49,99 zł
Wyczekiwany powrót na Suwalszczyznę autora bestsellerowego Inkuba.
Straż Ochrony Rodziny to fundacja, która pomaga ofiarom sekt. Ja i mój Przyjaciel zajmujemy się najbardziej niebezpiecznymi przypadkami. Uwalniamy zastraszonych adeptów z grup psychomanipulacyjnych, rozbijamy je, infiltrujemy, zdobywamy informacje oraz dowody popełnionych przestępstw. Sami kiedyś z jednej uciekliśmy, więc znamy od podszewki techniki manipulacji, indoktrynacji, kontroli umysłu i prania mózgu.
Pewnego dnia zwraca się do nas o pomoc przedsiębiorca, którego córka zaginęła bez wieści. Jedyny trop w sprawie prowadzi do tajemniczej społeczności z Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Dziewczyna postanowiła zbadać ją w ramach swojej pracy magisterskiej i od tamtej pory nie daje znaku życia.
Kultyści, wszyscy o jednolitym, nienaturalnie bladym kolorze skóry, wierzą ponoć w drugiego Syna Bożego. Ich niesamowity, dom z kolorowymi witrażami w oknach góruje nad kotliną, która przypomina krater po meteorycie. Ziemia ta zdaje się emanować pradawną magią. Kusi. Przyciąga. Pochłania niczym czarna dziura. Ona, dom i wyznawcy to jedność. Całość. Jedna tożsamość.
Kim tak naprawdę jest ich guru? Wytrawnym manipulatorem? Szarlatanem? Czarownikiem podszywającym się pod nową postać Boga? A może najprawdziwszym Antychrystem? Dlaczego porwał niewinną studentkę? Czy uda nam się ją odnaleźć? I czy fakt, że kiedyś sami należeliśmy do sekty, jest naszą siłą, czy słabością...?
Artur Urbanowicz (ur. w 1990 w Suwałkach) — pisarz literatury grozy. Z wykształcenia matematyk, z zawodu korpo szczur i wykładowca akademicki, z charakteru chorobliwy perfekcjonista. Smykałkę do tworzenia rozmaitych historii odkrył w sobie jeszcze w dzieciństwie. Pierwszą powieść napisał w wieku czternastu lat. W opowieściach nie stroni od wątków obyczajowych i skłaniających do głębszych przemyśleń. Wnikliwy obserwator i słuchacz. Wychodząc z założenia o rozrywkowej funkcji literatury, w tekstach stawia na lekkość, chce bawić i manipulować czytelnikiem oraz obowiązkowo na końcu zaskoczyć. Autor niezwykle popularnych i nagradzanych powieści: Gałęziste (2016, 2019), Grzesznik (2017, 2021), Inkub (2019), Paradoks, (2020), Deman (2022).
Oficjalna strona autora: www.artururbanowicz.com
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 825
Copyright © 2025 Artur Urbanowicz Copyright © 2025 Wydawnictwo Czarna Owca All rights reserved.
Wydawca: Marek Korczak Redakcja: Wojciech Adamski Korekta: Bartosz Szpojda, Beata Wójcik Projekt okładki i stron tytułowych: Dawid Boldys
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Wydanie pierwsze Warszawa 2025 ISBN 978-83-8252-831-2
Choć prawie wszystkie opisane w niniejszej książce miejsca istnieją naprawdę, historię przedstawioną w Kultorze należy uznać za fikcję literacką, a wszelkie podobieństwo do istniejących osób i zdarzeń za przypadkowe. Imiona, nazwiska i pseudonimy niektórych postaci mogą pokrywać się z imionami, nazwiskami i pseudonimami prawdziwych ludzi. Nie należy jednak utożsamiać z nimi bohaterów powieści, podobnie jak nie należy doszukiwać się podobieństw stworzonych w świecie przedstawionym organizacji z faktycznie działającymi na terenie Polski. Poglądy wyrażone w książce nie powinny być uznawane za poglądy autora.
Moim Przyjaciołom.
(z materiałów edukacyjnych fundacji Straż Ochrony Rodziny – SOR)
Jedną z najbardziej tajemniczych postaci pojawiających się w biblijnych proroctwach jestAntychryst. Toprzeciwnik Chrystusa, jegozaprzeczenie,antyteza,oponentgłoszącynauki sprzeczne zBożym Prawem, prześladujący chrześcijan, mącący, dzielący i rozbijający ich jedność, a do tego bluźnierczo inscenizującycuda iznaki, jakie normalnie towarzyszą objawieniom Mesjasza, Matki Boskiej, stygmatykom i świętym. Niestety ani Biblia, ani katechizm, ani teologia nie precyzują, kim konkretnie jest ta postać – czy należy utożsamiać ją z Szatanem, jego ziemskim wcieleniem lub synem, z szeregowym demonem, czy z pozornie niepowiązanym z nimi człowiekiem o określonych psychopatycznych cechach, będącym uosobieniem czystego zła. Część teologów utożsamia więc antychrystów z guru destrukcyjnych sekt religijnych. Inni zaś – z największymi zbrodniarzami w historii ludzkości: między innymi Hitlerem, Stalinem, cesarzem Neronem, a nawet Napoleonem Bonaparte.W nauczaniu Kościoła szczególną uwagę poświęca się jednak konkretnemu Antychrystowi (w jego przypadku nazwę piszemy wielką literą), który ma zamanifestować się w Europie tysiąc dwieście sześćdziesiąt lat przed paruzją i żyć aż do powrotu Chrystusa na Ziemię.
(źródło definicji: Wikipedia, hasło „Antychryst”)
Kiedy się przebudziła, zdała sobie sprawę, że nie leży, za to jej obecna pozycja z opadającą bezwładnie głową przypomina coś pomiędzy staniem na miękkich nogach a wiszeniem w powietrzu. Poruszyła się gwałtownie, lecz coś krępowało jej ręce, rozłożone i uniesione w taki sposób, że razem z jej tułowiem tworzyły kształt litery „Y”. Nogi, które miała lekko wygięte do tyłu i na których ledwo się opierała, również były unieruchomione. Zakołysała się. Niemal natychmiast poczuła ból w nadgarstkach i w kostkach. Dotkliwy, parzący, jakby w tamtych miejscach przypalano ją rozżarzonym żelazem. Jęknęła i znowu spróbowała się ruszyć, lecz spowodowała tym tylko, że ból przybrał na sile.
Sycząc i głęboko oddychając, spróbowała stanąć i w końcu udało jej się uzyskać takie oparcie na stopach, by to, co ją unieruchamiało i odpowiadało za jej cierpienie, jak najmniej jej dokuczało. Zmiana pozycji nie oznaczała jednak, że ból zupełnie zniknął; zmniejszyła tylko trochę jego siłę. Spojrzała na jedną ze swoich uniesionych dłoni, lecz zobaczyła na nadgarstku wyłącznie metalowe, kończące gruby łańcuch kajdany. Wyglądały zwyczajnie, a mimo to kontakt z nimi odczuwała, jakby były rozgrzane do czerwoności. Pod nimi, na skórze, widziała wyraźne, czerwone ślady przywodzące na myśl oparzenie lub silną reakcję alergiczną.
Rozejrzała się gorączkowo, próbując zrozumieć cokolwiek z tego, co się dzieje. Znajdowała się w pomieszczeniu przypominającym zapyziały, kamienny loch. Brakowało w nim okien; nieco światła zapewniały małe pochodnie, ale i tak spory fragment celi pozostawał ukryty w nieprzeniknionym mroku. Było tu bardzo ciepło, wręcz gorąco. Kiedy to sobie uświadomiła, dotarło do niej coś jeszcze, jak na ironię dopiero na końcu – że jest kompletnie naga.
„Uwolnij mnie!” – pomyślała rozpaczliwie. Znowu nieostrożnie szarpnęła za kajdany, a te odpowiedziały kolejną dawką bólu. Przestała się hamować i resztę polecenia wypowiedziała na głos:
– Uwolnij mnie, słyszysz?! Rozkazuję ci!
Żadnej reakcji. Żadnej obecności, którą wyczuwała, od kiedy Opiekun dawno temu pojawił się w jej życiu po raz pierwszy. Na ogół nie odstępował jej na krok, ale czasami znikał, niczym kot chadzający własnymi ścieżkami. Porównanie do tego zwierzęcia pasowało jak chyba żadne inne. On bowiem też lekceważąco podchodził do jej poleceń, decydując wedle własnego uznania, które z nich wykonywać, a które ignorować. Nie korzystała z jego pomocy zbyt często, prawie wcale, ale zauważyła, że praktycznie nigdy nie odmawiał takiej, która wiązała się ze zwiększaniem ilości zła na świecie. Zła, chaosu, bólu i cierpienia. Takiego jak to, którego doświadczała teraz. Opiekun chyba się nim karmił, narkotyzował niczym uzależniony pożądający kolejnej działki.
Zadrżała. Przyszła jej do głowy jeszcze jedna myśl, jakże pasująca do jej obecnego położenia, włączając w to wygląd lochu, pochodnie, ból, łańcuchy i kajdany; włączając w to nawet mrok i gorąco.
Czy to możliwe, że już umarła i znalazła się w piekle? Czy to dlatego nie wyczuwała już obecności Opiekuna? Gdyby faktycznie do tego doszło, zapewne opuściłby ją na dobre. Wszak kontrakt, który dawno temu podpisała własną krwią, zostałby dopełniony. Każdy jego punkt i podpunkt, każdy kruczek. A to wiązałoby się z zapłatą. Paradoks: uiściwszy ją, byłaby wolna i jednocześnie uwięziona. Na całą wieczność.
Pokręciła głową, próbując wziąć się w garść, choć lęk odbierał jej zdolność koncentracji. Wmawiała sobie, że to niemożliwe. Nie mogła umrzeć. Jeszcze nie. W takim razie co się z nią działo? Jak doszło do tego, że się tutaj znalazła? Spróbowała to sobie przypomnieć, wydobyć wspomnienia z bezkształtnej masy wypełniającej jej umysł.
Chyba znalazła początek. Zaczęło się od… obietnicy?
Tak! Od propozycji Opiekuna. Sam wyszedł z inicjatywą pomocy w spełnieniu jej największego marzenia. Abstrakcyjnego, szalonego, o którego realizacji nigdy nawet by nie pomyślała, choć od pewnego momentu dysponowała większymi możliwościami niż zwykły człowiek. Z początku nie dowierzała, że jest to w ogóle wykonalne; podejrzewała podstęp. On jednak uderzył tą propozycją w tak czułe struny, że mimowolnie zaczęła ją rozważać, gdybać, hipotetyzować. Wiedział, jaką melodię powinien na tych strunach zagrać, aby do niej dotrzeć; za które z nich szarpać, a po których jedynie łagodnie przeciągać palcami. W końcu przeżył z nią większość życia. Znał ją na wylot. Umiał nią manipulować, szczególnie jeżeli chodzi o potrzeby emocjonalne. A gdy udało mu się dopiąć swego i zainteresowała się, co powinna zrobić, aby jej życzenie się spełniło, powiedział, że musi coś wykraść.
Sama.
Niemal widziała jego złośliwy uśmiech, gdy zapytała, dlaczego on nie może jej tego przedmiotu po prostu przynieść. W końcu po to pojawił się u jej boku, do ciężkiej cholery! Aby wykonywać jej rozkazy! Odpowiedział jej wówczas tak samo jak zawsze, gdy odmawiał służenia:
„Nie byłoby cię na to stać”.
I tyle. Uniwersalna wymówka. Ostateczny argument, którego nie potrafiła podważyć. Bo oznaczał, że wypełnienie tego konkretnego polecenia kosztowałoby ją życie. Każdy czar bowiem wiązał się z zapłatą w postaci jej własnej energii. Im trudniejszy był w realizacji, tym więcej jej traciła.
Nie miała wyboru. Musiała zgodzić się na tymczasową zamianę ról. Od tamtej pory to ona postępowała zgodnie z instrukcjami Opiekuna. Powtarzał, że to konieczne, aby ziściło się jej pragnienie, konsekwentnie prał jej mózg, programował ją, zaszczepiał w niej ideę, a ona naiwnie mu wierzyła. Chodziła jak po sznurku, choć podświadomie przeczuwała, że doprowadzi to do czegoś okropnego. Ich relacja przypominała związek z toksycznym bad boyem – taki, w którym mimowolnie trwasz, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że powinnaś go zakończyć.
Na niebie, na ziemi i… pod nią.
Nie wiedziała, jakim cudem, ale się udało. Wykradła to. Nie pamiętała zbyt dobrze tamtego wieczoru. Dokąd poszła, jak dostała się do tamtego mieszkania, czy się do niego włamała, czy drzwi same stanęły przed nią otworem. Działała jak w transie, jakby coś ją opętało, weszło w nią i sterowało jej ciałem. Odzyskała świadomość dopiero po fakcie, już po powrocie do domu. Opiekun potem objaśnił jej, jak używać tego przedmiotu, a także jak samemu zabezpieczyć się przed zgubnymi skutkami jego działania. Nakazał jej go aktywować. I czekać.
Otworzyła szerzej oczy. Przypomniała sobie kluczowy epizod tej historii. Niedługo po tamtych zdarzeniach zauważyła, że jest śledzona. Przez kogo? Nie pamiętała dokładnie ich twarzy. Pamiętała za to, że wszyscy byli dobrze zbudowani i mieli ten sam kolor skóry. Blady. Bardzo, wręcz nienaturalnie. Dziwny, dotąd przez nią niespotykany. Tak blady, że aż… piękny? Tak by go określiła. Z jakiegoś powodu dodający, a nie ujmujący tym ludziom uroku.
Oczywiście pytała o nich Opiekuna. Kim są, dlaczego się nią interesują i czy ma to związek z jej niedawną kradzieżą. On jednak udawał, że jej nie słyszy. Albo inaczej: odpowiadał, ale nie na te pytania. Powtarzał jej tylko, że wszystko idzie zgodnie z planem, że musi jedynie czekać, a jej marzenie wkrótce się spełni. Czekała więc, choć coraz mniej mu ufała. Miała wrażenie, że została wykorzystana, że jej rola stanowiła zaledwie niewielką część czegoś znacznie większego i zupełnie innego, niż twierdził.
„Bądź cierpliwa. Wszystko idzie zgodnie z planem”.
Tylko na czym ów plan w istocie polegał?
Obserwowali ją. Aż wreszcie pewnego dnia, a raczej pewnej nocy…
Wrzasnęła i ponownie zakołysała się na łańcuchach, kiedy nagle zobaczyła mężczyzn wyłaniających się z ciemności lochu, w którym była uwięziona. Tych samych, którzy wtedy ją śledzili. Bladych, dobrze zbudowanych, wysokich i w różnym wieku. Teraz ubranych w ciemne, obcisłe kostiumy. Łącznie było ich sześciu. Przypomniała sobie, jak niedawno po nią przyszli i ją porwali, a Opiekun po raz kolejny zignorował polecenie i jej nie obronił. Koloru ich skóry nie dałoby się pomylić z żadnym innym, nawet w tym nikłym świetle pochodni. Gdy stanęli przy niej, tworząc półkole, znieruchomieli, żadnemu nie drgał nawet jeden mięsień. Wpatrywali się w nią pustymi, niewyrażającymi żadnych emocji oczami, kilku miało głowy lekko przechylone na bok. Pośrodku, dokładnie naprzeciwko niej, zostawili wolną przestrzeń, jakby ktoś miał zaraz do nich dołączyć.
I tak się stało.
Bardzo powoli z mroku wyłoniła się jeszcze jedna postać. Mężczyzna ubrany w długą białą szatę przypominającą albę. Był równie blady i równie dobrze zbudowany jak pozostali, lecz coś zdawało się zaburzać jednolity kolor jego skóry, tworzyć na niej ciemniejsze plamy. Na początku, przy tak słabym świetle, nie potrafiła się zorientować, co to jest. Osobnik wyglądał na najstarszego ze wszystkich w lochu, miał dość długie siwiejące włosy, które zakrywały mu uszy, oraz gęstą brodę.
Gdy zbliżył się na tyle, że światło pochodni oświetliło go lepiej, kobieta wytrzeszczyła oczy. Zobaczyła bowiem, co tak naprawdę szpeci jego bladość, niemalże ją cętkuje.
Liczne, świeże, otwarte rany.
Niektóre cięte, inne – tuż pod linią włosów – kłute, jakby zadano je dziesiątkami igieł. Cienkimi strumykami ciekła z nich krew, która tworzyła na jego obliczu półprzezroczyste, czerwone smugi. Pod jego brodą zaś, na szyi, kobieta dostrzegła kolejne krwawiące nacięcie – tak głębokie, że gardło mężczyzny wydawało się wręcz poderżnięte. Podłużne czerwone ślady na okrywającej go bieli natomiast świadczyły o tym, że pod ubraniem skrywa znacznie więcej podobnych okaleczeń – w tym największe, pionowe, pomiędzy lewym ramieniem i karkiem. Jakby tego było mało, nie mogła pozbyć się wrażenia, że…
Nie, to z pewnością wina słabego, nieregularnego, drgającego światła ognia. Musiało jej się przywidzieć. Musiało.
Mężczyzna stanął w wolnym miejscu w półokręgu naprzeciwko niej. On również nie odrywał od niej spojrzenia. Czuła, że dłużej tego nie zniesie, podobnie jak widoku jego ran.
– Wypuśćcie mnie! – wydusiła z siebie, znowu siłując się z łańcuchem i walcząc z bólem, jaki zadawały jej kajdany. – Wypuśćcie mnie, bo… Natychmiast! Słyszycie?!
Nie reagowali. Lustrowali ją niczym naukowcy, którzy schwytali przedstawicielkę gatunku dawno uznanego za wymarły. Okaleczony mężczyzna w środku podpierał podbródek o rękę w geście, jaki znała z zajęć na uczelni, gdy zadała profesorowi wyjątkowo podchwytliwe pytanie. Na wierzchu jego dłoni dostrzegła kolejną świeżą, krwawiącą ranę. Okrągłą. Jak gdyby… po przebiciu gwoździem?
– Kim jesteście?! – krzyknęła, coraz bardziej przerażona. – O co wam chodzi? Uwolnijcie mnie! To boli!
Poraniony brodacz uśmiechnął się lekko, unosząc prawy kącik ust. Tylko prawy. I tylko on się uśmiechał, a wraz z nim rany na prawej połowie jego twarzy. Lewa połowa, a przede wszystkim oczy – nie. Szare oczy, identyczne jak u reszty, pozostawały puste.
– Boli? – zapytał kpiąco. Miał niski, głęboki, mrukliwy głos. – Dobrze. To znaczy, że się nie pomyliliśmy.
– O co wam chodzi?! – powtórzyła rozpaczliwie, a z jej oczu popłynęły łzy. – Czego chcecie?
Nikt jej nie odpowiedział. W dalszym ciągu lustrowali jej nagie ciało, lecz nie było w tym żadnego seksualnego podtekstu. Patrzyli na nią jak na eksponat. Jak na trofeum. Albo jak krytycy sztuki na obraz.
Po dłuższej chwili brodacz odezwał się z pewnością w głosie:
– To nie ona.
Wywołał tym pewne poruszenie wśród pozostałych, którzy skupili na nim spojrzenie.
– Skąd wiesz? – zapytał jeden z nich, znacznie młodszy, o czarnych, postawionych i zaczesanych na prawo włosach. Miał złożone ręce na piersi. Na jego odkrytych ramionach, równie bladych jak twarz, zaznaczało się potężne umięśnienie, a na szyi wisiał czarny, bawełniany komin.
Zapytany brodacz niespiesznie podszedł do ściany lochu i zdjął z uchwytu pochodnię. Było w jego chodzie coś dostojnego, jak u króla, jak gdyby powolne ruchy miały świadczyć nie o postępującej starości czy osłabiających go obrażeniach, tylko o tym, że nic go nie goni i to inni mają dostosować się do jego tempa. Zbliżył się do kobiety i oświetlił ją ogniem.
– Stąd – stwierdził. – Jej kotek wygląda inaczej.
Kotek…?
Nie potrzebowała wiele czasu, by zrozumieć, o co mu chodzi. O kogo. Sama przecież niekiedy używała w myślach podobnego określenia. Do tego zdała sobie sprawę, że na powrót wyczuwa przy sobie znajomą obecność. Opiekun powrócił. Próbowała spojrzeć za siebie, ale łańcuchy skutecznie jej to uniemożliwiły. Mimo to krzyknęła:
– Obroń mnie! Uwolnij! Rozkazuję ci!
– Oszczędź sobie gardła – powiedział spokojnie okaleczony mężczyzna. – Nie zrobi tego, nawet gdyby chciał. Nie potrafi.
Popatrzyła na niego z lękiem, ponownie, mimo woli, zatrzymując wzrok na poderżniętym gardle. Teraz nabrała pewności – krwawiąca rana była na tyle głęboka, że ten człowiek nie miał prawa żyć, a tym bardziej stać naprzeciwko niej i spokojnie do niej mówić. Pomijając jego okropny wygląd, przerażała ją niezachwiana pewność w jego głosie. I fakt, że nie wydawał się ani trochę zaskoczony pojawieniem się kolejnego aktora na tej scenie, a nazywając go, nawet użył podobnego skojarzenia jak to, które kobieta sama wymyśliła. W głowie kłębiło jej się mnóstwo pytań, lecz zdołała wydobyć z siebie jedynie:
– Skąd…?
– Wiemy, kim jesteś. I skąd go masz. – Brodacz zbliżył się do niej na odległość kilkunastu centymetrów. – A ty? Wiesz, kim jesteśmy?
Pochodnia, którą wciąż trzymał, teraz lepiej oświetlała jego twarz. Dzięki niej mogła się przekonać, że wzrok wcześniej jej nie mylił. Faktycznie pod jego bladą skórą, pomiędzy ranami, dostrzegała cienkie, fioletowoszare żyłki. Wcześniej myślała, że jej się przywidziało, ponieważ pojawiały się i znikały, jakby ulegały rozmyciu albo wnikały w głąb jego ciała. Jakby… żyły. Nomen omen. Żyły i pełzały. Wiły się niczym dżdżownice w ziemi. Nie potrafiła oderwać oczu od tego zjawiska. Odniosła wrażenie, że cokolwiek to jest, zachowuje się w ten sposób, bo… wyraża entuzjazm. Że wręcz roznosi to energia. Niczym głodnego, który lada moment ma zabrać się do jedzenia. Nie, to złe słowo. Do pożarcia czegoś.
Znieruchomiała, coraz bardziej zlękniona, coraz bardziej zagubiona w tej dziwnej sytuacji, z której z każdą sekundą rozumiała coraz mniej. Coś podobnego zaobserwowała również u pozostałych otaczających ją mężczyzn. U wszystkich pod skórą coś się poruszało, kłębiło, zarysowywało, tworząc od czasu do czasu drobne wypukłości na ich czołach, policzkach, szyjach czy odkrytych ramionach, by po chwili się rozpłynąć. Widok ten był tym bardziej uderzający, że mężczyźni wciąż stali nieruchomo i zdawali się to ignorować. Jakby w ogóle nie mieli świadomości, co się z nimi dzieje. Albo wręcz przeciwnie: wiedzieli doskonale, tylko stanowiło to dla nich normalność, codzienność, chleb powszedni, tak jak oddech, praca serca czy trawienie.
Kobieta coraz mniej ufała swoim zmysłom. W pewnym momencie dotarł do niej bowiem zapach… kwiatów? Perfum? Czy jego źródło stanowiły rany mężczyzny? O dziwo, choć stał bardzo blisko, nie wyczuwała woni świeżej krwi, potu czy choćby ludzkiego ciała.
– Nie wiem… – odpowiedziała ochryple na jego ostatnie pytanie.
Jej gardło zdawało się wysuszone na wiór, o przełknięciu śliny nie było mowy. Próbowała się skupić i przypomnieć sobie, czy faktycznie może znać tych ludzi, czy spotkała ich już wcześniej, zanim zaczęli ją śledzić, nie sądziła jednak, aby kiedykolwiek do tego doszło. Będąc świadkiem tego, co się z nimi teraz działo, co zachodziło pod ich skórą, miała pewność, że nie zapomniałaby podobnego widoku. Nie wspominając o charakterystycznym wyglądzie ich przywódcy.
– Kłamie – stwierdził inny z mężczyzn.
– Nie! – Zakołysała się. – Nie wiem, kim jesteście! Przysięgam!
Z brwi brodacza na policzki skapywały pojedyncze kropelki krwi. Świdrował ją wzrokiem, jakby chciał odczytać jej myśli. A może naprawdę to robił? Było w jego spojrzeniu coś przeszywającego. Odczuwała je jak wkłuwanie igły w jej umysł albo drążenie w nim wiertłem.
– Komu to ukradłaś? – zapytał niespodziewanie.
Od razu domyśliła się, o co mu chodzi, jakby naprawdę wszedł do jej głowy i tak się z nią komunikował. Mówił o przedmiocie, który kazał jej zdobyć Opiekun. Ponoć niezbędnym, aby spełniło się jej marzenie. Chętnie odpowiedziałaby na to pytanie, wyśpiewałaby porywaczom wszystko, czego od niej żądali. Wszystko, co wiedziała. Naprawdę! Problem jednak polegał na tym, że nie wiedziała prawie nic.
– Komu? – powtórzył brodacz. Mówił spokojnie, lecz w jego oczach pobłyskiwały złowrogie ogniki. Trudno było ocenić, czy tylko dlatego, że odbijało się w nich światło pochodni.
– Nie wiem! Nie wiem, kto tam mieszka!
– Nie wiesz? – zapytał z powątpiewaniem.
– Nigdy tej osoby nie poznałam! Nawet nie widziałam jej na oczy!
Żyłki pod skórą mężczyzny zaczęły poruszać się szybciej.
– Adres!
Po jej policzkach spłynęło jeszcze więcej łez. Miała świadomość, że oni jej nie uwierzą, choć nie zamierzała ich oszukiwać.
– Nie mam pojęcia! – załkała. – Wiem, jak to brzmi, ale… Nie byłam wtedy do końca świadoma. To on! – Wskazała głową za siebie. – On kazał mi to ukraść! Niewiele pamiętam z tamtego dnia.
– Po co? – zapytał ostro brodacz. – Do czego ci to było potrzebne?
– Żeby… – przerwała, po czym szybko dodała: – …spełnić moje marzenie.
Spodziewała się, że tak ogólna odpowiedź ich nie zadowoli, a moment zawahania tylko nasili podejrzenia. Że zaraz usłyszy pytanie, co konkretnie sobie wymarzyła. Poraniony mężczyzna jednak ją zaskoczył, bo w ogóle nie nawiązał do tego wątku.
– Gdzie to było? W mieszkaniu? W apartamencie? W domu? W kamienicy? W mieście? Na wsi?
Myślała gorączkowo i wyrzucała z siebie kolejne słowa, w nadziei, że poprawią jej sytuację:
– W mieście! W Suwałkach! W jakimś mieszkaniu! Chyba w nowym bloku. Wybudowanym niedawno!
– Gdzie?
Odetchnęła głęboko. Próbowała się skupić, by wydobyć z pamięci jakikolwiek ważny szczegół. Charakterystyczny obiekt w pobliżu – jakiś pomnik, skwer, altanę, kościół, pocztę czy dyskont… A może widok z okna. Ewentualnie kolor drzwi albo ścian na klatce schodowej.
Nic.
– Nie pamiętam!
– Być może. – Brodacz złapał ją mocno za szyję. Był tak szybki, że prawie nie zarejestrowała ruchu jego ręki. – Zaraz się przekonamy.
Instynktownie spróbowała nabrać powietrza, lecz nie dała rady. Wpadła w panikę. Kaszlała i krzyczała jednocześnie, wijąc się i kołysząc na łańcuchach, na których wisiała. Chciała prosić, błagać, by jej oprawca przestał, ale nie potrafiła wydusić z siebie choćby słowa. Zrobiło jej się ciemno przed oczami. Przestała nawet myśleć. Czuła, że za moment straci przytomność. A może umrze? Tylko czy to w ogóle było możliwe, jeżeli naprawdę właśnie znajdowała się w piekle?
Mężczyzna puścił ją dosłownie w ostatniej chwili, jakby potrafił wyczuć po reakcjach jej ciała, kiedy najpóźniej może to zrobić. Kobieta odetchnęła gwałtownie kilka razy, jakby chciała nabrać powietrza na zapas. Dopiero po tym spojrzała z przerażeniem na brodacza, który zadał jej tyle cierpienia samym dotykiem. Bo nie chodziło tu wyłącznie o silne ściśnięcie szyi, kiedy ją dusił. Sam kontakt z jego ręką spowodował parzący ból, taki sam, jaki wywoływały kajdany na jej nadgarstkach i kostkach. Identyczny.
Co tu się działo? Kim był ten człowiek? Dlaczego zachowywał się tak, jakby ignorował swoje rany? Dlaczego ich nie opatrzył, nie zaszył, nie zakleił gazą, bandażami czy plastrami? Dlaczego jego okaleczenia – szczególnie te kłute nad czołem, jak po cierniowej koronie, i na dłoniach – przypominały… stygmaty? Dlaczego, przynajmniej tam, gdzie dało się to dostrzec, było ich więcej niż u innych stygmatyków? Kim byli oni wszyscy, którzy ją porwali, a teraz przesłuchiwali? A może, biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się przed chwilą, i tę żyjącą własnym życiem rzecz pod ich skórą, powinna zadać inne pytanie – nie kim, tylko czym? Nie potrafiła pozbyć się myśli, że rozmawia właśnie z jakąś mroczną wersją Chrystusa, rodem z koszmarów. I że towarzyszą mu równie mroczne wersje jego uczniów. A może aniołów? Nie dwunastka, lecz szóstka. Cyfra z Liczby Bestii, prosto z Apokalipsy świętego Jana.
– Nie pamiętam… Przysięgam… – wydusiła raz jeszcze z trudem.
Ugięły się pod nią nogi i ponownie zawisła na samych rękach, czym naraziła się na kolejną dawkę bólu w nadgarstkach. Zakręciło jej się w głowie. Spuściła ją, walcząc o zachowanie przytomności.
Brodaty mężczyzna patrzył na nią z góry i choć teraz nie krzyżowała z nim spojrzenia, nadal czuła jego wzrok na potylicy. Do jej nozdrzy docierał również ten kuszący, piękny zapach wydobywający się z jego ran. Tak bardzo niepasujący do całej sceny, że zaczynała poważnie rozważać, czy nie śni właśnie jakiegoś snu – karmić się nadzieją, że tak jest, że oniryzm całej sytuacji to nie przypadek.
– Wierzę ci – usłyszała niespodziewanie. Spróbowała unieść głowę, lecz ta zdawała się ważyć tonę.
– Naprawdę? – zapytał jeden z mężczyzn, ten sam, który wcześniej kwestionował jej słowa. – Gdybym był na jej miejscu, mówiłbym dokładnie to samo.
– Odłóż emocje na bok – odparł spokojnie brodacz. – Za łatwo dała się znaleźć i złapać. Nie miała żadnego interesu w tym, aby nam na to pozwolić. Jest Wrażliwa, przed chwilą mogłeś to zobaczyć na własne oczy, a suka, której poszukujemy, się na to uodporniła. Jej kotek wygląda inaczej. – Ponownie wskazał na przestrzeń za kobietą. – One nie potrafią zmieniać postaci, gdy patrzy na nie ktoś inny niż człowiek, któremu służą. Wniosek? Ona nie jest osobą, której szukamy.
– Tylko jak w takim razie zdołała ukraść artefakt? – zapytał kolejny z mężczyzn.
Brodacz ponownie spojrzał na porwaną, a potem na coś za nią. Znowu uśmiechnął się, unosząc tylko jeden kącik ust.
– Kotki – odezwał się – lubią płatać figle. I zdarza im się interweniować, gdy przeciąga się wykonanie kontraktu wiążącego je z ich panią.
– Ale to niemożliwe, żeby za jego sprawą…
– Otóż to – przerwał mu brodacz. – Potrzebował do tego pomocy drugiego. Tego, który chronił kamień. On musiał na to pozwolić.
Na jakiś czas zapadła cisza, która nadała jego ostatnim wnioskom dodatkową moc
– Zgodziłby się? – zapytał w końcu jeden z jego rozmówców.
– Wszystko jest kwestią ceny. Zwłaszcza gdy posiada się coś, o czym wielu innych ludzi może jedynie pomarzyć.
– Co?
– To, kim ona jest. – Brodaty mężczyzna wskazał kobietę, a krew z jego dłoni skapnęła na fragment kamiennej podłogi przed nią. – Czym zajmuje się na co dzień. Jak pracuje. Rozporządza ludzkim życiem. Może decydować o tym, kto umrze, a kto przeżyje. Kogo dotknie cierpienie. Może sprawić, że czyjaś rodzina będzie rozpaczać po śmierci bliskiego. Żaden kotek się temu nie oprze. Tyle przepysznego bólu do pożarcia!
– Ale to by znaczyło, że…
– Że albo mamy do czynienia z prostym przekupstwem, albo to element większej gry, w którą ta biedaczka została uwikłana wbrew swojej woli i wiedzy – ciągnął, okraszając słowo „biedaczka” ironiczną nutą. – Potrafię sobie wyobrazić, że naprawdę nie pamięta, komu i skąd wykradła kamień. Że wykorzystano jej ręce, aby obejść czyjeś zabezpieczenia. Że miała tego wszystkiego nie wiedzieć, abyśmy teraz nie mogli z niej tego wydobyć. Mylę się? – zwrócił się do obecności za jej plecami.
Nie uzyskał odpowiedzi. Nic się nie wydarzyło.
– Co to było, jeżeli nie zwykłe przekupstwo? – zapytał mężczyzna z prawej strony.
– Nie wiem. Jeszcze. Ale nie szkodzi – stwierdził brodacz. Zdawał się nad czymś myśleć. – Nieznajomość reguł gry nie oznacza, że nie możemy się przyłączyć i zagrać w nią na własnych zasadach. A na koniec odnieść zwycięstwo. Zwłaszcza że mamy w ręce najlepsze karty. A konkretnie jedną. Asa atutowego. Artefakt.
– Myślałem, że chcesz go zniszczyć.
– Nie, moi drodzy. – Brodacz przeciągnął pierwsze słowo. – Jeszcze nie. Pomyślcie: jest nasz. I ona prędzej czy później się o tym dowie. Musi. To wystarczy. Naprawdę wystarczy. Trzeba tylko cierpliwie na nią poczekać. Od wieków nie byliśmy tak blisko, by w końcu ją dopaść.
Myślała, że się przesłyszała. Od wieków? O czym oni rozmawiali? Kogo szukali?
Wreszcie zdołała unieść głowę na tyle, by móc znów spojrzeć na swoich porywaczy. Wydawało się, że o niej zapomnieli. Ich oczy błyszczały, a żyłki na bladych twarzach szalały. Wiły się niczym oślizgłe żyjątka na pogrążonym w wiecznej ciemności dnie oceanu. Co więcej, odniosła wrażenie, że choć mężczyźni rozmawiali różnymi głosami i stali w różnych miejscach w lochu, w tym konkretnym momencie stali się… jednością. Nawet nie jedną grupą, gromadą czy gremium, ale jedną tożsamością. Jednym umysłem. Jedną jaźnią. Wygłodniałą, usilnie czegoś pożądającą. Z osobnikiem ze stygmatami w samym centrum. I jedną, tą samą twarzą subtelnie, ledwo zauważalnie wtopioną w ich rysy. Nie wiedziała nawet, skąd brało się to wrażenie. Po prostu to czuła. I była przerażona. Bała się odezwać, a nawet ruszyć. Bała się, że skupią głód, jaki tlił się teraz w ich oczach, na niej. A potem…
Nie, nie chciała sobie nawet wyobrażać, co z nią zrobią.
Niewiele to dało, bo nagle spojrzeli na nią wszyscy. W tym samym momencie. Co do ułamka sekundy. Zesztywniała i wstrzymała oddech.
– Co z nią zrobimy? – zapytał mężczyzna po lewej. On też uśmiechał się, unosząc tylko jeden kącik ust.
– Powiedziała nam już wszystko, co wie – odparł brodacz udawanie ubolewającym tonem. – Nie sądzę, żeby przydała nam się do czegoś więcej. W każdym razie nie w tej sprawie.
Jej serce biło jak młotem, a w gardle rosła gula. Nie przyda się już? To znaczy? Co się z nią teraz stanie?
Brodacz sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej srebrną monetę. Nie wyglądała jednak jak złotówka czy pięćdziesięciogroszówka, nie przypominała nawet pięciozłotówki ani takiej o nominale dwa euro. Kobieta jeszcze nigdy takiej nie widziała. Wydawało jej się, że dostrzegła wyrytą na niej literę „A”.
– Szybka śmierć – powiedział, po czym odwrócił metalowy krążek w drugą stronę, na której znajdowała się litera „V”. – Albo powolna. Niech zadecyduje Bóg!
– Nie! – wydyszała, kiedy podrzucił monetę. A gdy ta zawisła w powietrzu, kobieta zacisnęła powieki, pod którymi gromadziły się kolejne łzy. – Nie! Błagam! Uwolnij mnie! Uratuj! – wrzasnęła rozpaczliwie do obecności za sobą, lecz nie wywołała tym żadnej reakcji.
Usłyszała ciche pyknięcie, zapewne odpowiadające upadkowi monety na zakrwawioną dłoń mężczyzny. Wszystko się zatrzymało. Bicie jej serca, obieg krwi w żyłach, łzy na policzkach, powietrze, w którym wciąż unosił się zapach kwiatów, i czas. Nawet podtrzymujące ją łańcuchy jak gdyby zesztywniały. Jakby brodaty mężczyzna władał również nimi.
Jakby i one czekały na wyrok.
WEZWANIE
Polskie Jonestown? Makabryczne odkryciew lesie na Mazurach
Dwadzieścia cztery ciała – w tym kobiet i dzieci – odkryła gołdapska policja w gospodarstwie położonym głęboko w lesie nieopodal Rapy (woj. warmińsko-mazurskie). Ze wstępnych ustaleń śledczych wynika, że ofiary zmarły mniej więcej w tym samym czasie wskutek wykrwawienia – miały bowiem liczne rany cięte na nadgarstkach. Pierwsza autopsja wykazała brak śladów walki. Zwłoki znajdowały się w jednym pomieszczeniu, największym w domu, w którym je odkryto. Było ono uroczyście udekorowane, przypominało wnętrze małego kościoła – z ołtarzem, trzydziestoma krzesłami i przedmiotami, jakich używa się przy okazji różnych obrzędów: świecami, kadzidełkami, a także metalowymi naczyniami na płyny. Na jego ścianach brakowało jednak krzyża lub innego symbolu religijnego, podobnie jak w pozostałych izbach. Zabezpieczono również zakrwawiony nóż, który prawdopodobnie wykorzystano do odebrania życia wszystkim dwudziestu czterem osobom.
Gospodarstwo stanowiło siedzibę sekty o nazwie Droga – zamkniętej wspólnoty, która odizolowała się od reszty społeczeństwa. Jej przywódca – Zbigniew P. – uważał się za nowego mesjasza i kazał siebie nazywać Ojcem. Najprawdopodobniej był uzależniony od narkotyków i leczył się psychiatrycznie (w jego sypialni znaleziono mnóstwo leków i substancji psychoaktywnych). Zarówno on, jak i jego wyznawcy popełnili zbiorowe samobójstwo, uprzednio zabijając w ten sam sposób dzieci należące do grupy.
Policja wkroczyła do lasu niedługo po tym, gdy po okolicznych miejscowościach zaczęło włóczyć się dwóch obcych nastoletnich chłopaków. Sprawiali wrażenie zagubionych. Byli przerażeni i wygłodzeni, nie mieli przy sobie żadnych dokumentów ani pieniędzy, najprawdopodobniej nie widnieją w jakimkolwiek rejestrze ludności. Kontakt z nimi był utrudniony ze względu na nieufność i lęk, z jakimi podchodzili do ludzi, którzy chcieli im pomóc. W końcu, dzięki pomocy policyjnego psychologa, przyznali się, że uciekli z sekty. Opowiedzieli o planach Zbigniewa P., który zamierzał zakończyć jej działalność poprzez wymuszenie na adeptach ostatecznego dowodu lojalności. Przepowiadał atak na komunę wrogich sił, po którym ta miała przestać istnieć. Podążenie za guru poprzez dobrowolne ofiarowanie swojego życia miało stanowić jedyny warunek zbawienia i zapewnić natychmiastowe wniebowstąpienie.
To jak dotąd największa tragedia związana z działalnością sekt w powojennej historii Polski. Niektórzy porównują ją z masakrą w Jonestown – odciętej od świata osadzie w gujańskiej dżungli, w której w 1978 roku w podobnych okolicznościach zginęło ponad dziewięćset osób – wyznawców guru Jima Jonesa, przywódcy sekty Świątynia Ludu.
(Informacja, która pojawiła się w jednym z polskich portali internetowych 9 czerwca 2004 roku)
(z materiałów edukacyjnych SOR)
Trzecim szczeblem piramidy ludzkich potrzeb Maslowa jest tak zwanapotrzeba przynależności. Jej korzenie sięgają czasówludzi pierwotnych. Musieli oni bowiem żyć wstadach, żeby zwiększyć szanse naprzeżycie(ochrona przed drapieżnikami, opieka nad młodymi, zdobywanie pożywienia i wody, walka z innymi plemionami o zasoby). Dzisiejszy człowiek, jako spadkobierca ewolucyjnie wykształconych mechanizmów (także myślowych), potrzebuje więc czuć się częścią jakiejś wspólnoty, a także jej akceptacji i bliskich relacji z innymi ludźmi.
(„Obudź się! Słyszysz?!”)
(Ledwo słyszę te słowa. Brzmią, jakby dochodziły spod wody. Ktoś uderza mnie lekko w twarz, ale prawie tego nie czuję. Coś mokrego cieknie po moich nadgarstkach. Ulatuje ze mnie. Życie. Kropelka po kropelce. Czuję zapach krwi).
(„Pomocy! Niech ktoś tu przyjdzie!”)
(Coś miękkiego – może koszulka, może ręcznik, może poduszka – zostaje przyłożone do moich ran. Ktoś kurczowo mnie przytula. Jakby w ten sposób chciał mnie zatrzymać).
(„Nie zostawiaj mnie! Nie odchodź! Nie możesz!”)
– Wszystko w porządku? – słyszę w pobliżu głos, który przywraca mnie do rzeczywistości. Ten sam, który przed chwilą wybrzmiewał w moich wspomnieniach. Teraz jednak nie jest to krzyk, a normalne pytanie.
Odwracam głowę w lewo. Mój Przyjaciel siedzi obok mnie w zgaszonym samochodzie, opierając lewą rękę o kierownicę. Jak zawsze ma poważny wyraz twarzy, na której trudno dostrzec choćby cień uśmiechu. Pytanie, jakie mi zadał, dość często pada z jego ust w moim kierunku. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że słyszę je regularnie, w mniejszych lub większych odstępach czasu, od piętnastu lat.
– Tak – odpowiadam, drapiąc się po brwiach. – Tylko… – Wzdycham. – Też masz tak, że przed Akcją całe życie przelatuje ci przed oczami?
– Zawsze.
Patrzę na niego zaskoczony.
– Naprawdę?
– Tak. Prawie jak przed śmiercią, co?
Nie odpowiadam. On też nie rozwija tej kwestii i kieruje spojrzenie przed siebie. Chwyta kierownicę także prawą ręką. Jest większa niż lewa – trochę dłuższa, trochę grubsza, z masywniejszą pięścią. Taki się urodził. Asymetryczny. Genetyczna anomalia albo efekt radioaktywnej chmury z Czarnobyla, na której wpływ mogli być wystawieni jego rodzice. Teraz to wiemy i takie wytłumaczenie wydaje nam się zupełnie naturalne. Nie zawsze tak było. Na pewnym etapie naszego życia naprawdę wierzyliśmy, że jego specyficzny wygląd to efekt nie dość gorliwej wiary. Kara za grzechy.
Mój Przyjaciel prostuje ręce, jakby je rozciągał i rozgrzewał. Wydaje się skupiony. Ciekawe, o czym jeszcze myśli? O czym mi nie mówi? Boi się, tak jak ja? Widziałem jego strach jedynie raz w życiu. A raczej słyszałem. W scenie, która przed chwilą pojawiła się w moich wspomnieniach.
Noc jest ciepła. Przez jakiś czas wokół nas słychać jedynie świerszcze, ale ich cykanie nie działa kojąco. Mam świadomość, że niechybnie zbliża się moment, w którym będziemy musieli opuścić auto. To już ostatnie sekundy. Zerkam na zegarek w samochodzie. Na moich oczach pierwsza pięćdziesiąt dziewięć zamienia się w drugą. Patrzę na Przyjaciela, a on odwzajemnia spojrzenie. Niemal w tym samym momencie kiwamy głowami i wysiadamy. On odrobinę szybciej, bardziej zdecydowanie. Mamy już na sobie lekkie kamizelki kuloodporne, ukryte pod bluzami. Ja potrzebuję jeszcze broni. W odróżnieniu od człowieka, który mi towarzyszy, nie posiadam takiej na stałe scalonej z moim ciałem, więc muszę posługiwać się inną. Z bagażnika wyciągam futerał, w którym znajdują się dwa drewniane kije o długości sześćdziesięciu pięciu centymetrów. Moje oręże, które przy podobnych okazjach zawsze ze sobą zabieram. Samo wzięcie ich do ręki sprawia, że czuję się trochę pewniej. Trochę. Lęk bowiem nie znika.
Zakładam pochwę na plecy. Mój Przyjaciel natomiast rozdziela między nas lateksowe rękawiczki, które wyciąga z plecaka z przedmiotami niezbędnymi, by zapewnić powodzenie Akcji, po czym zamyka bagażnik i przekazuje mi kluczyki. Nie używamy pilota, aby zablokować zamki w drzwiach. W kluczowym momencie nic nie może nas spowolnić, powinniśmy wbiec do auta i natychmiast stąd odjechać. Na szczęście raczej nie musimy się martwić, że ktoś nam je ukradnie. Jesteśmy na totalnym odludziu. Na podręcznikowym końcu świata. Podczas naszych Misji to już właściwie tradycja. Potwory tylko takie lokalizacje wybierają na swoje Gniazda. Z dala od cywilizacji, z dala od ludzi, z dala nawet od najbliższego przystanku, na którym autobusy i tak pojawiają się raz na ruski rok, a rdza na metalowym znaku przy nim wydaje się starsza niż ludzkość. Ze słabym zasięgiem sieci komórkowej. Wszystko po to, aby jak najmniej osób wiedziało, że Gniazdo istnieje. Aby jak najmniej ludzi się nim interesowało, a najlepiej nikt. Aby nie przeszkadzano Potworom w rozwijaniu projektu państwa w państwie z nimi jako władcami absolutnymi. Autorytarnych wysp na mapie demokratycznej Europy, miniaturowych, ograniczonych płotem lub pastuchem. Kryjących się za przeznaczoną dla postronnych, przesłodzoną, oficjalną fasadą powszechnej szczęśliwości uczestników tego miniaturowego systemu. Dysponujących wieloma hektarami ziemi, nabytymi najczęściej dzięki wykorzystaniu majątków wszystkich członków wspólnoty.
Takie położenie Gniazd spełnia również inną funkcję. Ma utrudniać Owieczkom, które Potwory uważają za swoją własność, ewentualną ucieczkę. A nawet samo podjęcie decyzji o podobnym kroku. Na ogół działa. Umiejscowienie Gniazda, brak środków do życia, psychiczne zniewolenie podlane strachem przed Zepsutym Zewnętrznym Światem, wzmacniane zaszczepionym w adeptach przekonaniem, że poza Rodziną sobie nie poradzą. Do tego brak podstawowych umiejętności przydatnych do podjęcia pracy zarobkowej i normalnego funkcjonowania w społeczeństwie, brak innego domu. W ogóle brak czegokolwiek, nawet własnej, indywidualnej tożsamości i zdolności krytycznego myślenia.
Mało kto potrafi się z czegoś takiego uwolnić. Przede wszystkim psychicznie. Właśnie to jest najtrudniejsze, to kajdany gorsze niż w więzieniu. A jednak zdarzają się tacy, którym się udaje. Mój Przyjaciel i ja jesteśmy tego najlepszymi przykładami. Wyjątki zatem istnieją. A gdy już do podobnego aktu dochodzi, ludzie, którzy się nań zdobyli, często potrzebują pomocy. I otrzymują ją od nas. Już od kilkunastu lat. Wkraczamy tylko wtedy, gdy zawodzą wszystkie inne, konwencjonalne metody: negocjacje, prośby, psychoterapia czy na ogół bezradna policja. Interweniujemy, gdy adept nie może odejść po dobroci, gdy istnieje realne zagrożenie, że komuś stanie się krzywda. Zdarza się to zaskakująco często. W końcu mamy do czynienia z fanatykami. Nie zawsze religijnymi. Czasem oddanymi jakiejś idei. Lub zjednoczonymi w uwielbieniu postaci Potwora, który nie liczy się z podstawowymi prawami człowieka, stawia siebie w centrum świata i ustanawia własne systemy wartości. W takich czasach żyjemy. I w państwie, które na to pozwala niedostosowanym do realiów prawem do gwarantowanej konstytucją wolności wyznania. Zawsze znajdzie się ktoś, kto wykorzysta owe regulacje do złych celów. Często więc musimy działać na ich granicy. Mamy na to osobiste pozwolenie Szefa.
Zostawiamy samochód przy drodze, za zakrętem, w słabo widocznym miejscu, i najciszej, jak tylko się da, idziemy w kierunku tamtego gospodarstwa. Nie widzimy go jeszcze. Nawet za dnia trudno je dostrzec, jest starannie ukryte za drzewami, które rosną gęsto wokół niego. Mamy do przejścia spory kawałek. Nie chcemy ryzykować, że Strażnicy wypatrzą lub usłyszą auto i zainteresują się, co ono i jego pasażerowie robią w środku nocy na końcu świata. Grupa, z której powodu tu się znaleźliśmy, nie jest zbyt liczna. Kilkanaście osób, z czego część to kobiety i dzieci. Połowa jej członków to mężczyźni, w tym Potwór, który ma już swoje lata, ale jeszcze nie stał się zniedołężniałym dziadkiem. Funkcje Wojowników i zarazem Strażników, którzy pod względem codziennych obowiązków niewiele różnią się od żołnierzy mafii, pełni we wspólnocie zaledwie czterech ludzi. W nocy głównie czuwają, odsypiają za dnia. Teraz jednak chronią Gniazdo. Działka wokół niego, również należąca do tej społeczności, jest zbyt duża, by patrolować ją w całości, więc skupiają się na zabudowaniach. Pilnują ich niekoniecznie przed tymi, którzy chcieliby się tam włamać i coś ukraść albo po prostu podchodzą do tych ludzi nieprzychylnie. Z informacji, jakie uzyskaliśmy, incydent z intruzami nigdy się nie zdarzył. To oznacza, że się nas nie spodziewają. Że są znudzeni. Może nawet śpiący – zegara biologicznego, pomimo zmiany trybu życia, nie da się oszukać, podobnie jak fatalnej, niskobiałkowej diety, jaką Potwory zwykle raczą swoje Owieczki. Wszystko po to, by te były ospałe, pozbawione energii. By łatwiej dało się je kontrolować. To, co na ogół działa na korzyść przywódców, teraz może okazać się naszym atutem.
Nasze dzisiejsze zadanie jest następujące: uwolnić z sekty Patryka i Agnieszkę. To chłopak odezwał się do SOR kilka miesięcy temu. Potwór pozostawił bowiem bez opieki jedyny komputer z dostępem do Internetu w Gnieździe. Do tego z zalogowaną pocztą e-mail w jednej z kart przeglądarek. Patryk na szczęście dołączył do grupy zaledwie kilkanaście miesięcy wcześniej i wiedział, jak korzystać z sieci. Wygooglował „pomoc ofiarom sekt” i napisał maila pod pierwszy adres, jaki znalazł – nasz. To nie przypadek. SOR jest największą tego typu organizacją w Polsce. Najbardziej znaną. Najskuteczniejszą. Działamy z największym rozmachem. Opłaciliśmy nawet specjalistów, aby stosownie wypozycjonowali naszą stronę internetową w wyszukiwarce. Znajduje się więc na samej górze listy.
Patryk napisał w swojej wiadomości, że należy do grupy, która rzekomo skupia się na rozwoju osobistym, mieszkającej w siedlisku położonym nieopodal Tomaszowa Lubelskiego. W rzeczywistości jest to jednak niebezpieczna sekta, której guru – były psycholog i trener mentalny – sprawuje totalitarne rządy, kontrolując praktycznie wszystkie aspekty życia adeptów. Patryk poprosił o pomoc w opuszczeniu wspólnoty dwóm osobom – jemu i dziewczynie, którą kochał. Sam bał się robić cokolwiek na własną rękę. Przytoczył w skrócie historię innej pary, Asi i Damiana, którzy kiedyś próbowali stamtąd uciec. Strażnicy i Potwór ruszyli ich śladem, odnaleźli i zaciągnęli obydwoje z powrotem. A potem oczywiście ukarali. Przykładnie, na oczach wszystkich, aby nikomu nie przyszedł już do głowy podobny pomysł. Zagrozili, że po następnym takim wyskoku ich zabiją. Patryk twierdził, że to nie była groźba bez pokrycia – Potwór i jego żołnierze posiadają bowiem nielegalną broń, z pomocą której wymuszają posłuch. Chłopak opisał też swoje znaki szczególne, aby ułatwić nam rozpoznanie go. Chaotycznego maila zakończył prośbą, by nie wzywać policji i broń Boże nie odpisywać na ten adres, jako że należy on do Potwora. Wiele ryzykował, odzywając się do nas, i obawiał się o swoje życie. Zapowiedział też, że usunie tę wiadomość z poczty natychmiast po wysłaniu.
W SOR potraktowaliśmy to zgłoszenie bardzo poważnie. Po długiej naradzie, podczas której dyskutowaliśmy, czy jednak nie zaangażować w sprawę organów ścigania, ostatecznie zdecydowaliśmy, aby przychylić się do prośby Patryka i tego nie robić. Nie potrzebujemy pomocy państwowych instytucji. Umiemy radzić sobie sami. Niemniej oznaczało to konieczność podjęcia interwencji. Misji, tak to nazywamy. Od tego SOR ma mojego Przyjaciela i mnie.
Dość szybko udało nam się znaleźć siedlisko, o którym była mowa. Faktycznie znajdowało się na kompletnym odludziu, od najbliższych większych wsi czy miasteczek dzieliło je wiele kilometrów. Obserwowaliśmy to miejsce kilka dni. Zbieraliśmy informacje, także rozpytując nielicznych okolicznych mieszkańców. Potrzebowaliśmy sporo czasu, by móc wreszcie nawiązać bezpośredni kontakt z Patrykiem, który został wysłany do Tomaszowa po zakupy. Oczywiście w obstawie jednego ze Strażników, którego musieliśmy przechytrzyć. W supermarkecie udałem więc, że się potykam i wpadłem na niego. Podczas gdy gorąco i co najważniejsze – długo go przepraszałem, dzięki czemu skupił na mnie swoją uwagę, mój Przyjaciel wsunął Patrykowi do kieszeni kurtki mały, staroświecki telefon komórkowy, ładowarkę oraz liścik. Chłopak spojrzał na niego ze zdziwieniem, a on wyartykułował bezgłośnie ustami tylko jedno słowo: „SOR”, po czym przytknął do nich palec wskazujący.
Resztę dnia spędziliśmy w napięciu, czekając na kontakt od chłopaka, który miał świadczyć o tym, że telefon nie został odkryty przez kogoś, kto nie powinien o nim wiedzieć. Na potwierdzenie tego, zgodnie z prośbą umieszczoną przez nas w liściku, miał wysłać nam SMS-a składającego się z tylko siedmiu słów – tych, od których zaczął swojego niedawnego maila do SOR. Skoro skasował go natychmiast po wysłaniu, tylko on mógł znać jego treść, natomiast zdanie było dość nieoczywiste, bo nie zaczął wiadomości od „Dzień dobry” albo „Pomocy!”, tylko od „Nazywam się Patryk i jestem ofiarą sekty”. Napisaliśmy również, że przybyliśmy mu na pomoc, oraz podaliśmy kod odblokowania otrzymanego siemensa. Zaznaczyliśmy, że telefon powinien pozostać wyciszony i ukryty, a ładować go należy wyłącznie w nocy, w miarę możliwości używając gniazdka, które nie znajduje się na widoku.
Patryk odezwał się do nas dopiero po pierwszej. Był przerażony. Dało się to wyczuć po samym sposobie pisania – zjadał litery, nie dbał zbytnio o styl czy poprawność interpunkcyjną zdań. Dowiedzieliśmy się, że nie mieszka w pokoju sam, ale na szczęście jedno gniazdko znajduje się za jego łóżkiem, więc może ukryć ładującą się komórkę pod materacem. Poprosiliśmy, aby podał nam jak najwięcej informacji o grupie, o jej zwyczajach, o funkcjach, jakie pełnią w niej poszczególni członkowie, o rutynie dnia, o potencjalnych słabych punktach, o układzie pomieszczeń w domu, poczynając od drzwi wejściowych, o tym, czy można się z niego wydostać przez okno, czy znajdują się w nim jakiekolwiek dodatkowe zabezpieczenia, takie jak alarm, monitoring albo czujka ruchu, która włącza światło, czy wcześniej zdarzały się włamania lub incydenty wynikające z niechęci tutejszej ludności, której może nie podobać się sąsiedztwo sekty, czy wówczas była wzywana policja; pytaliśmy wreszcie, czy ktoś może podejrzewać, że chłopak i dziewczyna planują ucieczkę, oraz czy Patryk ma jakiś pomysł odnośnie do tego, co odwróci uwagę pozostałych na tyle skutecznie i na tyle długo, by umożliwić nam skutecznie działanie.
Jego odpowiedzi nie napawały optymizmem. Napisał nam, że monitoringu w gospodarstwie co prawda nie ma, ale pilnują go psy, okien zaś, zapewne nieprzypadkowo, nie da się otworzyć na oścież, można je tylko pionowo uchylić. Czyli jedyne wyjście z Gniazda to drzwi, którymi się do niego wchodzi.
Korespondowaliśmy w ten sposób wiele dni, zadawaliśmy precyzyjne pytania i w końcu uzyskaliśmy wystarczająco dużo konkretnych danych, by móc ułożyć z nich plan, który zamierzaliśmy wprowadzić w życie tej nocy.
Zbliżamy się do siedliska. Nie słyszymy szczekania, co oznacza, że psy, przed którymi ostrzegał nas Patryk, śpią. Zadbaliśmy o to, by dodał im do karmy silny, stosowany przez weterynarzy środek usypiający. Zawczasu ukryliśmy go w sąsiedztwie posesji, o czym poinformowaliśmy chłopaka stosownym SMS-em. Z kolei innym specyfikiem, również przez nas podrzuconym, a przeznaczonym dla ludzi, miał spróbować doprawić kolację przynajmniej jednej osoby – chłopaka, który śpi z nim w jednym pokoju. Napisał nam jednak, że nie da rady tego zrobić, bo zostałby zdekonspirowany. Musimy więc zastosować plan B.
Widzimy dwóch Strażników. Siedzą na ławce przy wejściu, oświetleni słabą lampą znad drzwi. Pozostali dwaj zapewne, zgodnie ze słowami Patryka, przebywają wewnątrz domu. Nasze przewidywania się sprawdzają. Mężczyźni wyglądają na zaspanych. W pewnym sensie sprawili to sobie na własne życzenie. Powinni stać, a nie siedzieć. Rozmawiać, a nie milczeć. Ich obecna pozycja ciała, cisza nocy i świeże wiejskie powietrze tylko zwiększają senność. Oni jednak o tym nie wiedzą. My – przeciwnie. Mamy świadomość, co wpływa na ludzki organizm tak, by jego właściciel stawał się bardziej podatny na sterowanie z zewnątrz. Przez sporą część życia sami tego doświadczaliśmy. A potem przez bite piętnaście lat zgłębialiśmy wiedzę na ten temat.
Nakładamy kominiarki oraz latarki czołowe, których jeszcze nie zapalamy. Powoli, bezszelestnie obchodzimy dom dookoła, starając się, by nie dało się zobaczyć nas z okien. A gdy zbliżamy się do elewacji, niemalże się czołgamy. Skradając się w ten sposób, podchodzimy od tyłu do ławki, na której siedzą Strażnicy. Jest oddalona od domu o kilka metrów. To kolejny sprzyjający nam szczegół, który możemy wykorzystać w naszym planie.
Działamy synchronicznie, jakbyśmy mieli jeden umysł. Nie musimy nawet na siebie patrzeć, odliczać czasu, dawać znaków głową. W tym samym momencie dopadamy mężczyzn i zakładamy im chwyty na szyję. Są zaskoczeni, podejmują próbę walki zbyt późno. Nawet nie krzyczą. Nie mają na to czasu; nie mają też czasu choćby pomyśleć, co się z nimi dzieje. Wkrótce tracą przytomność. W stosownym momencie ich puszczamy. Nie chcemy ich zabić. W miarę możliwości ma się obyć bez ofiar. Takie są wytyczne Szefa i zawsze staramy się do nich stosować, jak dotąd skutecznie.
Zyskujemy chwilę, którą należy wykorzystać do maksimum. Od osiemnastu do trzydziestu czterech sekund, zanim ci dwaj w pełni odzyskają świadomość. Chwytamy ich obu pod pachami i szybkim krokiem zaciągamy do stodoły, która na szczęście znajduje się nieopodal. Dzięki informacjom Patryka wiemy, że nic cennego w niej nie ma, więc nie jest zamykana na kłódkę czy zamek. Dopiero tam zapalamy latarki na naszych czołach i korzystamy z grubych, wytrzymałych taśm klejących z plecaka mojego Przyjaciela, aby zakleić usta Strażników, a potem skrępować im ręce i nogi. Mamy w tym wprawę, ćwiczyliśmy tę czynność już wielokrotnie, więc zajmuje nam ona niewiele czasu.
Upewniwszy się co do solidności więzów, zabieramy mężczyznom pistolety oraz klucze do domu, gasimy latarki i natychmiast opuszczamy stodołę. Ci dwaj nie mogą zbyt długo nas widzieć, nawet w słabym świetle. Na razie jeszcze półprzytomni próbują dojść do siebie i zrozumieć, co się tu dzieje, ale wkrótce mogą zacząć skupiać się na szczegółach naszego wyglądu, a ten, zwłaszcza u mojego Przyjaciela, z jego charakterystyczną asymetryczną budową, nie sprzyja zupełnej anonimowości. Na zewnątrz odhaczamy kolejny podpunkt naszego planu: za pomocą noży przebijamy wszystkie opony w pojazdach stojących na podwórku.
Wreszcie podchodzimy do budynku. Do właściwego Gniazda. Mój Przyjaciel korzysta z kluczy i otwiera drzwi. Trzyma klamkę obydwiema dłońmi, dzięki czemu robi to ciszej, niż gdyby używał tylko jednej.
Pozostali dwaj Strażnicy najprawdopodobniej przebywają w dużym przechodnim pokoju, do którego wchodzi się z korytarza prowadzącego od głównych drzwi, a który służy za coś w rodzaju świetlicy, pomieszczenia rekreacyjnego. Wychodzi z niego inny korytarz, którym dociera się bezpośrednio do sypialni. To wszystko oznacza, że dwie ostatnie przeszkody stoją – a raczej siedzą – nam na drodze. Nie unikniemy konfrontacji. Nie mamy wyboru. Oni też, podobnie jak ich koledzy, są uzbrojeni. I najpewniej także zaspani. Musimy działać szybko. Wykorzystać efekt zaskoczenia, słabszego refleksu, który wynika z pory dnia. I w miarę możliwości zrobić przy tym jak najmniej hałasu. Zawczasu wyciągam z futerału moje kije i krótko kręcę nimi w powietrzu, dogrzewając i rozciągając nadgarstki.
Zatrzymujemy się na końcu korytarza i wyglądamy zza rogu. Zgodnie z przewidywaniami Strażnicy wyglądają na zaspanych. Właściwie na wpół drzemią, siedząc na kanapie, która stoi bokiem do nas. A brak w tym pokoju na przykład telewizora, który mógłby choć trochę ich rozbudzić, też działa na naszą korzyść. W sektach mało kto poza Potworem korzysta ze środków masowego przekazu, nawet dla rozrywki. Rzadko kiedy szeregowy adept, nawet jeżeli jest Strażnikiem, ma do tego prawo. Potwór bowiem robi wszystko, by ograniczyć komunikaty, jakie mogą płynąć do jego Owieczek z Zepsutego Zewnętrznego Świata. Fachowo nazywa się to kontrolą informacji. Wszystko po to, aby maksymalnie zmniejszyć ryzyko, że ktokolwiek pomyśli o opuszczeniu grupy. O tym, że gdziekolwiek indziej może być szczęśliwszy.
Zaciskam mocniej dłonie na kijach. Przyjaciel zerka na mnie i komunikuje gestem, że moim zadaniem jest neutralizacja drugiego z mężczyzn, siedzącego dalej od nas. On zaś weźmie na siebie tego bliżej. Kiwam głową.
Patrzymy na siebie po raz ostatni, po czym wyskakujemy zza rogu. Nic nie mówimy, nie krzyczymy, nie wydajemy żadnych odgłosów. Staramy się biec jak najciszej. Strażnicy są zaskoczeni. Nie wiedzą, czy mają wstać, czy krzyczeć, czy sięgnąć za pazuchę po pistolety. Widzą dwóch facetów w kominiarkach, w tym jednego uzbrojonego w pałki escrima, niezbyt popularną broń, a drugiego dziwnie asymetrycznie zbudowanego. Ta chwila zawahania z ich strony, wynikająca z nadmiaru wyboru potencjalnych opcji odpowiedzi na atak, wystarcza nam aż nadto.
– Co…?
Tylko tyle daje radę powiedzieć jeden z nich. Uderzam go w skroń czubkiem jednego z kijów. Niestety, ku mojemu przerażeniu, nie udaje mi się go znokautować, a jedynie zamroczyć. Już wykonuję kolejny zamach, ale mam świadomość, że Strażnik zyskał właśnie cenny ułamek sekundy, może krzyknąć i zaalarmować wszystkich mieszkańców domu. Na szczęście Przyjaciel przychodzi mi z pomocą. W przeciwieństwie do mnie umie załatwiać takie sprawy szybko i konkretnie. Jest do bólu precyzyjny. Tak jak ja od dwa tysiące czwartego roku trenuje walkę wręcz – prawy podbródkowy, prawy prosty, generalnie każdy prawy to jego specjalność, jego wyrośnięta pięść jest ciężka i twarda jak młot. Pozbawia przytomności swój cel zaledwie jednym ciosem, po czym doskakuje do drugiego mężczyzny i wymierza mu potężnego prawego sierpowego w szczękę. Obaj Strażnicy, jeden po drugim, odpływają w czerń. A ja oddycham z ulgą. Niewiele brakowało, a całą Akcję trafiłby szlag.
Nieruchomiejemy, wyostrzając słuch. Nie jesteśmy pewni, ile narobiliśmy hałasu i czy nim kogoś obudziliśmy. W domu jednak w dalszym ciągu panuje cisza. Chyba się udało. Tym Strażnikom też zabieramy pistolety, które pakujemy do plecaka, wiążemy ich i zaklejamy im usta. Następnie idziemy kolejnym korytarzem w stronę pokoju Patryka. Dokładnie opisał nam jego umiejscowienie i właściwe drzwi.
Wystarczy, że mój Przyjaciel lekko naciska klamkę, a chłopak natychmiast otwiera je z drugiej strony, jakby od dłuższego czasu czekał na nasze pojawienie się. Jest przerażony, blady, ma wytrzeszczone oczy i głęboko oddycha. Niemal słyszę przyspieszone bicie jego serca. Czym prędzej wychodzi z pomieszczenia, a mój Przyjaciel zamyka za nim drzwi, aby nie ryzykować, że zbudzi młodego mężczyznę, z którym Patryk dzieli sypialnię. Cały manewr zajmuje najwyżej kilka sekund. Patryk nic ze sobą nie ma, bo tak się umówiliśmy – żadnych bagaży, których pakowanie może go zdradzić, a nas potem spowolnić. Wszystkie niezbędne do funkcjonowania przedmioty, takie jak ubrania, podstawowe kosmetyki, a nawet szczoteczkę do zębów, i tak potem zapewni mu SOR.
– Agnieszka – szepcze i rusza do jej pokoju. Mój Przyjaciel idzie za nim, lecz zanim to następuje, patrzy porozumiewawczo na mnie. Pytam go spojrzeniem, czy na pewno chce to zrobić. Odpowiada, też wyłącznie za pomocą oczu, że tak, nie widzę nawet śladu wahania. Znowu bierze trudniejszą część zadania na siebie.
Rozdzielamy się. Wracam korytarzem do świetlicy, a potem wychodzę na zewnątrz. Podchodzę do szyby, za którą znajduje się sypialnia Agnieszki i dziewczyny, która z nią mieszka.
– Proszę, proszę! A kogo my tu mamy? – Słyszę zza uchylonego okna pewny siebie męski głos. Głośny. Nienależący do mojego Przyjaciela.
Zerkam do pokoju, który jest oświetlony słabą lampką. Na środku, odwrócony do mnie tyłem, stoi starszy mężczyzna z nadwagą. Potwór, we własnej osobie. Celuje z pistoletu w mojego Przyjaciela, który tkwi w drzwiach. Dwie dziewczyny, które normalnie zajmują tę sypialnię, nie śpią. Leżą pod kołdrami jak sparaliżowane. Najwyraźniej wraz z nim czekały, aż się pojawimy. Nie odrywają wzroku od Potwora. Podobnie jak mój Przyjaciel. Patryka nie widzę, prawdopodobnie został na korytarzu. Nietrudno się domyślić, że zesztywniały przywiera plecami do ściany, nie wiedząc, co robić.
Mój Przyjaciel unosi ręce i wkracza do pokoju. Choć nie ma do pokonania zbyt dużej odległości, widzę, że jego chód jest pewny.
– Wiesz, kim jestem? – pyta spokojnie.
– Intruzem, który chce zniszczyć moje dzieło? – W głos Potwora wkrada się drżenie. – Z jednej z tych jebanych fundacji, które wpierdalają się tam, gdzie nie trzeba!
– Rozgryzłeś nas – odpowiada z umiarkowanym uznaniem mój Przyjaciel. Trzyma się planu, wie, że rozmawia z chorobliwym narcyzem, którego ego łatwo połechtać i tym samym uśpić jego czujność. – Popełniliśmy jakiś błąd?
– I to duży – odpowiada triumfalnie Potwór. – Patryka udało wam się przekabacić, ale Agnieszki już nie do końca. – Wskazuje przerażoną dziewczynę, która leży na łóżku pod ścianą, bliżej drzwi. – Wydobyłem z niej prawdę! – Mówi z dużym samozadowoleniem, niemalże z zachwytem w głosie. – Pytałem ją tak długo, aż się przyznała. Okazała lojalność, więc nie zostanie ukarana. W przeciwieństwie do jej chłopaka. Gnojek nawet sobie nie wyobraża, co go czeka – cedzi mściwie przez zęby. – Pomyliliście adres, skurwysyny! Tu nie ma żadnej sekty!
– Nie? – pyta Przyjaciel i robi krok bliżej w jego stronę. Wciąż ma uniesione ręce.
– Nie! To wspólnota, wypisaliśmy się z systemu kłamstwa i obłudy, z którego pochodzisz! Nie czcimy żadnego boga! Liczy się dla nas jedynie oświecenie. Przebudzenie. Rozwój osobisty i duchowy!
– I dlatego kontrolujesz wszystko, co robią twoi adepci?
– Robię to dla ich dobra!
– I to zupełny przypadek, że żaden nie może dobrowolnie was opuścić?
– Nikt tego nie chce, kretynie!
– Patryk chce. Agnieszka też, nawet jeżeli się ciebie boi i nigdy się do tego nie przyzna. Dwie inne twoje Owieczki też kiedyś próbowały odejść, ale ruszyliście za nimi w pościg. Dlaczego? Dlaczego porwaliście Asię i Damiana? Dlaczego zaciągnęliście ich tutaj siłą? Po co ci ta broń, skoro od kiedy się tutaj osiedliliście, nie było nawet próby włamania? I popraw mnie, jeżeli się mylę: po tym, co powiedziała ci Agnieszka, nie przekazałeś żadnych wytycznych Strażnikom. Bo im nie ufasz. Obawiasz się, że też nie do końca stoją po twojej stronie, też mogą chcieć stąd uciec, spiskują i tylko czekają na okazję, aby cię zdradzić. Czy nie tak? Tylko to tłumaczy, dlaczego gdy mnie zobaczyli, byli wyraźnie zaskoczeni i nieprzygotowani na mój atak.
Potwór lekko opuszcza pistolet. Jest wyraźnie zaskoczony jego wiedzą. Mój Przyjaciel wykorzystuje tę chwilę jego zawahania na kolejny cios.
– Poddaj się. Unieszkodliwiłem ich – unosi swoją potężną prawą pięść – i nawet jeżeli pozostali lojalni, nie przyjdą ci z pomocą. To koniec. Pozwól im dobrowolnie odejść – wskazuje Agnieszkę – i zostaw ich w spokoju, a my damy spokój tobie.
– Nie! – odpowiada z naciskiem Potwór. – Wiem, jak działają organizacje takie jak twoja! Chcecie namówić tych dwoje na zeznawanie przeciwko mnie! Nie pozwolę wam na to! To moje dzieło! Nie pozwolę wam go zniszczyć.
– To ludzie. Nie są twoim dziełem ani własnością. Mają prawo odejść. A ja jestem tutaj, aby ich stąd uwolnić. Jak zamierzasz mnie powstrzymać? Zabijesz mnie? – Mój Przyjaciel robi kolejny krok w jego kierunku. – Naprawdę myślisz, że nikt nie wie, że tu jestem? Że się nie zabezpieczyłem?
– Zrobię to, jeśli będzie trzeba. – Potwór uśmiecha się mściwie. Zaciska mocniej dłonie na pistolecie.
– Są świadkowie. – Mój Przyjaciel znowu wskazuje dziewczyny.
– Cokolwiek spróbujesz mi wmówić, nikt z Rodziny mnie nie zdradzi. Zmuszę ich do milczenia! – W głosie Potwora wybrzmiewa duża pewność. – Niech policja sobie tutaj przychodzi. Śmiało! Nic nie znajdą! Ukryjemy twoje śmierdzące truchło tak głęboko, że nawet koparkami się nie dokopią! Albo spalimy.
Nadchodzi moment, na który pracowaliśmy tyle czasu. Kluczowy. Znak, który mój Przyjaciel miał mi dać, gdy w swojej ocenie znajdzie się wystarczająco blisko przeciwnika. Zerka za prawe ramię Potwora, prosto na mnie, i kiwa głową. Działam automatycznie. Głośno pukam w szybę, za którą stoję. Potwór odwraca się i patrzy w moim kierunku. To odruch, a więc zachowanie, które da się przewidzieć. Tym samym przestaje skupiać się na moim Przyjacielu, który się na niego rzuca i wytrąca mu pistolet z rąk. Podczas gdy kotłują się na podłodze, ja powtórnie wbiegam do domu. Pod pokojem czeka na mnie Patryk. Tak jak przewidziałem, stoi jak zamrożony. Otwieram drzwi i wchodzę do pomieszczenia jako pierwszy. Mój Przyjaciel już ma założony na szyi Potwora trójkąt ze swoich nóg, a rękę, którą tamten próbuje go atakować, unieruchamia dwoma swoimi. Dusi go. Radzi sobie doskonale, nie muszę mu pomagać. Jego przeciwnik nie ma pojęcia, jak walczyć w parterze. W ogóle nie ma pojęcia, jak walczyć, do tego nadwaga utrudnia mu koordynację ruchów. To tylko były terapeuta, psycholog, który w pewnym momencie w wyniku zaburzeń psychicznych zaczął cierpieć na kompleks Boga. Wysługiwał się innymi, których nauczył się kontrolować. To oni mieli wykonywać za niego brudną robotę.
Dziewczyny w dalszym ciągu nie reagują, nic nie mówią, nie wzywają pomocy, co też jest bardzo wymowne i w ogóle mnie nie zaskakuje. Nawet się nie ruszają. Patryk wchodzi za mną i zamyka drzwi. Potwór przestaje się opierać. Traci przytomność, a mój Przyjaciel zawczasu go puszcza. Błyskawicznie wstaje, ściąga plecak i przy użyciu tej samej taśmy co poprzednio wiążemy mężczyznę. Patryk natomiast doskakuje do Agnieszki.
– Teraz mamy szansę! Uciekajmy!
Dziewczyna nie odpowiada. Jest w szoku i cała drży. Od czasu do czasu zerka na Potwora, który leży skrępowany pod ścianą. Ten ma półprzymknięte powieki, ale wydaje się na nią patrzeć. Właśnie na nią. Jakby zachował resztki przytomności i próbował na nią wpłynąć.
– Chodź! – szepcze rozpaczliwie Patryk i wyciąga dłoń.
– Patryk… Ja chyba nie…
Rozglądam się z niepokojem. Nasłuchuję odgłosów z zewnątrz. Potwór rozmawiał z moim Przyjacielem dosyć głośno, pukanie w szybę też spowodowało sporo hałasu i nie ulega wątpliwości, że całe to zamieszanie obudziło przynajmniej niektórych w domu. Z korytarza zaczynają dobiegać głosy, ktoś najpewniej znalazł w świetlicy nieprzytomnych i skrępowanych Strażników. Patryk kupił nam trochę czasu, zamykając drzwi. Reszta adeptów sekty wciąż nie wie, w którym pokoju wszystko się zaczęło. Każda sekunda jest teraz na wagę złota.
– P-pójdą za nami… U-ukarzą… – Agnieszka jest tak przerażona, że zaczyna się jąkać. – Widziałeś, co zrobili Asi i Damianowi. Znajdą nas. Ja… – Przełyka ślinę. – Ja zostanę. Ty uciekaj, jak chcesz.
Patryk patrzy bezradnie na nas. Niemal błagalnie.
– SOR się wami zaopiekuje – mówi mój Przyjaciel i też wyciąga do niej rękę. – Zapewni wam ochronę. Nie musisz się bać. Chodź, nie mamy czasu! Musimy stąd wyjść! To twoja ostatnia szansa!
Agnieszka wciąż się waha. A ja już wiem, że sama dobrowolnie nie wyjdzie z tego domu. Że jej umysł wciąż jest spętany kajdanami, jakie założył mu Potwór, od lat powtarzając im wszystkim, że poza Rodziną czeka ich zguba. Jej spojrzenie wygląda znajomo. Jak u Ciebie. Piętnaście lat temu. Tuż przed naszą Ucieczką z sekty Droga patrzyłaś na mnie identycznie.
Nie zastanawiam się dłużej. Już dawno temu postanowiłem sobie, że nigdy więcej nie popełnię tego samego błędu co wtedy. Nigdy się nie zawaham i gdy będzie trzeba, zawsze zadziałam.
Już przymierzam się do zrobienia pierwszego kroku w stronę łóżka, ale mój Przyjaciel znowu o ten ułamek sekundy mnie ubiega. Chwyta Agnieszkę mocno za rękę i pomaga jej wstać. Dziewczyna na szczęście się nie opiera. To znaczy, że tak naprawdę nie chce tu zostać. Tyle że wciąż potrzebuje kogoś, kto podejmie decyzję za nią. Kto nią pokieruje. Typowy objaw osobowości, którą specjaliści nazywają sektową lub kultową. Osobowości, którą sam kiedyś miałem, więc doskonale wiem, jak to jest. Mój Przyjaciel zresztą też.
– Ja też chcę z wami iść! – odzywa się druga dziewczyna i wstaje z łóżka. Wymieniamy z Przyjacielem krótkie spojrzenia i kiwamy głowami. Im więcej osób uratujemy, tym lepiej.
– Chodźmy!
Opuszczamy pokój. Mój Przyjaciel idzie przodem, nie puszczając ręki Agnieszki, za nim podąża Patryk, druga dziewczyna i na końcu ja, zabezpieczający tyły. W korytarzu znajduje się więcej osób z sekty. Nie wyglądają, jakby chciały nas zatrzymać. Są zaspane i zaskoczone. Mój Przyjaciel wbiega między nie.
– Patryk…? Aga…? Ela…? Co…? Co się tu dzieje? – padają pytania ze wszystkich stron.
– Jesteście wolni! Uciekajcie! – rzucam, potęgując chaos w Gnieździe. To też element planu. Potencjalna jedność tej grupy jest naszym wrogiem. Bałagan i podział zaś – naszymi sprzymierzeńcami. Ułatwią nam ucieczkę.
Nie oglądając się za siebie, wychodzimy z domu. Biegniemy w kierunku, który wcześniej wyznaczyliśmy, czyli nie w stronę żwirowej drogi, tylko głęboko w las za domem. Zamierzamy dotrzeć do samochodu okrężną trasą. Agnieszka płacze. Patryk i Ela nie, ale nie wątpię, że przeżywają ten moment równie mocno. Domyślam się, co teraz zajmuje ich głowy. Sam, będąc niewiele młodszy od nich, przechodziłem przez coś podobnego. Atakuje ich miliard myśli na sekundę, rozważają, kalkulują, czy jeszcze nie jest za późno, aby ewentualnie tam wrócić. Aby cofnąć to, co się stało. Aby nic nie zmieniać. Pozostać w układzie co prawda toksycznym, ale przynajmniej znanym. Trawi ich poczucie winy, że to wszystko przez nich, że rozbijają Rodzinę, w którą tak mocno się zaangażowali, poświęcając jej spory kawałek swojego życia, porzucając edukację i bliskich. Boją się zmian. A przede wszystkim – boją się Potwora. Wciąż dopuszczają, że choć zdołaliśmy go przechytrzyć i pokonać w walce wręcz, nie jest zwykłym człowiekiem, tylko kimś o niemalże nadludzkich zdolnościach. Że znajdzie ich wszędzie, a potem zaciągnie z powrotem. To też wmawiano im przez lata – wystarczająco długo, by uwierzyli.
Wchodzimy na tyle głęboko w las, że dom i budynki gospodarcze znikają nam z pola widzenia. Mimo to nagle ogarnia mnie przeczucie, że jesteśmy obserwowani. Coś na nas patrzy. Nie ktoś. Coś. Rozglądam się w ciemności, ale niczego nie widzę. Żadnego zwierzęcia, żadnego człowieka. Wrażenie bycia obserwowanym jednak nie ustępuje. Jakby coś nam towarzyszyło. Podążało za nami. Jest to tak paraliżujące, że utrudnia mi oddychanie.
Przyspieszamy, wreszcie wybiegamy z lasu i po kilku minutach docieramy do samochodu. Ja wskakuję za kółko, natomiast Przyjaciel, zgodnie z planem, wraz z Patrykiem i Agnieszką na tylne siedzenie. Obecność Eli trochę zmienia sytuację, ale na szczęście nie brakuje dla niej miejsca. Każę dziewczynie usiąść z przodu i osobiście zapinam jej pas. Któryś z nas musi zawsze przy nich być. W zasięgu ręki. Dla pewności i bezpieczeństwa. Prawie czytamy im w myślach. Wciąż trawią ich wątpliwości i w desperacji komuś może przyjść do głowy głupi pomysł, na przykład żeby wyskoczyć z pędzącego auta.
Jadę w kierunku najbliższej asfaltowej drogi, a gałęzie zawczasu przyczepione do tylnego zderzaka samochodu ścierają ze żwiru ślady naszych opon. Kiedy dojeżdżamy do asfaltu, mój Przyjaciel błyskawicznie wyskakuje z wozu, odczepia je i odrzuca głęboko do lasu. Dopiero gdy powtórnie wsiada na tylne siedzenie, wypuszczam z płuc powietrze, które przez długi czas wstrzymywałem.
Udało się.
Agnieszka w dalszym ciągu płacze. Patryk przytula ją i próbuje uspokoić, raz po raz całując ukochaną w skroń. Ela cała drży i teraz to ona wstrzymuje oddech, jakby dalej nie wierzyła w to, co się wydarzyło. Ja milczę. Mój Przyjaciel natomiast powtarza, że już po wszystkim, że młodzi są bezpieczni i nic im nie grozi. Że postąpili właściwie, odzywając się do nas, decydując się opuścić sektę, i że nikt, absolutnie nikt nie miał prawa im tego zabronić oraz zmuszać do pozostania we wspólnocie, która ich niszczy. Gwarantuje, że SOR zapewni im ochronę, opiekę i ułatwi powrót do normalnego życia. Aby dodać im otuchy, zdradza, że my też kiedyś uciekliśmy z grupy psychomanipulacyjnej, lecz na szczęście nie precyzuje z jakiej. Uzgadnia również z nimi taką wersję zdarzeń, w której my dwaj musimy pozostać w cieniu. Jest prosta. Patryk, Agnieszka i Ela uciekli z sekty sami, po czym zgłosili się do SOR. Oficjalnie nikt nie pomagał im w ucieczce.
Zerkam we wsteczne lusterko i na dziewczynę na siedzeniu obok. Widać po ich trojgu, że wciąż nie do końca wierzą w jego zapewnienia. Że nadal się boją. Ich wytrzymałość psychiczna jest wystawiana na trudną próbę. Przez ostatnie lata byli okłamywani i konsekwentnie obniżano im poczucie własnej wartości. Właśnie po to, by teraz tak myśleli. Wierzę jednak, że dotrzymamy słowa. Najlepiej jak potrafimy. Najważniejsza część zadania została wykonana i pozostało nam tylko dowieźć ich do ośrodka SOR, do Miasta, W Którym Mieszkamy. Tam już naprawdę będą bezpieczni. A nasze koleżanki i koledzy pracujący w nim będą wiedzieli, co robić. Wielokrotnie przerabiali już takie sytuacje. Pomogą tym młodym, tak jak pomogli nam blisko piętnaście lat temu. Jestem tego pewien.
I ta dodatkowa obecność, którą w dalszym ciągu wyczuwam w pobliżu; coś, co nas obserwuje, co jest z nami w samochodzie nawet teraz i w dalszym ciągu paraliżuje moje ruchy, tego nie zmieni.
(z materiałów edukacyjnych SOR)
Jednym z najbardziej intrygujących zjawisk, jakie występują w ludzkiej psychice, jestmroczna przemiana osobowości, która może zajść, gdy człowiek zyskuje nad kimśwładzę. Władza i kontrola nad innymi wymagają ogromnejodpowiedzialności isamoświadomości, bywają bowiem uzależniające i z czasem odczuwamy pokusę, żeby ich nadużywać, a co za tym idzie: przesuwać granice. Stan ten ulega nasileniu, gdy panujemy nad całą grupą ludzi. W skrajnych przypadkach może to prowadzić do kompleksu Boga – zaburzenia, w którym de facto przypisujemy sobie pozycję ponad innymi ludźmi, przez co uznajemy, że wolno nam wszystko.Wiążącą się z kontrolą mroczną przemianę można zaobserwować nawet w pozornie niewinnych sytuacjach – na przykład w związkach, w których występuje nierównowaga uczuć i jednemu partnerowi zależy bardziej niż drugiemu; gdy ktoś zostaje kapitanem drużyny sportowej, głową rodziny lub rodzicem zyskującym władzę nad dzieckiem, czyimś przełożonym, a nawet administratorem grupy w mediach społecznościowych, który wprowadza w niej autorytarne rządy. Szczególnie niebezpieczna jest sytuacja, w której potężne możliwości zyskuje osoba o skłonnościach sadystycznych i psychopatycznych. Do czego może to doprowadzić, pokazali już okrutni rzymscy cesarze, Hitler, Stalin, przywódcy niebezpiecznych, destrukcyjnych sekt, a nawet uczestnicy stanfordzkiego eksperymentu więziennego odgrywający role strażników i podległych im więźniów.Każda władza deprawuje. Awładza absolutna deprawuje absolutnie.
Otwieram szeroko oczy, a przynajmniej tak mi się wydaje. Nadal bowiem widzę wyłącznie nieprzeniknioną ciemność. Oddycham głęboko, wciągając do płuc powietrze tak ciężkie, że czuję się, jakbym połykał kamienie. Ciężkie, lepkie i brudne.
Krzyczę, rozglądając się na wszystkie strony, lecz w dalszym ciągu widzę tylko czerń. Mój błędnik szaleje, nie wiem nawet, czy wciąż leżę, czy już siedzę, czy może odruchowo wstałem.
Nie wiem nawet, czy żyję.
– Kto tu jest?
Wzdrygam się i napinam mięśnie, gdy niedaleko mnie rozlega się męski głos. Jakby przemówił do mnie sam mrok. Jednocześnie ten dźwięk przyprawia mnie o dodatkowy mętlik w głowie, bo choć jakiś przebłysk uświadamia mi, że jest znajomy, z dużym opóźnieniem łączę go z osobą mojego Przyjaciela.
– Jesteś? Odezwij się! – prosi.
Brzmi nienaturalnie. W tym, jak mówi, słyszę lęk i jakby… nadzieję? Nie wiem, co odpowiedzieć. Instynkt i jakaś wewnętrzna nieufność nakazują mi ostrożność.
– Jestem – wyrzucam z siebie w końcu.
Mój własny głos też brzmi znajomo, ale jednocześnie obco. Jakby należał nie do mnie, tylko do kogoś, kogo kojarzę.
– Nie widzę cię… Ja… Nic nie widzę – mówi mój Przyjaciel. Wydaje się śmiertelnie przerażony. Łamie mu się głos.
– Poczekaj. Zaraz…
Zaczynam badać rękami przestrzeń w swojej bezpośredniej bliskości i choć nadal kręci mi się w głowie, przekonuję się, że siedzę na poziomej płaszczyźnie. Jest gładka, twarda i jeszcze ciepła od mojego ciała. Wykonana chyba z…
Metalu?
Słowo to pojawia się w moim umyśle z taką intensywnością, jakby nagle błysnęło światło reflektora, jeszcze bardziej mnie dezorientując. Głowę rozsadza mi tępy ból. Cicho syknąwszy, łapię się za skronie.
Po chwili zdaję też sobie sprawę z jeszcze jednej dziwnej rzeczy. Jestem kompletnie nagi. Upewniam się co do tego, dotykając się w różnych miejscach, w nadziei, że wyczuję na sobie chociaż bokserki czy skarpety. Nic z tego.
– J-jesteś? – znowu słyszę głos z czerni.
Wyszukuję nogami krawędź płaszczyzny, na której leżałem, i próbuję wstać. Udaje mi się, ale niemal natychmiast tracę równowagę i padam na czworaki. Mimo to dalej kieruję się w stronę głosu mojego Przyjaciela. Czuję, że muszę to zrobić. Nawet nie dlatego, że chcę go uspokoić. Bardziej dla siebie. Chcę do niego dotrzeć i go dotknąć, przekonać się, że naprawdę tu jest, uzyskać jakiś punkt zaczepienia. Kierunkowskaz, który pomógłby mi odnaleźć się w labiryncie tej dziwnej sytuacji.
– J-już id-dę…