bić. Nawet nie dla­tego, że chcę go uspo­koić. Bar­dziej dla sie­bie. Chcę do niego dotrzeć i go dotknąć, prze­ko­nać się, że naprawdę tu jest, uzy­skać jakiś punkt zacze­pie­nia. Kie­run­kow­skaz, który pomógłby mi odna­leźć się w labi­ryn­cie tej dziw­nej sytu­acji.

– J-już id-dę…