Księgi krwi - Clive Barker - ebook

Księgi krwi ebook

Clive Barker

3,7
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór opowiadań grozy Clive’a Barkera to dla czytelników okazja, by na nowo odkryć prawdziwe znaczenie słowa „strach”.

” Wszystkie nasze ciała to księgi krwi: Gdy nas otworzyć, widać czerwień.

Wydanie Ksiąg krwi z dnia na dzień uczyniło z Clive’a Barkera sensację literackiego świata.

Błyskotliwy zbiór niepokojących, upiornie poruszających opowiadań dowodził mrocznego talentu porównywalnego z geniuszem Poego i de Sade’a. Stephen King nazwał Barkera, zdobywcę British Fantasy Award i World Fantasy Award, „przyszłością horroru”.

W licznych bestsellerach i powieściach graficznych, a także kasowych filmach takich chociażby jak cykl Hellraiser, Clive Barker wypracował sobie własną, niepowtarzalną markę w świecie horroru. Jego działający na wyobraźnię, niezwykle obrazowy styl wprowadził Księgi krwi do klasyki gatunku, a jemu samemu dał miano pisarza kultowego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 755

Oceny
3,7 (32 oceny)
10
11
4
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
helena25

Dobrze spędzony czas

Wszystko, co najlepsze w Barkerze, aż do Imajici.
00



Podzię­ko­wa­nia

Jestem winien wdzięcz­ność wielu ludziom. Nauczy­cie­lowi angiel­skiego z Liver­po­olu, Nor­ma­nowi Rus­sel­lowi, za wcze­sne zachęty; Pete’owi Atkin­sowi, Julie Blake, Dougowi Bra­dley­owi i Oli­ve­rowi Par­ke­rowi za dobre rady; Bil­lowi Henry’emu za oko zawo­dowca; Ram­sey­owi Cam­bel­lowi za szczo­drość i entu­zjazm; Mary Roscoe za misterne prze­tłu­ma­cze­nie moich hie­ro­gli­fów i Marie’Noelle Dada za to samo; Ver­no­novi Con­way­owi i Bry­nowi New­to­nowi za wiarę, nadzieję i łaska­wość; oraz Nan­ndu Sau­toy i Bar­ba­rze Boote ze Sphere Books.

Wstęp

„Stwór chwy­cił go za wargę i ode­rwał mię­śnie od czaszki, jakby ścią­gał komi­niarkę”. Na­dal tu jeste­ście?

Oto kolejny przed­smak tego, czego może­cie ocze­ki­wać od Clive’a Bar­kera: „Wszy­scy męż­czyźni, kobiety i dzieci w tej roz­wście­czo­nej wieży byli ślepi. Widzieli tylko oczami mia­sta. Bez­myślni, znali tylko myśli mia­sta. I w swej ogrom­nej, bez­względ­nej sile uwa­żali się za nie­śmier­tel­nych. Olbrzy­mich, sza­lo­nych i nie­śmier­tel­nych”.

Jak widzi­cie, Bar­ker to nie tylko nie­zwy­kle prze­ko­nu­jący, ale też upiorny wizjo­ner. Jesz­cze jeden cytat, z innego opo­wia­da­nia: „Czymże byłoby Zmar­twych­wsta­nie bez odro­biny śmie­chu?”.

Zacy­to­wa­łem to z roz­my­słem, jako ostrze­że­nie dla ludzi sła­bego serca. Jeśli lubi­cie hor­rory, które dodają otu­chy, dosta­tecz­nie nie­rze­czy­wi­ste, by nie dało się ich trak­to­wać poważ­nie, i dosta­tecz­nie zna­jome, by nie ryzy­ko­wać nad­we­rę­że­nia wyobraźni i prze­bu­dze­nia kosz­ma­rów, które, jak sądzi­cie, zdo­ła­li­ście bez­piecz­nie uśpić, książki te nie są dla was. Jeśli nato­miast zmę­czyły was histo­rie, które opa­tu­lają czy­tel­nika koł­derką i nim odejdą, spraw­dzają trzy razy, czy nocna lampka się pali, nie mówiąc już o dłu­giej para­dzie Dobrych Histo­rii Nie­źle Opo­wie­dzia­nych, mają­cych do zaofe­ro­wa­nia jedy­nie ele­menty wypo­ży­czone od lep­szych auto­rów grozy, o któ­rych czy­tel­nicy best­sel­le­rów ni­gdy nie sły­szeli, zapewne ura­du­je­cie się rów­nie mocno jak ja, odkry­wa­jąc, iż Clive Bar­ker to naj­ory­gi­nal­niej­szy autor grozy, jaki od lat poja­wił się na rynku, a także, w naj­lep­szym zna­cze­niu tych słów, naj­bar­dziej szo­ku­jący z obec­nie aktyw­nych pisa­rzy.

Opo­wie­ści grozy czę­sto uważa się za dogłęb­nie kon­ser­wa­tywne. I ow­szem, część naj­lep­szych przed­sta­wi­cieli tego gatunku można tak nazwać, ale podobne ten­den­cje dopro­wa­dziły także do powsta­nia mnó­stwa nie­od­po­wie­dzial­nych bzde­tów, i nie ma powo­dów, dla któ­rych cały gatu­nek miałby stale oglą­dać się za sie­bie. Kiedy w grę wcho­dzi wyobraź­nia, jedyną zasadą powi­nien być instynkt autora, a instynkt Clive’a Bar­kera ni­gdy nie zawo­dzi. Mówiąc (jak nie­któ­rzy auto­rzy grozy, według mnie w wyraź­nej defen­sy­wie), iż lite­ra­tura grozy w grun­cie rze­czy zaj­muje się przy­po­mi­na­niem nam o tym, co nor­malne, poprzez uświa­da­mia­nie, iż to, co nad­przy­ro­dzone i obce, wykra­cza poza normę, zbli­żamy się nie­bez­piecz­nie do stwier­dze­nia (poja­wia­ją­cego się w ustach kilku zna­nych wydaw­ców), iż musi ona trak­to­wać o zwy­kłych, prze­cięt­nych ludziach, sta­ją­cych w obli­czu obco­ści. Nie­bio­som dzięki, że nikt nie zdo­łał wmó­wić tego Poemu, i nie­bio­som dzięki za pisa­rzy rów­nie rady­kal­nych jak Clive Bar­ker.

Nie żeby Bar­ker z góry odrzu­cał wszyst­kie tra­dy­cyjne tematy, lecz kiedy z nimi koń­czy, ule­gają one grun­tow­nej prze­mia­nie. Seks, śmierć i świa­tło gwiazd to szczy­towe osią­gnię­cie w dzie­dzi­nie opo­wie­ści o nawie­dzo­nych teatrach, Ludz­kie szczątki są bły­sko­tli­wie ory­gi­nalną waria­cją na temat złego sobo­wtóra, lecz w obu tych opo­wia­da­niach autor roz­wija zna­jome tematy głę­biej i dalej niż kto­kol­wiek przed nim, docho­dząc do wnio­sków jed­no­cze­śnie mrocz­nie zabaw­nych i oso­bli­wie opty­mi­stycz­nych. To samo można rzec o Nowych zabój­stwach przy Rue Mor­gue, onie­śmie­la­jąco opty­mi­stycz­nej kome­dio-maka­bre­sce. Teraz jed­nak zapusz­czamy się na bar­dziej ryzy­kowne tery­to­rium rady­kal­nej, sek­su­al­nej otwar­to­ści Bar­kera. Sami osądź­cie, co dokład­nie ta i inne histo­rie mówią na temat róż­nych moż­li­wo­ści.

Uprze­dza­łem, że książki te nie są raczej prze­zna­czone dla osób sła­bych duchem i wyobraź­nią, i lepiej o tym pamię­tać, gdy pró­bu­jemy zmie­rzyć się z histo­riami takimi jak Nocny pociąg z mię­sem, opi­sana w tech­ni­ko­lo­rze opo­wieść zako­rze­niona głę­boko w tra­dy­cji krwa­wych fil­mów grozy, tyle że inte­li­gent­niej­sza i znacz­nie barw­niej­sza od nich. Kozły ofiarne, wyspiar­ska opo­wieść grozy, wyko­rzy­stuje banalny, zdub­bin­go­wany film grozy i kasetę wideo oraz pod­wod­nych zom­bie, a Syn celu­lo­idu bez ogró­dek mówi o bio­lo­gicz­nym tabu, z bez­po­śred­nio­ścią godną fil­mów Davida Cro­nen­berga. Należy jed­nak zauwa­żyć, że praw­dziwa moc tej opo­wie­ści to pobu­dze­nie wyobraźni. Podob­nie ma się rzecz z opo­wia­da­niami takimi jak Mia­sta wśród wzgórz (które zadaje kłam stwier­dze­niu powta­rza­nemu przez wielu auto­rów hor­ro­rów, że nie ist­nieją już ory­gi­nalne histo­rie grozy) i Skóry naszych ojców. Płodna wyobraź­nia autora przy­po­mina tu wiel­kich mala­rzy fan­ta­stów i w isto­cie nie potra­fię przy­wo­łać żad­nego współ­cze­snego pisa­rza naszego gatunku, któ­rego dzieła gło­śniej doma­ga­łyby się ilu­stra­cji. A to prze­cież nie wszystko: prze­ra­ża­jący Blues świń­skiej krwi; Lęk, balan­su­jący na cien­kiej linie pomię­dzy trzeźwą myślą i pod­glą­dac­twem, wła­ści­wym wszyst­kim dzie­łom poru­sza­ją­cym temat sady­zmu. Jest ich jesz­cze wię­cej, ale czas już, bym zszedł wam z drogi.

Przed wami leży nie­mal ćwierć miliona słów (bo mam nadzieję, że kupi­li­ście wszyst­kie trzy tomy; autor zapla­no­wał je jako jedną książkę), doko­nany przez autora wybór naj­lep­szych opo­wia­dań powsta­łych w prze­ciągu pół roku wie­czo­rami, pod­czas gdy za dnia zaj­mo­wał się pisa­niem sztuk teatral­nych (dodam, że wysta­wia­nych przy peł­nej widowni). Oso­bi­ście uwa­żam to za zdu­mie­wa­jące osią­gnię­cie i naj­bar­dziej od wielu lat eks­cy­tu­jący debiut w dzie­dzi­nie lite­ra­tury grozy.

Ram­sey Camp­bell Mer­sey­side, 5 maja 1983

Wszyst­kie nasze ciała to księgi krwi:Gdy nas otwo­rzyć, widać czer­wień.

Tom I

Księga Krwi

Zmarli mają auto­strady.

Owe bez­błędne szlaki pocią­gów duchów, sen­nych dyli­żan­sów prze­ci­nają pust­ko­wie poza naszym życiem, nio­sąc nie­koń­czące się tłumy bez­cie­le­snych dusz. W zła­ma­niach naszego świata, szcze­li­nach zro­bio­nych przez czyny pełne prze­mocy, gwałtu i okru­cień­stwa, sły­chać ich szum i pul­so­wa­nie. Wędru­ją­cych po nich nie­spo­koj­nych zmar­łych można dostrzec, gdy serce nie­mal nam pęka, wów­czas uka­zują się obrazy zwy­kle ukryte przed naszymi oczami.

Na owych auto­stra­dach nie brak dro­go­wska­zów, mostów i zato­czek. Są tam ronda i skrzy­żo­wa­nia.

I wła­śnie na tych skrzy­żo­wa­niach, gdy tłumy zmar­łych mie­szają się i łączą, zaka­zane auto­strady naj­bar­dziej zbli­żają się do naszego świata. Ruch na roz­sta­jach jest zawsze bar­dzo inten­sywny, a głosy umar­łych dźwię­czą naj­do­no­śniej. Kroki nie­zli­czo­nych stóp nie­mal zupeł­nie zatarły tutej­sze bariery oddzie­la­jące jedną rze­czy­wi­stość.

Jedno z owych skrzy­żo­wań na auto­stra­dzie zmar­łych leżało pod nume­rem 65 na Tor­ling­ton Place. Numer 65, zwy­czajna pseu­do­ge­or­giań­ska kamie­nica o cegla­nym fron­cie, pod żad­nym innym wzglę­dem nie wyróż­niał się spo­śród innych budyn­ków. Stary, nie­cie­kawy dom, pozba­wiony tanich wspa­nia­ło­ści, któ­rymi kie­dyś się szczy­cił, od ponad dzie­się­ciu lat stał pusty.

Lecz to nie wil­goć prze­pło­szyła loka­to­rów spod sześć­dzie­siątki piątki. Nie grzyb w piw­ni­cach ani osia­da­nie budynku, w wyniku któ­rego fron­towa ściana domu od progu aż po dach pękła, tylko odgłosy przej­ścia. Na gór­nym pię­trze hałas owej drogi ni­gdy nie usta­wał. Pękał od niego tynk na ścia­nach i paczyły się belki. Okna trzę­sły się w ramach. Umy­sły także się trzę­sły. Numer 65 przy Tor­ling­ton Place był nawie­dzony i nikt nie mógł dys­po­no­wać nim długo bez nara­ża­nia się na obłęd.

W jakimś momen­cie histo­rii w domu tym wyda­rzyło się coś strasz­nego. Nikt nie wie­dział dokład­nie kiedy ani co. Lecz nawet nie­wy­szko­lony obser­wa­tor natych­miast wyczu­wał dła­wiącą atmos­ferę tego domu, zwłasz­cza gór­nego pię­tra. W powie­trzu pod nume­rem 65 snuły się wspo­mnie­nia i zapo­wiedź krwi, woń, która zale­gała w zato­kach i poru­szała nawet naj­moc­niej­sze żołądki. Budynku i jego oto­cze­nia uni­kały szczury, ptaki, nawet muchy. W kuchni nikt nie natknął się na sto­nogę, na stry­chu nie gnieź­dził się żaden szpak. Cokol­wiek się tu stało, otwo­rzyło dom, tak jak nóż otwiera rybi brzuch, i przez owe cię­cie, ową ranę w świe­cie wyglą­dali zmarli i mówili co chcieli.

Tak przy­naj­mniej gło­siła pogło­ska.

* * *

Działo się to w trze­cim tygo­dniu docho­dze­nia pod sześć­dzie­siątką piątką przy Tor­ling­ton Place, po trzech tygo­dniach nie­wia­ry­god­nych suk­ce­sów w dzie­dzi­nie badań para­nor­mal­nych. Wyko­rzy­stu­jąc w roli medium nowi­cju­sza w tej dzie­dzi­nie, dwu­dzie­sto­latka Simona McNe­ala, wydział parap­sy­cho­lo­gii Uni­wer­sy­tetu Essex zare­je­stro­wał prak­tycz­nie nie­od­parte dowody ist­nie­nia życia po śmierci.

Młody McNeal, zamknięty w przy­po­mi­na­ją­cym kory­tarz klau­stro­fo­bicz­nym szczy­to­wym pokoju domu, naj­wy­raź­niej zdo­łał wezwać zmar­łych, a jego goście pozo­sta­wili ślady swo­ich wizyt, notatki spo­rzą­dzone setką róż­nych cha­rak­te­rów pisma na ścia­nach barwy jasnej ochry. Wyglą­dało na to, że zapi­sy­wali wszystko, cokol­wiek przy­szło im do głowy. Oczy­wi­ście swoje imiona i nazwi­ska, a także daty uro­dze­nia i śmierci. Urywki wspo­mnień, życze­nia dla żyją­cych potom­ków, dziwne, dwu­znaczne frazy, suge­ru­jące obecne cier­pie­nia i opła­ku­jące utra­cone roz­ko­sze. Nie­które litery były kan­cia­ste i brzyd­kie, inne deli­katne i kobiece. Mię­dzy uryw­kami poezji roman­tycz­nej poja­wiały się obsce­niczne rysunki i nie­do­koń­czone dow­cipy. Kiep­sko nakre­ślona róża. Gra w kółko i krzy­żyk. Lista zaku­pów.

Sławni zmarli także odwie­dzali ową ścianę pła­czu – był tam Mus­so­lini, Len­non i Janis Joplin – a także mnó­stwo nie­waż­nych, zapo­mnia­nych ludzi, któ­rzy pozo­sta­wili swe auto­grafy obok wiel­kich. Ów apel powszechny zmar­łych roz­ra­stał się z dnia na dzień, jakby wśród zagu­bio­nych ple­mion roz­cho­dziły się wie­ści wywa­bia­jące ich z ciszy, by pozo­sta­wili w tym pustym pokoju znak swej uświę­co­nej obec­no­ści.

* * *

Po całym życiu pracy w dzie­dzi­nie badań parap­sy­chicz­nych dok­tor Flo­re­scu aż za bar­dzo przy­wy­kła do bez­względ­nych fak­tów klę­ski. Czuła się nie­mal kom­for­towo w prze­ko­na­niu, iż ni­gdy nie zdo­bę­dzie twar­dych dowo­dów. Teraz w obli­czu nagłego, spek­ta­ku­lar­nego suk­cesu czuła jed­no­cze­śnie zachwyt i zamęt.

Sie­działa, tak jak wcze­śniej przez trzy nie­wia­ry­godne tygo­dnie, w głów­nym salo­nie środ­ko­wego pię­tra, który od pokoju napi­sów dzie­lił tylko jeden ciąg scho­dów, i nie­mal z naboż­nym podzi­wem słu­chała hała­sów dobie­ga­ją­cych z góry, led­wie śmie­jąc wie­rzyć, że wolno jej być świad­kiem tego cudu. Wcze­śniej zda­rzało się, że coś chwy­tało przy­nętę, że jej uszy wychwy­ty­wały fascy­nu­jące suge­stie gło­sów z innego świata, lecz teraz po raz pierw­szy kra­ina ta chciała, by ją usły­szano.

Na górze wszyst­kie dźwięki umil­kły.

Mary spoj­rzała na zega­rek: była 18.17.

Z jakichś przy­czyn, naj­le­piej zna­nych przy­by­szom, kon­takt zawsze koń­czył się nie­długo po szó­stej. Mary cze­kała do wpół do, po czym szła na górę. Co wyda­rzyło się dzi­siaj? Kto odwie­dził ów ponury pokoik i pozo­sta­wił swój ślad?

– Mam roz­sta­wić kamery? – spy­tał Reg Ful­ler, jej asy­stent.

– Pro­szę – mruk­nęła ode­rwana od roz­wa­żań.

– Zasta­na­wiasz się, co dziś znaj­dziemy?

– Dajmy mu dzie­sięć minut.

– Jasne.

Na górze McNeal przy­siadł ciężko w kącie pokoju, wyglą­da­jąc przez małe okienko na paź­dzier­ni­kowe słońce. Czuł się nieco odcięty, sam w tym prze­klę­tym miej­scu, lecz mimo to na­dal uśmie­chał się do sie­bie owym cie­płym, bło­gim, aniel­skim uśmie­chem, który potra­fił sto­pić nawet naj­bar­dziej aka­de­mic­kie serce. Zwłasz­cza serce dok­tor Flo­re­scu: o tak, ta kobieta zadu­rzyła się w jego uśmie­chu, oczach, zagu­bio­nej minie, jaką dla niej przy­bie­rał.

Dosko­nale się bawił.

W isto­cie od tego się wła­śnie zaczęło – od zabawy. Teraz Simon wie­dział, że to gra o więk­szą stawkę: coś, co z początku miało być swo­istym wykry­wa­czem kłam­stwa, zamie­niło się w nader poważne star­cie: McNeal prze­ciw Praw­dzie. Prawda bowiem była pro­sta: oszu­ki­wał. Zapi­sy­wał wszyst­kie wia­do­mo­ści od duchów na ścia­nie małymi kawał­kami gra­fitu, które ukry­wał pod języ­kiem, łosko­tał, walił i krzy­czał bez żad­nej pro­wo­ka­cji, jedy­nie z czy­stej, nie­ska­la­nej, łobu­zer­skiej zło­śli­wo­ści, a nie­znane nazwi­ska – to dopiero zabawa, za każ­dym razem śmiał się, gdy o nich myślał – nazwi­ska te znaj­do­wał w książ­kach tele­fo­nicz­nych.

O tak, to była naprawdę świetna zabawa.

Obie­cała mu tak wiele, kusiła sławą, zachę­cała do każ­dego kolej­nego wymy­ślo­nego kłam­stwa. Obiet­nice bogac­twa, sławy, wystę­pów w tele­wi­zji, podziwu, któ­rego wcze­śniej nie zaznał. Jeśli tylko zdoła wezwać duchy.

Znów się uśmiech­nął. Nazy­wała go swoim pośred­ni­kiem: nie­win­nym prze­kaź­ni­kiem wia­do­mo­ści. Wkrótce wdra­pie się po scho­dach – wbi­ja­jąc wzrok w jego ciało, słu­cha­jąc z żało­snym pod­nie­ce­niem jego bli­skiego łez głosu i zachwy­ca­jąc się kolejną serią naba­zgra­nych nazwisk i non­sen­sów.

Lubił, kiedy oglą­dała jego nagość, czy raczej nie­mal nagość: wszyst­kie sesje odby­wał ubrany jedy­nie w slipy, by wyklu­czyć podej­rze­nie, że ukrywa coś przy sobie. Idio­tyczne środki ostroż­no­ści. Wystar­czyły mu tylko kawałki gra­fitu pod języ­kiem i dość ener­gii, by mio­tać się dokoła przez pół godziny, rycząc ile sił w płu­cach.

Pocił się. Zagłę­bie­nie mostka lśniło od potu, włosy lepiły się do bla­dego czoła. Ciężko dziś haro­wał: nie mógł się już docze­kać chwili, gdy stąd wyj­dzie, opłu­cze się i przez jakiś czas będzie się napa­wał ich podzi­wem. Pośred­nik wsu­nął dłoń pod slipy i zaczął bez­myśl­nie zaba­wiać się sobą. Gdzieś w pokoju tkwiła uwię­ziona mucha, może nawet kilka much. Choć to późna pora roku na muchy, sły­szał je bli­sko. Brzę­czały i tłu­kły się o okno albo może o żarówkę. Sły­szał ich słabe musze gło­siki, ale nie zasta­na­wiał się nad nimi, zbyt zato­piony w myślach o roz­grywce i w pro­stej roz­ko­szy maso­wa­nia członka.

O, jakże brzę­czały owe bez­radne owa­dzie głosy, brzę­czały, śpie­wały, skar­żyły się. Jak bar­dzo się skar­żyły.

Mary Flo­re­scu zabęb­niła o stół dłu­gimi pal­cami. Jej ślubna obrączka tkwiła dziś luźno na palcu, czuła, jak poru­sza się w rytm ude­rzeń. Cza­sami była cia­sna, cza­sem luźna: jedna z tajem­nic, któ­rych ni­gdy do końca nie zana­li­zo­wała, a jedy­nie przyj­mo­wała jako coś oczy­wi­stego. W isto­cie dziś bar­dzo się polu­zo­wała, mogła nawet spaść. Mary pomy­ślała o twa­rzy Alana. Kocha­nej twa­rzy Alana. Myślała o niej, patrząc przez dziurę w obrączce, jakby spo­glą­dała w głąb tunelu. Czy tak wła­śnie wyglą­dała jego śmierć: odda­la­nie się coraz bar­dziej w głąb tunelu wio­dą­cego w mrok? Wsu­nęła obrączkę głę­biej na palec. Opusz­kami kciuka i palca wska­zu­ją­cego nie­mal czuła kwa­śny smak metalu, gdy jej dotknęła, co za nie­zwy­kłe, dziwne złu­dze­nie.

Aby prze­pę­dzić gorycz, pomy­ślała o chłopcu. Z łatwo­ścią, zbyt wielką łatwo­ścią przy­wo­łała jego twarz, która roz­lała się w świa­do­mo­ści swoim uśmie­chem i prze­cięt­nym wyglą­dem, wciąż nie­mę­skim. W isto­cie przy­po­mi­nał dziew­czynę, jego krą­gło­ści, słodka czy­stość cery – nie­win­ność.

Pal­cami wciąż doty­kała obrączki i kwa­śny posmak stał się wyraź­niej­szy, unio­sła wzrok, Ful­ler roz­sta­wiał sprzęt, jego łysie­jącą głowę ota­czał nimb falu­ją­cego, migo­tli­wego, zie­lon­ka­wego świa­tła, a Mary nagle zakrę­ciło się w gło­wie.

Ful­ler niczego nie widział, niczego nie sły­szał, pochy­lał się w sku­pie­niu nad swą pracą, Mary wpa­try­wała się w niego, widząc ota­cza­jącą go aure­olę, czu­jąc, jak budzą się w niej nowe wra­że­nia prze­pły­wa­jące przez całe ciało, powie­trze nagle wydało jej się żywe: same cząstki tlenu, wodoru, azotu tło­czyły się dokoła, przy­trzy­mu­jąc ją w czu­łym uści­sku. Nimb wokół głowy Ful­lera roz­ra­stał się, odnaj­du­jąc podobną świa­tłość w każ­dym przed­mio­cie w pokoju, nie­na­tu­ralne uczu­cie w jej opusz­kach także się roz­sze­rzało. Widziała kolor wła­snego odde­chu: …poma­rań­czowy błysk w bul­go­czą­cym powie­trzu. Sły­szała wyraź­nie głos biurka, przy któ­rym sie­działa: cichy jęk solid­nej, nama­cal­nej obec­no­ści.

Świat otwie­rał się przed nią, budząc w jej zmy­słach eks­tazę, wabiąc je w sza­leń­czy wir pomy­lo­nych ról, nagle umiała poznać świat jako sys­tem, nie poli­tyczny czy reli­gijny, lecz sys­tem zmy­słów, sys­tem, który roz­cho­dził się od żyją­cych ciał ku nie­oży­wio­nemu drewnu biurka, zasta­łemu złotu obrączki.

I dalej. Poza drewno, poza złoto. Przed nią otwarła się szcze­lina wio­dąca na auto­stradę, Mary sły­szała w gło­wie głosy nie­po­cho­dzące z żywych ust.

Unio­sła wzrok, czy raczej jakaś nie­znana siła bru­tal­nie odchy­liła jej głowę i Mary odkryła, że patrzy w sufit. Pokry­wały go robaki. Nie, to prze­cież absurd. Wyda­wał się jed­nak żywy, rojący się życiem – pul­su­jący, tań­czący.

Przez sufit widziała chłopca. Sie­dział na pod­ło­dze, ści­ska­jąc w dłoni swój ster­czący czło­nek. Głowę odchy­lił tak samo jak ona, podob­nie zagu­biony we wła­snej eks­ta­zie. Nowy wzrok Mary dostrzegł pul­su­jące w nim i dookoła jego ciała świa­tło – wyśle­dził namięt­ność przy­cza­joną w wąt­piach i roz­kosz roz­pły­wa­jącą się w gło­wie.

I dostrzegł w nim coś jesz­cze: kłam­stwo, brak mocy tam, gdzie – jak dotąd sądziła – kryło się coś cudow­nego. Nie miał zdol­no­ści roz­mowy z duchami i ni­gdy jej nie posia­dał, widziała to wyraź­nie. Był małym kłam­czu­chem, chłop­cem kłam­czu­chem, słod­kim, bia­łym chłop­cem kłam­czu­chem, pozba­wio­nym jakie­go­kol­wiek współ­czu­cia czy mądro­ści, które pozwo­li­łyby mu zro­zu­mieć, co ośmie­lił się uczy­nić.

Teraz nad­szedł koniec. Kłam­stwa już padły, sztuczki zostały ograne i ludzie na auto­stra­dzie, zbrzy­dzeni do szczętu tym, że ktoś drwi z nich i kła­mie w ich imie­niu, brzę­czeli w szcze­li­nie w ścia­nie, doma­ga­jąc się zadość­uczy­nie­nia.

Tę szcze­linę otwarła ona sama: nie­świa­do­mie gła­dziła ją i pod­wa­żała, odblo­ko­wu­jąc kawa­łek po kawałku. Uczy­niła to żądza, jaką czuła wobec chłopca: nie­koń­czące się myśli o nim, fru­stra­cja, pod­nie­ce­nie i nie­smak, jakie budziło, to one roz­sze­rzyły szcze­linę. Ze wszyst­kich mocy, które uka­zują ów sys­tem, miłość i jej towa­rzyszka namięt­ność, a także ich towa­rzyszka strata, oka­zały się naj­po­tęż­niej­sze. A ona sie­działa tu, uoso­bie­nie całej trójki, kocha­jąca, pra­gnąca i bole­śnie świa­doma nie­moż­no­ści owych uczuć, opa­tu­lona w cier­pie­nie uczu­cia, któ­rego sobie odma­wiała, wie­rząc, że kocha chłopca jedy­nie jako swego Pośred­nika.

Ale to nie była prawda! Nie! Pra­gnęła go, pra­gnęła teraz, głę­boko wewnątrz sie­bie. Tyle że było już za późno.

Dłu­żej nie dało się blo­ko­wać masze­ru­ją­cej masy: żądała ona, tak, wła­śnie żądała dostępu do małego sza­chraja.

A ona nie mogła temu zapo­biec, lecz jedy­nie jęk­nąć cicho ze zgrozą na widok otwie­ra­ją­cej się przed nią auto­strady i pojąć, że nie stoją by­naj­mniej na zwy­kłym skrzy­żo­wa­niu.

Ful­ler usły­szał jakiś dźwięk.

– Pani dok­tor? – Uniósł głowę znad sprzętu i jego twarz – zalana błę­kit­nym świa­tłem, którą dostrze­gała kątem oka – przy­brała pyta­jący wyraz. – Mówiła pani coś?

Ze ści­śnię­tym żołąd­kiem Mary pomy­ślała o tym, jak to się skoń­czy.

Ete­ryczne obli­cza umar­łych ryso­wały się wyraź­nie tuż przed nią. Widziała głę­bię ich cier­pie­nia i ze współ­czu­ciem rozu­miała, czemu tak bar­dzo chcą, by ich usły­szano.

Widziała wyraź­nie, że auto­strady krzy­żu­jące się przy Tor­ling­ton Place to nie zwy­kłe drogi. Nie oglą­dała pogod­nej, leni­wej wędrówki prze­cięt­nych umar­łych. Nie, dom otwie­rał się na szlak dostępny jedy­nie dla ofiar i spraw­ców prze­mocy. Dla męż­czyzn, kobiet i dzieci, któ­rzy umarli w męczar­niach prze­kra­cza­ją­cych wytrzy­ma­łość ner­wów, na ich umy­słach odci­snęły się pięt­nem oko­licz­no­ści wła­snej śmierci. Wymowne oczy bez słów mówiły o męczar­niach, na wid­mo­wych cia­łach wciąż pozo­sta­wały rany, które ich zabiły. Mary dostrze­gała także krą­żą­cych swo­bod­nie wśród nie­win­nych ich opraw­ców i rzeź­ni­ków. Te potwory, osza­leli, zacza­dzeni krwią mor­dercy, wyglą­dały na ten świat: stwory nie­ma­jące sobie rów­nych, nie­wy­po­wie­dziane, zaka­zane cuda naszego gatunku, gawę­dzące i zawo­dzące w swej wła­snej mowie niczym Żabro­łaki.

Teraz chło­pak nad nią też ich wyczuł. Zoba­czyła, jak obraca się lekko w mil­czą­cym pokoju, wie­dząc, że głosy, które sły­szy, to nie brzęk much, że skargi to nie skargi owa­dów. Nagle uświa­do­mił sobie, że żył w maleń­kim zakątku świata, a jego reszta, Trzeci, Czwarty i Piąty Świat, napie­rała na jego kłam­liwe plecy, nie­wzru­szona, wygłod­niała. Widok jego paniki miał dla niej także smak i zapach. O tak, czuła jego smak, tak jak pra­gnęła, ale ich zmy­sły połą­czył nie poca­łu­nek, lecz nara­sta­jąca panika. Wypeł­niła ją, jej empa­tia oka­zała się cał­ko­wita. Zalęk­nione spoj­rze­nie nale­żało tak do niego, jak i do niej – z ich zaschnię­tych gar­deł wyrwało się to samo ochry­płe, słabe słowo: „Pro­szę…”, któ­rego uczy się dziecko, „Pro­szę…”, które zapew­nia mu opiekę i podarki, „Pro­szę…”, które z pew­no­ścią muszą znać nawet duchy i nawet duchy muszą go posłu­chać.

Pro­szę…

Wie­działa jed­nak na pewno, że dziś nie znajdą podob­nej lito­ści. Te duchy całe wieki roz­pa­czały na swej auto­stra­dzie, nosząc rany, od któ­rych umarły, i obłęd, który je zamor­do­wał. Zbyt długo zno­siły jego bez­czel­ność i brak powagi, jego głup­stwa, wymy­sły, któ­rymi zaba­wiał się ich męczar­niami. Teraz chciały powie­dzieć prawdę.

Ful­ler przy­glą­dał się jej uważ­nie, jego twarz pły­wała teraz w morzu pul­su­ją­cego poma­rań­czo­wego świa­tła. Mary poczuła na skó­rze jego dło­nie, sma­ko­wały octem.

– Dobrze się pani czuje? – spy­tał, oddech miał jak żelazo.

Pokrę­ciła głową.

Nie, nie czuła się dobrze, nic nie było dobre.

Szcze­lina posze­rzała się z każdą sekundą: przez nią Mary widziała inne niebo, sza­ro­nie­bie­skie niebo zni­ża­jące się nad auto­stradą. Widok ten przy­tła­czał codzienną rze­czy­wi­stość domu.

– Pro­szę – rze­kła, uno­sząc wzrok ku bled­ną­cej mate­rii sufitu.

Sze­rzej. Sze­rzej. Kru­chy świat, w któ­rym miesz­kała, roz­cią­gnął się, prze­kra­cza­jąc gra­nice wytrzy­ma­ło­ści.

I nagle pękł niczym tama i czarne wody runęły przez wyrwę, zale­wa­jąc pokój.

Ful­ler wie­dział, że coś jest nie tak (dostrze­gła to w bar­wie jego aury, odbił się w niej nagły strach), ale nie rozu­miał, co się dzieje. Czuła, jak jego krę­go­słup drga, jak umysł pra­cuje gwał­tow­nie.

– Co się dzieje? – zapy­tał i żałość tego pyta­nia wzbu­dziła w Mary prze­możną chęć śmie­chu.

Na górze w pokoju słów dzba­nek z wodą pękł z trza­skiem.

Ful­ler puścił ją i pobiegł do drzwi. Gdy się zbli­żył, zaczęły trząść się i dygo­tać, jak gdyby z dru­giej strony dobi­jali się do nich wszy­scy miesz­kańcy pie­kieł. Gałka obra­cała się, obra­cała, obra­cała. Pod farbą two­rzyły się bąble powie­trza. Klucz roz­ża­rzył się do czer­wo­no­ści.

Ful­ler obej­rzał się na panią dok­tor, wciąż znie­ru­cho­miałą w gro­te­sko­wej pozie, z odchy­loną głową i okrą­głymi oczami.

Się­gnął do klamki, lecz drzwi otwarły się, nim zdą­żył jej dotknąć. Kory­tarz za nimi znik­nął bez śladu. Zamiast zna­jo­mego wnę­trza ujrzał auto­stradę cią­gnącą się aż po hory­zont. Widok ten w jed­nej chwili zabił Ful­lera. Jego umy­słowi zabra­kło sił, by ogar­nąć pano­ramę – nie potra­fił zapa­no­wać nad prze­ła­do­wa­niem wszyst­kich ner­wów ciała. Serce sta­nęło; rewo­lu­cja oba­liła porzą­dek orga­ni­zmu; pęcherz i zwie­ra­cze nie wytrzy­mały, koń­czyny, dygo­cząc, ugięły się pod nim. Gdy runął na pod­łogę, twarz pokryły mu pęche­rze, tak samo jak drzwi, a trup drżał niczym klamka. Już stał się obiek­tem nie­oży­wio­nym, rów­nie zasłu­gu­ją­cym na to upo­ko­rze­nie jak drewno czy stal.

Gdzieś na wscho­dzie jego dusza dołą­czyła do auto­strady ran­nych, zmie­rza­jąc w stronę skrzy­żo­wa­nia, gdzie chwilę temu zgi­nął.

Mary Flo­re­scu wie­działa, że została sama; nad nią jej cudowny chło­piec, jej piękne, kłam­liwe dziecko, zwi­jał się i wrzesz­czał, czu­jąc na ciele mściwe dło­nie umar­łych. Znała ich zamiary: widziała to w ich oczach – nie było w nich niczego nowego. W każ­dej histo­rii poja­wia się ta tra­dy­cyjna tor­tura. Miał posłu­żyć do zapi­sa­nia ich testa­men­tów. Miał stać się ich kartą, ich księgą, naczy­niem ich auto­bio­gra­fii. Księgą krwi. Księgą zro­bioną z krwi. Księgą zapi­saną krwią. Pomy­ślała o gri­mo­irach robio­nych ze skóry mar­twych ludzi: oglą­dała je, doty­kała. Pomy­ślała o tatu­ażach: nie­któ­rych oglą­da­nych na wysta­wach dzi­wo­lą­gów, innych u roze­bra­nych do pasa robot­ni­ków na ulicy, na któ­rych ple­cach wydzier­gano wia­do­mość prze­zna­czoną dla matek. Pisa­nie księgi krwi to nic nowego.

Ale na takiej skó­rze, tak wspa­nia­łej, lśnią­cej skó­rze – o Boże, co za zbrod­nia. Wrzesz­czał, gdy mor­der­cze igły ze strza­ska­nego szkla­nego dzbanka tań­czyły po jego ciele, orząc je niczym pługi. Mary czuła jego cier­pie­nia, jakby doświad­czała ich sama, i nie były aż tak straszne.

A jed­nak krzy­czał. I wal­czył, zasy­pu­jąc napast­ni­ków obsce­nicz­nymi wyzwi­skami. Nie zwra­cali na niego uwagi. Roili się dokoła, głusi na wszel­kie bła­ga­nia czy modli­twy, i pra­co­wali nad nim z entu­zja­zmem istot zbyt długo zmu­sza­nych do mil­cze­nia. Mary słu­chała, jak jego głos, zmę­czony cią­głymi skar­gami, słab­nie, i wal­czyła z cię­ża­rem stra­chu we wła­snych rękach i nogach. Czuła, że powinna dostać się do tego pokoju. Nie­ważne, co znaj­do­wało się za drzwiami bądź na scho­dach – on jej potrze­bo­wał i to wystar­czyło.

Wstała i poczuła, jak włosy uno­szą jej się z głowy, szar­piąc się i koły­sząc dokoła niczym węże Gor­gony Meduzy. Rze­czy­wi­stość falo­wała, płynna – Mary pra­wie nie widziała pod sobą pod­łogi. Deski domu zamie­niły się w wid­mowe drewno, zza nich roz­wie­rała się ku niej kipiąca zło­ścią ciem­ność. Spoj­rzała na drzwi, cały czas wal­cząc z letar­giem i sen­no­ścią, z któ­rych tak trudno było się otrzą­snąć.

Wyraź­nie nie życzyli sobie jej odwie­dzin. „Może – pomy­ślała – nawet odro­binę się mnie boją”. I myśl ta zmo­ty­wo­wała ją: czemu bowiem mie­liby pró­bo­wać ją zastra­szyć, jeśli nie dla­tego, że sama jej obec­ność po tym, jak otwo­rzyła dziurę w świe­cie, teraz mogła im zagro­zić?

Pokryte bąblami drzwi stały otwo­rem. Za nimi rze­czy­wi­stość domu pod­dała się cał­ko­wi­cie sko­wy­czą­cemu cha­osowi auto­strady. Mary prze­kro­czyła próg, sku­pia­jąc się na tym, jak jej stopy wciąż doty­kają solid­nej pod­łogi, choć oczy już jej nie widzą. Niebo nad jej głową miało barwę pru­skiego błę­kitu, auto­strada była sze­roka i wietrzna, ze wszyst­kich stron napie­rali na nią zmarli. Wal­czyła z nimi, prze­py­cha­jąc się naprzód niczym przez tłum żywych ludzi, a ich wyszcze­rzone, idio­tyczne twa­rze gapiły się na nią, nie­na­wi­dząc jej za to, że wtar­gnęła pośród nich.

„Pro­szę, pro­szę” już uci­chły. Teraz mil­czała, jedy­nie zaci­skała zęby i, mru­żąc oczy, wal­czyła z auto­stradą, uno­sząc przed sie­bie stopy, by odna­leźć rze­czy­wi­stość scho­dów, które tak dobrze znała. Gdy ich dotknęła, potknęła się i tłum ryk­nął. Nie wie­działa, czy śmieją się z jej nie­zgrab­no­ści, czy też ostrze­gają, jak daleko zaszła.

Pierw­szy sto­pień. Drugi sto­pień. Trzeci.

Choć tłum szar­pał ją ze wszyst­kich stron, powoli wygry­wała. Przed sobą widziała przez otwarte drzwi pokój, w któ­rym leżał jej mały łgarz oto­czony hordą napast­ni­ków. Slipy miał zsu­nięte do kostek: cała scena wyglą­dała jak gwałt. Już nie krzy­czał, lecz oczy miał sza­lone z bólu i grozy. Przy­naj­mniej na­dal żył. Natu­ralna odpor­ność mło­dego umy­słu pozwo­liła mu choć czę­ściowo zaak­cep­to­wać wido­wi­sko, które roz­gry­wało się przed nim.

Nagle jego głowa pod­sko­czyła i spoj­rzał wprost przez drzwi na nią. Osta­tecz­ność prze­bu­dziła w nim talent, zdol­no­ści sta­no­wiące zale­d­wie uła­mek mocy Mary, lecz wystar­cza­jące, by nawią­zał z nią kon­takt. Ich oczy się spo­tkały. W morzu błę­kit­nej ciem­no­ści, ze wszyst­kich stron oto­czone przez cywi­li­za­cję, któ­rej żadne z nich nie znało ani nie rozu­miało, ich żywe serca zetknęły się i poślu­biły.

– Prze­pra­szam – powie­dział bez­dź­więcz­nie. Zabrzmiało to nie­skoń­cze­nie żało­śnie. – Prze­pra­szam. Prze­pra­szam.

Odwró­cił wzrok, odry­wa­jąc od niej spoj­rze­nie.

Była pewna, że musiała już dotrzeć nie­mal na szczyt scho­dów, choć wzrok wciąż pod­po­wia­dał, że jej nogi stą­pają w powie­trzu, co potwier­dzały twa­rze podróż­nych nad nią, pod nią i dookoła niej. Widziała jed­nak bar­dzo słabo zarys drzwi, deski i belki pokoju, w któ­rym leżał Simon. Od czubka głowy aż po palce stóp pokry­wała go krew. Mary widziała znaki, hie­ro­glify ago­nii na każ­dym calu jego torsu, twa­rzy, koń­czyn. W jed­nej chwili zda­wał się nabie­rać ostro­ści i widziała go w pustym pokoju, w pro­mie­niach słońca wpa­da­ją­cych przez okno, a obok niego szczątki stłu­czo­nego dzbanka. A potem dekon­cen­tro­wała się i zamiast tego przed oczami miała nie­wi­dzialny świat, który stał się widoczny, i Simon wisiał w powie­trzu, a oni pisali na nim ze wszyst­kich stron, wyry­wa­jąc mu włosy z głowy i ciała, by oczy­ścić kartkę, pisali pod pachami, na powie­kach, geni­ta­liach, w rowku mię­dzy poślad­kami, na pode­szwach stóp.

Oba te widoki łączyły jedy­nie rany. Nie­ważne, czy widziała go oto­czo­nego przez auto­rów, czy też samego w pokoju, wciąż krwa­wił i krwa­wił.

Teraz dotarła już do drzwi. Wycią­gnęła drżącą rękę, by dotknąć nama­cal­nej rze­czy­wi­sto­ści klamki, lecz mimo naj­wyż­szego sku­pie­nia na­dal jej nie dostrze­gła. Widziała jedy­nie słaby wid­mowy zarys, jed­nak wystar­czył. Chwy­ciła klamkę, naci­snęła i pchnię­ciem otwo­rzyła drzwi pokoju słów.

Leżał tam przed nią. Dzie­liły ich naj­wy­żej dwa, trzy metry opę­ta­nego powie­trza. Ich oczy znów się spo­tkały, wymie­nia­jąc wymowne spoj­rze­nie, wspólne świa­tom żywych i umar­łych. W spoj­rze­niu tym kryło się współ­czu­cie i miłość. Fik­cja opa­dła, kłam­stwa roz­pa­dły się w pył. Miej­sce mani­pu­lanc­kiego uśmie­chu chłopca zajęła praw­dziwa sło­dycz – na którą odpo­wie­dział wyraz jej twa­rzy.

A zmarli, prze­ra­żeni owym spoj­rze­niem, odwró­cili głowy. Ich twa­rze stę­żały, jakby skóra napięła się na kościach, ciała pociem­niały niczym sińce, w gło­sach zabrzmiał tęskny żal spo­dzie­wa­nej porażki. Się­gnęła, by go dotknąć, nie musiała już wal­czyć z hor­dami umar­łych: ze wszyst­kich stron odpa­dali od swej ofiary niczym umie­ra­jące muchy spa­da­jące z okna.

Dotknęła lekko jego twa­rzy i dotyk ten był bło­go­sła­wień­stwem. Do oczu napły­nęły mu łzy, ście­ka­jąc po pokry­tych bli­znami policz­kach, mie­sza­jąc się z krwią.

Umarli nie mieli już gło­sów ani nawet ust. Zni­kali na auto­stra­dzie za tamą posta­wioną ich zło­ści.

Powoli, eta­pami pokój zaczął powra­cać. Pod szlo­cha­ją­cym cia­łem poja­wiły się deski pod­łogi, każdy gwóźdź, każdy kawa­łek zapla­mio­nego drewna. Po nich powró­ciły okna i krzyki roz­ba­wio­nych dzieci na ciem­nie­ją­cej o zmierz­chu ulicy. Auto­strada znik­nęła bez śladu ze świata żywych ludzi, podróżni zwró­cili twa­rze ku ciem­no­ści i ode­szli w nie­pa­mięć, pozo­sta­wia­jąc w świe­cie rze­czy­wi­stym jedy­nie swoje sygnały i tali­zmany.

Na środ­ko­wym pode­ście pod nume­rem 65 leżał dymiący, pokryty bąblami trup Rega Ful­lera, dep­tany nie­uważ­nymi sto­pami podróż­nych prze­ci­na­ją­cych skrzy­żo­wa­nie. Po pew­nym cza­sie jego wła­sna dusz dotarła tu w tłu­mie innych i zer­k­nęła na ciało, które nie­gdyś zaj­mo­wała. A potem tłum pocią­gnął ją ku miej­scu sądu.

Na górze w ciem­nie­ją­cym pokoju Mary Flo­re­scu klę­czała obok McNe­ala, gła­dząc jego lepką od krwi głowę. Nie chciała opusz­czać domu, by wezwać pomocy, póki nie upewni się, że drę­czy­ciele nie powrócą.

Teraz słu­chać było jedy­nie sko­wyt odrzu­towca odnaj­du­ją­cego drogę przez stra­tos­ferę aż do poranka. Nawet oddech chłopca był cichy i mia­rowy. Nie ota­czał go już nimb świa­tła. Wszyst­kie zmy­sły powró­ciły na miej­sce. Wzrok. Słuch. Dotyk.

Dotyk.

Doty­kała go teraz tak, jak nie odwa­żyła się ni­gdy wcze­śniej, muska­jąc opusz­kami pal­ców całe ciało, jakże lekko prze­su­wa­jąc pal­cami po opuch­nię­tej skó­rze, niczym nie­wi­doma czy­ta­jąca Bra­ille’a. Każdy mili­metr ciała pokry­wały maleń­kie słowa zapi­sane wie­lo­ścią rąk. Nawet przez krew potra­fiła dostrzec, jak sta­ran­nie je w nim wyorano. W gasną­cym świe­tle uda­wało jej się nawet odczy­tać tu i tam jakąś frazę. Sta­no­wiło to osta­teczny, nie­wąt­pliwy dowód i jakże żało­wała, o Boże, jak bar­dzo żało­wała, że w końcu go zdo­była. A jed­nak po całym życiu cze­ka­nia oto i ono: obja­wie­nie życia poza cia­łem, zapi­sane w samym ciele.

Chło­piec prze­żyje, widziała to jasno, krew już zaczy­nała zasy­chać, a tysiące ran się zaskle­piać. Był w końcu zdrowy i silny: nie odniósł żad­nych poważ­niej­szych fizycz­nych obra­żeń. Rzecz jasna na zawsze stra­cił swą urodę. Od tej pory w naj­lep­szym razie będzie sta­no­wił obiekt cie­ka­wo­ści, w naj­gor­szym odrazy i grozy. Ale ona go ochroni, a on z cza­sem nauczy się, jak ją poznać i jak jej zaufać. Ich serca były nie­ro­ze­rwal­nie złą­czone.

A po jakimś cza­sie, gdy słowa na jego ciele zamie­nią się w strupy i bli­zny, ona je odczyta. Z nie­skoń­czoną miło­ścią i cier­pli­wo­ścią wyśle­dzi histo­rie umar­łych opo­wie­dziane na jego skó­rze.

Histo­rię na jego brzu­chu, zapi­saną drob­nym, pochy­łym pismem. Świa­dec­two mister­nych, ele­ganc­kich liter pokry­wa­jące twarz i skórę głowy, opo­wieść na ple­cach, na łydce, na dło­niach.

Odczyta je wszyst­kie i wszyst­kie opi­sze, do ostat­niej sylaby, lśnią­cej i sączą­cej się pod jej czu­łymi pal­cami, by świat poznał histo­rie opo­wie­dziane przez umar­łych.

Był Księgą Krwi, a ona jego jedyną tłu­maczką.

Gdy zapa­dła ciem­ność, prze­rwała czu­wa­nie i wypro­wa­dziła go nagiego w pach­nącą, czułą noc.

* * *

Oto zatem histo­rie zapi­sane w Księ­dze Krwi. Jeśli chcesz, Czy­tel­niku, prze­czy­taj je i poznaj.

Sta­no­wią mapę owej mrocz­nej auto­strady wio­dą­cej z życia w nie­znaną dal. Nie­wielu będzie musiało nią podą­żyć, więk­szość odej­dzie spo­koj­nie oświe­tlo­nymi lam­pami uli­cami, wypro­wa­dzana z życia do wtóru modlitw i czu­ło­ści. Lecz nie­wielu nie­licz­nych wybrań­ców czeka groza, która porwie ich na auto­stradę potę­pio­nych.

Czy­taj zatem. Czy­taj i ucz się.

Osta­tecz­nie naj­le­piej być goto­wym na naj­gor­sze i warto nauczyć się cho­dzić, zanim zabrak­nie nam tchu.

Nocny pociąg z mię­sem

Leon Kauf­man nie był już nowy w mie­ście. W cza­sach nie­win­no­ści nazy­wał je zawsze „Pała­cem Roz­ko­szy”. Wów­czas jed­nak wciąż miesz­kał w Atlan­cie, a Nowy Jork sta­no­wił coś w rodzaju ziemi obie­ca­nej, gdzie niczego się nie zabra­nia i wszystko jest moż­liwe.

Teraz Kauf­man od trzech i pół mie­siąca miesz­kał w swoim wyma­rzo­nym mie­ście i Pałac Roz­ko­szy stra­cił wiele ze swej roz­kosz­no­ści.

Czy naprawdę minęła zale­d­wie jedna pora roku od dnia, gdy wysiadł z auto­busu na sta­cji Port Autho­rity i spoj­rzał w głąb Czter­dzie­stej Dru­giej Ulicy, ku skrzy­żo­wa­niu z Broad­wayem? W tak krót­kim cza­sie stra­cił tak wiele bli­skich sercu złu­dzeń.

Teraz wsty­dził się na myśl o swo­jej naiw­no­ści. Krzy­wił się, wspo­mi­na­jąc, jak sta­nął na chod­niku i oznaj­mił gło­śno:

– Nowy Jorku, kocham cię.

To miała być miłość? Ni­gdy.

W naj­lep­szym razie zauro­cze­nie.

A po zale­d­wie trzech mie­sią­cach wspól­nego życia z obiek­tem uwiel­bie­nia, spę­dza­nia dni i nocy w jej obec­no­ści, uko­chana prze­stała wyda­wać się tak dosko­nała.

Nowy Jork był zwy­kłym mia­stem.

Kauf­man widział, jak budzi się rano niczym dziwka i wydłu­buje spo­mię­dzy zębów pomor­do­wa­nych ludzi, wytrząsa samo­bój­ców z potar­ga­nych wło­sów. Oglą­dał je późną nocą, gdy brudne boczne uliczki bez­wstyd­nie kusiły roz­pu­stą. Obser­wo­wał w gorą­cym popo­łu­dnio­wym słońcu, roz­le­ni­wione i paskudne, obo­jętne na okrop­no­ści popeł­niane co godzinę w zadła­wio­nych przej­ściach.

To nie był Pałac Roz­ko­szy.

Rodził nie roz­kosz, a śmierć.

Każdy napo­tkany czło­wiek zetknął się choćby prze­lot­nie z prze­mocą, był to jeden z ele­men­tów codzien­nego życia. Zna­jo­mość kogoś, kto zgi­nął gwał­towną śmier­cią, sta­no­wiła nie­mal powód do dumy, była dowo­dem, że naprawdę mieszka się w tym mie­ście.

Lecz Kauf­man przez nie­mal dwa­dzie­ścia lat kochał Nowy Jork z daleka. Przez więk­szość doro­słego życia pla­no­wał swój romans. Nie­ła­two mu było zatem otrzą­snąć się z namięt­no­ści, jakby ni­gdy jej nie odczu­wał. Cza­sami wcze­snym ran­kiem, nim ode­zwały się poli­cyjne syreny, bądź o zmroku, wciąż chwi­lami wyda­wał mu się cudem.

I dla tych chwil, a także dla wła­snych marzeń, na­dal wciąż roz­strzy­gał wąt­pli­wo­ści na korzyść uko­cha­nej, nawet wtedy, gdy z zacho­wa­nia zde­cy­do­wa­nie nie przy­po­mi­nała damy.

* * *

Nie­ła­two przy­cho­dziła mu podobna wyro­zu­mia­łość. W ciągu kilku mie­sięcy, które Kauf­man spę­dził w Nowym Jorku, ulice mia­sta spły­nęły prze­laną krwią.

W isto­cie nie były to nawet ulice, ale tunele kry­jące się pod nimi.

„Mord w metrze” – te słowa krą­żyły z ust do ust. Zale­d­wie tydzień wcze­śniej zgło­szono zna­le­zie­nie kolej­nych trzech ofiar. Ciała odkryto w jed­nym z wago­nów metra na sta­cji Ave­nue of the Ame­ri­cas – roz­prute i czę­ściowo wypa­tro­szone, jakby ktoś prze­szko­dził w pracy spraw­nemu pomoc­ni­kowi rzeź­nika. Zabójstw doko­nano tak bar­dzo fachowo, że poli­cja prze­słu­chi­wała każ­dego ze swych kar­to­tek, kto w prze­szło­ści miał jakie­kol­wiek związki z rzeź­ni­czym fachem. Obser­wo­wano uważ­nie pako­wal­nie mięsa nad rzeką, prze­cze­sy­wano rzeź­nie. Zapo­wia­dano szyb­kie aresz­to­wa­nie sprawcy, nikogo jed­nak nie zna­le­ziono.

Nie­dawne tru­pie trio nie było pierw­szym zna­le­zio­nym w takim sta­nie: dokład­nie w dniu przy­by­cia Kauf­mana w „Time­sie” uka­zał się krótki tekst, wciąż sta­no­wiący temat ponu­rych szep­tów wśród sekre­ta­rek w jego biu­rze.

Według nich tury­sta z Nie­miec, który zabłą­dził późną nocą w metrze, natknął się w pociągu na ciało. Ofiarą była dobrze zbu­do­wana, atrak­cyjna trzy­dzie­sto­latka z Bro­oklynu. Zabójca roze­brał ją do naga, pozba­wia­jąc całego ubra­nia i biżu­te­rii, nawet kol­czy­ków w uszach.

Od roze­bra­nia jed­nak znacz­nie dziw­niej­szy oka­zał się sta­ranny, sys­te­ma­tyczny spo­sób, w jaki ubra­nie zło­żono i umiesz­czono w poje­dyn­czych pla­sti­ko­wych wor­kach na sie­dze­niu obok trupa.

To nie było dzieło sza­lo­nego mor­dercy. Tu dzia­łał wysoce zdy­scy­pli­no­wany umysł: wariat obda­rzony dogłęb­nym poczu­ciem porządku.

Jed­nak jesz­cze dziw­niej­szy i bar­dziej nie­zwy­kły niż roze­bra­nie trupa był okropny spo­sób, w jaki zabójca go potrak­to­wał. Według pogło­sek nie­po­twier­dzo­nych dotąd przez wydział poli­cji ciało zostało sta­ran­nie ogo­lone. Usu­nięto wszyst­kie włosy: z głowy, kro­cza, spod pach – wszyst­kie zostały przy­cięte i przy­pa­lone do skóry. Wysku­bano nawet brwi i rzęsy.

I wresz­cie ów aż nadto nagi kawał mięsa zawie­szono za stopy na jed­nej z porę­czy zamo­co­wa­nych w dachu wago­nika, a pod spodem usta­wiono czarny pla­sti­kowy kubeł wyło­żony czar­nym folio­wym wor­kiem, do któ­rego ście­kała pły­nąca z ran krew.

W tym wła­śnie sta­nie – roze­brane, ogo­lone, zawie­szone i prak­tycz­nie wykrwa­wione – zna­le­ziono ciało Loretty Dyer.

Było to obrzy­dliwe, sta­ran­nie wyko­nane i zdu­mie­wa­jące zna­le­zi­sko.

Nie doszło do gwałtu, zwłoki nie nosiły żad­nych śla­dów tor­tur. Ktoś szybko i spraw­nie zabił tę kobietę, jakby była kawał­kiem mięsa. A rzeź­nik wciąż prze­by­wał na wol­no­ści.

Ojco­wie Mia­sta w swo­jej głę­bo­kiej mądro­ści zarzą­dzili cał­ko­witą blo­kadę na arty­kuły pra­sowe na temat mor­derstw. Mówiono, że męż­czy­zna, który zna­lazł ciało, prze­bywa pod ochroną poli­cji w New Jer­sey, poza zasię­giem cie­kaw­skich dzien­ni­ka­rzy. Lecz blo­kada zawio­dła, bo chciwy gli­niarz prze­ka­zał co barw­niej­sze szcze­góły repor­te­rowi „Timesa”. Wszy­scy w Nowym Jorku znali teraz upiorną histo­rię mor­derstw. Sta­no­wiła ona temat roz­mów w każ­dym skle­pie i barze, no i oczy­wi­ście w metrze.

Ale Loretta Dyer była zale­d­wie pierw­szą ofiarą.

Teraz zna­le­ziono jesz­cze trzy ciała w iden­tycz­nych oko­licz­no­ściach, choć w tym przy­padku ktoś wyraź­nie prze­szko­dził sprawcy w pracy. Nie wszyst­kie zwłoki zostały ogo­lone, nie pode­rżnięto im też gar­deł, by wypu­ścić krew. Odkry­cie to róż­niło się od poprzed­niego pod jesz­cze jed­nym, bar­dziej zna­czą­cym wzglę­dem: tym razem na zwłoki natknął się nie tury­sta, lecz repor­ter z „The New York Times”.

Kauf­man prze­biegł wzro­kiem arty­kuł zaj­mu­jący pierw­szą stronę gazety. Nie odczu­wał szcze­gól­nie lubież­nego zain­te­re­so­wa­nia tą histo­rią, w odróż­nie­niu od sąsiada przy kon­tu­arze w barze. Ogar­nął go tylko lekki nie­smak, który spra­wił, że Kauf­man odsu­nął na bok talerz z przy­sma­żo­nymi jaj­kami. Oto kolejny dowód deka­den­cji tego mia­sta. Nie umiał rado­wać się jego cho­robą.

Mimo to był tylko czło­wie­kiem i nie potra­fił do końca zigno­ro­wać krwa­wych detali opi­sa­nych na płach­cie papieru przed nim. Arty­kuł napi­sano w spo­koj­nym, nie­sen­sa­cyj­nym tonie, lecz pro­stota i jasność stylu spra­wiały, że sam temat budził jesz­cze więk­szą odrazę. Leon nie umiał się też powstrzy­mać przed roz­my­śla­niem o czło­wieku sto­ją­cym za tymi kosz­ma­rami. Czy był to jeden psy­cho­pata, czy może kilku w natchnie­niu kopiu­ją­cych ory­gi­nalne mor­der­stwo? Może to zale­d­wie począ­tek grozy, może nastą­pią dal­sze zabój­stwa, aż w końcu mor­derca, zachły­śnięty powo­dze­niem lub wyczer­pany, zapo­mni o ostroż­no­ści i da się schwy­tać. Do tego czasu mia­sto, uwiel­biane mia­sto Kauf­mana, żyć będzie w sta­nie gdzieś pomię­dzy histe­rią i eks­tazą.

Sie­dzący obok bro­dacz wywró­cił kawę Kauf­mana.

– Cho­lera! – rzu­cił.

Kauf­man prze­su­nął się na stołku, uni­ka­jąc ście­ka­ją­cej z kon­tu­aru cie­czy.

– Cho­lera – powtó­rzył tam­ten.

– Nic się nie stało – odparł Kauf­man.

Przyj­rzał się sąsia­dowi z lek­kim nie­sma­kiem: nie­zgra­biasz pró­bo­wał wytrzeć kawę ser­wetką, która bły­ska­wicz­nie zamie­niała się w prze­mo­czoną papie­rową masę.

Kauf­man odkrył, że zasta­na­wia się, czy ten dureń o rumia­nych policz­kach i nie­strzy­żo­nej bro­dzie byłby zdolny do mor­der­stwa, czy na prze­kar­mio­nej twa­rzy krył się jaki­kol­wiek znak, jaka­kol­wiek wska­zówka w kształ­cie czaszki i wyra­zie małych oczek, zdra­dza­jąca jego praw­dziwą naturę?

Tam­ten znów się ode­zwał.

– Chcesz pan nową?

Kauf­man pokrę­cił głową.

– Kawę. Zwy­kłą. Czarną – rzekł dureń do dziew­czyny za ladą. Unio­sła wzrok, ode­rwaw­szy się od czysz­cze­nia grilla z zasty­głego tłusz­czu.

– Słu­cham?

– Kawę. Głu­cha jesteś?

Tam­ten wyszcze­rzył się do Kauf­mana.

– Głu­cha.

Kauf­man zauwa­żył, że męż­czyź­nie brak trzech dol­nych zębów.

– Kiep­sko to wygląda, co?

Co miał na myśli? Kawę? Brak zębów?

– Trzech nie­bosz­czy­ków. Zarżnię­tych.

Kauf­man przy­tak­nął.

– Daje do myśle­nia – dodał męż­czy­zna. – Jasne. No wie pan, to prze­cież przy­krywka, nie? Dobrze wie­dzą, kto to zro­bił.

Roz­mowa robiła się idio­tyczna. Kauf­man zdjął oku­lary i scho­wał do kie­szeni: bro­data twarz roz­myła mu się przed oczami. Przy­naj­mniej jakaś poprawa.

– Sukin­syny – powtó­rzył nie­zna­jomy. – Pie­przeni dra­nie, założę się o wszystko, że to przy­krywka.

– Czego?

– Mają dowody, po pro­stu trzy­mają nas, kurwa, w nie­wie­dzy. Tam coś jest i to nie czło­wiek.

Kauf­man zro­zu­miał. Dureń wygła­szał wła­śnie teo­rię spi­skową. Jakże czę­sto je sły­szał: praw­dziwe pana­ceum.

– Widzisz pan, dłu­bią przy tych tam klo­nach i wszystko wyrwało im się spod kon­troli. Cał­kiem moż­liwe, że hodują pier­dzie­lone potwory. Tam na dole coś jest, a oni nam nie mówią. Przy­krywka bez dwóch zdań, założę się o wszystko.

Kauf­man odkrył, że fascy­nuje go pew­ność tam­tego. Potwory na łowach. Sześć głów. Tuzin oczu. Cze­muż by nie? Wie­dział, dla­czego nie. Bo to unie­win­nia­łoby jego mia­sto: oczysz­czało je, a Kauf­man wie­rzył w głębi serca, że potwory, które można zna­leźć w tune­lach, to zupeł­nie zwy­czajni ludzie.

Bro­dacz rzu­cił pie­nią­dze na kon­tuar i wstał, zsu­wa­jąc tłu­sty zadek z popla­mio­nego pla­sti­ko­wego stołka.

– Pew­nie to pier­dzie­lony gli­niarz – rzu­cił na poże­gna­nie. – Pró­bo­wali stwo­rzyć pie­przo­nego boha­tera, a stwo­rzyli potwora. – Gro­te­skowo wyszcze­rzył zęby. – Założę się o wszystko – dodał i bez dal­szych słów wyma­sze­ro­wał z baru cięż­kim kro­kiem.

Kauf­man powoli wypu­ścił powie­trze przez nos, czu­jąc, jak z jego ciała ula­tuje napię­cie.

Nie­na­wi­dził podob­nych spo­tkań, czuł się skrę­po­wany i bez­radny. Po zasta­no­wie­niu uznał, że nie­na­wi­dzi też podob­nych ludzi: pew­nych sie­bie bru­tali, od któ­rych roi się w Nowym Jorku.

* * *

Docho­dziła szó­sta, gdy Maho­gany się obu­dził. Poranny deszcz o zmierz­chu zamie­nił się w lekką mżawkę. Powie­trze pach­niało czy­sto­ścią, jeśli to moż­liwe na Man­hat­ta­nie. Prze­cią­gnął się na łóżku, odrzu­cił brudną koł­drę i wstał, gotów do pracy.

W łazience deszcz kapał na skrzynkę kli­ma­ty­za­cji, wypeł­nia­jąc miesz­ka­nie ryt­micz­nym plu­skiem, Maho­gany włą­czył tele­wi­zor, by zagłu­szyć hałas, nie inte­re­so­wał go jed­nak żaden pro­gram.

Pod­szedł do okna. Ulicę pięć pię­ter w dole wypeł­niał gęsty tłum samo­cho­dów i ludzi.

Po cięż­kim dniu pracy Nowy Jork zmie­rzał do domów, by tam bawić się, kochać, ludzie wyle­wali się stru­mie­niami z biur i wsia­dali do swych pojaz­dów – nie­któ­rzy poiry­to­wani po dniu cięż­kiej roboty w rzadko wie­trzo­nych biu­rach, inni, potulni jak owce, wędro­wali do domu ale­jami, popy­chani naprzód nie­usta­ją­cym prą­dem ciał. Jesz­cze inni wci­skali się do metra, ślepi na pokry­wa­jące wszyst­kie ściany graf­fiti, głusi na beł­kot wła­snych gło­sów i na zimne grzmoty w tune­lach.

Myśl ta ura­do­wała Maho­gany’ego. On prze­cież nie nale­żał do stada prze­cięt­nia­ków. Mógł stać w oknie i patrzeć na tysiąc głów w dole, świa­dom, że jest wybrań­cem.

Oczy­wi­ście miał swoje ter­miny, tak samo jak ci na ulicy. Lecz jego praca nie była bez­sen­sowna, bar­dziej przy­po­mi­nała uświę­cony obo­wią­zek.

Tak jak oni musiał gdzieś miesz­kać, spać i srać. Ale nie kie­ro­wała nim potrzeba pie­nię­dzy, lecz wymogi histo­rii.

Nale­żał do nie­licz­nej garstki o tra­dy­cjach się­ga­ją­cych daleko poza Ame­rykę. Był noc­nym łowcą jak Kuba Roz­pru­wacz, jak Gil­les de Rais, żyją­cym ucie­le­śnie­niem śmierci, upio­rem o ludz­kiej twa­rzy. Krą­żył w ludz­kich snach i budził kosz­mary.

Ludzie pod nim nie znali jego twa­rzy, nikt nawet nie spoj­rzał na niego dwu­krot­nie, lecz on wychwy­ty­wał ich wzro­kiem i ważył, wybie­ra­jąc naj­doj­rzal­szych z prze­cho­dzą­cej w dole parady zdro­wych i mło­dych, któ­rzy mie­liby paść pod cio­sem jego noża ofiar­nego.

Cza­sami Maho­gany pra­gnął ogło­sić swoją toż­sa­mość światu, miał jed­nak obo­wiązki, które cią­żyły mu coraz bar­dziej. Nie mógł ocze­ki­wać sławy. Wiódł tajemne życie i tylko jego duma łak­nęła uzna­nia.

„Osta­tecz­nie – pomy­ślał – czy bydło pozdra­wia rzeź­nika, pada­jąc przed nim na kolana?”.

W sumie był zado­wo­lony ze swego życia. Wystar­czyło mu, że sta­no­wił część owej wiel­kiej tra­dy­cji. Musiało wystar­czyć.

Ostat­nio jed­nak doszło do kilku odkryć. Oczy­wi­ście to nie jego wina. Nikt nie mógłby go obwi­niać. Ale nastały cięż­kie czasy. Życie nie było już tak łatwe jak dzie­sięć lat temu. Jasne, tro­chę się posta­rzał i praca bar­dziej go męczyła; zobo­wią­za­nia przy­gnia­tały go coraz cięż­szym brze­mie­niem. Był wybrań­cem, a to trudny i ciężki przy­wi­lej.

Od czasu do czasu zasta­na­wiał się, czy nie pora na to, by zacząć przy­uczać do swych obo­wiąz­ków kogoś młod­szego. Oczy­wi­ście musiał zasię­gnąć opi­nii Ojców, lecz wcze­śniej czy póź­niej trzeba będzie zna­leźć mu zastępcę, a uwa­żał, iż byłoby obu­rza­ją­cym mar­no­traw­stwem doświad­cze­nia, gdyby on sam go nie wyszko­lił.

Mógł mu prze­ka­zać tak wiele uży­tecz­nych sztu­czek: jak naj­le­piej schwy­tać, zarżnąć, roze­brać, wykrwa­wić ofiarę. Jak wybrać naj­lep­sze mięso do ich celów. Jak naj­pro­ściej pozbyć się szcząt­ków. Tak wiele szcze­gó­łów, tak wiele zgro­ma­dzo­nego doświad­cze­nia.

Wszedł do łazienki i odkrę­cił prysz­nic. Nim sta­nął pod wodą, spoj­rzał w dół na swoje ciało. Nie­wielki brzuch, siwie­jące włosy na okla­płej piersi, bli­zny i prysz­cze pokry­wa­jące bladą skórę. Sta­rzał się. Lecz tej nocy, tak jak każ­dej innej, miał do wyko­na­nia zada­nie.

* * *

Kauf­man pośpiesz­nym kro­kiem wró­cił do holu z kanapką, opusz­cza­jąc koł­nierz i strze­pu­jąc deszcz z wło­sów. Zegar nad windą wska­zy­wał siódmą szes­na­ście. Zamie­rzał popra­co­wać naj­wy­żej do dzie­sią­tej.

Winda zawio­zła go na dwu­na­ste pię­tro, do biur firmy Pap­pas. Z nie­szczę­śliwą miną ruszył przez labi­rynt pustych biu­rek i poza­my­ka­nych maszyn, na swoje nie­wiel­kie, wciąż oświe­tlone tery­to­rium. Z kory­ta­rza dobie­gały go głosy sprzą­ta­ją­cych biuro kobiet, poza tym wokół pano­wała mar­twa cisza.

Zdjął płaszcz, strzep­nął z niego deszcz naj­le­piej jak umiał i odwie­sił.

A potem siadł przed stertą zamó­wień, z któ­rymi zma­gał się od trzech dni, i zabrał się do pracy. Oce­niał, że trzeba będzie jesz­cze jed­nej wie­czor­nej nasia­dówki, by odwa­lić więk­szość, a łatwiej było mu się sku­pić bez nie­usta­ją­cego ter­kotu maszyn i maszy­ni­stek.

Roz­pa­ko­wał peł­no­ziar­ni­stą bułkę z szynką i dodat­ko­wym majo­ne­zem i zabrał się do dzieła.

* * *

Docho­dziła dzie­wiąta.

Maho­gany ubrał się sto­sow­nie na nocną zmianę: miał na sobie zwy­kły, spo­kojny gar­ni­tur, sta­ran­nie zawią­zany brą­zowy kra­wat, srebrne spinki (pre­zent od pierw­szej żony), wsu­nięte w rękawy ide­al­nie odpra­so­wa­nej koszuli. Jego rzed­nące włosy poły­ski­wały od pomady, paznok­cie miał przy­cięte i wypo­le­ro­wane, twarz skro­pioną wodą koloń­ską.

Spa­ko­wał też torbę. Ręcz­niki, narzę­dzia, far­tuch z kol­czugi.

Przej­rzał się w lustrze, uznał, że wciąż można by go wziąć za czter­dzie­sto­pię­cio­latka, naj­wy­żej pięć­dzie­się­cio­latka.

Przy­glą­da­jąc się wła­snej twa­rzy, przy­po­mniał sobie o obo­wiąz­kach. Nade wszystko musi zacho­wać ostroż­ność. Cał­kiem moż­liwe, że dziś wie­czór ich oczy będą obser­wo­wać każdy jego ruch i oce­niać, jak się spi­sze. Musi zacho­wy­wać się jak czło­wiek nie­winny, nie­bu­dzący podej­rzeń.

„Gdyby tylko wie­dzieli – pomy­ślał – ludzie, któ­rzy prze­cho­dzili, prze­bie­gali, mijali go na uli­cach, któ­rzy zde­rzali się z nim bez słowa prze­pro­sin, któ­rzy patrzyli na niego ze wzgardą, uśmie­chali się, widząc masywne ciało, skrę­po­wani odwra­cali wzrok na widok źle dopa­so­wa­nego gar­ni­turu. Gdyby tylko wie­dzieli co robi, czym jest i co ze sobą nosi”.

„Ostroż­nie” – rzekł do sie­bie, gasząc świa­tło. W miesz­ka­niu zapadł mrok. Maho­gany pod­szedł do drzwi i je otwo­rzył. Przy­wykł do wędró­wek w ciem­no­ści. Czuł się w niej dobrze.

Chmury desz­czowe zupeł­nie odpły­nęły. Maho­gany prze­szedł przez Amster­dam do sta­cji metra na Sto Czter­dzie­stej Pią­tej. Dziś znów poje­dzie liną Ave­nue of the Ame­ri­cas, swoją ulu­bioną i czę­sto naj­owoc­niej­szą.

Scho­dami na dół z żeto­nem w dłoni. Przez auto­ma­tyczną bramkę. Teraz czuł w noz­drzach zapach tuneli. Oczy­wi­ście nie głę­bo­kich tuneli, te miały wła­sną, wyjąt­kową woń, lecz nawet stę­chłe, naelek­try­zo­wane powie­trze tej płyt­kiej linii w jakiś spo­sób doda­wało otu­chy. Odde­chy wyrzy­gane z ust miliona podróż­nych krą­żyły w pod­ziem­nym labi­ryn­cie, mie­sza­jąc się z odde­chem istot znacz­nie star­szych, istot o gło­sach mięk­kich jak glina i odra­ża­ją­cym ape­ty­cie. Och, jakże to uwiel­biał: zapach, ciem­ność, grzmot.

Sto­jąc na plat­for­mie, prze­biegł kry­tycz­nym wzro­kiem po innych pasa­że­rach. Jedno czy dwa ciała nawet się nada­wały, lecz mię­dzy nimi było zbyt wiele śmieci, tak nie­liczne warte obróbki. Wychu­dzeni, otyli, cho­rzy, zmę­czeni, ciała znisz­czone obo­jęt­no­ścią i nie­umiar­ko­wa­niem. Jako zawo­dowca brzy­dziło go to, choć rozu­miał sła­bość nisz­czącą nawet naj­lep­szych z ludzi.

Nie­mal godzinę krę­cił się po sta­cji, wędru­jąc mię­dzy pero­nami, a pociągi nad­jeż­dżały i zni­kały, nad­jeż­dżały i zni­kały, a wraz z nimi ludzie. Przy­gnę­biała go mizerna liczba nada­ją­cych się ciał, miał wra­że­nie, że każ­dego dnia czeka coraz dłu­żej i dłu­żej, by zna­leźć coś god­nego uży­cia.

Było już nie­mal wpół do jede­na­stej, a on nie widział ani jed­nego osob­nika, który naprawdę nada­wałby się na rzeź.

„Nie­ważne – rzekł do sie­bie – mam jesz­cze czas”. Wkrótce poja­wią się tłumy z teatrów. Wśród nich zawsze zna­la­zło się parę solid­nych ciał, dobrze wykar­miona inte­li­gen­cja ści­ska­jąca w dło­niach kupony bile­tów i wymie­nia­jąca opi­nie na temat roz­rywki, jaką daje sztuka – o tak, coś tam znaj­dzie.

* * *

Kauf­man nie skoń­czył do jede­na­stej, choć obie­cał sobie wyjść godzinę wcze­śniej. Ale nuda i roz­draż­nie­nie utrud­niały pracę i płachty pełne liczb zaczy­nały roz­my­wać mu się przed oczami. Dzie­sięć po jede­na­stej rzu­cił na biurko dłu­go­pis i przy­znał się do porażki. Wnę­trzem dłoni tarł pie­kące oczy tak długo, aż głowa wypeł­niła mu się kolo­rami.

– Chrza­nić to, kurwa.

Ni­gdy nie prze­kli­nał w towa­rzy­stwie, lecz zda­rzało się cza­sami, iż ulżył sobie, mówiąc do sie­bie „kurwa”. Wydo­stał się z biura z wil­got­nym płasz­czem prze­wie­szo­nym przez ramię i skie­ro­wał wprost do windy. Ręce i nogi miał odrę­twiałe, powieki same mu opa­dały.

Na dwo­rze było zim­niej, niż się spo­dzie­wał, i chłodne powie­trze na chwilę wyrwało go z letargu. Poma­sze­ro­wał na sta­cję metra przy Trzy­dzie­stej Czwar­tej Ulicy. Jeśli zła­pie eks­pres do Far Roc­ka­way, będzie w domu za godzinę.

* * *

Ani Kauf­man, ani Maho­gany nie mieli poję­cia o tym, że na skrzy­żo­wa­niu Dzie­więć­dzie­sią­tej Szó­stej Ulicy i Broad­wayu poli­cja aresz­to­wała męż­czy­znę, któ­rego wzięła za Mor­dercę z Metra, uwię­ziw­szy go wcze­śniej w jed­nym z pocią­gów z cen­trum. Drobny gość euro­pej­skiego pocho­dze­nia, wyma­chu­jący młot­kiem i piłą, osa­czył młodą kobietę w dru­gim wago­niku, gro­żąc, że roz­rą­bie ją na pół w imię Jehowy.

Wąt­pliwe, by zdo­łał wypeł­nić swoją groźbę. Tak się jed­nak zło­żyło, że nie miał szans tego zro­bić. Pod­czas gdy reszta pasa­że­rów (w tym dwóch żoł­nie­rzy pie­choty mor­skiej) patrzyła bez­czyn­nie, wybrana ofiara kop­nęła napast­nika pro­sto w jądra. Upu­ścił mło­tek, ona go pod­nio­sła i nim żoł­nie­rze ją powstrzy­mali, zła­mała mu dolną szczękę i prawą kość policz­kową.

Kiedy pociąg zatrzy­mał się na Dzie­więć­dzie­sią­tej Szó­stej, poli­cja już cze­kała, by aresz­to­wać Rzeź­nika z Metra. Całą hordą wpa­dli do pociągu, wrzesz­cząc jak upiory, śmier­tel­nie prze­ra­żeni. Rzeź­nik leżał w kącie wagonu ze zma­sa­kro­waną twa­rzą. Poli­cjanci wywieźli go try­um­fal­nie, kobieta po prze­słu­cha­niu wró­ciła do domu wraz z żoł­nie­rzami.

Choć Maho­gany o niczym nie wie­dział, zmyłka ta bar­dzo mu się przy­dała. Poli­cja potrze­bo­wała nie­mal całej nocy, by usta­lić toż­sa­mość więź­nia, głów­nie dla­tego, że mógł on jedy­nie śli­nić się przez strza­skaną szczękę. Dopiero o wpół do czwar­tej rano nie­jaki kapi­tan Davies, roz­po­czy­na­jący służbę, roz­po­znał w nim eme­ry­to­wa­nego kwia­cia­rza z Bro­nxu, Hanka Vasa­rely. Naj­wy­raź­niej Hank regu­lar­nie tra­fiał do aresztu z powodu gróźb karal­nych i publicz­nego obna­ża­nia się, wszystko w imię Jehowy. Pozory mylą: był mniej wię­cej tak nie­bez­pieczny jak kró­li­czek wiel­ka­nocny. Nie aresz­to­wano Rzeź­nika z Metra, lecz nim gli­nia­rze się zorien­to­wali, Maho­gany miał sporo czasu dla sie­bie.

* * *

Kwa­drans po jede­na­stej Kauf­man wsiadł do eks­presu jadą­cego na Mott Ave­nue. Oprócz niego wago­ni­kiem jechało dwoje innych podróż­nych: czar­no­skóra kobieta w śred­nim wieku w fio­le­to­wym płasz­czu i blady nie­do­ro­stek o pokry­tej trą­dzi­ko­wymi bli­znami twa­rzy, wpa­tru­jący się nie­przy­tom­nym wzro­kiem w wypi­sane spre­jem na sufi­cie „Poca­łuj mnie w moją białą dupę”.

Kauf­man jechał pierw­szym wago­nem. Cze­kała go trzy­dzie­sto­pię­cio­mi­nu­towa podróż. Uko­jony ryt­micz­nym koły­sa­niem pociągu, pozwo­lił sobie na zamknię­cie oczu. Jazda była nużąca, a on strasz­nie zmę­czony. Nie widział, jak świa­tła w dru­gim wago­nie zga­sły. Nie widział twa­rzy Maho­gany’ego wyglą­da­ją­cej przez drzwi mię­dzy wago­nami w poszu­ki­wa­niu nowego mięsa.

Przy Czter­na­stej Ulicy ciem­no­skóra kobieta wysia­dła. Nikt nie wsiadł na jej miej­sce.

Kauf­man na moment uniósł powieki, ujrzał pusty peron przy Czter­na­stej i znów je zamknął. Drzwi zasu­nęły się z sykiem, a on szy­bo­wał gdzieś w cie­płej prze­strzeni pomię­dzy świa­do­mo­ścią i snem, w gło­wie trze­po­tały mu zarodki sen­nych wizji, bar­dzo przy­jemne. Pociąg znów ruszył z tur­ko­tem, zagłę­bia­jąc się w tunele.

Być może gdzieś w głębi sen­nego umy­słu Kauf­man zare­je­stro­wał fakt, iż drzwi pomię­dzy dru­gim a pierw­szym wago­nem roz­su­nęły się. Może poczuł nagłą falę powie­trza z tuneli i zauwa­żył, że przez chwilę tur­kot kół roz­brzmie­wał gło­śniej. Ale zde­cy­do­wał się to zigno­ro­wać.

Może nawet usły­szał hur­got, gdy Moha­gony obez­wład­nił mło­dzika o nie­obec­nych oczach. Lecz dźwięk ów był zbyt odle­gły, a obiet­nica snu zbyt kusząca. Drze­mał dalej.

Z jakie­goś powodu śnił o kuchni swo­jej matki. Sie­kała rzepę i uśmie­chała się słodko do niego. W owym śnie był bar­dzo mały i gdy pra­co­wała, patrzył w górę na jej pro­mienną twarz. Ciach. Ciach. Ciach.

Gwał­tow­nie uniósł powieki. Matka znik­nęła. Wagon był pusty, chło­pak znik­nął. Jak długo drze­mał? Nie pamię­tał, by zatrzy­my­wali się przy Zachod­niej Czwar­tej Ulicy. Wstał z głową oszo­ło­mioną snem i o mało nie upadł, bo pociąg zatrząsł się mocno. Wyglą­dało na to, że bar­dzo się roz­pę­dził, może maszy­ni­ście śpie­szyło się do domu, do cie­płego łóżka i do żony. Pędzili bar­dzo szybko, w isto­cie prze­ra­ża­jąco szybko.

Okno pomię­dzy wago­nami prze­sła­niała roleta, choć nie pamię­tał, żeby wcze­śniej ją zacią­gnięto. Do trzeź­wie­ją­cej głowy Kauf­mana zakra­dła się lekka obawa. Co, jeśli spał bar­dzo długo i straż­nik go nie zauwa­żył? Może prze­je­chali już Far Roc­ka­way i pociąg pędzi teraz tam, gdzie pociągi zatrzy­mują się na noc?

– Pie­przyć to, kurwa – rzekł gło­śno.

Czy powi­nien pójść na przód i spy­tać maszy­ni­stę? Co za cho­ler­nie idio­tyczne pyta­nie: gdzie ja jestem? O tej porze mógł raczej spo­dzie­wać się steku prze­kleństw niż zwy­kłej odpo­wie­dzi.

I wtedy pociąg zaczął zwal­niać.

Sta­cja. Tak, sta­cja. Wagon wynu­rzył się z tunelu i zatrzy­mał w bla­sku brud­nych lamp przy Zachod­niej Czwar­tej Ulicy. Nie prze­oczył żad­nego przy­stanku.

Gdzie zatem podział się chło­pak?

Albo zlek­ce­wa­żył zakaz prze­cho­dze­nia mię­dzy wago­nami pod­czas jazdy, albo też prze­by­wał w kabi­nie maszy­ni­sty z przodu. „Zapewne mię­dzy jego nogami” – pomy­ślał Kauf­man, krzy­wiąc się z nie­sma­kiem. Nie byłby to pierw­szy raz. To w końcu Pałac Roz­ko­szy i każdy ma prawdo do odro­biny miło­ści w mroku.

Wzru­szył ramio­nami. Co go obcho­dzi, gdzie się podział chło­pak?

Drzwi się zamknęły. Nikt nie wsiadł do pociągu, który ruszył ze sta­cji. Świa­tła przy­ga­sły, kiedy zwięk­szył pobór mocy, znów się roz­pę­dza­jąc.

Kauf­man poczuł nową falę sen­no­ści, lecz nagły lęk przed tym, że się zgu­bił, wpro­wa­dził do jego ciała dość adre­na­liny i ręce i nogi mro­wiły ner­wową ener­gią.

Zmy­sły także się wyostrzyły.

Mimo łoskotu kół na szy­nach usły­szał dobie­ga­jący z sąsied­niego wagonu odgłos dar­cia tka­niny. Czyżby ktoś zdzie­rał z sie­bie koszulę?

Wstał, dla rów­no­wagi przy­trzy­mu­jąc się jed­nego z uchwy­tów.

Okienko mię­dzy wago­nami szczel­nie zasło­nięto, on jed­nak wbił w nie wzrok, marsz­cząc brwi, jakby nagle odkrył w sobie zmysł rent­ge­now­ski. Wagon koły­sał się i pod­ska­ki­wał. Znów jechali bar­dzo szybko.

Kolejny dźwięk dar­cia.

Może to gwałt?

Kie­ro­wany jedy­nie łagodną cie­ka­wo­ścią pod­glą­da­cza, Kauf­man ruszył przez roz­ko­ły­sany wagon w stronę drzwi łącz­ni­ko­wych, w nadziei, że znaj­dzie jakąś szcze­linę w zasłonce. Na­dal wbi­jał oczy w okno, toteż nie zauwa­żył roz­bry­zgów krwi, w któ­rych stą­pał.

Dopóki…

…nie poje­chała mu pięta. Spoj­rzał w dół. Jego żołą­dek nie­mal dostrzegł krew, zanim mózg ją zare­je­stro­wał, i peł­no­ziar­ni­sta bułka z szynką pod­je­chała do góry, wię­znąc w głębi gar­dła. Krew. Wcią­gnął kilka hau­stów stę­chłego powie­trza i odwró­cił wzrok z powro­tem ku oknu.

W gło­wie wciąż sły­szał to słowo: „krew”. Nic na świe­cie nie zdo­ła­łoby go prze­gnać.

Od drzwi dzie­lił go tylko metr, naj­wy­żej dwa. Musiał zaj­rzeć. Na bucie miał krew, wąska smuga wio­dła do sąsied­niego wagonu, ale mimo to na­dal musiał zaj­rzeć.

Musiał.

Postą­pił dwa kroki w stronę drzwi i prze­biegł wzro­kiem zasłonę, szu­ka­jąc cze­go­kol­wiek: wystar­czy­łaby nawet wycią­gnięta nitka. Dostrzegł maleńką dziurkę. Przy­tknął do niej oko.

Jego umysł odmó­wił przy­ję­cia tego, co oczy widziały za drzwiami. Odrzu­cił ten widok jako bzdurny, jako senną wizję. Roz­są­dek upie­rał się, że to nie może być prawda. Ale ciało wie­działo. Cały zesztyw­niał ze zgrozy. Nie­mru­ga­jące oczy nie mogły odrzu­cić odra­ża­ją­cej sceny za zasłoną. Stał tak przy drzwiach, a tym­cza­sem pociąg z tur­ko­tem jechał dalej, krew odpły­wała mu z koń­czyn, a mózg słabł z braku tlenu. Przed oczami zatań­czyły jasne punk­ciki świa­tła, prze­sła­nia­jąc kosz­mar.

A potem zemdlał.

* * *

Był nie­przy­tomny, gdy pociąg dotarł do Jay Street. Nie sły­szał maszy­ni­sty ogła­sza­ją­cego, że wszy­scy podróżni jadący dalej powinni się prze­siąść. Gdyby usły­szał, pod­wa­żyłby sen­sow­ność owych słów, żaden pociąg nie wysa­dzał pasa­że­rów przy Jay Street; trasa wio­dła dalej do Mott Ave­nue przez Wyścigi Akwe­dukt, mija­jąc lot­ni­sko Ken­nedy’ego. Zacząłby pytać, co to w ogóle za pociąg. Tyle że już wie­dział. Prawda wisiała w sąsied­nim wago­nie. Uśmie­chała się pogod­nie do sie­bie zza zakrwa­wio­nego meta­lo­wego far­tu­cha.

To był Nocny Pociąg z Mię­sem.

* * *

Kiedy czło­wiek leży nie­przy­tomny, traci rachubę czasu. Nim powieki Kauf­mana unio­sły się, a jego mózg sku­pił na nowo odkry­tej sytu­acji, mogły minąć sekundy bądź godziny.

Leżał teraz pod jed­nym z sie­dzeń, przy­ci­śnięty do wibru­ją­cej ściany wagonu, ukryty. Uznał, że jak dotąd los mu sprzyja: w jakiś spo­sób koły­sa­nie wagonu musiało spra­wić, że jego nie­przy­tomne ciało prze­tur­lało się na bok.

Przy­po­mniał sobie kosz­mar w wago­nie numer dwa i z tru­dem nie zwy­mio­to­wał. Prze­łknął ślinę. Był sam. Straż­nik gdzieś się podział (może zamor­do­wany?), a on w żaden spo­sób nie mógł wezwać pomocy. A co z maszy­ni­stą? Czy leżał nie­żywy na swym pul­pi­cie? Czy pociąg pędził teraz nie­zna­nym tune­lem, bez żad­nej iden­ty­fi­ku­ją­cej go sta­cji, wprost ku zagła­dzie?

A jeśli nie zgi­nie w kata­stro­fie, zawsze pozo­staje Rzeź­nik, wciąż rąbiący ciało, oddzie­lony od miej­sca, w któ­rym leżał Kauf­man, zale­d­wie gru­bo­ścią drzwi.

Gdzie­kol­wiek spoj­rzał, nazwa nad drzwiami brzmiała „Śmierć”.

Hałas ogłu­szał go, zwłasz­cza tu, na pod­ło­dze. Zęby Kauf­mana koły­sały się w szczę­kach, twarz odrę­twiała od wibra­cji, bolała go nawet czaszka.

Stop­niowo poczuł, jak do wyczer­pa­nych koń­czyn powraca siła. Ostroż­nie wycią­gnął palce i zaci­snął pię­ści, by pobu­dzić krą­że­nie krwi.

Gdy wró­ciło mu czu­cie, przy­nio­sło ze sobą mdło­ści. Wciąż widział bru­talny hor­ror sąsied­niego wagonu. Oczy­wi­ście wcze­śniej oglą­dał zdję­cia ofiar, ale to nie były zwy­czajne zabój­stwa. Zna­lazł się w tym samym pociągu co Rzeź­nik z Metra, potwór zawie­sza­jący ofiary za nogi, nagie i bez­włose.

Ile trzeba czasu, by zabójca prze­kro­czył próg wagonu i go zna­lazł? Kauf­man był pewien, że jeśli nie zabije go Rzeź­nik, uczyni to nie­zno­śne wycze­ki­wa­nie.

Usły­szał ruch za drzwiami.

Instynkt zwy­cię­żył. Kauf­man rzu­cił się dalej pod sie­dze­nie i sku­lił w maleńką kulę, przy­ci­ska­jąc do ściany pobla­dłą od mdło­ści twarz. Następ­nie zakrył głowę rękami i zaci­snął powieki mocno, jak dziecko bojące się Upiora.

Drzwi roz­su­nęły się. Szczęk. Syk. Fala powie­trza znad torów. Pach­niało dziw­niej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej i zim­niej. Czuł, że noz­drza wypeł­niło mu pry­mi­tywne powie­trze, wro­gie, nie­zro­zu­miałe. Zadrżał.

Drzwi zamknęły się. Szczęk.

Kauf­man wie­dział, że Rzeź­nik jest bli­sko. Moż­liwe, że stał zale­d­wie kilka cen­ty­me­trów od niego.

Czy wła­śnie w tej chwili patrzył na jego plecy? Może wręcz pochy­lał się z nożem w ręku, by wycią­gnąć Kauf­mana z kry­jówki jak śli­maka wyrwa­nego ze sko­rupy?

Nic się nie wyda­rzyło. Nie poczuł na karku odde­chu. Nikt nie roz­pruł mu ple­ców.

Nie­da­leko głowy usły­szał jedy­nie tupot stóp, który szybko zaczął się odda­lać.

Kauf­man, dotąd wstrzy­mu­jący powie­trze w płu­cach tak długo, że aż go zabo­lały, wypu­ścił je ze świ­stem mię­dzy zębami.

Maho­gany z uczu­ciem bli­skim zawodu odkrył, że śpiący męż­czy­zna wysiadł przy Zachod­niej Czwar­tej. Miał nadzieję zała­twić tej nocy jesz­cze jedną robotę, by mieć zaję­cie pod­czas zjazdu w dół. Ale nie: tam­ten znik­nął. „W sumie poten­cjalna ofiara nie wyglą­dała zbyt zdrowo – pomy­ślał – pew­nie to jakiś ane­miczny żydow­ski księ­gowy. Mięso nie mia­łoby wła­ści­wej jako­ści”. Prze­szedł przez wagon do kabiny maszy­ni­sty. Zamie­rzał spę­dzić tam resztę drogi.

„O Chry­ste – pomy­ślał Kauf­man – zaraz zabije maszy­ni­stę”.

Usły­szał, jak drzwi kabiny otwo­rzyły się, a potem głos Rzeź­nika, niski i ochry­pły.

– Cześć.

– Cześć.

Oni się znali.

– Już?

– Już.

Kauf­ma­nem wstrzą­snęła banal­ność owych słów. Już? Co to niby miało zna­czyć?

Nie dosły­szał następ­nych kilku słów, bo pociąg natra­fił wła­śnie na szcze­gól­nie hała­śliwy frag­ment torów. Nie mógł dłu­żej oprzeć się cie­ka­wo­ści. Ostroż­nie wypro­sto­wał się i zer­k­nął przez ramię wzdłuż wagonu. Widział jedy­nie nogi Rzeź­nika i dół otwar­tych drzwi kabiny. Cho­lera. Chciał znów zoba­czyć twarz tego potwora.

Teraz z kabiny dobie­gał śmiech.

Kauf­man roz­wa­żył moż­liwe ryzyko: mate­ma­tykę paniki. Gdyby pozo­stał tu, gdzie jest, wcze­śniej czy póź­niej Rzeź­nik zer­k­nąłby w dół i go dostrzegł, zamie­nia­jąc w rąbankę. Z dru­giej strony gdyby wyszedł ze swej kry­jówki, ryzy­ko­wał, że zauważy go i zacznie ści­gać. Co jest gor­sze: trwa­nie w bez­ru­chu w dziu­rze i cze­ka­nie na śmierć czy też próba ucieczki i sta­wie­nie czoła Stwórcy pośrodku wagonu.

Decy­zja zasko­czyła jego samego: wyj­dzie.

Nie­skoń­cze­nie powoli wyczoł­gał się spod sie­dze­nia, co minutę oglą­da­jąc się na plecy Rzeź­nika. Potem zaczął peł­znąć w stronę drzwi. Każdy krok sta­no­wił męczar­nię, lecz Rzeź­nik był zbyt zato­piony w roz­mo­wie, by się oglą­dać.

Kauf­man dotarł do drzwi. Zaczął się pod­no­sić, cały czas usi­łu­jąc przy­go­to­wać się na widok cze­ka­jący na niego w wago­nie numer dwa. Dłoń zaci­snęła się na klamce: odsu­nął drzwi.

Tur­kot wzmógł się, twarz omio­tła mu fala wil­got­nego powie­trza, cuch­ną­cego niczym, co by znał na tej ziemi. Z pew­no­ścią Rzeź­nik usły­szy to bądź wyczuje. Z pew­no­ścią się odwróci – ale nie. Kauf­man prze­śli­znął się przez otwartą szcze­linę i zna­lazł w krwa­wej jatce.

Ulga spra­wiła, że zapo­mniał o ostroż­no­ści. Nie­do­kład­nie zamknął drzwi, które zaczęły się roz­su­wać w rytm pod­sko­ków pociągu.

Maho­gany wysta­wił głowę z kabiny, patrząc przez wagon w stronę wyj­ścia.

– Co, do kurwy? – spy­tał maszy­ni­sta.

– Nie­do­kład­nie zamkną­łem drzwi. To wszystko.

Kauf­man usły­szał, jak Rzeź­nik zmie­rza ku drzwiom. Przy­kuc­nął, kuląc się skon­ster­no­wany pod poprzeczną ścianą, nagle świa­dom tego, jak pełny ma pęcherz i wąt­pia. Szarp­nię­cie z dru­giej strony zatrza­snęło drzwi, kroki znów się odda­liły.

Bez­pieczny, przy­naj­mniej na kolejny oddech. Otwo­rzył oczy, szy­ku­jąc się na widok rzeźni.

Nie dało się go unik­nąć.

Prze­peł­nił wszyst­kie jego zmy­sły: smród otwar­tych wnętrz­no­ści, widok ciał, dotyk płynu na pod­ło­dze pod pal­cami, skrzy­pie­nie pasów napi­na­ją­cych się pod cię­ża­rem tru­pów, nawet powie­trze sma­ko­wało słoną krwią. W tym momen­cie, pędząc przez mrok, zna­lazł się sam na sam z abso­lutną, nie­za­prze­czalną śmier­cią.

Ale mdło­ści minęły. Nie pozo­stało w nim nic, prócz lek­kiego obrzy­dze­nia. A odkrył nawet, że z pewną cie­ka­wo­ścią przy­gląda się zwło­kom.

Naj­bli­żej wisiały szczątki prysz­cza­tego nasto­latka, któ­rego widział w wago­nie numer jeden. Ciało wisiało do góry nogami, koły­sząc się tam i z powro­tem w rytm pociągu, iden­tycz­nie jak trzy pozo­stałe, w obsce­nicz­nym danse maca­bre.

Ręce dyn­dały luźno ze sta­wów, w któ­rych zro­biono nacię­cia głę­bo­kie na kilka cen­ty­me­trów, by ciała wisiały porząd­niej.

Każdy frag­ment ana­to­mii mar­twego dzie­ciaka huś­tał się hip­no­tycz­nie. Język zwi­sa­jący z otwar­tych ust. Głowa koły­sząca się na roz­pru­tej szyi. Nawet penis mło­dzika trze­po­tał z boku na bok z wysku­ba­nego kro­cza. Z rany na gło­wie i otwar­tej tęt­nicy wciąż wypły­wały fale pul­su­ją­cej krwi, ście­ka­jące do czar­nego kubła. Cały ów widok miał w sobie pewną ele­gan­cję, wra­że­nie dobrze wyko­na­nej roboty.

Za tym cia­łem wisiały zawie­szone trupy dwóch mło­dych bia­łych kobiet i ciem­no­skó­rego męż­czy­zny. Kauf­man odwró­cił na bok głowę, aby spraw­dzić ich twa­rze. Nie miały żad­nego wyrazu. Jedna z dziew­czyn była praw­dziwą pięk­no­ścią. Uznał, że męż­czy­zna to Por­to­ry­kań­czyk. Wszyst­kich pozba­wiono wszel­kich wło­sów na gło­wach i cia­łach, w isto­cie w powie­trzu wciąż wisiał swąd spa­le­ni­zny. Kauf­man prze­su­nął się wzdłuż ściany, pod­no­sząc z przy­kucu, i gdy to uczy­nił, jedna z kobiet prze­krę­ciła się, uka­zu­jąc mu się od tyłu.

Nie był przy­go­to­wany na ten ostatni kosz­mar.

Mięso na jej grzbie­cie zostało zgrab­nie odrą­bane od szyi aż po pośladki, mię­śnie ode­rwano, odsła­nia­jąc lśniące kręgi. Oto osta­teczny try­umf sztuki Rzeź­nika. Ogo­lone, wykrwa­wione, roz­prute połcie czło­wie­czeń­stwa wisiały tu wypa­tro­szone jak ryby i gotowe do pożar­cia.

Kauf­man nie­mal uśmiech­nął się w obli­czu tej ide­al­nej grozy. U pod­stawy czaszki poczuł zachę­ca­jące kieł­ko­wa­nie obłędu, wabiące w otchłań zapo­mnie­nia, obie­cu­jące głu­chą obo­jęt­ność wobec świata.

Zaczął nie­po­wstrzy­ma­nie dygo­tać. Czuł, jak jego struny gło­sowe pró­bują sfor­mu­ło­wać krzyk. To było nie do znie­sie­nia: a jed­nak gdyby krzyk­nął, po krót­kiej chwili stałby się jak jeden z dyn­da­ją­cych przed nim stwo­rów.

– Pie­przyć to, kurwa – rzekł gło­śniej, niż zamie­rzał, po czym ode­pchnął się od ściany i ruszył w głąb wagonu pomię­dzy roz­ko­ły­sa­nymi tru­pami, prze­su­wa­jąc wzro­kiem po sta­ran­nie zło­żo­nych sto­si­kach ubrań i dobytku na sie­dze­niach obok wła­ści­cieli. Pod­łoga pod jego sto­pami lepiła się od zasy­cha­ją­cej żółci. Nawet przez zmru­żone oczy widział aż nazbyt wyraź­nie krew w kubłach: gęstą i zawie­si­stą, z obra­ca­ją­cymi się w niej cząst­kami chrzą­stek.

Minął już chło­paka i widział przed sobą drzwi do wagonu numer trzy. Wystar­czyło tylko przejść przez ów kory­tarz okrop­no­ści. Dopin­go­wał się w duchu, pró­bu­jąc nie zwa­żać na ota­cza­jące go kosz­mary i skon­cen­tro­wać się na drzwiach wio­dą­cych z powro­tem do nor­mal­no­ści.

Wymi­nął pierw­szą kobietę. „Jesz­cze parę metrów – rzekł do sie­bie – naj­wy­żej dzie­sięć kro­ków, mniej, jeśli zapo­mni o ostroż­no­ści”.

I wtedy świa­tła zga­sły.

– Jezu Chry­ste – rzekł.

Pociąg szarp­nął i Kauf­man stra­cił rów­no­wagę.

W nie­prze­nik­nio­nej czerni wycią­gnął roz­pacz­li­wie ręce, pró­bu­jąc się oprzeć, i maca­jące ramiona objęły wiszące obok ciało. Nim zdo­łał się powstrzy­mać, poczuł, jak jego dło­nie zagłę­biają się w let­nią skórę, a palce ści­skają skraj mię­śnia ple­ców nie­boszczki, tak że koniusz­kami pal­ców dotknął jej krę­go­słupa. Poli­czek przy­ci­snął do nagiej skóry uda.

Krzyk­nął. I w chwili gdy krzy­czał, świa­tła zami­go­tały i znów zapło­nęły.

A gdy się roz­ja­śniły i jego krzyk ucichł, usły­szał tupot zbli­ża­ją­cych się stóp Rzeź­nika, masze­ru­ją­cych przez wagon numer jeden w stronę drzwi łącz­ni­ko­wych.

Kauf­man wypu­ścił trupa, twarz miał wysma­ro­waną krwią z nogi kobiety. Czuł ją na policzku niczym barwy wojenne.

Krzyk roz­ja­śnił mu w gło­wie i Kauf­man nagle poczuł w sobie nowo obu­dzoną siłę. Wie­dział, że nie będzie już ganiał się po pociągu, koniec z tchó­rzo­stwem. Czeka go pry­mi­tywne star­cie twa­rzą w twarz dwóch istot ludz­kich. I nie powstrzyma się przed niczym, nawet naj­gor­szym pod­stę­pem, byle tylko powa­lić wroga. To kwe­stia prze­trwa­nia, ni mniej, ni wię­cej.

Klamka zagrze­cho­tała.

Kauf­man rozej­rzał się w poszu­ki­wa­niu broni spo­koj­nym, sza­cu­ją­cym wzro­kiem. Jego spoj­rze­nie padło na stos ubrań obok trupa Por­to­ry­kań­czyka. Wśród pier­ścion­ków z krysz­tał­kami i łań­cu­chów z tom­baku leżał nóż. Nie­ska­zi­tel­nie czy­sta broń o dłu­giej klin­dze, praw­do­po­dob­nie obiekt dumy wła­ści­ciela. Się­ga­jąc obok umię­śnio­nego ciała, Kauf­man pod­niósł ze stosu nóż. Przy­jem­nie leżał w ręce, w isto­cie budził w nim roz­koszny dreszcz.

Drzwi się otwarły i ujrzał twarz Roz­pru­wa­cza.

Poprzez rzeź­nię patrzył na Maho­gany’ego. Nie wyglą­dał zbyt groź­nie, ot, kolejny łysie­jący pięć­dzie­się­cio­la­tek z nad­wagą. Twarz miał grubo cio­saną, oczy głę­boko osa­dzone, usta dość małe i deli­katne, w isto­cie nie­mal kobiece.

Maho­gany nie mógł pojąć, skąd intruz się wziął, dosko­nale rozu­miał jed­nak, że to kolejne prze­ocze­nie, kolejna oznaka nara­sta­ją­cej nie­kom­pe­ten­cji. Musi natych­miast pozbyć się tego obdar­tusa. Osta­tecz­nie od końca trasy dzie­liła ich naj­wy­żej mila, może dwie. Musi zała­twić tego kur­du­pla i powie­sić za pięty, nim dotrą do celu.

Wszedł do wagonu numer dwa.

– Ty spa­łeś – rzekł, roz­po­zna­jąc Kauf­mana. – Widzia­łem cię.

Kauf­man nie odpo­wie­dział.

– Trzeba było wysiąść z pociągu. Co pró­bo­wa­łeś zro­bić? Scho­wać się przede mną?

Kauf­man na­dal mil­czał.

Maho­gany chwy­cił rączkę tasaka wiszą­cego u sfa­ty­go­wa­nego skó­rza­nego pasa. Był uma­zany krwią, podob­nie jak jego meta­lowy far­tuch, młot i piła.

– A teraz – dodał – będę musiał się cie­bie pozbyć.

Kauf­man uniósł nóż. Wyda­wał się dość mały w zesta­wie­niu z akce­so­riami Rzeź­nika.

– Pie­przyć to, kurwa – rzekł.

Maho­gany uśmiech­nął się sze­roko, widząc nędzną próbę obrony niskiego męż­czy­zny.

– Nie powi­nie­neś był tego oglą­dać. To nie jest prze­zna­czone dla takich jak ty – oznaj­mił, postę­pu­jąc kolejny krok ku niemu. – To tajem­nica.

„Ach, zatem to jeden z tych typów dzia­ła­ją­cych z boskiego natchnie­nia?” – pomy­ślał Kauf­man. To sporo tłu­ma­czyło.

– Pie­przyć to – powtó­rzył.

Rzeź­nik zmarsz­czył brwi. Nie podo­bała mu się obo­jęt­ność obcego na jego dzieło, jego repu­ta­cję.

– Wszy­scy musimy kie­dyś umrzeć – powie­dział. – Powi­nie­neś się cie­szyć, nie spło­niesz jak więk­szość z nich. Cie­bie mogę użyć. By nakar­mić ojców.

Kauf­man odpo­wie­dział jedy­nie uśmie­chem. Prze­kro­czył gra­nicę grozy i nie da się już zastra­szyć temu obrzy­dli­wemu wiel­ko­lu­dowi.

Rzeź­nik odcze­pił tasak od pasa i uniósł wysoko.

– Taki paskudny Żydek – rzekł – powi­nien być wdzięczny, że w ogóle może się komuś przy­dać. Bycie mię­sem to naj­lep­sze, na co możesz liczyć.

Bez ostrze­że­nia zamach­nął się. Roz­pę­dzony tasak prze­ciął powie­trze, lecz Kauf­man cof­nął się o krok. Ostrze prze­cięło rękaw jego płasz­cza i wbiło się w łydkę Por­to­ry­kań­czyka; siła zde­rze­nia do połowy odrą­bała nogę, cię­żar ciała jesz­cze sze­rzej otwo­rzył ranę. Odsło­nięte mięso uda było jak naj­lep­szy stek, soczy­ste i ape­tyczne.

Rzeź­nik zaczął wycią­gać tasak z rany i w tym momen­cie Kauf­man sko­czył naprzód. Nóż pomknął ku oku Maho­gany’ego, lecz błąd w oce­nie spra­wił, że zamiast tego tra­fił go w szyję. Prze­bił kolumnę krę­gową, wyła­nia­jąc się w nie­wiel­kim roz­bry­zgu posoki z dru­giej strony. Na wylot. Jed­nym cio­sem. Na wylot.

Maho­gany poczuł klingę w szyi niczym dła­wie­nie, zupeł­nie jakby zakrztu­sił się kurzą kostką. Wydał z sie­bie idio­tyczny, nie­zde­cy­do­wany kaszel. Z jego ust wypły­nęła krew, malu­jąc je niczym szminka na war­gach kobiety. Tasak z brzę­kiem wylą­do­wał na ziemi.

Kauf­man wyszarp­nął nóż. Z dwóch ran try­snęły nie­wiel­kie łuki krwi.

Maho­gany runął na kolana, wpa­tru­jąc się w nóż, który go zabił. Niski czło­wie­czek przy­glą­dał mu się obo­jęt­nie. Powie­dział coś, lecz uszy Maho­gany’ego pozo­stały głu­che, jakby zna­lazł się pod wodą.

Nagle oślepł. Z nostal­gią pomy­ślał o swych zmy­słach, świa­dom, że ni­gdy już niczego nie zoba­czy ani nie usły­szy. Oto śmierć, teraz go dopa­dła.

Ręce na­dal czuły splot tka­niny spodni i gorące roz­bry­zgi na skó­rze. Jego życie zda­wało się balan­so­wać na palusz­kach, a tym­cza­sem dło­nie roz­pacz­li­wie chwy­tały ostat­nie wra­że­nia zmy­słowe. A potem upadł i dło­nie, życie i uświę­cony obo­wią­zek ugięły się pod cię­ża­rem sza­rego ciała.

Rzeź­nik nie żył.

Kauf­man wcią­gnął w płuca kilka hau­stów stę­chłego powie­trza i przy­trzy­mał się jed­nego z uchwy­tów, by uspo­koić roz­dy­go­tane ciało. Łzy prze­sło­niły bała­gan, wśród któ­rego stał. Czas mijał: nie wie­dział jak wiele, stał zagu­biony we śnie o zwy­cię­stwie.

I wtedy pociąg zaczął zwal­niać. Kauf­man poczuł i usły­szał dzia­ła­jące hamulce. Wiszące ciała pole­ciały naprzód, gdy roz­ko­ły­sany pociąg zwol­nił bieg, do wtóru pisku kół na szy­nach wypa­ca­ją­cych z sie­bie śluz.

Cie­ka­wość w Kauf­ma­nie zwy­cię­żyła.

Czy pociąg zaje­dzie do pod­ziem­nej rzeźni Rzeź­nika, ozdo­bio­nej mię­sem, które gro­ma­dził przez całą swoją karierę? A roze­śmiany maszy­ni­sta, obo­jętny na masa­krę – co zrobi, kiedy pociąg się zatrzyma? Cokol­wiek się jed­nak sta­nie, pozo­staje kwe­stią aka­de­micką. Kauf­man był w sta­nie sta­wić czoło wszyst­kiemu, sami zoba­czy­cie.

Gło­śnik zatrzesz­czał. Roz­legł się głos maszy­ni­sty.

– Jeste­śmy na miej­scu, stary. Lepiej zaj­mij miej­sce, co?

Zaj­mij miej­sce? Co to niby miało zna­czyć?

Pociąg toczył się teraz śli­ma­czo powoli. Za oknami widać było tylko czerń. Świa­tła zamru­gały, po czym zga­sły. Tym razem już się nie zapa­liły. Kauf­man pozo­stał w nie­prze­nik­nio­nej ciem­no­ści.

– Postój potrwa pół godziny – oznaj­mił gło­śnik, jak zwy­kle na sta­cjach.

Pociąg zatrzy­mał się. Tur­kot kół na torach i świst powie­trza, do któ­rych Kauf­man zdą­żył już przy­wyk­nąć, nagle umil­kły. Sły­szał tylko pomruk gło­śnika. Na­dal niczego nie widział.

A potem coś syk­nęło. Drzwi się otwie­rały. Do wagonu wtar­gnął zapach tak palący, że Kauf­man przy­ci­snął dłoń do twa­rzy, by nie dopu­ścić go do sie­bie.

Stał w mil­cze­niu z dło­nią przy ustach, jak się zda­wało całe życie. Nie widzieć zła. Nie sły­szeć zła. Nie mówić zła.

Nagle za oknem zami­go­tało świa­tło, oświe­tla­jąc zarys drzwi; stop­niowo nara­stało i wkrótce Kauf­man widział już bez­władne ciało Rzeź­nika u swych stóp oraz blade połcie mięsa wiszące dookoła.

Usły­szał też szept dobie­ga­jący z ciem­no­ści za pocią­giem, nara­sta­jącą falę sła­bych dźwię­ków, przy­po­mi­na­ją­cych głosy chrząsz­czy. W tunelu kryły się ludz­kie istoty, które powoli zmie­rzały w stronę pociągu, Kauf­man widział już ich syl­wetki. Nie­które nio­sły pochod­nie pło­nące mar­twym, brą­zo­wym bla­skiem. Być może źró­dłem hałasu były ich stopy na wil­got­nej ziemi albo cmo­ka­jące języki, albo jedno i dru­gie.

Nie był tak naiwny jak jesz­cze godzinę wcze­śniej. Czy mógł wąt­pić w zamiary owych stwo­rów, wynu­rza­ją­cych się z mroku za pocią­giem? Rzeź­nik szlach­to­wał męż­czyzn i kobiety na mięso dla tych kani­bali, a teraz zmie­rzali tu jak goście przy­wo­łani gon­giem, by posi­lić się w wago­nie restau­ra­cyj­nym.

Kauf­man schy­lił się i pod­niósł z ziemi upusz­czony przez Rzeź­nika tasak. Odgłos zbli­ża­ją­cych się stwo­rów z każdą chwilą nara­stał coraz bar­dziej. Kauf­man cof­nął się w głąb wagonu, byle dalej od otwar­tych drzwi, tylko po to, by odkryć, że łącz­nik za jego ple­cami także stoi otwo­rem i stam­tąd także zbli­żają się szepty.

Sku­lił się przy jed­nym z sie­dzeń i już miał ukryć się pod nim, gdy zza drzwi wyło­niła się dłoń, chuda i tak kru­cha, że nie­mal prze­zro­czy­sta.

Nie zdo­łał odwró­cić wzroku. Nie był to jed­nak para­liż wywo­łany stra­chem, jak wcze­śniej przy okienku. Po pro­stu chciał zoba­czyć.

Stwór wkro­czył do wagonu, pochod­nie pło­nące za jego ple­cami pogrą­żyły mu twarz w cie­niu, na­dal jed­nak widać było wyraź­nie jej zarys.

Nie miał w sobie niczego inte­re­su­ją­cego.

Dwie ręce i dwie nogi, tak samo jak u Kauf­mana, głowa zupeł­nie zwy­kłego kształtu, ciało drobne, zdy­szane po wysiłku towa­rzy­szą­cym wdra­pa­niu się do pociągu. W sumie stwór spra­wiał wra­że­nie bar­dziej geria­tryczne niż psy­cho­pa­tyczne: poko­le­nia fik­cyj­nych ludo­żer­ców nie przy­go­to­wały Kauf­mana na tak nie­po­ko­jącą kru­chość.

Za nim z ciem­no­ści wyła­niały się podobne stwo­rze­nia, które, szu­ra­jąc nogami, wcho­dziły do pociągu; w isto­cie robiły to wszyst­kimi drzwiami.

Kauf­man tkwił w pułapce. Zwa­żył w dło­niach tasak, oce­nia­jąc jego rów­no­wagę, gotów do bitwy z tymi antycz­nymi potwo­rami. Jeden z nich wniósł do wagonu pochod­nię, która oświe­tliła twa­rze przy­wód­ców.

Byli zupeł­nie łysi. Ich znu­żona skóra napi­nała się mocno na czasz­kach, poły­sku­jąc lekko, wid­niały na niej plamy roz­kładu i cho­roby, w nie­któ­rych miej­scach mię­śnie zamie­niły się w czarną maź, przez którą prze­świe­cały kości policz­kowe bądź skro­nie. Część była naga jak nowo­rodki, ich mięk­kie, prze­żarte syfi­li­sem ciała led­wie zdra­dzały płeć wła­ści­cieli. W miej­scu daw­nych piersi pozo­stały tylko skó­rza­ste worki zwi­sa­jące na tuło­wiu, geni­ta­lia skur­czyły się i zaschły.

Gorzej jed­nak niż nadzy wyglą­dali ci, któ­rych ciała skry­wały ubra­nia. Do Kauf­mana wkrótce dotarło, że gni­jący mate­riał, który narzu­cili na ramiona bądź któ­rym prze­wią­zali się w pasie, zro­biono z ludz­kich skór. Nie jed­nej, lecz dzie­siąt­ków, pona­rzu­ca­nych nie­po­rząd­nie jedna na drugą niczym żało­sne tro­fea.

Przy­wódcy tej gro­te­sko­wej obia­do­wej kolejki dotarli już do ciał i smu­kłe dło­nie spo­częły na połciach mięsa, gła­dząc ogo­lone ciało w górę i w dół w spo­sób suge­ru­jący roz­kosz zmy­słową. Z ust wysu­wały się roz­tań­czone języki, na mię­sie lądo­wały kro­pelki śliny. Spoj­rze­nia potwo­rów krą­żyły tam i z powro­tem, pełne głodu i pod­nie­ce­nia.

W końcu jeden z nich dostrzegł Kauf­mana.

Jego oczy na moment znie­ru­cho­miały, sku­pia­jąc się na nim. Twarz przy­brała pyta­jący wyraz, paro­dię zdu­mie­nia.

– Ty – rzekł. Głos był rów­nie zwię­dły jak usta, z któ­rych się dobył.

Kauf­man uniósł odro­binę tasak, obli­cza­jąc swe szanse. W wago­nie było ich może trzy­dzie­stu, poza dużo wię­cej, ale wyglą­dali tak słabo i nie mieli broni, jedy­nie wła­sną skórę i kości.

Potwór znów się ode­zwał – kiedy już odzy­skał głos, prze­ma­wiał z dźwięczną modu­la­cją, tonem nie­gdyś cza­ru­ją­cego, wykształ­co­nego męż­czy­zny.

– Przy­sze­dłeś za tam­tym, tak?