Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Zbiór opowiadań grozy Clive’a Barkera to dla czytelników okazja, by na nowo odkryć prawdziwe znaczenie słowa „strach”.
” Wszystkie nasze ciała to księgi krwi: Gdy nas otworzyć, widać czerwień.
Wydanie Ksiąg krwi z dnia na dzień uczyniło z Clive’a Barkera sensację literackiego świata.
Błyskotliwy zbiór niepokojących, upiornie poruszających opowiadań dowodził mrocznego talentu porównywalnego z geniuszem Poego i de Sade’a. Stephen King nazwał Barkera, zdobywcę British Fantasy Award i World Fantasy Award, „przyszłością horroru”.
W licznych bestsellerach i powieściach graficznych, a także kasowych filmach takich chociażby jak cykl Hellraiser, Clive Barker wypracował sobie własną, niepowtarzalną markę w świecie horroru. Jego działający na wyobraźnię, niezwykle obrazowy styl wprowadził Księgi krwi do klasyki gatunku, a jemu samemu dał miano pisarza kultowego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 755
Jestem winien wdzięczność wielu ludziom. Nauczycielowi angielskiego z Liverpoolu, Normanowi Russellowi, za wczesne zachęty; Pete’owi Atkinsowi, Julie Blake, Dougowi Bradleyowi i Oliverowi Parkerowi za dobre rady; Billowi Henry’emu za oko zawodowca; Ramseyowi Cambellowi za szczodrość i entuzjazm; Mary Roscoe za misterne przetłumaczenie moich hieroglifów i Marie’Noelle Dada za to samo; Vernonovi Conwayowi i Brynowi Newtonowi za wiarę, nadzieję i łaskawość; oraz Nanndu Sautoy i Barbarze Boote ze Sphere Books.
„Stwór chwycił go za wargę i oderwał mięśnie od czaszki, jakby ściągał kominiarkę”. Nadal tu jesteście?
Oto kolejny przedsmak tego, czego możecie oczekiwać od Clive’a Barkera: „Wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci w tej rozwścieczonej wieży byli ślepi. Widzieli tylko oczami miasta. Bezmyślni, znali tylko myśli miasta. I w swej ogromnej, bezwzględnej sile uważali się za nieśmiertelnych. Olbrzymich, szalonych i nieśmiertelnych”.
Jak widzicie, Barker to nie tylko niezwykle przekonujący, ale też upiorny wizjoner. Jeszcze jeden cytat, z innego opowiadania: „Czymże byłoby Zmartwychwstanie bez odrobiny śmiechu?”.
Zacytowałem to z rozmysłem, jako ostrzeżenie dla ludzi słabego serca. Jeśli lubicie horrory, które dodają otuchy, dostatecznie nierzeczywiste, by nie dało się ich traktować poważnie, i dostatecznie znajome, by nie ryzykować nadwerężenia wyobraźni i przebudzenia koszmarów, które, jak sądzicie, zdołaliście bezpiecznie uśpić, książki te nie są dla was. Jeśli natomiast zmęczyły was historie, które opatulają czytelnika kołderką i nim odejdą, sprawdzają trzy razy, czy nocna lampka się pali, nie mówiąc już o długiej paradzie Dobrych Historii Nieźle Opowiedzianych, mających do zaoferowania jedynie elementy wypożyczone od lepszych autorów grozy, o których czytelnicy bestsellerów nigdy nie słyszeli, zapewne uradujecie się równie mocno jak ja, odkrywając, iż Clive Barker to najoryginalniejszy autor grozy, jaki od lat pojawił się na rynku, a także, w najlepszym znaczeniu tych słów, najbardziej szokujący z obecnie aktywnych pisarzy.
Opowieści grozy często uważa się za dogłębnie konserwatywne. I owszem, część najlepszych przedstawicieli tego gatunku można tak nazwać, ale podobne tendencje doprowadziły także do powstania mnóstwa nieodpowiedzialnych bzdetów, i nie ma powodów, dla których cały gatunek miałby stale oglądać się za siebie. Kiedy w grę wchodzi wyobraźnia, jedyną zasadą powinien być instynkt autora, a instynkt Clive’a Barkera nigdy nie zawodzi. Mówiąc (jak niektórzy autorzy grozy, według mnie w wyraźnej defensywie), iż literatura grozy w gruncie rzeczy zajmuje się przypominaniem nam o tym, co normalne, poprzez uświadamianie, iż to, co nadprzyrodzone i obce, wykracza poza normę, zbliżamy się niebezpiecznie do stwierdzenia (pojawiającego się w ustach kilku znanych wydawców), iż musi ona traktować o zwykłych, przeciętnych ludziach, stających w obliczu obcości. Niebiosom dzięki, że nikt nie zdołał wmówić tego Poemu, i niebiosom dzięki za pisarzy równie radykalnych jak Clive Barker.
Nie żeby Barker z góry odrzucał wszystkie tradycyjne tematy, lecz kiedy z nimi kończy, ulegają one gruntownej przemianie. Seks, śmierć i światło gwiazd to szczytowe osiągnięcie w dziedzinie opowieści o nawiedzonych teatrach, Ludzkie szczątki są błyskotliwie oryginalną wariacją na temat złego sobowtóra, lecz w obu tych opowiadaniach autor rozwija znajome tematy głębiej i dalej niż ktokolwiek przed nim, dochodząc do wniosków jednocześnie mrocznie zabawnych i osobliwie optymistycznych. To samo można rzec o Nowych zabójstwach przy Rue Morgue, onieśmielająco optymistycznej komedio-makabresce. Teraz jednak zapuszczamy się na bardziej ryzykowne terytorium radykalnej, seksualnej otwartości Barkera. Sami osądźcie, co dokładnie ta i inne historie mówią na temat różnych możliwości.
Uprzedzałem, że książki te nie są raczej przeznaczone dla osób słabych duchem i wyobraźnią, i lepiej o tym pamiętać, gdy próbujemy zmierzyć się z historiami takimi jak Nocny pociąg z mięsem, opisana w technikolorze opowieść zakorzeniona głęboko w tradycji krwawych filmów grozy, tyle że inteligentniejsza i znacznie barwniejsza od nich. Kozły ofiarne, wyspiarska opowieść grozy, wykorzystuje banalny, zdubbingowany film grozy i kasetę wideo oraz podwodnych zombie, a Syn celuloidu bez ogródek mówi o biologicznym tabu, z bezpośredniością godną filmów Davida Cronenberga. Należy jednak zauważyć, że prawdziwa moc tej opowieści to pobudzenie wyobraźni. Podobnie ma się rzecz z opowiadaniami takimi jak Miasta wśród wzgórz (które zadaje kłam stwierdzeniu powtarzanemu przez wielu autorów horrorów, że nie istnieją już oryginalne historie grozy) i Skóry naszych ojców. Płodna wyobraźnia autora przypomina tu wielkich malarzy fantastów i w istocie nie potrafię przywołać żadnego współczesnego pisarza naszego gatunku, którego dzieła głośniej domagałyby się ilustracji. A to przecież nie wszystko: przerażający Blues świńskiej krwi; Lęk, balansujący na cienkiej linie pomiędzy trzeźwą myślą i podglądactwem, właściwym wszystkim dziełom poruszającym temat sadyzmu. Jest ich jeszcze więcej, ale czas już, bym zszedł wam z drogi.
Przed wami leży niemal ćwierć miliona słów (bo mam nadzieję, że kupiliście wszystkie trzy tomy; autor zaplanował je jako jedną książkę), dokonany przez autora wybór najlepszych opowiadań powstałych w przeciągu pół roku wieczorami, podczas gdy za dnia zajmował się pisaniem sztuk teatralnych (dodam, że wystawianych przy pełnej widowni). Osobiście uważam to za zdumiewające osiągnięcie i najbardziej od wielu lat ekscytujący debiut w dziedzinie literatury grozy.
Ramsey Campbell Merseyside, 5 maja 1983
Wszystkie nasze ciała to księgi krwi:Gdy nas otworzyć, widać czerwień.
Zmarli mają autostrady.
Owe bezbłędne szlaki pociągów duchów, sennych dyliżansów przecinają pustkowie poza naszym życiem, niosąc niekończące się tłumy bezcielesnych dusz. W złamaniach naszego świata, szczelinach zrobionych przez czyny pełne przemocy, gwałtu i okrucieństwa, słychać ich szum i pulsowanie. Wędrujących po nich niespokojnych zmarłych można dostrzec, gdy serce niemal nam pęka, wówczas ukazują się obrazy zwykle ukryte przed naszymi oczami.
Na owych autostradach nie brak drogowskazów, mostów i zatoczek. Są tam ronda i skrzyżowania.
I właśnie na tych skrzyżowaniach, gdy tłumy zmarłych mieszają się i łączą, zakazane autostrady najbardziej zbliżają się do naszego świata. Ruch na rozstajach jest zawsze bardzo intensywny, a głosy umarłych dźwięczą najdonośniej. Kroki niezliczonych stóp niemal zupełnie zatarły tutejsze bariery oddzielające jedną rzeczywistość.
Jedno z owych skrzyżowań na autostradzie zmarłych leżało pod numerem 65 na Torlington Place. Numer 65, zwyczajna pseudogeorgiańska kamienica o ceglanym froncie, pod żadnym innym względem nie wyróżniał się spośród innych budynków. Stary, nieciekawy dom, pozbawiony tanich wspaniałości, którymi kiedyś się szczycił, od ponad dziesięciu lat stał pusty.
Lecz to nie wilgoć przepłoszyła lokatorów spod sześćdziesiątki piątki. Nie grzyb w piwnicach ani osiadanie budynku, w wyniku którego frontowa ściana domu od progu aż po dach pękła, tylko odgłosy przejścia. Na górnym piętrze hałas owej drogi nigdy nie ustawał. Pękał od niego tynk na ścianach i paczyły się belki. Okna trzęsły się w ramach. Umysły także się trzęsły. Numer 65 przy Torlington Place był nawiedzony i nikt nie mógł dysponować nim długo bez narażania się na obłęd.
W jakimś momencie historii w domu tym wydarzyło się coś strasznego. Nikt nie wiedział dokładnie kiedy ani co. Lecz nawet niewyszkolony obserwator natychmiast wyczuwał dławiącą atmosferę tego domu, zwłaszcza górnego piętra. W powietrzu pod numerem 65 snuły się wspomnienia i zapowiedź krwi, woń, która zalegała w zatokach i poruszała nawet najmocniejsze żołądki. Budynku i jego otoczenia unikały szczury, ptaki, nawet muchy. W kuchni nikt nie natknął się na stonogę, na strychu nie gnieździł się żaden szpak. Cokolwiek się tu stało, otworzyło dom, tak jak nóż otwiera rybi brzuch, i przez owe cięcie, ową ranę w świecie wyglądali zmarli i mówili co chcieli.
Tak przynajmniej głosiła pogłoska.
* * *
Działo się to w trzecim tygodniu dochodzenia pod sześćdziesiątką piątką przy Torlington Place, po trzech tygodniach niewiarygodnych sukcesów w dziedzinie badań paranormalnych. Wykorzystując w roli medium nowicjusza w tej dziedzinie, dwudziestolatka Simona McNeala, wydział parapsychologii Uniwersytetu Essex zarejestrował praktycznie nieodparte dowody istnienia życia po śmierci.
Młody McNeal, zamknięty w przypominającym korytarz klaustrofobicznym szczytowym pokoju domu, najwyraźniej zdołał wezwać zmarłych, a jego goście pozostawili ślady swoich wizyt, notatki sporządzone setką różnych charakterów pisma na ścianach barwy jasnej ochry. Wyglądało na to, że zapisywali wszystko, cokolwiek przyszło im do głowy. Oczywiście swoje imiona i nazwiska, a także daty urodzenia i śmierci. Urywki wspomnień, życzenia dla żyjących potomków, dziwne, dwuznaczne frazy, sugerujące obecne cierpienia i opłakujące utracone rozkosze. Niektóre litery były kanciaste i brzydkie, inne delikatne i kobiece. Między urywkami poezji romantycznej pojawiały się obsceniczne rysunki i niedokończone dowcipy. Kiepsko nakreślona róża. Gra w kółko i krzyżyk. Lista zakupów.
Sławni zmarli także odwiedzali ową ścianę płaczu – był tam Mussolini, Lennon i Janis Joplin – a także mnóstwo nieważnych, zapomnianych ludzi, którzy pozostawili swe autografy obok wielkich. Ów apel powszechny zmarłych rozrastał się z dnia na dzień, jakby wśród zagubionych plemion rozchodziły się wieści wywabiające ich z ciszy, by pozostawili w tym pustym pokoju znak swej uświęconej obecności.
* * *
Po całym życiu pracy w dziedzinie badań parapsychicznych doktor Florescu aż za bardzo przywykła do bezwzględnych faktów klęski. Czuła się niemal komfortowo w przekonaniu, iż nigdy nie zdobędzie twardych dowodów. Teraz w obliczu nagłego, spektakularnego sukcesu czuła jednocześnie zachwyt i zamęt.
Siedziała, tak jak wcześniej przez trzy niewiarygodne tygodnie, w głównym salonie środkowego piętra, który od pokoju napisów dzielił tylko jeden ciąg schodów, i niemal z nabożnym podziwem słuchała hałasów dobiegających z góry, ledwie śmiejąc wierzyć, że wolno jej być świadkiem tego cudu. Wcześniej zdarzało się, że coś chwytało przynętę, że jej uszy wychwytywały fascynujące sugestie głosów z innego świata, lecz teraz po raz pierwszy kraina ta chciała, by ją usłyszano.
Na górze wszystkie dźwięki umilkły.
Mary spojrzała na zegarek: była 18.17.
Z jakichś przyczyn, najlepiej znanych przybyszom, kontakt zawsze kończył się niedługo po szóstej. Mary czekała do wpół do, po czym szła na górę. Co wydarzyło się dzisiaj? Kto odwiedził ów ponury pokoik i pozostawił swój ślad?
– Mam rozstawić kamery? – spytał Reg Fuller, jej asystent.
– Proszę – mruknęła oderwana od rozważań.
– Zastanawiasz się, co dziś znajdziemy?
– Dajmy mu dziesięć minut.
– Jasne.
Na górze McNeal przysiadł ciężko w kącie pokoju, wyglądając przez małe okienko na październikowe słońce. Czuł się nieco odcięty, sam w tym przeklętym miejscu, lecz mimo to nadal uśmiechał się do siebie owym ciepłym, błogim, anielskim uśmiechem, który potrafił stopić nawet najbardziej akademickie serce. Zwłaszcza serce doktor Florescu: o tak, ta kobieta zadurzyła się w jego uśmiechu, oczach, zagubionej minie, jaką dla niej przybierał.
Doskonale się bawił.
W istocie od tego się właśnie zaczęło – od zabawy. Teraz Simon wiedział, że to gra o większą stawkę: coś, co z początku miało być swoistym wykrywaczem kłamstwa, zamieniło się w nader poważne starcie: McNeal przeciw Prawdzie. Prawda bowiem była prosta: oszukiwał. Zapisywał wszystkie wiadomości od duchów na ścianie małymi kawałkami grafitu, które ukrywał pod językiem, łoskotał, walił i krzyczał bez żadnej prowokacji, jedynie z czystej, nieskalanej, łobuzerskiej złośliwości, a nieznane nazwiska – to dopiero zabawa, za każdym razem śmiał się, gdy o nich myślał – nazwiska te znajdował w książkach telefonicznych.
O tak, to była naprawdę świetna zabawa.
Obiecała mu tak wiele, kusiła sławą, zachęcała do każdego kolejnego wymyślonego kłamstwa. Obietnice bogactwa, sławy, występów w telewizji, podziwu, którego wcześniej nie zaznał. Jeśli tylko zdoła wezwać duchy.
Znów się uśmiechnął. Nazywała go swoim pośrednikiem: niewinnym przekaźnikiem wiadomości. Wkrótce wdrapie się po schodach – wbijając wzrok w jego ciało, słuchając z żałosnym podnieceniem jego bliskiego łez głosu i zachwycając się kolejną serią nabazgranych nazwisk i nonsensów.
Lubił, kiedy oglądała jego nagość, czy raczej niemal nagość: wszystkie sesje odbywał ubrany jedynie w slipy, by wykluczyć podejrzenie, że ukrywa coś przy sobie. Idiotyczne środki ostrożności. Wystarczyły mu tylko kawałki grafitu pod językiem i dość energii, by miotać się dokoła przez pół godziny, rycząc ile sił w płucach.
Pocił się. Zagłębienie mostka lśniło od potu, włosy lepiły się do bladego czoła. Ciężko dziś harował: nie mógł się już doczekać chwili, gdy stąd wyjdzie, opłucze się i przez jakiś czas będzie się napawał ich podziwem. Pośrednik wsunął dłoń pod slipy i zaczął bezmyślnie zabawiać się sobą. Gdzieś w pokoju tkwiła uwięziona mucha, może nawet kilka much. Choć to późna pora roku na muchy, słyszał je blisko. Brzęczały i tłukły się o okno albo może o żarówkę. Słyszał ich słabe musze głosiki, ale nie zastanawiał się nad nimi, zbyt zatopiony w myślach o rozgrywce i w prostej rozkoszy masowania członka.
O, jakże brzęczały owe bezradne owadzie głosy, brzęczały, śpiewały, skarżyły się. Jak bardzo się skarżyły.
Mary Florescu zabębniła o stół długimi palcami. Jej ślubna obrączka tkwiła dziś luźno na palcu, czuła, jak porusza się w rytm uderzeń. Czasami była ciasna, czasem luźna: jedna z tajemnic, których nigdy do końca nie zanalizowała, a jedynie przyjmowała jako coś oczywistego. W istocie dziś bardzo się poluzowała, mogła nawet spaść. Mary pomyślała o twarzy Alana. Kochanej twarzy Alana. Myślała o niej, patrząc przez dziurę w obrączce, jakby spoglądała w głąb tunelu. Czy tak właśnie wyglądała jego śmierć: oddalanie się coraz bardziej w głąb tunelu wiodącego w mrok? Wsunęła obrączkę głębiej na palec. Opuszkami kciuka i palca wskazującego niemal czuła kwaśny smak metalu, gdy jej dotknęła, co za niezwykłe, dziwne złudzenie.
Aby przepędzić gorycz, pomyślała o chłopcu. Z łatwością, zbyt wielką łatwością przywołała jego twarz, która rozlała się w świadomości swoim uśmiechem i przeciętnym wyglądem, wciąż niemęskim. W istocie przypominał dziewczynę, jego krągłości, słodka czystość cery – niewinność.
Palcami wciąż dotykała obrączki i kwaśny posmak stał się wyraźniejszy, uniosła wzrok, Fuller rozstawiał sprzęt, jego łysiejącą głowę otaczał nimb falującego, migotliwego, zielonkawego światła, a Mary nagle zakręciło się w głowie.
Fuller niczego nie widział, niczego nie słyszał, pochylał się w skupieniu nad swą pracą, Mary wpatrywała się w niego, widząc otaczającą go aureolę, czując, jak budzą się w niej nowe wrażenia przepływające przez całe ciało, powietrze nagle wydało jej się żywe: same cząstki tlenu, wodoru, azotu tłoczyły się dokoła, przytrzymując ją w czułym uścisku. Nimb wokół głowy Fullera rozrastał się, odnajdując podobną światłość w każdym przedmiocie w pokoju, nienaturalne uczucie w jej opuszkach także się rozszerzało. Widziała kolor własnego oddechu: …pomarańczowy błysk w bulgoczącym powietrzu. Słyszała wyraźnie głos biurka, przy którym siedziała: cichy jęk solidnej, namacalnej obecności.
Świat otwierał się przed nią, budząc w jej zmysłach ekstazę, wabiąc je w szaleńczy wir pomylonych ról, nagle umiała poznać świat jako system, nie polityczny czy religijny, lecz system zmysłów, system, który rozchodził się od żyjących ciał ku nieożywionemu drewnu biurka, zastałemu złotu obrączki.
I dalej. Poza drewno, poza złoto. Przed nią otwarła się szczelina wiodąca na autostradę, Mary słyszała w głowie głosy niepochodzące z żywych ust.
Uniosła wzrok, czy raczej jakaś nieznana siła brutalnie odchyliła jej głowę i Mary odkryła, że patrzy w sufit. Pokrywały go robaki. Nie, to przecież absurd. Wydawał się jednak żywy, rojący się życiem – pulsujący, tańczący.
Przez sufit widziała chłopca. Siedział na podłodze, ściskając w dłoni swój sterczący członek. Głowę odchylił tak samo jak ona, podobnie zagubiony we własnej ekstazie. Nowy wzrok Mary dostrzegł pulsujące w nim i dookoła jego ciała światło – wyśledził namiętność przyczajoną w wątpiach i rozkosz rozpływającą się w głowie.
I dostrzegł w nim coś jeszcze: kłamstwo, brak mocy tam, gdzie – jak dotąd sądziła – kryło się coś cudownego. Nie miał zdolności rozmowy z duchami i nigdy jej nie posiadał, widziała to wyraźnie. Był małym kłamczuchem, chłopcem kłamczuchem, słodkim, białym chłopcem kłamczuchem, pozbawionym jakiegokolwiek współczucia czy mądrości, które pozwoliłyby mu zrozumieć, co ośmielił się uczynić.
Teraz nadszedł koniec. Kłamstwa już padły, sztuczki zostały ograne i ludzie na autostradzie, zbrzydzeni do szczętu tym, że ktoś drwi z nich i kłamie w ich imieniu, brzęczeli w szczelinie w ścianie, domagając się zadośćuczynienia.
Tę szczelinę otwarła ona sama: nieświadomie gładziła ją i podważała, odblokowując kawałek po kawałku. Uczyniła to żądza, jaką czuła wobec chłopca: niekończące się myśli o nim, frustracja, podniecenie i niesmak, jakie budziło, to one rozszerzyły szczelinę. Ze wszystkich mocy, które ukazują ów system, miłość i jej towarzyszka namiętność, a także ich towarzyszka strata, okazały się najpotężniejsze. A ona siedziała tu, uosobienie całej trójki, kochająca, pragnąca i boleśnie świadoma niemożności owych uczuć, opatulona w cierpienie uczucia, którego sobie odmawiała, wierząc, że kocha chłopca jedynie jako swego Pośrednika.
Ale to nie była prawda! Nie! Pragnęła go, pragnęła teraz, głęboko wewnątrz siebie. Tyle że było już za późno.
Dłużej nie dało się blokować maszerującej masy: żądała ona, tak, właśnie żądała dostępu do małego szachraja.
A ona nie mogła temu zapobiec, lecz jedynie jęknąć cicho ze zgrozą na widok otwierającej się przed nią autostrady i pojąć, że nie stoją bynajmniej na zwykłym skrzyżowaniu.
Fuller usłyszał jakiś dźwięk.
– Pani doktor? – Uniósł głowę znad sprzętu i jego twarz – zalana błękitnym światłem, którą dostrzegała kątem oka – przybrała pytający wyraz. – Mówiła pani coś?
Ze ściśniętym żołądkiem Mary pomyślała o tym, jak to się skończy.
Eteryczne oblicza umarłych rysowały się wyraźnie tuż przed nią. Widziała głębię ich cierpienia i ze współczuciem rozumiała, czemu tak bardzo chcą, by ich usłyszano.
Widziała wyraźnie, że autostrady krzyżujące się przy Torlington Place to nie zwykłe drogi. Nie oglądała pogodnej, leniwej wędrówki przeciętnych umarłych. Nie, dom otwierał się na szlak dostępny jedynie dla ofiar i sprawców przemocy. Dla mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy umarli w męczarniach przekraczających wytrzymałość nerwów, na ich umysłach odcisnęły się piętnem okoliczności własnej śmierci. Wymowne oczy bez słów mówiły o męczarniach, na widmowych ciałach wciąż pozostawały rany, które ich zabiły. Mary dostrzegała także krążących swobodnie wśród niewinnych ich oprawców i rzeźników. Te potwory, oszaleli, zaczadzeni krwią mordercy, wyglądały na ten świat: stwory niemające sobie równych, niewypowiedziane, zakazane cuda naszego gatunku, gawędzące i zawodzące w swej własnej mowie niczym Żabrołaki.
Teraz chłopak nad nią też ich wyczuł. Zobaczyła, jak obraca się lekko w milczącym pokoju, wiedząc, że głosy, które słyszy, to nie brzęk much, że skargi to nie skargi owadów. Nagle uświadomił sobie, że żył w maleńkim zakątku świata, a jego reszta, Trzeci, Czwarty i Piąty Świat, napierała na jego kłamliwe plecy, niewzruszona, wygłodniała. Widok jego paniki miał dla niej także smak i zapach. O tak, czuła jego smak, tak jak pragnęła, ale ich zmysły połączył nie pocałunek, lecz narastająca panika. Wypełniła ją, jej empatia okazała się całkowita. Zalęknione spojrzenie należało tak do niego, jak i do niej – z ich zaschniętych gardeł wyrwało się to samo ochrypłe, słabe słowo: „Proszę…”, którego uczy się dziecko, „Proszę…”, które zapewnia mu opiekę i podarki, „Proszę…”, które z pewnością muszą znać nawet duchy i nawet duchy muszą go posłuchać.
Proszę…
Wiedziała jednak na pewno, że dziś nie znajdą podobnej litości. Te duchy całe wieki rozpaczały na swej autostradzie, nosząc rany, od których umarły, i obłęd, który je zamordował. Zbyt długo znosiły jego bezczelność i brak powagi, jego głupstwa, wymysły, którymi zabawiał się ich męczarniami. Teraz chciały powiedzieć prawdę.
Fuller przyglądał się jej uważnie, jego twarz pływała teraz w morzu pulsującego pomarańczowego światła. Mary poczuła na skórze jego dłonie, smakowały octem.
– Dobrze się pani czuje? – spytał, oddech miał jak żelazo.
Pokręciła głową.
Nie, nie czuła się dobrze, nic nie było dobre.
Szczelina poszerzała się z każdą sekundą: przez nią Mary widziała inne niebo, szaroniebieskie niebo zniżające się nad autostradą. Widok ten przytłaczał codzienną rzeczywistość domu.
– Proszę – rzekła, unosząc wzrok ku blednącej materii sufitu.
Szerzej. Szerzej. Kruchy świat, w którym mieszkała, rozciągnął się, przekraczając granice wytrzymałości.
I nagle pękł niczym tama i czarne wody runęły przez wyrwę, zalewając pokój.
Fuller wiedział, że coś jest nie tak (dostrzegła to w barwie jego aury, odbił się w niej nagły strach), ale nie rozumiał, co się dzieje. Czuła, jak jego kręgosłup drga, jak umysł pracuje gwałtownie.
– Co się dzieje? – zapytał i żałość tego pytania wzbudziła w Mary przemożną chęć śmiechu.
Na górze w pokoju słów dzbanek z wodą pękł z trzaskiem.
Fuller puścił ją i pobiegł do drzwi. Gdy się zbliżył, zaczęły trząść się i dygotać, jak gdyby z drugiej strony dobijali się do nich wszyscy mieszkańcy piekieł. Gałka obracała się, obracała, obracała. Pod farbą tworzyły się bąble powietrza. Klucz rozżarzył się do czerwoności.
Fuller obejrzał się na panią doktor, wciąż znieruchomiałą w groteskowej pozie, z odchyloną głową i okrągłymi oczami.
Sięgnął do klamki, lecz drzwi otwarły się, nim zdążył jej dotknąć. Korytarz za nimi zniknął bez śladu. Zamiast znajomego wnętrza ujrzał autostradę ciągnącą się aż po horyzont. Widok ten w jednej chwili zabił Fullera. Jego umysłowi zabrakło sił, by ogarnąć panoramę – nie potrafił zapanować nad przeładowaniem wszystkich nerwów ciała. Serce stanęło; rewolucja obaliła porządek organizmu; pęcherz i zwieracze nie wytrzymały, kończyny, dygocząc, ugięły się pod nim. Gdy runął na podłogę, twarz pokryły mu pęcherze, tak samo jak drzwi, a trup drżał niczym klamka. Już stał się obiektem nieożywionym, równie zasługującym na to upokorzenie jak drewno czy stal.
Gdzieś na wschodzie jego dusza dołączyła do autostrady rannych, zmierzając w stronę skrzyżowania, gdzie chwilę temu zginął.
Mary Florescu wiedziała, że została sama; nad nią jej cudowny chłopiec, jej piękne, kłamliwe dziecko, zwijał się i wrzeszczał, czując na ciele mściwe dłonie umarłych. Znała ich zamiary: widziała to w ich oczach – nie było w nich niczego nowego. W każdej historii pojawia się ta tradycyjna tortura. Miał posłużyć do zapisania ich testamentów. Miał stać się ich kartą, ich księgą, naczyniem ich autobiografii. Księgą krwi. Księgą zrobioną z krwi. Księgą zapisaną krwią. Pomyślała o grimoirach robionych ze skóry martwych ludzi: oglądała je, dotykała. Pomyślała o tatuażach: niektórych oglądanych na wystawach dziwolągów, innych u rozebranych do pasa robotników na ulicy, na których plecach wydziergano wiadomość przeznaczoną dla matek. Pisanie księgi krwi to nic nowego.
Ale na takiej skórze, tak wspaniałej, lśniącej skórze – o Boże, co za zbrodnia. Wrzeszczał, gdy mordercze igły ze strzaskanego szklanego dzbanka tańczyły po jego ciele, orząc je niczym pługi. Mary czuła jego cierpienia, jakby doświadczała ich sama, i nie były aż tak straszne.
A jednak krzyczał. I walczył, zasypując napastników obscenicznymi wyzwiskami. Nie zwracali na niego uwagi. Roili się dokoła, głusi na wszelkie błagania czy modlitwy, i pracowali nad nim z entuzjazmem istot zbyt długo zmuszanych do milczenia. Mary słuchała, jak jego głos, zmęczony ciągłymi skargami, słabnie, i walczyła z ciężarem strachu we własnych rękach i nogach. Czuła, że powinna dostać się do tego pokoju. Nieważne, co znajdowało się za drzwiami bądź na schodach – on jej potrzebował i to wystarczyło.
Wstała i poczuła, jak włosy unoszą jej się z głowy, szarpiąc się i kołysząc dokoła niczym węże Gorgony Meduzy. Rzeczywistość falowała, płynna – Mary prawie nie widziała pod sobą podłogi. Deski domu zamieniły się w widmowe drewno, zza nich rozwierała się ku niej kipiąca złością ciemność. Spojrzała na drzwi, cały czas walcząc z letargiem i sennością, z których tak trudno było się otrząsnąć.
Wyraźnie nie życzyli sobie jej odwiedzin. „Może – pomyślała – nawet odrobinę się mnie boją”. I myśl ta zmotywowała ją: czemu bowiem mieliby próbować ją zastraszyć, jeśli nie dlatego, że sama jej obecność po tym, jak otworzyła dziurę w świecie, teraz mogła im zagrozić?
Pokryte bąblami drzwi stały otworem. Za nimi rzeczywistość domu poddała się całkowicie skowyczącemu chaosowi autostrady. Mary przekroczyła próg, skupiając się na tym, jak jej stopy wciąż dotykają solidnej podłogi, choć oczy już jej nie widzą. Niebo nad jej głową miało barwę pruskiego błękitu, autostrada była szeroka i wietrzna, ze wszystkich stron napierali na nią zmarli. Walczyła z nimi, przepychając się naprzód niczym przez tłum żywych ludzi, a ich wyszczerzone, idiotyczne twarze gapiły się na nią, nienawidząc jej za to, że wtargnęła pośród nich.
„Proszę, proszę” już ucichły. Teraz milczała, jedynie zaciskała zęby i, mrużąc oczy, walczyła z autostradą, unosząc przed siebie stopy, by odnaleźć rzeczywistość schodów, które tak dobrze znała. Gdy ich dotknęła, potknęła się i tłum ryknął. Nie wiedziała, czy śmieją się z jej niezgrabności, czy też ostrzegają, jak daleko zaszła.
Pierwszy stopień. Drugi stopień. Trzeci.
Choć tłum szarpał ją ze wszystkich stron, powoli wygrywała. Przed sobą widziała przez otwarte drzwi pokój, w którym leżał jej mały łgarz otoczony hordą napastników. Slipy miał zsunięte do kostek: cała scena wyglądała jak gwałt. Już nie krzyczał, lecz oczy miał szalone z bólu i grozy. Przynajmniej nadal żył. Naturalna odporność młodego umysłu pozwoliła mu choć częściowo zaakceptować widowisko, które rozgrywało się przed nim.
Nagle jego głowa podskoczyła i spojrzał wprost przez drzwi na nią. Ostateczność przebudziła w nim talent, zdolności stanowiące zaledwie ułamek mocy Mary, lecz wystarczające, by nawiązał z nią kontakt. Ich oczy się spotkały. W morzu błękitnej ciemności, ze wszystkich stron otoczone przez cywilizację, której żadne z nich nie znało ani nie rozumiało, ich żywe serca zetknęły się i poślubiły.
– Przepraszam – powiedział bezdźwięcznie. Zabrzmiało to nieskończenie żałośnie. – Przepraszam. Przepraszam.
Odwrócił wzrok, odrywając od niej spojrzenie.
Była pewna, że musiała już dotrzeć niemal na szczyt schodów, choć wzrok wciąż podpowiadał, że jej nogi stąpają w powietrzu, co potwierdzały twarze podróżnych nad nią, pod nią i dookoła niej. Widziała jednak bardzo słabo zarys drzwi, deski i belki pokoju, w którym leżał Simon. Od czubka głowy aż po palce stóp pokrywała go krew. Mary widziała znaki, hieroglify agonii na każdym calu jego torsu, twarzy, kończyn. W jednej chwili zdawał się nabierać ostrości i widziała go w pustym pokoju, w promieniach słońca wpadających przez okno, a obok niego szczątki stłuczonego dzbanka. A potem dekoncentrowała się i zamiast tego przed oczami miała niewidzialny świat, który stał się widoczny, i Simon wisiał w powietrzu, a oni pisali na nim ze wszystkich stron, wyrywając mu włosy z głowy i ciała, by oczyścić kartkę, pisali pod pachami, na powiekach, genitaliach, w rowku między pośladkami, na podeszwach stóp.
Oba te widoki łączyły jedynie rany. Nieważne, czy widziała go otoczonego przez autorów, czy też samego w pokoju, wciąż krwawił i krwawił.
Teraz dotarła już do drzwi. Wyciągnęła drżącą rękę, by dotknąć namacalnej rzeczywistości klamki, lecz mimo najwyższego skupienia nadal jej nie dostrzegła. Widziała jedynie słaby widmowy zarys, jednak wystarczył. Chwyciła klamkę, nacisnęła i pchnięciem otworzyła drzwi pokoju słów.
Leżał tam przed nią. Dzieliły ich najwyżej dwa, trzy metry opętanego powietrza. Ich oczy znów się spotkały, wymieniając wymowne spojrzenie, wspólne światom żywych i umarłych. W spojrzeniu tym kryło się współczucie i miłość. Fikcja opadła, kłamstwa rozpadły się w pył. Miejsce manipulanckiego uśmiechu chłopca zajęła prawdziwa słodycz – na którą odpowiedział wyraz jej twarzy.
A zmarli, przerażeni owym spojrzeniem, odwrócili głowy. Ich twarze stężały, jakby skóra napięła się na kościach, ciała pociemniały niczym sińce, w głosach zabrzmiał tęskny żal spodziewanej porażki. Sięgnęła, by go dotknąć, nie musiała już walczyć z hordami umarłych: ze wszystkich stron odpadali od swej ofiary niczym umierające muchy spadające z okna.
Dotknęła lekko jego twarzy i dotyk ten był błogosławieństwem. Do oczu napłynęły mu łzy, ściekając po pokrytych bliznami policzkach, mieszając się z krwią.
Umarli nie mieli już głosów ani nawet ust. Znikali na autostradzie za tamą postawioną ich złości.
Powoli, etapami pokój zaczął powracać. Pod szlochającym ciałem pojawiły się deski podłogi, każdy gwóźdź, każdy kawałek zaplamionego drewna. Po nich powróciły okna i krzyki rozbawionych dzieci na ciemniejącej o zmierzchu ulicy. Autostrada zniknęła bez śladu ze świata żywych ludzi, podróżni zwrócili twarze ku ciemności i odeszli w niepamięć, pozostawiając w świecie rzeczywistym jedynie swoje sygnały i talizmany.
Na środkowym podeście pod numerem 65 leżał dymiący, pokryty bąblami trup Rega Fullera, deptany nieuważnymi stopami podróżnych przecinających skrzyżowanie. Po pewnym czasie jego własna dusz dotarła tu w tłumie innych i zerknęła na ciało, które niegdyś zajmowała. A potem tłum pociągnął ją ku miejscu sądu.
Na górze w ciemniejącym pokoju Mary Florescu klęczała obok McNeala, gładząc jego lepką od krwi głowę. Nie chciała opuszczać domu, by wezwać pomocy, póki nie upewni się, że dręczyciele nie powrócą.
Teraz słuchać było jedynie skowyt odrzutowca odnajdującego drogę przez stratosferę aż do poranka. Nawet oddech chłopca był cichy i miarowy. Nie otaczał go już nimb światła. Wszystkie zmysły powróciły na miejsce. Wzrok. Słuch. Dotyk.
Dotyk.
Dotykała go teraz tak, jak nie odważyła się nigdy wcześniej, muskając opuszkami palców całe ciało, jakże lekko przesuwając palcami po opuchniętej skórze, niczym niewidoma czytająca Braille’a. Każdy milimetr ciała pokrywały maleńkie słowa zapisane wielością rąk. Nawet przez krew potrafiła dostrzec, jak starannie je w nim wyorano. W gasnącym świetle udawało jej się nawet odczytać tu i tam jakąś frazę. Stanowiło to ostateczny, niewątpliwy dowód i jakże żałowała, o Boże, jak bardzo żałowała, że w końcu go zdobyła. A jednak po całym życiu czekania oto i ono: objawienie życia poza ciałem, zapisane w samym ciele.
Chłopiec przeżyje, widziała to jasno, krew już zaczynała zasychać, a tysiące ran się zasklepiać. Był w końcu zdrowy i silny: nie odniósł żadnych poważniejszych fizycznych obrażeń. Rzecz jasna na zawsze stracił swą urodę. Od tej pory w najlepszym razie będzie stanowił obiekt ciekawości, w najgorszym odrazy i grozy. Ale ona go ochroni, a on z czasem nauczy się, jak ją poznać i jak jej zaufać. Ich serca były nierozerwalnie złączone.
A po jakimś czasie, gdy słowa na jego ciele zamienią się w strupy i blizny, ona je odczyta. Z nieskończoną miłością i cierpliwością wyśledzi historie umarłych opowiedziane na jego skórze.
Historię na jego brzuchu, zapisaną drobnym, pochyłym pismem. Świadectwo misternych, eleganckich liter pokrywające twarz i skórę głowy, opowieść na plecach, na łydce, na dłoniach.
Odczyta je wszystkie i wszystkie opisze, do ostatniej sylaby, lśniącej i sączącej się pod jej czułymi palcami, by świat poznał historie opowiedziane przez umarłych.
Był Księgą Krwi, a ona jego jedyną tłumaczką.
Gdy zapadła ciemność, przerwała czuwanie i wyprowadziła go nagiego w pachnącą, czułą noc.
* * *
Oto zatem historie zapisane w Księdze Krwi. Jeśli chcesz, Czytelniku, przeczytaj je i poznaj.
Stanowią mapę owej mrocznej autostrady wiodącej z życia w nieznaną dal. Niewielu będzie musiało nią podążyć, większość odejdzie spokojnie oświetlonymi lampami ulicami, wyprowadzana z życia do wtóru modlitw i czułości. Lecz niewielu nielicznych wybrańców czeka groza, która porwie ich na autostradę potępionych.
Czytaj zatem. Czytaj i ucz się.
Ostatecznie najlepiej być gotowym na najgorsze i warto nauczyć się chodzić, zanim zabraknie nam tchu.
Leon Kaufman nie był już nowy w mieście. W czasach niewinności nazywał je zawsze „Pałacem Rozkoszy”. Wówczas jednak wciąż mieszkał w Atlancie, a Nowy Jork stanowił coś w rodzaju ziemi obiecanej, gdzie niczego się nie zabrania i wszystko jest możliwe.
Teraz Kaufman od trzech i pół miesiąca mieszkał w swoim wymarzonym mieście i Pałac Rozkoszy stracił wiele ze swej rozkoszności.
Czy naprawdę minęła zaledwie jedna pora roku od dnia, gdy wysiadł z autobusu na stacji Port Authority i spojrzał w głąb Czterdziestej Drugiej Ulicy, ku skrzyżowaniu z Broadwayem? W tak krótkim czasie stracił tak wiele bliskich sercu złudzeń.
Teraz wstydził się na myśl o swojej naiwności. Krzywił się, wspominając, jak stanął na chodniku i oznajmił głośno:
– Nowy Jorku, kocham cię.
To miała być miłość? Nigdy.
W najlepszym razie zauroczenie.
A po zaledwie trzech miesiącach wspólnego życia z obiektem uwielbienia, spędzania dni i nocy w jej obecności, ukochana przestała wydawać się tak doskonała.
Nowy Jork był zwykłym miastem.
Kaufman widział, jak budzi się rano niczym dziwka i wydłubuje spomiędzy zębów pomordowanych ludzi, wytrząsa samobójców z potarganych włosów. Oglądał je późną nocą, gdy brudne boczne uliczki bezwstydnie kusiły rozpustą. Obserwował w gorącym popołudniowym słońcu, rozleniwione i paskudne, obojętne na okropności popełniane co godzinę w zadławionych przejściach.
To nie był Pałac Rozkoszy.
Rodził nie rozkosz, a śmierć.
Każdy napotkany człowiek zetknął się choćby przelotnie z przemocą, był to jeden z elementów codziennego życia. Znajomość kogoś, kto zginął gwałtowną śmiercią, stanowiła niemal powód do dumy, była dowodem, że naprawdę mieszka się w tym mieście.
Lecz Kaufman przez niemal dwadzieścia lat kochał Nowy Jork z daleka. Przez większość dorosłego życia planował swój romans. Niełatwo mu było zatem otrząsnąć się z namiętności, jakby nigdy jej nie odczuwał. Czasami wczesnym rankiem, nim odezwały się policyjne syreny, bądź o zmroku, wciąż chwilami wydawał mu się cudem.
I dla tych chwil, a także dla własnych marzeń, nadal wciąż rozstrzygał wątpliwości na korzyść ukochanej, nawet wtedy, gdy z zachowania zdecydowanie nie przypominała damy.
* * *
Niełatwo przychodziła mu podobna wyrozumiałość. W ciągu kilku miesięcy, które Kaufman spędził w Nowym Jorku, ulice miasta spłynęły przelaną krwią.
W istocie nie były to nawet ulice, ale tunele kryjące się pod nimi.
„Mord w metrze” – te słowa krążyły z ust do ust. Zaledwie tydzień wcześniej zgłoszono znalezienie kolejnych trzech ofiar. Ciała odkryto w jednym z wagonów metra na stacji Avenue of the Americas – rozprute i częściowo wypatroszone, jakby ktoś przeszkodził w pracy sprawnemu pomocnikowi rzeźnika. Zabójstw dokonano tak bardzo fachowo, że policja przesłuchiwała każdego ze swych kartotek, kto w przeszłości miał jakiekolwiek związki z rzeźniczym fachem. Obserwowano uważnie pakowalnie mięsa nad rzeką, przeczesywano rzeźnie. Zapowiadano szybkie aresztowanie sprawcy, nikogo jednak nie znaleziono.
Niedawne trupie trio nie było pierwszym znalezionym w takim stanie: dokładnie w dniu przybycia Kaufmana w „Timesie” ukazał się krótki tekst, wciąż stanowiący temat ponurych szeptów wśród sekretarek w jego biurze.
Według nich turysta z Niemiec, który zabłądził późną nocą w metrze, natknął się w pociągu na ciało. Ofiarą była dobrze zbudowana, atrakcyjna trzydziestolatka z Brooklynu. Zabójca rozebrał ją do naga, pozbawiając całego ubrania i biżuterii, nawet kolczyków w uszach.
Od rozebrania jednak znacznie dziwniejszy okazał się staranny, systematyczny sposób, w jaki ubranie złożono i umieszczono w pojedynczych plastikowych workach na siedzeniu obok trupa.
To nie było dzieło szalonego mordercy. Tu działał wysoce zdyscyplinowany umysł: wariat obdarzony dogłębnym poczuciem porządku.
Jednak jeszcze dziwniejszy i bardziej niezwykły niż rozebranie trupa był okropny sposób, w jaki zabójca go potraktował. Według pogłosek niepotwierdzonych dotąd przez wydział policji ciało zostało starannie ogolone. Usunięto wszystkie włosy: z głowy, krocza, spod pach – wszystkie zostały przycięte i przypalone do skóry. Wyskubano nawet brwi i rzęsy.
I wreszcie ów aż nadto nagi kawał mięsa zawieszono za stopy na jednej z poręczy zamocowanych w dachu wagonika, a pod spodem ustawiono czarny plastikowy kubeł wyłożony czarnym foliowym workiem, do którego ściekała płynąca z ran krew.
W tym właśnie stanie – rozebrane, ogolone, zawieszone i praktycznie wykrwawione – znaleziono ciało Loretty Dyer.
Było to obrzydliwe, starannie wykonane i zdumiewające znalezisko.
Nie doszło do gwałtu, zwłoki nie nosiły żadnych śladów tortur. Ktoś szybko i sprawnie zabił tę kobietę, jakby była kawałkiem mięsa. A rzeźnik wciąż przebywał na wolności.
Ojcowie Miasta w swojej głębokiej mądrości zarządzili całkowitą blokadę na artykuły prasowe na temat morderstw. Mówiono, że mężczyzna, który znalazł ciało, przebywa pod ochroną policji w New Jersey, poza zasięgiem ciekawskich dziennikarzy. Lecz blokada zawiodła, bo chciwy gliniarz przekazał co barwniejsze szczegóły reporterowi „Timesa”. Wszyscy w Nowym Jorku znali teraz upiorną historię morderstw. Stanowiła ona temat rozmów w każdym sklepie i barze, no i oczywiście w metrze.
Ale Loretta Dyer była zaledwie pierwszą ofiarą.
Teraz znaleziono jeszcze trzy ciała w identycznych okolicznościach, choć w tym przypadku ktoś wyraźnie przeszkodził sprawcy w pracy. Nie wszystkie zwłoki zostały ogolone, nie poderżnięto im też gardeł, by wypuścić krew. Odkrycie to różniło się od poprzedniego pod jeszcze jednym, bardziej znaczącym względem: tym razem na zwłoki natknął się nie turysta, lecz reporter z „The New York Times”.
Kaufman przebiegł wzrokiem artykuł zajmujący pierwszą stronę gazety. Nie odczuwał szczególnie lubieżnego zainteresowania tą historią, w odróżnieniu od sąsiada przy kontuarze w barze. Ogarnął go tylko lekki niesmak, który sprawił, że Kaufman odsunął na bok talerz z przysmażonymi jajkami. Oto kolejny dowód dekadencji tego miasta. Nie umiał radować się jego chorobą.
Mimo to był tylko człowiekiem i nie potrafił do końca zignorować krwawych detali opisanych na płachcie papieru przed nim. Artykuł napisano w spokojnym, niesensacyjnym tonie, lecz prostota i jasność stylu sprawiały, że sam temat budził jeszcze większą odrazę. Leon nie umiał się też powstrzymać przed rozmyślaniem o człowieku stojącym za tymi koszmarami. Czy był to jeden psychopata, czy może kilku w natchnieniu kopiujących oryginalne morderstwo? Może to zaledwie początek grozy, może nastąpią dalsze zabójstwa, aż w końcu morderca, zachłyśnięty powodzeniem lub wyczerpany, zapomni o ostrożności i da się schwytać. Do tego czasu miasto, uwielbiane miasto Kaufmana, żyć będzie w stanie gdzieś pomiędzy histerią i ekstazą.
Siedzący obok brodacz wywrócił kawę Kaufmana.
– Cholera! – rzucił.
Kaufman przesunął się na stołku, unikając ściekającej z kontuaru cieczy.
– Cholera – powtórzył tamten.
– Nic się nie stało – odparł Kaufman.
Przyjrzał się sąsiadowi z lekkim niesmakiem: niezgrabiasz próbował wytrzeć kawę serwetką, która błyskawicznie zamieniała się w przemoczoną papierową masę.
Kaufman odkrył, że zastanawia się, czy ten dureń o rumianych policzkach i niestrzyżonej brodzie byłby zdolny do morderstwa, czy na przekarmionej twarzy krył się jakikolwiek znak, jakakolwiek wskazówka w kształcie czaszki i wyrazie małych oczek, zdradzająca jego prawdziwą naturę?
Tamten znów się odezwał.
– Chcesz pan nową?
Kaufman pokręcił głową.
– Kawę. Zwykłą. Czarną – rzekł dureń do dziewczyny za ladą. Uniosła wzrok, oderwawszy się od czyszczenia grilla z zastygłego tłuszczu.
– Słucham?
– Kawę. Głucha jesteś?
Tamten wyszczerzył się do Kaufmana.
– Głucha.
Kaufman zauważył, że mężczyźnie brak trzech dolnych zębów.
– Kiepsko to wygląda, co?
Co miał na myśli? Kawę? Brak zębów?
– Trzech nieboszczyków. Zarżniętych.
Kaufman przytaknął.
– Daje do myślenia – dodał mężczyzna. – Jasne. No wie pan, to przecież przykrywka, nie? Dobrze wiedzą, kto to zrobił.
Rozmowa robiła się idiotyczna. Kaufman zdjął okulary i schował do kieszeni: brodata twarz rozmyła mu się przed oczami. Przynajmniej jakaś poprawa.
– Sukinsyny – powtórzył nieznajomy. – Pieprzeni dranie, założę się o wszystko, że to przykrywka.
– Czego?
– Mają dowody, po prostu trzymają nas, kurwa, w niewiedzy. Tam coś jest i to nie człowiek.
Kaufman zrozumiał. Dureń wygłaszał właśnie teorię spiskową. Jakże często je słyszał: prawdziwe panaceum.
– Widzisz pan, dłubią przy tych tam klonach i wszystko wyrwało im się spod kontroli. Całkiem możliwe, że hodują pierdzielone potwory. Tam na dole coś jest, a oni nam nie mówią. Przykrywka bez dwóch zdań, założę się o wszystko.
Kaufman odkrył, że fascynuje go pewność tamtego. Potwory na łowach. Sześć głów. Tuzin oczu. Czemuż by nie? Wiedział, dlaczego nie. Bo to uniewinniałoby jego miasto: oczyszczało je, a Kaufman wierzył w głębi serca, że potwory, które można znaleźć w tunelach, to zupełnie zwyczajni ludzie.
Brodacz rzucił pieniądze na kontuar i wstał, zsuwając tłusty zadek z poplamionego plastikowego stołka.
– Pewnie to pierdzielony gliniarz – rzucił na pożegnanie. – Próbowali stworzyć pieprzonego bohatera, a stworzyli potwora. – Groteskowo wyszczerzył zęby. – Założę się o wszystko – dodał i bez dalszych słów wymaszerował z baru ciężkim krokiem.
Kaufman powoli wypuścił powietrze przez nos, czując, jak z jego ciała ulatuje napięcie.
Nienawidził podobnych spotkań, czuł się skrępowany i bezradny. Po zastanowieniu uznał, że nienawidzi też podobnych ludzi: pewnych siebie brutali, od których roi się w Nowym Jorku.
* * *
Dochodziła szósta, gdy Mahogany się obudził. Poranny deszcz o zmierzchu zamienił się w lekką mżawkę. Powietrze pachniało czystością, jeśli to możliwe na Manhattanie. Przeciągnął się na łóżku, odrzucił brudną kołdrę i wstał, gotów do pracy.
W łazience deszcz kapał na skrzynkę klimatyzacji, wypełniając mieszkanie rytmicznym pluskiem, Mahogany włączył telewizor, by zagłuszyć hałas, nie interesował go jednak żaden program.
Podszedł do okna. Ulicę pięć pięter w dole wypełniał gęsty tłum samochodów i ludzi.
Po ciężkim dniu pracy Nowy Jork zmierzał do domów, by tam bawić się, kochać, ludzie wylewali się strumieniami z biur i wsiadali do swych pojazdów – niektórzy poirytowani po dniu ciężkiej roboty w rzadko wietrzonych biurach, inni, potulni jak owce, wędrowali do domu alejami, popychani naprzód nieustającym prądem ciał. Jeszcze inni wciskali się do metra, ślepi na pokrywające wszystkie ściany graffiti, głusi na bełkot własnych głosów i na zimne grzmoty w tunelach.
Myśl ta uradowała Mahogany’ego. On przecież nie należał do stada przeciętniaków. Mógł stać w oknie i patrzeć na tysiąc głów w dole, świadom, że jest wybrańcem.
Oczywiście miał swoje terminy, tak samo jak ci na ulicy. Lecz jego praca nie była bezsensowna, bardziej przypominała uświęcony obowiązek.
Tak jak oni musiał gdzieś mieszkać, spać i srać. Ale nie kierowała nim potrzeba pieniędzy, lecz wymogi historii.
Należał do nielicznej garstki o tradycjach sięgających daleko poza Amerykę. Był nocnym łowcą jak Kuba Rozpruwacz, jak Gilles de Rais, żyjącym ucieleśnieniem śmierci, upiorem o ludzkiej twarzy. Krążył w ludzkich snach i budził koszmary.
Ludzie pod nim nie znali jego twarzy, nikt nawet nie spojrzał na niego dwukrotnie, lecz on wychwytywał ich wzrokiem i ważył, wybierając najdojrzalszych z przechodzącej w dole parady zdrowych i młodych, którzy mieliby paść pod ciosem jego noża ofiarnego.
Czasami Mahogany pragnął ogłosić swoją tożsamość światu, miał jednak obowiązki, które ciążyły mu coraz bardziej. Nie mógł oczekiwać sławy. Wiódł tajemne życie i tylko jego duma łaknęła uznania.
„Ostatecznie – pomyślał – czy bydło pozdrawia rzeźnika, padając przed nim na kolana?”.
W sumie był zadowolony ze swego życia. Wystarczyło mu, że stanowił część owej wielkiej tradycji. Musiało wystarczyć.
Ostatnio jednak doszło do kilku odkryć. Oczywiście to nie jego wina. Nikt nie mógłby go obwiniać. Ale nastały ciężkie czasy. Życie nie było już tak łatwe jak dziesięć lat temu. Jasne, trochę się postarzał i praca bardziej go męczyła; zobowiązania przygniatały go coraz cięższym brzemieniem. Był wybrańcem, a to trudny i ciężki przywilej.
Od czasu do czasu zastanawiał się, czy nie pora na to, by zacząć przyuczać do swych obowiązków kogoś młodszego. Oczywiście musiał zasięgnąć opinii Ojców, lecz wcześniej czy później trzeba będzie znaleźć mu zastępcę, a uważał, iż byłoby oburzającym marnotrawstwem doświadczenia, gdyby on sam go nie wyszkolił.
Mógł mu przekazać tak wiele użytecznych sztuczek: jak najlepiej schwytać, zarżnąć, rozebrać, wykrwawić ofiarę. Jak wybrać najlepsze mięso do ich celów. Jak najprościej pozbyć się szczątków. Tak wiele szczegółów, tak wiele zgromadzonego doświadczenia.
Wszedł do łazienki i odkręcił prysznic. Nim stanął pod wodą, spojrzał w dół na swoje ciało. Niewielki brzuch, siwiejące włosy na oklapłej piersi, blizny i pryszcze pokrywające bladą skórę. Starzał się. Lecz tej nocy, tak jak każdej innej, miał do wykonania zadanie.
* * *
Kaufman pośpiesznym krokiem wrócił do holu z kanapką, opuszczając kołnierz i strzepując deszcz z włosów. Zegar nad windą wskazywał siódmą szesnaście. Zamierzał popracować najwyżej do dziesiątej.
Winda zawiozła go na dwunaste piętro, do biur firmy Pappas. Z nieszczęśliwą miną ruszył przez labirynt pustych biurek i pozamykanych maszyn, na swoje niewielkie, wciąż oświetlone terytorium. Z korytarza dobiegały go głosy sprzątających biuro kobiet, poza tym wokół panowała martwa cisza.
Zdjął płaszcz, strzepnął z niego deszcz najlepiej jak umiał i odwiesił.
A potem siadł przed stertą zamówień, z którymi zmagał się od trzech dni, i zabrał się do pracy. Oceniał, że trzeba będzie jeszcze jednej wieczornej nasiadówki, by odwalić większość, a łatwiej było mu się skupić bez nieustającego terkotu maszyn i maszynistek.
Rozpakował pełnoziarnistą bułkę z szynką i dodatkowym majonezem i zabrał się do dzieła.
* * *
Dochodziła dziewiąta.
Mahogany ubrał się stosownie na nocną zmianę: miał na sobie zwykły, spokojny garnitur, starannie zawiązany brązowy krawat, srebrne spinki (prezent od pierwszej żony), wsunięte w rękawy idealnie odprasowanej koszuli. Jego rzednące włosy połyskiwały od pomady, paznokcie miał przycięte i wypolerowane, twarz skropioną wodą kolońską.
Spakował też torbę. Ręczniki, narzędzia, fartuch z kolczugi.
Przejrzał się w lustrze, uznał, że wciąż można by go wziąć za czterdziestopięciolatka, najwyżej pięćdziesięciolatka.
Przyglądając się własnej twarzy, przypomniał sobie o obowiązkach. Nade wszystko musi zachować ostrożność. Całkiem możliwe, że dziś wieczór ich oczy będą obserwować każdy jego ruch i oceniać, jak się spisze. Musi zachowywać się jak człowiek niewinny, niebudzący podejrzeń.
„Gdyby tylko wiedzieli – pomyślał – ludzie, którzy przechodzili, przebiegali, mijali go na ulicach, którzy zderzali się z nim bez słowa przeprosin, którzy patrzyli na niego ze wzgardą, uśmiechali się, widząc masywne ciało, skrępowani odwracali wzrok na widok źle dopasowanego garnituru. Gdyby tylko wiedzieli co robi, czym jest i co ze sobą nosi”.
„Ostrożnie” – rzekł do siebie, gasząc światło. W mieszkaniu zapadł mrok. Mahogany podszedł do drzwi i je otworzył. Przywykł do wędrówek w ciemności. Czuł się w niej dobrze.
Chmury deszczowe zupełnie odpłynęły. Mahogany przeszedł przez Amsterdam do stacji metra na Sto Czterdziestej Piątej. Dziś znów pojedzie liną Avenue of the Americas, swoją ulubioną i często najowocniejszą.
Schodami na dół z żetonem w dłoni. Przez automatyczną bramkę. Teraz czuł w nozdrzach zapach tuneli. Oczywiście nie głębokich tuneli, te miały własną, wyjątkową woń, lecz nawet stęchłe, naelektryzowane powietrze tej płytkiej linii w jakiś sposób dodawało otuchy. Oddechy wyrzygane z ust miliona podróżnych krążyły w podziemnym labiryncie, mieszając się z oddechem istot znacznie starszych, istot o głosach miękkich jak glina i odrażającym apetycie. Och, jakże to uwielbiał: zapach, ciemność, grzmot.
Stojąc na platformie, przebiegł krytycznym wzrokiem po innych pasażerach. Jedno czy dwa ciała nawet się nadawały, lecz między nimi było zbyt wiele śmieci, tak nieliczne warte obróbki. Wychudzeni, otyli, chorzy, zmęczeni, ciała zniszczone obojętnością i nieumiarkowaniem. Jako zawodowca brzydziło go to, choć rozumiał słabość niszczącą nawet najlepszych z ludzi.
Niemal godzinę kręcił się po stacji, wędrując między peronami, a pociągi nadjeżdżały i znikały, nadjeżdżały i znikały, a wraz z nimi ludzie. Przygnębiała go mizerna liczba nadających się ciał, miał wrażenie, że każdego dnia czeka coraz dłużej i dłużej, by znaleźć coś godnego użycia.
Było już niemal wpół do jedenastej, a on nie widział ani jednego osobnika, który naprawdę nadawałby się na rzeź.
„Nieważne – rzekł do siebie – mam jeszcze czas”. Wkrótce pojawią się tłumy z teatrów. Wśród nich zawsze znalazło się parę solidnych ciał, dobrze wykarmiona inteligencja ściskająca w dłoniach kupony biletów i wymieniająca opinie na temat rozrywki, jaką daje sztuka – o tak, coś tam znajdzie.
* * *
Kaufman nie skończył do jedenastej, choć obiecał sobie wyjść godzinę wcześniej. Ale nuda i rozdrażnienie utrudniały pracę i płachty pełne liczb zaczynały rozmywać mu się przed oczami. Dziesięć po jedenastej rzucił na biurko długopis i przyznał się do porażki. Wnętrzem dłoni tarł piekące oczy tak długo, aż głowa wypełniła mu się kolorami.
– Chrzanić to, kurwa.
Nigdy nie przeklinał w towarzystwie, lecz zdarzało się czasami, iż ulżył sobie, mówiąc do siebie „kurwa”. Wydostał się z biura z wilgotnym płaszczem przewieszonym przez ramię i skierował wprost do windy. Ręce i nogi miał odrętwiałe, powieki same mu opadały.
Na dworze było zimniej, niż się spodziewał, i chłodne powietrze na chwilę wyrwało go z letargu. Pomaszerował na stację metra przy Trzydziestej Czwartej Ulicy. Jeśli złapie ekspres do Far Rockaway, będzie w domu za godzinę.
* * *
Ani Kaufman, ani Mahogany nie mieli pojęcia o tym, że na skrzyżowaniu Dziewięćdziesiątej Szóstej Ulicy i Broadwayu policja aresztowała mężczyznę, którego wzięła za Mordercę z Metra, uwięziwszy go wcześniej w jednym z pociągów z centrum. Drobny gość europejskiego pochodzenia, wymachujący młotkiem i piłą, osaczył młodą kobietę w drugim wagoniku, grożąc, że rozrąbie ją na pół w imię Jehowy.
Wątpliwe, by zdołał wypełnić swoją groźbę. Tak się jednak złożyło, że nie miał szans tego zrobić. Podczas gdy reszta pasażerów (w tym dwóch żołnierzy piechoty morskiej) patrzyła bezczynnie, wybrana ofiara kopnęła napastnika prosto w jądra. Upuścił młotek, ona go podniosła i nim żołnierze ją powstrzymali, złamała mu dolną szczękę i prawą kość policzkową.
Kiedy pociąg zatrzymał się na Dziewięćdziesiątej Szóstej, policja już czekała, by aresztować Rzeźnika z Metra. Całą hordą wpadli do pociągu, wrzeszcząc jak upiory, śmiertelnie przerażeni. Rzeźnik leżał w kącie wagonu ze zmasakrowaną twarzą. Policjanci wywieźli go tryumfalnie, kobieta po przesłuchaniu wróciła do domu wraz z żołnierzami.
Choć Mahogany o niczym nie wiedział, zmyłka ta bardzo mu się przydała. Policja potrzebowała niemal całej nocy, by ustalić tożsamość więźnia, głównie dlatego, że mógł on jedynie ślinić się przez strzaskaną szczękę. Dopiero o wpół do czwartej rano niejaki kapitan Davies, rozpoczynający służbę, rozpoznał w nim emerytowanego kwiaciarza z Bronxu, Hanka Vasarely. Najwyraźniej Hank regularnie trafiał do aresztu z powodu gróźb karalnych i publicznego obnażania się, wszystko w imię Jehowy. Pozory mylą: był mniej więcej tak niebezpieczny jak króliczek wielkanocny. Nie aresztowano Rzeźnika z Metra, lecz nim gliniarze się zorientowali, Mahogany miał sporo czasu dla siebie.
* * *
Kwadrans po jedenastej Kaufman wsiadł do ekspresu jadącego na Mott Avenue. Oprócz niego wagonikiem jechało dwoje innych podróżnych: czarnoskóra kobieta w średnim wieku w fioletowym płaszczu i blady niedorostek o pokrytej trądzikowymi bliznami twarzy, wpatrujący się nieprzytomnym wzrokiem w wypisane sprejem na suficie „Pocałuj mnie w moją białą dupę”.
Kaufman jechał pierwszym wagonem. Czekała go trzydziestopięciominutowa podróż. Ukojony rytmicznym kołysaniem pociągu, pozwolił sobie na zamknięcie oczu. Jazda była nużąca, a on strasznie zmęczony. Nie widział, jak światła w drugim wagonie zgasły. Nie widział twarzy Mahogany’ego wyglądającej przez drzwi między wagonami w poszukiwaniu nowego mięsa.
Przy Czternastej Ulicy ciemnoskóra kobieta wysiadła. Nikt nie wsiadł na jej miejsce.
Kaufman na moment uniósł powieki, ujrzał pusty peron przy Czternastej i znów je zamknął. Drzwi zasunęły się z sykiem, a on szybował gdzieś w ciepłej przestrzeni pomiędzy świadomością i snem, w głowie trzepotały mu zarodki sennych wizji, bardzo przyjemne. Pociąg znów ruszył z turkotem, zagłębiając się w tunele.
Być może gdzieś w głębi sennego umysłu Kaufman zarejestrował fakt, iż drzwi pomiędzy drugim a pierwszym wagonem rozsunęły się. Może poczuł nagłą falę powietrza z tuneli i zauważył, że przez chwilę turkot kół rozbrzmiewał głośniej. Ale zdecydował się to zignorować.
Może nawet usłyszał hurgot, gdy Mohagony obezwładnił młodzika o nieobecnych oczach. Lecz dźwięk ów był zbyt odległy, a obietnica snu zbyt kusząca. Drzemał dalej.
Z jakiegoś powodu śnił o kuchni swojej matki. Siekała rzepę i uśmiechała się słodko do niego. W owym śnie był bardzo mały i gdy pracowała, patrzył w górę na jej promienną twarz. Ciach. Ciach. Ciach.
Gwałtownie uniósł powieki. Matka zniknęła. Wagon był pusty, chłopak zniknął. Jak długo drzemał? Nie pamiętał, by zatrzymywali się przy Zachodniej Czwartej Ulicy. Wstał z głową oszołomioną snem i o mało nie upadł, bo pociąg zatrząsł się mocno. Wyglądało na to, że bardzo się rozpędził, może maszyniście śpieszyło się do domu, do ciepłego łóżka i do żony. Pędzili bardzo szybko, w istocie przerażająco szybko.
Okno pomiędzy wagonami przesłaniała roleta, choć nie pamiętał, żeby wcześniej ją zaciągnięto. Do trzeźwiejącej głowy Kaufmana zakradła się lekka obawa. Co, jeśli spał bardzo długo i strażnik go nie zauważył? Może przejechali już Far Rockaway i pociąg pędzi teraz tam, gdzie pociągi zatrzymują się na noc?
– Pieprzyć to, kurwa – rzekł głośno.
Czy powinien pójść na przód i spytać maszynistę? Co za cholernie idiotyczne pytanie: gdzie ja jestem? O tej porze mógł raczej spodziewać się steku przekleństw niż zwykłej odpowiedzi.
I wtedy pociąg zaczął zwalniać.
Stacja. Tak, stacja. Wagon wynurzył się z tunelu i zatrzymał w blasku brudnych lamp przy Zachodniej Czwartej Ulicy. Nie przeoczył żadnego przystanku.
Gdzie zatem podział się chłopak?
Albo zlekceważył zakaz przechodzenia między wagonami podczas jazdy, albo też przebywał w kabinie maszynisty z przodu. „Zapewne między jego nogami” – pomyślał Kaufman, krzywiąc się z niesmakiem. Nie byłby to pierwszy raz. To w końcu Pałac Rozkoszy i każdy ma prawdo do odrobiny miłości w mroku.
Wzruszył ramionami. Co go obchodzi, gdzie się podział chłopak?
Drzwi się zamknęły. Nikt nie wsiadł do pociągu, który ruszył ze stacji. Światła przygasły, kiedy zwiększył pobór mocy, znów się rozpędzając.
Kaufman poczuł nową falę senności, lecz nagły lęk przed tym, że się zgubił, wprowadził do jego ciała dość adrenaliny i ręce i nogi mrowiły nerwową energią.
Zmysły także się wyostrzyły.
Mimo łoskotu kół na szynach usłyszał dobiegający z sąsiedniego wagonu odgłos darcia tkaniny. Czyżby ktoś zdzierał z siebie koszulę?
Wstał, dla równowagi przytrzymując się jednego z uchwytów.
Okienko między wagonami szczelnie zasłonięto, on jednak wbił w nie wzrok, marszcząc brwi, jakby nagle odkrył w sobie zmysł rentgenowski. Wagon kołysał się i podskakiwał. Znów jechali bardzo szybko.
Kolejny dźwięk darcia.
Może to gwałt?
Kierowany jedynie łagodną ciekawością podglądacza, Kaufman ruszył przez rozkołysany wagon w stronę drzwi łącznikowych, w nadziei, że znajdzie jakąś szczelinę w zasłonce. Nadal wbijał oczy w okno, toteż nie zauważył rozbryzgów krwi, w których stąpał.
Dopóki…
…nie pojechała mu pięta. Spojrzał w dół. Jego żołądek niemal dostrzegł krew, zanim mózg ją zarejestrował, i pełnoziarnista bułka z szynką podjechała do góry, więznąc w głębi gardła. Krew. Wciągnął kilka haustów stęchłego powietrza i odwrócił wzrok z powrotem ku oknu.
W głowie wciąż słyszał to słowo: „krew”. Nic na świecie nie zdołałoby go przegnać.
Od drzwi dzielił go tylko metr, najwyżej dwa. Musiał zajrzeć. Na bucie miał krew, wąska smuga wiodła do sąsiedniego wagonu, ale mimo to nadal musiał zajrzeć.
Musiał.
Postąpił dwa kroki w stronę drzwi i przebiegł wzrokiem zasłonę, szukając czegokolwiek: wystarczyłaby nawet wyciągnięta nitka. Dostrzegł maleńką dziurkę. Przytknął do niej oko.
Jego umysł odmówił przyjęcia tego, co oczy widziały za drzwiami. Odrzucił ten widok jako bzdurny, jako senną wizję. Rozsądek upierał się, że to nie może być prawda. Ale ciało wiedziało. Cały zesztywniał ze zgrozy. Niemrugające oczy nie mogły odrzucić odrażającej sceny za zasłoną. Stał tak przy drzwiach, a tymczasem pociąg z turkotem jechał dalej, krew odpływała mu z kończyn, a mózg słabł z braku tlenu. Przed oczami zatańczyły jasne punkciki światła, przesłaniając koszmar.
A potem zemdlał.
* * *
Był nieprzytomny, gdy pociąg dotarł do Jay Street. Nie słyszał maszynisty ogłaszającego, że wszyscy podróżni jadący dalej powinni się przesiąść. Gdyby usłyszał, podważyłby sensowność owych słów, żaden pociąg nie wysadzał pasażerów przy Jay Street; trasa wiodła dalej do Mott Avenue przez Wyścigi Akwedukt, mijając lotnisko Kennedy’ego. Zacząłby pytać, co to w ogóle za pociąg. Tyle że już wiedział. Prawda wisiała w sąsiednim wagonie. Uśmiechała się pogodnie do siebie zza zakrwawionego metalowego fartucha.
To był Nocny Pociąg z Mięsem.
* * *
Kiedy człowiek leży nieprzytomny, traci rachubę czasu. Nim powieki Kaufmana uniosły się, a jego mózg skupił na nowo odkrytej sytuacji, mogły minąć sekundy bądź godziny.
Leżał teraz pod jednym z siedzeń, przyciśnięty do wibrującej ściany wagonu, ukryty. Uznał, że jak dotąd los mu sprzyja: w jakiś sposób kołysanie wagonu musiało sprawić, że jego nieprzytomne ciało przeturlało się na bok.
Przypomniał sobie koszmar w wagonie numer dwa i z trudem nie zwymiotował. Przełknął ślinę. Był sam. Strażnik gdzieś się podział (może zamordowany?), a on w żaden sposób nie mógł wezwać pomocy. A co z maszynistą? Czy leżał nieżywy na swym pulpicie? Czy pociąg pędził teraz nieznanym tunelem, bez żadnej identyfikującej go stacji, wprost ku zagładzie?
A jeśli nie zginie w katastrofie, zawsze pozostaje Rzeźnik, wciąż rąbiący ciało, oddzielony od miejsca, w którym leżał Kaufman, zaledwie grubością drzwi.
Gdziekolwiek spojrzał, nazwa nad drzwiami brzmiała „Śmierć”.
Hałas ogłuszał go, zwłaszcza tu, na podłodze. Zęby Kaufmana kołysały się w szczękach, twarz odrętwiała od wibracji, bolała go nawet czaszka.
Stopniowo poczuł, jak do wyczerpanych kończyn powraca siła. Ostrożnie wyciągnął palce i zacisnął pięści, by pobudzić krążenie krwi.
Gdy wróciło mu czucie, przyniosło ze sobą mdłości. Wciąż widział brutalny horror sąsiedniego wagonu. Oczywiście wcześniej oglądał zdjęcia ofiar, ale to nie były zwyczajne zabójstwa. Znalazł się w tym samym pociągu co Rzeźnik z Metra, potwór zawieszający ofiary za nogi, nagie i bezwłose.
Ile trzeba czasu, by zabójca przekroczył próg wagonu i go znalazł? Kaufman był pewien, że jeśli nie zabije go Rzeźnik, uczyni to nieznośne wyczekiwanie.
Usłyszał ruch za drzwiami.
Instynkt zwyciężył. Kaufman rzucił się dalej pod siedzenie i skulił w maleńką kulę, przyciskając do ściany pobladłą od mdłości twarz. Następnie zakrył głowę rękami i zacisnął powieki mocno, jak dziecko bojące się Upiora.
Drzwi rozsunęły się. Szczęk. Syk. Fala powietrza znad torów. Pachniało dziwniej niż kiedykolwiek wcześniej i zimniej. Czuł, że nozdrza wypełniło mu prymitywne powietrze, wrogie, niezrozumiałe. Zadrżał.
Drzwi zamknęły się. Szczęk.
Kaufman wiedział, że Rzeźnik jest blisko. Możliwe, że stał zaledwie kilka centymetrów od niego.
Czy właśnie w tej chwili patrzył na jego plecy? Może wręcz pochylał się z nożem w ręku, by wyciągnąć Kaufmana z kryjówki jak ślimaka wyrwanego ze skorupy?
Nic się nie wydarzyło. Nie poczuł na karku oddechu. Nikt nie rozpruł mu pleców.
Niedaleko głowy usłyszał jedynie tupot stóp, który szybko zaczął się oddalać.
Kaufman, dotąd wstrzymujący powietrze w płucach tak długo, że aż go zabolały, wypuścił je ze świstem między zębami.
Mahogany z uczuciem bliskim zawodu odkrył, że śpiący mężczyzna wysiadł przy Zachodniej Czwartej. Miał nadzieję załatwić tej nocy jeszcze jedną robotę, by mieć zajęcie podczas zjazdu w dół. Ale nie: tamten zniknął. „W sumie potencjalna ofiara nie wyglądała zbyt zdrowo – pomyślał – pewnie to jakiś anemiczny żydowski księgowy. Mięso nie miałoby właściwej jakości”. Przeszedł przez wagon do kabiny maszynisty. Zamierzał spędzić tam resztę drogi.
„O Chryste – pomyślał Kaufman – zaraz zabije maszynistę”.
Usłyszał, jak drzwi kabiny otworzyły się, a potem głos Rzeźnika, niski i ochrypły.
– Cześć.
– Cześć.
Oni się znali.
– Już?
– Już.
Kaufmanem wstrząsnęła banalność owych słów. Już? Co to niby miało znaczyć?
Nie dosłyszał następnych kilku słów, bo pociąg natrafił właśnie na szczególnie hałaśliwy fragment torów. Nie mógł dłużej oprzeć się ciekawości. Ostrożnie wyprostował się i zerknął przez ramię wzdłuż wagonu. Widział jedynie nogi Rzeźnika i dół otwartych drzwi kabiny. Cholera. Chciał znów zobaczyć twarz tego potwora.
Teraz z kabiny dobiegał śmiech.
Kaufman rozważył możliwe ryzyko: matematykę paniki. Gdyby pozostał tu, gdzie jest, wcześniej czy później Rzeźnik zerknąłby w dół i go dostrzegł, zamieniając w rąbankę. Z drugiej strony gdyby wyszedł ze swej kryjówki, ryzykował, że zauważy go i zacznie ścigać. Co jest gorsze: trwanie w bezruchu w dziurze i czekanie na śmierć czy też próba ucieczki i stawienie czoła Stwórcy pośrodku wagonu.
Decyzja zaskoczyła jego samego: wyjdzie.
Nieskończenie powoli wyczołgał się spod siedzenia, co minutę oglądając się na plecy Rzeźnika. Potem zaczął pełznąć w stronę drzwi. Każdy krok stanowił męczarnię, lecz Rzeźnik był zbyt zatopiony w rozmowie, by się oglądać.
Kaufman dotarł do drzwi. Zaczął się podnosić, cały czas usiłując przygotować się na widok czekający na niego w wagonie numer dwa. Dłoń zacisnęła się na klamce: odsunął drzwi.
Turkot wzmógł się, twarz omiotła mu fala wilgotnego powietrza, cuchnącego niczym, co by znał na tej ziemi. Z pewnością Rzeźnik usłyszy to bądź wyczuje. Z pewnością się odwróci – ale nie. Kaufman prześliznął się przez otwartą szczelinę i znalazł w krwawej jatce.
Ulga sprawiła, że zapomniał o ostrożności. Niedokładnie zamknął drzwi, które zaczęły się rozsuwać w rytm podskoków pociągu.
Mahogany wystawił głowę z kabiny, patrząc przez wagon w stronę wyjścia.
– Co, do kurwy? – spytał maszynista.
– Niedokładnie zamknąłem drzwi. To wszystko.
Kaufman usłyszał, jak Rzeźnik zmierza ku drzwiom. Przykucnął, kuląc się skonsternowany pod poprzeczną ścianą, nagle świadom tego, jak pełny ma pęcherz i wątpia. Szarpnięcie z drugiej strony zatrzasnęło drzwi, kroki znów się oddaliły.
Bezpieczny, przynajmniej na kolejny oddech. Otworzył oczy, szykując się na widok rzeźni.
Nie dało się go uniknąć.
Przepełnił wszystkie jego zmysły: smród otwartych wnętrzności, widok ciał, dotyk płynu na podłodze pod palcami, skrzypienie pasów napinających się pod ciężarem trupów, nawet powietrze smakowało słoną krwią. W tym momencie, pędząc przez mrok, znalazł się sam na sam z absolutną, niezaprzeczalną śmiercią.
Ale mdłości minęły. Nie pozostało w nim nic, prócz lekkiego obrzydzenia. A odkrył nawet, że z pewną ciekawością przygląda się zwłokom.
Najbliżej wisiały szczątki pryszczatego nastolatka, którego widział w wagonie numer jeden. Ciało wisiało do góry nogami, kołysząc się tam i z powrotem w rytm pociągu, identycznie jak trzy pozostałe, w obscenicznym danse macabre.
Ręce dyndały luźno ze stawów, w których zrobiono nacięcia głębokie na kilka centymetrów, by ciała wisiały porządniej.
Każdy fragment anatomii martwego dzieciaka huśtał się hipnotycznie. Język zwisający z otwartych ust. Głowa kołysząca się na rozprutej szyi. Nawet penis młodzika trzepotał z boku na bok z wyskubanego krocza. Z rany na głowie i otwartej tętnicy wciąż wypływały fale pulsującej krwi, ściekające do czarnego kubła. Cały ów widok miał w sobie pewną elegancję, wrażenie dobrze wykonanej roboty.
Za tym ciałem wisiały zawieszone trupy dwóch młodych białych kobiet i ciemnoskórego mężczyzny. Kaufman odwrócił na bok głowę, aby sprawdzić ich twarze. Nie miały żadnego wyrazu. Jedna z dziewczyn była prawdziwą pięknością. Uznał, że mężczyzna to Portorykańczyk. Wszystkich pozbawiono wszelkich włosów na głowach i ciałach, w istocie w powietrzu wciąż wisiał swąd spalenizny. Kaufman przesunął się wzdłuż ściany, podnosząc z przykucu, i gdy to uczynił, jedna z kobiet przekręciła się, ukazując mu się od tyłu.
Nie był przygotowany na ten ostatni koszmar.
Mięso na jej grzbiecie zostało zgrabnie odrąbane od szyi aż po pośladki, mięśnie oderwano, odsłaniając lśniące kręgi. Oto ostateczny tryumf sztuki Rzeźnika. Ogolone, wykrwawione, rozprute połcie człowieczeństwa wisiały tu wypatroszone jak ryby i gotowe do pożarcia.
Kaufman niemal uśmiechnął się w obliczu tej idealnej grozy. U podstawy czaszki poczuł zachęcające kiełkowanie obłędu, wabiące w otchłań zapomnienia, obiecujące głuchą obojętność wobec świata.
Zaczął niepowstrzymanie dygotać. Czuł, jak jego struny głosowe próbują sformułować krzyk. To było nie do zniesienia: a jednak gdyby krzyknął, po krótkiej chwili stałby się jak jeden z dyndających przed nim stworów.
– Pieprzyć to, kurwa – rzekł głośniej, niż zamierzał, po czym odepchnął się od ściany i ruszył w głąb wagonu pomiędzy rozkołysanymi trupami, przesuwając wzrokiem po starannie złożonych stosikach ubrań i dobytku na siedzeniach obok właścicieli. Podłoga pod jego stopami lepiła się od zasychającej żółci. Nawet przez zmrużone oczy widział aż nazbyt wyraźnie krew w kubłach: gęstą i zawiesistą, z obracającymi się w niej cząstkami chrząstek.
Minął już chłopaka i widział przed sobą drzwi do wagonu numer trzy. Wystarczyło tylko przejść przez ów korytarz okropności. Dopingował się w duchu, próbując nie zważać na otaczające go koszmary i skoncentrować się na drzwiach wiodących z powrotem do normalności.
Wyminął pierwszą kobietę. „Jeszcze parę metrów – rzekł do siebie – najwyżej dziesięć kroków, mniej, jeśli zapomni o ostrożności”.
I wtedy światła zgasły.
– Jezu Chryste – rzekł.
Pociąg szarpnął i Kaufman stracił równowagę.
W nieprzeniknionej czerni wyciągnął rozpaczliwie ręce, próbując się oprzeć, i macające ramiona objęły wiszące obok ciało. Nim zdołał się powstrzymać, poczuł, jak jego dłonie zagłębiają się w letnią skórę, a palce ściskają skraj mięśnia pleców nieboszczki, tak że koniuszkami palców dotknął jej kręgosłupa. Policzek przycisnął do nagiej skóry uda.
Krzyknął. I w chwili gdy krzyczał, światła zamigotały i znów zapłonęły.
A gdy się rozjaśniły i jego krzyk ucichł, usłyszał tupot zbliżających się stóp Rzeźnika, maszerujących przez wagon numer jeden w stronę drzwi łącznikowych.
Kaufman wypuścił trupa, twarz miał wysmarowaną krwią z nogi kobiety. Czuł ją na policzku niczym barwy wojenne.
Krzyk rozjaśnił mu w głowie i Kaufman nagle poczuł w sobie nowo obudzoną siłę. Wiedział, że nie będzie już ganiał się po pociągu, koniec z tchórzostwem. Czeka go prymitywne starcie twarzą w twarz dwóch istot ludzkich. I nie powstrzyma się przed niczym, nawet najgorszym podstępem, byle tylko powalić wroga. To kwestia przetrwania, ni mniej, ni więcej.
Klamka zagrzechotała.
Kaufman rozejrzał się w poszukiwaniu broni spokojnym, szacującym wzrokiem. Jego spojrzenie padło na stos ubrań obok trupa Portorykańczyka. Wśród pierścionków z kryształkami i łańcuchów z tombaku leżał nóż. Nieskazitelnie czysta broń o długiej klindze, prawdopodobnie obiekt dumy właściciela. Sięgając obok umięśnionego ciała, Kaufman podniósł ze stosu nóż. Przyjemnie leżał w ręce, w istocie budził w nim rozkoszny dreszcz.
Drzwi się otwarły i ujrzał twarz Rozpruwacza.
Poprzez rzeźnię patrzył na Mahogany’ego. Nie wyglądał zbyt groźnie, ot, kolejny łysiejący pięćdziesięciolatek z nadwagą. Twarz miał grubo ciosaną, oczy głęboko osadzone, usta dość małe i delikatne, w istocie niemal kobiece.
Mahogany nie mógł pojąć, skąd intruz się wziął, doskonale rozumiał jednak, że to kolejne przeoczenie, kolejna oznaka narastającej niekompetencji. Musi natychmiast pozbyć się tego obdartusa. Ostatecznie od końca trasy dzieliła ich najwyżej mila, może dwie. Musi załatwić tego kurdupla i powiesić za pięty, nim dotrą do celu.
Wszedł do wagonu numer dwa.
– Ty spałeś – rzekł, rozpoznając Kaufmana. – Widziałem cię.
Kaufman nie odpowiedział.
– Trzeba było wysiąść z pociągu. Co próbowałeś zrobić? Schować się przede mną?
Kaufman nadal milczał.
Mahogany chwycił rączkę tasaka wiszącego u sfatygowanego skórzanego pasa. Był umazany krwią, podobnie jak jego metalowy fartuch, młot i piła.
– A teraz – dodał – będę musiał się ciebie pozbyć.
Kaufman uniósł nóż. Wydawał się dość mały w zestawieniu z akcesoriami Rzeźnika.
– Pieprzyć to, kurwa – rzekł.
Mahogany uśmiechnął się szeroko, widząc nędzną próbę obrony niskiego mężczyzny.
– Nie powinieneś był tego oglądać. To nie jest przeznaczone dla takich jak ty – oznajmił, postępując kolejny krok ku niemu. – To tajemnica.
„Ach, zatem to jeden z tych typów działających z boskiego natchnienia?” – pomyślał Kaufman. To sporo tłumaczyło.
– Pieprzyć to – powtórzył.
Rzeźnik zmarszczył brwi. Nie podobała mu się obojętność obcego na jego dzieło, jego reputację.
– Wszyscy musimy kiedyś umrzeć – powiedział. – Powinieneś się cieszyć, nie spłoniesz jak większość z nich. Ciebie mogę użyć. By nakarmić ojców.
Kaufman odpowiedział jedynie uśmiechem. Przekroczył granicę grozy i nie da się już zastraszyć temu obrzydliwemu wielkoludowi.
Rzeźnik odczepił tasak od pasa i uniósł wysoko.
– Taki paskudny Żydek – rzekł – powinien być wdzięczny, że w ogóle może się komuś przydać. Bycie mięsem to najlepsze, na co możesz liczyć.
Bez ostrzeżenia zamachnął się. Rozpędzony tasak przeciął powietrze, lecz Kaufman cofnął się o krok. Ostrze przecięło rękaw jego płaszcza i wbiło się w łydkę Portorykańczyka; siła zderzenia do połowy odrąbała nogę, ciężar ciała jeszcze szerzej otworzył ranę. Odsłonięte mięso uda było jak najlepszy stek, soczyste i apetyczne.
Rzeźnik zaczął wyciągać tasak z rany i w tym momencie Kaufman skoczył naprzód. Nóż pomknął ku oku Mahogany’ego, lecz błąd w ocenie sprawił, że zamiast tego trafił go w szyję. Przebił kolumnę kręgową, wyłaniając się w niewielkim rozbryzgu posoki z drugiej strony. Na wylot. Jednym ciosem. Na wylot.
Mahogany poczuł klingę w szyi niczym dławienie, zupełnie jakby zakrztusił się kurzą kostką. Wydał z siebie idiotyczny, niezdecydowany kaszel. Z jego ust wypłynęła krew, malując je niczym szminka na wargach kobiety. Tasak z brzękiem wylądował na ziemi.
Kaufman wyszarpnął nóż. Z dwóch ran trysnęły niewielkie łuki krwi.
Mahogany runął na kolana, wpatrując się w nóż, który go zabił. Niski człowieczek przyglądał mu się obojętnie. Powiedział coś, lecz uszy Mahogany’ego pozostały głuche, jakby znalazł się pod wodą.
Nagle oślepł. Z nostalgią pomyślał o swych zmysłach, świadom, że nigdy już niczego nie zobaczy ani nie usłyszy. Oto śmierć, teraz go dopadła.
Ręce nadal czuły splot tkaniny spodni i gorące rozbryzgi na skórze. Jego życie zdawało się balansować na paluszkach, a tymczasem dłonie rozpaczliwie chwytały ostatnie wrażenia zmysłowe. A potem upadł i dłonie, życie i uświęcony obowiązek ugięły się pod ciężarem szarego ciała.
Rzeźnik nie żył.
Kaufman wciągnął w płuca kilka haustów stęchłego powietrza i przytrzymał się jednego z uchwytów, by uspokoić rozdygotane ciało. Łzy przesłoniły bałagan, wśród którego stał. Czas mijał: nie wiedział jak wiele, stał zagubiony we śnie o zwycięstwie.
I wtedy pociąg zaczął zwalniać. Kaufman poczuł i usłyszał działające hamulce. Wiszące ciała poleciały naprzód, gdy rozkołysany pociąg zwolnił bieg, do wtóru pisku kół na szynach wypacających z siebie śluz.
Ciekawość w Kaufmanie zwyciężyła.
Czy pociąg zajedzie do podziemnej rzeźni Rzeźnika, ozdobionej mięsem, które gromadził przez całą swoją karierę? A roześmiany maszynista, obojętny na masakrę – co zrobi, kiedy pociąg się zatrzyma? Cokolwiek się jednak stanie, pozostaje kwestią akademicką. Kaufman był w stanie stawić czoło wszystkiemu, sami zobaczycie.
Głośnik zatrzeszczał. Rozległ się głos maszynisty.
– Jesteśmy na miejscu, stary. Lepiej zajmij miejsce, co?
Zajmij miejsce? Co to niby miało znaczyć?
Pociąg toczył się teraz ślimaczo powoli. Za oknami widać było tylko czerń. Światła zamrugały, po czym zgasły. Tym razem już się nie zapaliły. Kaufman pozostał w nieprzeniknionej ciemności.
– Postój potrwa pół godziny – oznajmił głośnik, jak zwykle na stacjach.
Pociąg zatrzymał się. Turkot kół na torach i świst powietrza, do których Kaufman zdążył już przywyknąć, nagle umilkły. Słyszał tylko pomruk głośnika. Nadal niczego nie widział.
A potem coś syknęło. Drzwi się otwierały. Do wagonu wtargnął zapach tak palący, że Kaufman przycisnął dłoń do twarzy, by nie dopuścić go do siebie.
Stał w milczeniu z dłonią przy ustach, jak się zdawało całe życie. Nie widzieć zła. Nie słyszeć zła. Nie mówić zła.
Nagle za oknem zamigotało światło, oświetlając zarys drzwi; stopniowo narastało i wkrótce Kaufman widział już bezwładne ciało Rzeźnika u swych stóp oraz blade połcie mięsa wiszące dookoła.
Usłyszał też szept dobiegający z ciemności za pociągiem, narastającą falę słabych dźwięków, przypominających głosy chrząszczy. W tunelu kryły się ludzkie istoty, które powoli zmierzały w stronę pociągu, Kaufman widział już ich sylwetki. Niektóre niosły pochodnie płonące martwym, brązowym blaskiem. Być może źródłem hałasu były ich stopy na wilgotnej ziemi albo cmokające języki, albo jedno i drugie.
Nie był tak naiwny jak jeszcze godzinę wcześniej. Czy mógł wątpić w zamiary owych stworów, wynurzających się z mroku za pociągiem? Rzeźnik szlachtował mężczyzn i kobiety na mięso dla tych kanibali, a teraz zmierzali tu jak goście przywołani gongiem, by posilić się w wagonie restauracyjnym.
Kaufman schylił się i podniósł z ziemi upuszczony przez Rzeźnika tasak. Odgłos zbliżających się stworów z każdą chwilą narastał coraz bardziej. Kaufman cofnął się w głąb wagonu, byle dalej od otwartych drzwi, tylko po to, by odkryć, że łącznik za jego plecami także stoi otworem i stamtąd także zbliżają się szepty.
Skulił się przy jednym z siedzeń i już miał ukryć się pod nim, gdy zza drzwi wyłoniła się dłoń, chuda i tak krucha, że niemal przezroczysta.
Nie zdołał odwrócić wzroku. Nie był to jednak paraliż wywołany strachem, jak wcześniej przy okienku. Po prostu chciał zobaczyć.
Stwór wkroczył do wagonu, pochodnie płonące za jego plecami pogrążyły mu twarz w cieniu, nadal jednak widać było wyraźnie jej zarys.
Nie miał w sobie niczego interesującego.
Dwie ręce i dwie nogi, tak samo jak u Kaufmana, głowa zupełnie zwykłego kształtu, ciało drobne, zdyszane po wysiłku towarzyszącym wdrapaniu się do pociągu. W sumie stwór sprawiał wrażenie bardziej geriatryczne niż psychopatyczne: pokolenia fikcyjnych ludożerców nie przygotowały Kaufmana na tak niepokojącą kruchość.
Za nim z ciemności wyłaniały się podobne stworzenia, które, szurając nogami, wchodziły do pociągu; w istocie robiły to wszystkimi drzwiami.
Kaufman tkwił w pułapce. Zważył w dłoniach tasak, oceniając jego równowagę, gotów do bitwy z tymi antycznymi potworami. Jeden z nich wniósł do wagonu pochodnię, która oświetliła twarze przywódców.
Byli zupełnie łysi. Ich znużona skóra napinała się mocno na czaszkach, połyskując lekko, widniały na niej plamy rozkładu i choroby, w niektórych miejscach mięśnie zamieniły się w czarną maź, przez którą przeświecały kości policzkowe bądź skronie. Część była naga jak noworodki, ich miękkie, przeżarte syfilisem ciała ledwie zdradzały płeć właścicieli. W miejscu dawnych piersi pozostały tylko skórzaste worki zwisające na tułowiu, genitalia skurczyły się i zaschły.
Gorzej jednak niż nadzy wyglądali ci, których ciała skrywały ubrania. Do Kaufmana wkrótce dotarło, że gnijący materiał, który narzucili na ramiona bądź którym przewiązali się w pasie, zrobiono z ludzkich skór. Nie jednej, lecz dziesiątków, ponarzucanych nieporządnie jedna na drugą niczym żałosne trofea.
Przywódcy tej groteskowej obiadowej kolejki dotarli już do ciał i smukłe dłonie spoczęły na połciach mięsa, gładząc ogolone ciało w górę i w dół w sposób sugerujący rozkosz zmysłową. Z ust wysuwały się roztańczone języki, na mięsie lądowały kropelki śliny. Spojrzenia potworów krążyły tam i z powrotem, pełne głodu i podniecenia.
W końcu jeden z nich dostrzegł Kaufmana.
Jego oczy na moment znieruchomiały, skupiając się na nim. Twarz przybrała pytający wyraz, parodię zdumienia.
– Ty – rzekł. Głos był równie zwiędły jak usta, z których się dobył.
Kaufman uniósł odrobinę tasak, obliczając swe szanse. W wagonie było ich może trzydziestu, poza dużo więcej, ale wyglądali tak słabo i nie mieli broni, jedynie własną skórę i kości.
Potwór znów się odezwał – kiedy już odzyskał głos, przemawiał z dźwięczną modulacją, tonem niegdyś czarującego, wykształconego mężczyzny.
– Przyszedłeś za tamtym, tak?