Kukułka - Antonina Kozłowska - ebook + audiobook

Kukułka ebook i audiobook

Antonina Kozłowska

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dwie kobiety… dwa światy… Co może je łączyć?

Marta ma prawie wszystko, czego może pragnąć kobieta – kochającego męża, dobrze płatną pracę, wygodne mieszkanie na ekskluzywnym osiedlu. Ma to wszystko, czego pragnie Iwona, samotna matka dwójki dzieci ciężko pracująca jako woźna w szkole. Marta ma wszystko – oprócz dziecka, którego pragnie najbardziej na świecie.

Losy obu kobiet krzyżują się w dramatycznym momencie ich życia. Czy to spotkanie sprawi, że spełnią się ich najskrytsze marzenia?

Antonina Kozłowska porusza w książce trudny temat, temat ważny i istotny dla każdej kobiety.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 59 min

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karola6891

Nie oderwiesz się od lektury

Super, polecam
00

Popularność




Projekt okładki: XAUDIO

Copyright © Antonina Kozłowska

Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o.o.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN 978-83-67048-14-9

Wydanie IV

Warszawa 2021

Wydawca:

XAUDIO Sp. z o.o.

e-mail: [email protected]

www.xaudio.pl

W POCIĄGU

Dziecko zapłakało przez sen.

Mężczyzna siedzący naprzeciwko podniósł wzrok znad laptopa. Grymas zniecierpliwienia na jego twarzy oznaczał, że nie po to wykupił drogi bilet pierwszej klasy, żeby teraz wysłuchiwać hałasów.

Kobieta wzdrygnęła się, wyrwana z drzemki, w jaką wprowadził ją monotonny stukot kół. Za przykurzonym, brudnym oknem przedziału przesuwał się jakiś anonimowy, przygnębiający krajobraz – szare pola przedzielone kępami bezlistnych drzew, szare niebo, szare chmury. Spojrzała na dziecko.

Dziewczynka spała dalej, wierciła się niespokojnie w gondoli od wózka ustawionej na siedzeniu. W przedziale było gorąco, jej mała, porośnięta ciemnymi włoskami główka była mokra od potu. Kobieta rozpięła guziki sweterka i odchyliła różowy kocyk, którym przykryła małą.

– Cichutko – wyszeptała w maleńkie, podobne do muszelki ucho. – Jeszcze tylko parę godzin, wytrzymaj, malutka.

Kobieta z sąsiedniego siedzenia uśmiechnęła się.

– Śliczną ma pani córeczkę – zagaiła.

– Dziękuję – odpowiedziała tamta i za chwilę zganiła się za to w myślach: „Po co się odzywam. Miałam się nie odzywać. Miałam milczeć. Czy naprawdę tak trudno jest milczeć przez kilka godzin?”.

Wiedziała, że nie potrafi nie odpowiedzieć. Nie zareagować. Tak ją wychowywano przez długie lata: miała odpowiadać na powitania i zaczepki, prowadzić uprzejme rozmowy w poczekalniach lekarskich, pociągach i sklepach. Tak robią normalne kobiety.

Tylko że ona od teraz miała nie być normalną kobietą.

„Jeszcze nie jest za późno – pomyślała. – Jeszcze mogę to przekreślić, wymyślić jakieś usprawiedliwienie i wrócić. Wrócić, jak gdyby nigdy nic, jakbym wracała z malutką z długiego spaceru, położyć ją do łóżeczka, zdjąć płaszcz i buty, rozpakować walizkę. Rozpłakać się i wygłosić jakąś wzruszającą przemowę wyjaśniającą, dlaczego to zrobiłam, i poprosić o prawo do powrotu”.

– Jak jej na imię?

– Słucham?

To najprostsze pytanie przeraziło ją. Podobnych pytań będzie więcej, każde następne mniej życzliwe, a bardziej wścibskie. Takie kobiety powinny prowadzić przesłuchania, kobiety w średnim wieku znudzone brakiem zajęć są o niebo skuteczniejsze od umięśnionych policjantów, jeśli chodzi o wydobywanie informacji. Jak jej na imię, a siada już, a co je, a nie ma wysypki, a kupki jakie robi, a po kim te śliczne oczka, a ile waży, a może chciałaby braciszka? Co, chciałabyś, maleńka, no to poproś mamunię, niech się postara.

– Kasia – wypaliła najszybciej, jak umiała.

Kobieta pokiwała głową.

– Piękne imię, normalne. Nie to co te wszystkie teraz, Oliwie, Nikole. A ja mam wnusię, trzy latka skończy na wiosnę...

Przestała słuchać. Odwróciła głowę do okna, za którym nic się nie zmieniło. Przez chwilę ogarnęło ją przerażające wrażenie, że tam niczego nie ma, a przesuwające się widoki to tylko film puszczany na okrągło: drzewa, pole, droga, chmury i nagranie stukotu kół z głośnika. A w rzeczywistości pociąg nigdzie nie jedzie, stoi w wielkim hangarze lokomotywowni na tyłach Dworca Zachodniego.

Dziecko ponownie zapłakało i tym razem się przebudziło. Mężczyzna naprzeciwko zamknął z trzaskiem laptop i demonstracyjnie wyszedł na korytarz.

Sięgnęła do torby po butelkę, wstrząsnęła, wylała kroplę płynu na nadgarstek, żeby sprawdzić temperaturę. Podniosła dziecko.

„Możesz wrócić, jeszcze nie wszystko stracone”, powróciła natrętna myśl. Odgoniła ją. Na refleksje przyjdzie czas, kiedy dojadą na miejsce. Teraz najważniejszy był dotyk małej ciepłej rączki na jej policzku.

CZĘŚĆ IPUSTE GNIAZDO

– Już po wszystkim, pani Marto.

Świadomość wraca powoli.

Zawsze najbardziej lubiła te chwile tuż po przebudzeniu, kiedy warstwa snu jeszcze izoluje od świata, od wszystkich problemów, kłótni, rzeczy niezrobionych i do zrobienia na już. Kiedy człowiek przez kilkanaście błogosławionych sekund nie pamięta, gdzie się znajduje, i usiłuje zatrzymać pod powiekami ostatnie kadry z oglądanego przez całą noc filmu.

A po chwili rzeczywistość wraca i uderza z pełną mocą, gwałtownie wskakując na miejsce.

Tak jak teraz.

Łagodne białe światło, które zaintrygowało ją przed chwilą swoim zimnym blaskiem, okazuje się jarzeniówką na suficie – nie jedną jarzeniówką, rzędem jarzeniówek przesuwających się nad głową w tempie szybkiego marszu. Niektóre mrugają, inne palą się równo. Głosy, jeszcze kilka sekund wcześniej dobiegające z oddali, jak gdyby z innego pomieszczenia, nagle rozbrzmiewają tuż przy uchu.

– Pani Marto! Proszę się obudzić! Równo oddychać! Proszę się obudzić, już po wszystkim!

Poderwała się, żeby usiąść.

– Co pani wyprawia? Proszę leżeć. Nie wstajemy jeszcze. Za trzy godziny pani wstanie, na razie leżymy.

Wózek zatrzymuje się raptownie, otwierają się jakieś drzwi, zakręt, i dwie postaci w bieli przekładają ją z wózka na łóżko. Chłodna, sztywna pościel, pachnie jak wszystko tutaj mokrą ligniną i lizolem. Po jednej stronie ściana, białe kafelki sięgają aż do sufitu, po drugiej coś piszczy miarowo, pip, pip, pip. Nie daje zasnąć. Mimo to rzeczywistość znowu odpływa, zastąpiona jakimiś obrazami, które nie mają nic wspólnego z tych chłodnym, białym, rozświetlonym miejscem.

Naprawdę obudziła się dopiero cztery godziny później i tym razem nie było przytłumionych głosów. Rzeczywistość już była na miejscu, czekała, aż Marta otworzy oczy, żeby zaprezentować się w pełni wszystkim jej zmysłom.

Popołudniowa szpitalna cisza po planowych zabiegach i po wyjściu lekarzy oraz studentów, a przed mierzeniem temperatury i lurowatą herbatą na kolację. Pielęgniarki w dyżurce oglądają Złotopolskich. Chore kobiety snują się po korytarzu w szlafrokach. Irytującego piszczenia nie słychać – Marta domyśla się, że monitor zabrano z sali albo ściszono. Godziny odwiedzin – przy łóżku obok, na stołeczku, siedzi kobieta około pięćdziesiątki i szepcze coś do młodszej, opartej o poduszki. Garb pod kołdrą zdradza wielki ciążowy brzuch. Młodsza kobieta nagle zerka na Martę, ożywia się.

– Mamo, pani się obudziła – aż podskakuje, jakby nadal była dzieckiem, znudzoną pięciolatką, która leży w łóżku z anginą i niecierpliwie wyczekuje jakiejkolwiek atrakcji. Ma ciemne kręcone włosy, przetłuszczone, jakby nie myła ich od wielu dni. Starsza kobieta wstaje, słysząc stukot kroków na korytarzu.

Wchodzi pielęgniarka.

– Nareszcie się pani obudziła, pani Marto – mówi. – Już po wszystkim. Proszę nie płakać, już naprawdę po wszystkim.

„Teraz już rzeczywiście, nieodwołalnie i naprawdę jest po wszystkim”. Pielęgniarka ma rację, choć oczywiście nie wie, co myśli Marta. Z punktu widzenia medycyny to raczej początek niż koniec, za to z punktu widzenia Marty, leżącej na szpitalnym łóżku, to koniec.

W sali pojawia się jakiś lekarz, którego Marta nigdy przedtem nie widziała – młody, z wąsami, w grubych niemodnych okularach i z rozbrajającym uśmiechem, jednak ona nie potrafi się zmusić, żeby go odwzajemnić. Poddaje się badaniom, odpowiada na pytania automatycznie, monotonnym, cichym głosem, przechodzi jakoś przez upokarzający moment, kiedy pacjentka obok proszona jest o odwrócenie wzroku, a lekarz uważnie obserwuje zakrwawiony podkład, który pielęgniarka przed chwilą wymieniła na czysty. Lekarz wychodzi, dając pozwolenie na wypicie kilku łyków wody. Marta rzuca się łapczywie na plastikowy kubek z automatu podany przez siostrę. Kilka kropel nie gasi pragnienia, a dopiero uświadamia, jak bardzo, mimo kroplówek, chciało jej się pić. Ale na razie nie dostanie więcej, dopiero na kolację kubek herbaty. Na razie wolno jej wstać do łazienki, więc wstaje. Przed jej oczami tańczą przez moment jaskrawe fioletowe światła, ale po chwili wszystko się uspokaja. Powoli, jak staruszka, trzymając się poręczy łóżka i ścian, Marta idzie do toalety. Jej boleśnie pusty brzuch zwisa pod niepotrzebną już ciążową koszulą w biedronki, która miała być zabawna, a teraz jest tylko ohydna i nie na miejscu. Cały czas Marcie towarzyszy niewypowiadana na wszelki wypadek nadzieja, że kiedy wróci do sali po tym niewiarygodnie trudnym przedsięwzięciu, jakim jest wyprawa do łazienki, na stołku przy jej łóżku będzie czekał Filip.

Ale nie czeka.

Zadzwonił kilka godzin później, już po wieczornym kubku herbaty, że przeprasza, ale nie zdążył z pracy, i że gdyby jutro czegoś pilnie potrzebowała, niech zadzwoni do jego mamy, bo on ma bardzo wypełniony dzień i nie wie, czy da radę. Marta zasnęła, wpatrując się w zgaszone jarzeniówki, czekała z niecierpliwością na te kilka chwil następnego dnia rano, kiedy po przebudzeniu przez moment nie będzie wiedziała, kim jest i co się właściwie wydarzyło.

Obudziła się na szpitalnym łóżku, w środku nocy, obok pochrapującej ciężarnej z łóżka obok, i przez błogosławioną chwilę nie wiedziała, gdzie jest. Sięgnęła odruchowo na drugą stronę łóżka, spodziewając się znaleźć tam Filipa. Już miała powiedzieć mu, jak tysiąc razy wcześniej, że chrapie, ale... drugiej strony łóżka nie było. Zamiast niej była metalowa barierka, podniesiona, nie wiadomo czemu, i szpitalna spartańska szafka, a na niej kubek z resztką wczorajszej herbaty, tak słabej, że nie zostawiła nawet ciemnej obwódki osadu wewnątrz naczynia.

Marta czekała na wypis ze szpitala. Ciężarna obok, skazana na dalsze dwa czy trzy miesiące leżenia, obserwowała ją z mieszanką współczucia i zazdrości w oczach. Nie mogła się uwolnić od myśli, że oddałaby wiele za możliwość wstania i wyjścia choć na chwilę. Marta spakowała do podróżnej torby kilka kosmetyków i bieliznę na zmianę, kubek i sztućce, rozpoczętą książkę i telefon. Lekarz pojawił się chwilę potem, z wypisem, w biegu od jednej pacjentki do drugiej. Marta nie budziła już jego zainteresowania, została już obsłużona, naprawiona w takim stopniu, jak pozwalały możliwości, i zaopatrzona w kartkę z wypisem oraz skierowaniem na dalsze badania.

Marta stanęła przed drzwiami wyjściowymi ze szpitala, samotna, doskonale anonimowa. Równie dobrze mogłaby odwiedzać tu nowo narodzonego siostrzeńca albo matkę po usunięciu mięśniaków. Taksówka nie przyjeżdżała. Tymczasem w drzwiach szpitala ukazała się rodzina – on, przejęty nową rolą, niósł fotelik samochodowy, w którym spoczywało zawiniątko, dostrzegła śpiącą czerwoną buzię schowaną pod warstwami kocyków i czapeczek, za nim świeżo upieczona mama podtrzymująca opadającą, za luźną już spódnicę ciążową, dalej babcia, matka jego albo jej, tak gruba, że ledwie mieściła się w wejściu. Marta odczekała, aż przejdą, po czym z ulgą i poczuciem winy, teraz już bezsensownym, zrobiła coś, czego nie robiła od siedmiu tygodni – zapaliła papierosa. Dym wzniósł się w jesienne niebo.

Taksówkarze, którzy jeżdżą na osiedle, znają już nazwy ulic. Na początku, kilka lat temu, kiedy Marta i Filip się wprowadzali, musieli pracowicie i szczegółowo tłumaczyć, gdzie mieszkają i jak tam dojechać. Dzisiaj rzadko się zdarza, żeby ktoś o to pytał.

Trzeba przejechać obok centrum handlowego, a później obok niezliczonych biurowców i hurtowni, którymi obrastają wszystkie główne trasy Warszawy – miasta rosnącego dziko, bez planu. Dworzec, ugór, biurowiec, hurtownia, setki stłoczonych billboardów walczących o uwagę kierowców, tak jak rośliny w dżungli walczą o światło. Na ruchliwym skrzyżowaniu skręcić w prawo i wjechać w kawałek miasta jakby wyjęty z przedwojennych pocztówek – kamieniczki, piętrowe domy ze sklepami spożywczymi i kwiaciarniami w narożnikach, wreszcie skrzyżowanie, na którym zielone światło trwa tylko tyle, żeby zdążył przejechać jeden autobus, a za tym wszystkim bloki. Lokalny deweloper wykupił od okolicznych chłopów wszystkie pola i zastawił je po kolei klockowatymi konstrukcjami. Słoneczna Dolina, osiedle Marty, wyrosło jako pierwsze, na skraju pola kapusty. Okrawki pól wciąż jeszcze trwają dookoła, roztaczając późną jesienią niepowtarzalny zapach gnijącej kapusty, ale teraz jest na to jeszcze za wcześnie. Główna ulica wypuszcza mniejsze odnogi, niczym drzewo młode pędy, które następnie giną w kolejnych bramach do kolejnych ocynkowanych płotów. Gdy skręci się z drogi głównej, na końcu bocznej uliczki widać bramę i budkę ochroniarza. Zaraz za płotem cztery bloki ustawione w kształt latawca zamykają podwórko. Przybysz z zewnątrz, jeśli pokona bramę z domofonem, musi jeszcze przecisnąć się przez prześwit w najdłuższym z tych bloków, by znaleźć się ostatecznie na podwórku w kształcie równoległoboku. Ze sztucznej góry na jednym jego krańcu tryska woda ze sztucznego źródełka, spływa kamienną kaskadą do betonowego koryta, którym, udając strumyk, płynie aż do studzienki na drugim końcu przestrzeni między blokami. Po obu stronach tej rzeczki ozdobne krzewy maskują drewniane płotki otaczające dwa place zabaw – dla dzieci młodszych i starszych. Na bawiące się maluchy można spoglądać z tarasów parteru albo z balkonów pięciu kolejnych pięter. Balustrady balkonów tworzą dekoracyjne pasy drewna i szkła na biało-zielonych fasadach – z biegiem lat nieco zszarzały, lecz nadal wydają się pełne świeżości.

Szesnaście klatek, trzysta dwadzieścia siedem mieszkań, kilkuset lokatorów – na niewielkiej przestrzeni stłoczona ludność średniej wielkości wioski, upchnięta piętrowo jedni nad drugimi. Splunięcie z balkonu szóstego piętra mija pięć mieszkań w drodze do ogródka tych z parteru, dym papierosa wypalonego na parterze wznosi się w górę, zatruwając życie mieszkańcom pięciu kolejnych poziomów, do których wdziera się niczym toksyczna chmura. Ktoś, kto skoczyłby z najwyższego piętra, zanim roztrzaskałby się o ziemię, musiałby minąć pięć balkonów zastawionych dziecinnymi rowerkami, suszarkami z praniem i doniczkami, w których powoli schną pelargonie.

– Ale tu porosło tych domów – dziwi się taksówkarz.

Marta kiwa głową, w gardle jej zaschło i nie ma ochoty na rozmowy. Ale taksówkarz jest jednym z tych miejscowych, którzy lubią pochwalić się przed obcymi znajomością okolicy i jej historii.

– Kiedy byłem chłopakiem, to nic tu nie było, pola, pola po horyzont – mówi.

– Aha, naprawdę? – Marta dziwi się uprzejmie, choć słyszała to już setki razy od innych taksówkarzy. Ma jednak nadzieję, że ten nie będzie ciągnął tematu i opowiadał jej o latach dorastania na polach kapusty. Na szczęście są już bardzo blisko, dojeżdżają.

– Trzydzieści cztery pięćdziesiąt – mówi taksówkarz, przyjmuje czterdzieści złotych i z uśmiechem dziękuje, kiedy słyszy, że reszty nie trzeba. Marta wysiada, wciska na domofonie kod, przechodzi przez bramę i staje przed wejściem do klatki. Bezradnie grzebie w torbie, szukając kluczy.

Kiedy przeprowadzali się na osiedle, właśnie gwałtownie zaczynała się jesień. Jak później miało się okazać, najzimniejsza jesień od wielu lat, z przymrozkami we wrześniu i śniegiem tuż po Święcie Zmarłych.

Drzewa miały jeszcze liście – drzewa „po drodze”, bo te na osiedlu, świeżo zasadzone drzewka, przypominały raczej wyrośnięte chwasty. Cieniutkie patyczki z koroną wiotkich gałązek chwiały się przy każdym podmuchu wiatru. Wiatr wiał nieustannie, wywiewając sierpniowy upał i zastępując go powietrzem zimnym i szeleszczącym jak folia.

Bloki ustawione w podkowę wyglądały jak dekoracja do filmu – nowiutki biały tynk, poprzecinany pasami zieleni i drewnianej okładziny, odbijał światło słońca. Trwały prace wykończeniowe – robotnicy układali ostatnie metry chodników z kostki, ktoś sadził niewielkie iglaki przy ogrodzeniu z ocynkowanych prostych prętów. To ogrodzenie nadawało całości nieprzyjazny, odpychający charakter. Tak miało wyglądać, miało przecież zniechęcać złodziejaszków i meneli z gorszej, zbudowanej pięćdziesiąt lat wcześniej części dzielnicy, z zakładowych bloków pomalowanych na różowo i z walących się domków, których właściciele jeszcze nie zdążyli sprzedać poletek pod budowę nowych osiedli. Ale odpychało też nowych lokatorów, którzy grupkami kręcili się pod furtką, niepewni, czy na pewno dobrze pamiętają kod otwierający te drzwi do lepszego świata.

Przedstawiciel dewelopera pojawił się przy furtce i natychmiast otoczył go tłumek zainteresowanych. Filip i Marta wysiedli z samochodu. Ona niepewnie. To było do przewidzenia – gdziekolwiek kłębił się tłumek, zawsze w jakiś niewytłumaczalny sposób wypychał ją na obrzeża, z dala od centrum. Jeśli trzeba było stanąć w kolejce, Marta nieodmiennie lądowała na samym końcu, przesunięta przez energicznych, przepychających się ludzi. Chyba wtedy Filip zauważył to po raz pierwszy. A może jego uwagę przykuł wyraz ledwie powstrzymywanego przerażenia na twarzy żony, trzymającej się z dala od tłumu? Zirytowało go to, ale nic nie powiedział, zamiast tego ujął ją pod rękę, poczuł pod palcami prążki sztruksowego żakietu i poprowadził ją jak dziecko, albo jak niewidomą, w stronę furtki.

Młody człowiek w niedrogim garniturze i dawno nieczyszczonych butach ze sztucznej skóry wyczytywał nazwiska z listy. Gdy wyczytani się zgłaszali, dostawali klucze i protokół odbioru mieszkania. Nazwiska były zagłuszane przez pytania wykrzykiwane przez co bardziej niecierpliwych uczestników zgromadzenia. Tęgi facet z wąsami dopytywał się:

– I jak, wiadomo już, po ile wychodzi za ten płot?

– Ten płot to jest, proszę państwa, skandal! – krzyczała wysoka dziewczyna w długiej spódnicy, nie zwracając uwagi na dziecko popłakujące w nosidełku na jej brzuchu. – Nie dam grosza za ten płot, nikt mnie nie uprzedził, że to będzie wyglądało jak w więzieniu!

– Racja! – podchwyciła druga, o głowę niższa, ale tak szeroka, że tamta mogłaby się za nią schować, gdyby przykucnęła.

Po chwili cokolwiek przestało być słyszalne, głosy zlały się w hałas charakterystyczny dla zebrań w Polsce, gdzie wszyscy usiłują mówić naraz i wszyscy do wszystkich mają o coś pretensje.

– A ty, co myślisz o płocie? – Filip nachylił się do Marty.

Potrząsnęła głową, zamyślona, jakby nie słyszała całej dyskusji, pochłonięta czymś ważniejszym, co działo się tylko w jej głowie. Później, z tą denerwującą, prawie autystyczną obojętnością, z jaką reagowała na większość rzeczy, wzruszyła ramionami.

– Płot jak płot. Przynajmniej będzie bezpieczniej.

To swoje zachowanie nazywała trybem przetrwania. Nauczyła się tego jako dziecko, w szpitalu. Kiedy miała jedenaście lat, samochód prowadzony przez jej dziadka roztrzaskał się o drzewo w rozpaczliwej próbie uniknięcia zderzenia z ciężarówką. Na krętej podmiejskiej drodze gdzieś w Lubelskiem. W epoce sprzed poduszek powietrznych i fotelików dla dzieci. Marta, siedząca na przednim siedzeniu („Jesteś dużą dziewczynką” – powiedział dziadek Felicjan i były to jego ostatnie słowa skierowane do wnuczki, zanim zginął), nie mogła wyjść z tego cało. Spędziła kilka miesięcy w szpitalu, z połamanymi nogami, na wyciągu, jak zepsuta lalka posklejana niedbale plastrem.

Wtedy się tego nauczyła: kiedy działo się coś nieprzyjemnego albo po prostu zbyt inwazyjnego, wycofywała się w głąb własnej głowy, gdzie nie istniało nic poza nią i jej myślami. Dużo spała, budziła się tylko na zabiegi, a później na rehabilitację – przynajmniej tak to wyglądało z zewnątrz. W rzeczywistości za przymkniętymi powiekami odtwarzała z fotograficzną dokładnością całe swoje dotychczasowe życie, moment po momencie, snuła plany na przyszłość, układała historie podobne do tych, które znajdowała w czytanych wtedy książkach. Dla jedenastoletniej Marty świat mógł nie istnieć, z wyjątkiem tych rzadkich chwil, kiedy odwiedzało ją jedno z rodziców. Gdy wychodziła ze szpitala po trzynastu tygodniach, o kulach, nie znała imienia ani jednej osoby, z którą dzieliła ośmioosobową salę na oddziale ortopedii, nie umiała przypomnieć sobie żadnej twarzy.

Szok pourazowy – mówili później psychologowie, ale dla niej nie był to szok, tylko strategia przetrwania w nieprzyjaznym świecie.

Filip najczęściej przebijał się przez tę zaporę, co oznaczało, że jest mile widzianym elementem jej świata, bywały jednak chwile, kiedy wydawało mu się, że Marta znajduje się tysiące mil od niego, choć stała tuż obok. W pracy i wśród znajomych potrafiła doskonale funkcjonować, jej wycofanie uchodziło za roztargnienie, ignorowanie innych za nieśmiałość i wnikliwą obserwację – zawsze go to dziwiło. Gdy usłyszał jej odpowiedź w sprawie płotu, miał ogromną ochotę złapać ją za ramiona i potrząsnąć, żeby popatrzyła wreszcie na niego, nie przez niego.

– Płot... – powtórzyła, wyrwana z zamyślenia. – No niech już będzie taki, przecież nie wykopią go z powrotem, no nie?

Klatka schodowa lśniła nowością. Unosił się w niej zapach świeżej farby, stalowe drzwi windy bezszelestnie rozsuwały się i zasuwały. Marta obracała w dłoni niepozorny kluczyk typu Yale. „Klucz do reszty życia”, pomyślała, ważąc go delikatnie w dłoni. Czerwona plastikowa zawieszka z numerem mieszkania nadawała mu wygląd klucza do pokoju w tanim nadmorskim pensjonacie. Mieli go później wymienić na bardziej zaawansowane, imponujące wielkością i ciężarem klucze do zamków antywłamaniowych, ale na razie ten musiał wystarczyć. Miał otworzyć przed nimi drzwi do pierwszego naprawdę własnego mieszkania, do miejsca, w którym będą sami – bez rodziców Filipa w pokoju obok, bez właścicieli wynajmowanej kawalerki wpadających bez zapowiedzi. Własny dom, własne życie. Za to mieszkanie na dwadzieścia pięć lat sprzedali duszę diabłu o gładko wygolonej twarzy bankowca.

Drzwi się uchyliły, gdy Marta przekręciła ten klucz w zamku.

Nowe mieszkanie jest jak nieznany kontynent. Początkowa pustka obiecuje niezmierzone przestrzenie i nieskończone możliwości. Biel ścian wabi, a lekko popiskujące pod nogami panele są jak nietknięte ludzką stopą lądy. Za oknem rozciąga się zupełnie nowy widok, który trzeba oswoić, aż wreszcie, po paru miesiącach, wyryje się pod powiekami i przestanie zaskakiwać. Nowe ścieżki, które dopiero trzeba wydeptać, a za kilka lat będzie można przejść nimi z zamkniętymi oczami, bo będzie się znało na pamięć wszystkie chwiejne płytki chodnikowe i kałuże. Nowe życie, którego obietnica czai się w tych białych ścianach i kontaktach, na których żadna dłoń nie zostawiła jeszcze tłustych odcisków palców.

Tuż po tym, jak się poznali, Marta na kilka miesięcy wprowadziła się do kawalerki wynajmowanej wtedy przez Filipa. Tam jednak życie przez lata zostawiało swoje ślady, a przestrzeń aktywności Marty ograniczała się do kilkucentymetrowych przesunięć mebli i bibelotów albo zmiany koloru zasłon. Ślady cudzego życia, cudzych stóp wżarły się w dębową klepkę sprzed czterdziestu lat. W starych mieszkaniach jest stare życie, trudne do wyrzucenia, czepiające się kurczowo obłażących z farby framug okiennych i obitych linoleum poręczy schodów. Możliwości nowych mieszkańców dawno się skurczyły, ścieżki wydeptał ktoś inny, można tylko za nim podążać. Tu, na tych dziewięćdziesięciu pięciu metrach, przed Martą otwierał się nieznany świat.

Znowu się zamyśliła. Mąż tego nie lubił, wiedziała o tym, dlatego uważała, żeby nie odpływać zbyt często w jego obecności. Zadał jej jakieś pytanie i patrzył na nią wyczekująco. Zamrugała oczami.

– Myślałam właśnie o tym, że jeśli postawię na parapecie kwiatek doniczkowy, to będzie mógł tu stać przez najbliższe trzydzieści lat. Jak palma u cioci Elżbiety. Czy to nie cudowne? – zapytała go.

– Cudowne – powiedział i uśmiechnął się do niej.

– Nasze dzieci będą tu dorastać, ten widok z okna będą nosić w sobie przez resztę życia, jak ty swoją kamienicę. Będą mieć lepszy świat dla siebie. Tylko żeby wreszcie udało nam się zajść w ciążę...

– Uda się. Na pewno się uda – odparł. Jego pewność doskonale pasowała do tego nowego mieszkania.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Książka dostępna także w formie audiobooka!

PODRÓŻNA

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

CZĘŚĆ IIW OCZEKIWANIU

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

CZĘŚĆ IIIU CELU PODRÓŻY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

ROK PÓŹNIEJ

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.