61,00 zł
Oto historie spisane w Księdze Krwi. Oto mapa mrocznej drogi biegnącej w nieznane, poza granice życia. Niewielu musi nią podążyć, większości ludzi wystarczają spokojne, bezpieczne, dobrze oświetlone ulice, a ich żywot kończy się modlitwą i pieszczotą. Ale niektórzy – nieliczni – napotkają w swoim życiu potworności, które dopadną ich na tych ulicach i sprowadzą na autostradę przeklętych… Clive Barker, laureat World Fantasy Award, przedstawia czternaście mrożących krew w żyłach opowiadań, czternaście historii o ciemności wyzwolonej z wszelkich pęt, czternaście próbek wizjonerskiej makabry, od której ścina się szpik w kościach – po raz pierwszy zebranych w jednym tomie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 762
– To ty jesteś tym gościem? – zapytał ostro Red, łapiąc bezdomnego za ramiona zapuszczonego gabardynowego płaszcza.
– O jakiego gościa ci chodzi? – odpowiedział mężczyzna o oblepionej brudem twarzy. Rozglądał się szczurzymi ślepiami po kwartecie młodych mężczyzn, którzy przyparli go do muru. Tunel, w którym go dopadli, gdy się załatwiał, nie dawał prawie żadnej nadziei na pomoc. Chłopcy dobrze o tym wiedzieli i najwyraźniej on także. – Nie wiem, o czym mówisz.
– Pokazywałeś się dzieciom – powiedział Red.
Mężczyzna pokręcił głową. Strużka śliny spływała mu z wargi na zmierzwioną, krzaczastą brodę.
– Ja nic nie zrobiłem – upierał się.
Brendan podszedł do niego powolnym, ciężkim krokiem, który rozbrzmiewał głucho w tunelu.
– Jak się nazywasz? – zapytał ze zwodniczą uprzejmością. Chociaż nie był tak wysoki jak Red i nie robił równie imponującego wrażenia, blizna, która ciągnęła się na jego policzku od skroni do żuchwy, sugerowała, że wie, jak to jest zadawać i cierpieć ból. – Nazwisko! – dodał ostrzej. – Nie będę pytał po raz drugi. – Pope – wymruczał staruch. – Pan Pope.
Brendan wyszczerzył zęby.
– Pan Pope? – powtórzył. – Słyszeliśmy, że pokazywałeś tego swojego zjełczałego małego kutasa niewinnym dzieciom. Co na to powiesz?
– Nie – powtórzył Pope, znowu kręcąc głową. – To nieprawda. Nigdy niczego takiego nie robiłem.
Kiedy zmarszczył czoło, brud na jego twarzy popękał jak cudaczny chodnik, druga skóra, która narastała miesiącami. Gdyby nie zapach alkoholu bijący od niego i tuszujący najgorszy smród ciała, nie dałoby się zbliżyć do niego bardziej niż na metr. To był ludzki śmieć, hańba dla rodzaju człowieczego.
– Po co zawracać sobie nim głowę? – spytał Karney. – Śmierdzi.
Red zerknął przez ramię, żeby go uciszyć. Jako siedemnastolatek Karney był najmłodszy i zgodnie z niepisaną hierarchią w kwartecie praktycznie nie miał prawa do wypowiadania swojego zdania. Rozumiejąc ten błąd, zamknął się i pozwolił Redowi ponownie skupić się na włóczędze. Młody mężczyzna pchnął Pope’a na ścianę tunelu. Staruszek krzyknął, uderzając o beton. Krzyk powrócił echem. Karney, wiedząc na podstawie uprzednich doświadczeń, jak dalej potoczy się ta scena, odsunął się i zaczął przyglądać chmurze komarów złocącej się u wejścia do tunelu. Chociaż lubił towarzystwo Reda i pozostałej dwójki – koleżeństwo, drobne kradzieże, picie – ta konkretna zabawa nigdy nie przypadła mu do gustu. Nie widział żadnej rozrywki w znajdowaniu jakiegoś pijanego ludzkiego wraka, takiego jak Pope, i laniu go do utraty resztek rozumu, jakie tłukły się jeszcze w jego niepoczytalnej głowie. To sprawiało, że Karney czuł się brudny i nie chciał mieć z tym nic wspólnego.
Red odciągnął Pope’a od ściany i splunął mu w twarz potokiem wyzwisk, a kiedy nie udało mu się uzyskać adekwatnej reakcji, cisnął nim o mur tunelu po raz drugi, tym razem brutalniej, a potem złapał zasapanego człowieka za klapy i potrząsał nim tak długo, aż zagrzechotały kości. Pope zerkał panicznie wzdłuż nasypu. Kiedyś jeździł tędy pociąg z Highgate do Finsbury Park. Tory jednak już dawno zniknęły i dziś to był publiczny park, popularny wśród porannych biegaczy i wieczornych kochanków. Niemniej teraz, w środku parnego popołudnia, nigdzie nie było widać żywej duszy.
– Ej – odezwał się Catso. – Nie potłucz jego butelek.
– Jasne – wtrącił się Brendan. – Powinniśmy wygrzebać sobie drinka, zanim rozwalimy mu głowę.
Na wzmiankę o kradzieży jego alkoholu Pope zaczął się szarpać, ale to tylko bardziej rozzłościło oprawcę. Red był w paskudnym humorze. Ten dzień, jak większość dni babiego lata, był duszny i nudny. Trzeba było jakoś znieść ten nędzny niedopałek zmarnowanego lata; nie mieli nic do roboty i żadnych pieniędzy do wydania. Potrzebna im była jakaś rozrywka i Redowi jako lwu, a Pope’owi jako chrześcijaninowi, przypadło ją zapewnić.
– Stanie ci się krzywda, jeśli będziesz się stawiał – poradził mężczyźnie Red. – Chcemy tylko zobaczyć, co masz w kieszeniach.
– Nie twoja sprawa – odparł Pope i przez chwilę mówił jak człowiek, który przywykł do posłuchu.
Ten wybuch sprawił, że Karney odwrócił się od komarów i spojrzał na wyniszczoną twarz Pope’a. Nienazwane degeneracje pozbawiły ją godności i werwy, ale pozostało tam coś jeszcze, co migotało pod brudem. Karney zastanawiał się, kim ten człowiek kiedyś był. Może bankierem? Sędzią, który teraz na zawsze przepadł dla prawa?
Catso podszedł teraz do szamotaniny, żeby przeszukać ubranie Pope’a, podczas gdy Red trzymał swojego więźnia za gardło i przyciskał do ściany tunelu. Pope oganiał się od niepożądanych zakusów Catso najlepiej, jak potrafił, młócił rękami, a jego wzrok był coraz bardziej szalony. Nie walcz, przekonywał go siłą woli Karney, bo to skończy się dla ciebie jeszcze gorzej. Jednak starzec najwyraźniej był o krok od paniki. Wydawał z siebie ciche burkliwe protesty, które brzmiały bardziej zwierzęco niż ludzko.
– Niech ktoś przytrzyma go za ręce – powiedział Catso, uchylając się przed atakami Pope’a.
Brendan złapał bezdomnego za nadgarstki i wygiął mu ręce nad głowę, żeby ułatwić rewizję. Nawet teraz, kiedy wszelkie nadzieje na wyrwanie się przepadły, Pope nie przestawał się wiercić. Udało mu się przykopać solidnie Redowi w goleń, za co oberwał w twarz. Krew buchnęła mu z nosa i spłynęła na usta. Karney wiedział, że tam, skąd płynęła, kryje się więcej kolorów. Widział mnóstwo obrazków rozdartych ludzi: błyszczące, jaskrawe zwoje jelit, żółty tłuszcz i fioletowe płuca – i cała ta barwność była zamknięta w szarym worku ciała Pope’a. Karney nie do końca wiedział, czemu taka myśl przyszła mu do głowy. Zaniepokoiła go, więc spróbował ponownie skupić się na komarach. Niestety Pope domagał się jego uwagi, krzycząc rozdzierająco, kiedy Catso rozerwał jedną z jego licznych kamizelek, żeby dobrać się do wewnętrznych warstw ubrań.
– Łajdaki! – wrzeszczał Pope, najwyraźniej nie przejmując się tym, że obelgi w sposób nieunikniony sprowokują kolejne ciosy. – Zabierzcie ode mnie te cholerne łapska, bo dopilnuję, żebyście wszyscy padli trupem. Wszyscy!
Pięść Reda zakończyła te pogróżki, nowa krew popłynęła za pierwszą strugą. Pope splunął nią na dręczycieli.
– Nie kuście mnie – powiedział, zniżając głos do pomruku. – Ostrzegam was…
– Cuchniesz jak zdechły pies – powiedział Brendan. – Tym właśnie jesteś: zdechłym psem.
Pope nie raczył mu odpowiedzieć. Patrzył na Catso, który systematycznie opróżniał mu kieszenie płaszcza i kamizelki, rzucając żałosną kolekcję pamiątek na ziemię w tunelu.
– Karney – warknął Red. – Przejrzyj te rzeczy, co? Sprawdź, czy nie ma tam czegoś wartego zabrania.
Karney spojrzał na plastikowe świecidełka, brudne wstążki, postrzępione kawałki papieru (facet był poetą?) i korki od wina.
– To same śmieci – powiedział.
– Mimo to sprawdź – nalegał Red. – Może zawinął w te śmieci pieniądze. – Karney nie ruszył się, żeby zerknąć. – Sprawdź, do cholery!
Karney niechętnie przykucnął i zaczął przeglądać stos śmieci, które Catso nadal rzucał na ziemię. Wystarczyło raz zerknąć, żeby wiedzieć, że nie ma tam niczego cennego, chociaż parę drobiazgów – podniszczone fotografie, prawie nieczytelne notatki – mogłyby podpowiedzieć, kim był Pope, zanim alkohol i rodzące się szaleństwo przepędziły jego wspomnienia. Mimo swojej ciekawości Karney chciał uszanować prawo włóczęgi do prywatności. Tylko tyle biedakowi zostało.
– Tu niczego nie ma – oznajmił, przejrzawszy pobieżnie rzeczy.
Ale Catso nie skończył jeszcze obszukiwać bezdomnego. Im głębiej sięgał, tym więcej warstw brudnych ubrań ukazywało się jego ochoczym rękom. Pope miał więcej kieszeni niż najprawdziwszy sztukmistrz.
Karney zerknął znad żałosnego stosu drobiazgów i ku swojemu zakłopotaniu odkrył, że Pope patrzy na niego. Wyczerpany i pobity starzec przestał już protestować. Wyglądał żałośnie. Karney rozłożył ręce, pokazując, że niczego nie wziął ze stosu. Pope zaś w ramach odpowiedzi skinął ledwie widocznie głową. – Mam! – wrzasnął triumfalnie Catso. – Mam skurczysyna! – Wyciągnął z kieszeni butelkę wódki.
Pope był albo za słaby, żeby zauważyć, że zwinięto mu zapas alkoholu, albo zbyt zmęczony, żeby się tym przejąć. Tak czy inaczej nie mruknął nawet słowa skargi, kiedy ukradli mu wódkę.
– Coś jeszcze? – dopytywał się Brendan. Zaczął chichotać. Piskliwy śmiech sygnalizował jego narastające podniecenie. – Może pies ma tego więcej.
Puścił ręce Pope’a i odepchnął na bok Catso, który nie zaprotestował. Miał swoją butelkę i był usatysfakcjonowany. Stłukł szyjkę, żeby się niczym nie zarazić i zaczął pić, kucając na ziemi. Red wypuścił Pope’a, ewidentnie znudzony tą zabawą. Brendan przejął inicjatywę i dopiero zaczął się rozkręcać.
Red podszedł do Karneya i szturchnął stos rzeczy Pope’a czubkiem buta.
– Totalny niewypał – powiedział beznamiętnie.
– Aha – przyznał Karney, mając nadzieję, że niezadowolenie Reda oznacza koniec upokorzeń dla starca.
Jednak Red właśnie rzucił kość Brendanowi i miał dość rozumu w głowie, żeby nie próbować mu jej teraz wyrywać. Karney widział już, do jakiej przemocy jest zdolny Brendan, i nie chciał znowu oglądać go w akcji. Wstał z westchnieniem i odwrócił się plecami do Brendana. Echo w tunelu było jednak zbyt wymowne, mieszanka ciosów i wydyszanych obelg. Wcześniejsze doświadczenia podpowiadały, że nic nie powstrzyma Brendana, dopóki jego furia sama nie wygaśnie. Każdy na tyle głupi, żeby mu przerywać, sam stałby się jego ofiarą.
Red przeszedł na drugi koniec tunelu, zapalił papierosa i obserwował wymierzaną karę bez szczególnej ciekawości. Karney zerknął na Catso. Zamiast kucać, siedział teraz na ziemi z butelką wódki między wyciągniętymi nogami. Uśmiechał się do siebie szeroko, głuchy na strumyk próśb wyciekający z rozkwaszonych ust Pope’a.
Karneyowi zrobiło się niedobrze. Bardziej dla odwrócenia uwagi od bicia niż ze szczerego zainteresowania, powrócił do śmieci zwędzonych z kieszeni Pope’a i wziął jedną fotografię, żeby uważniej ją obejrzeć. Przedstawiała dziecko, chociaż nie sposób było odgadnąć, czy da się w nim dostrzec rodzinne podobieństwo. Twarz Pope’a była teraz prawie nie do poznania, jedno oko już mu się zamykało z powodu opuchlizny. Karney odrzucił fotografię na stos pamiątek. Wtedy zauważył kawałek sznurka z węzłami, który wcześniej przegapił. Zerknął znowu na Pope’a. Opuchnięte oko zamknęło się, drugie wydawało się niewidzące. Usatysfakcjonowany tym, że nikt nie patrzy, Karney wyjął spomiędzy śmieci zwinięty jak wąż w gnieździe sznurek. Węzły go fascynowały. Od zawsze. Chociaż nigdy nie nauczył się rozwiązywać akademickich zagadek (matematyka była dla niego wiedzą tajemną, podobnie jak zawiłości języka), zawsze pociągały go bardziej konkretne łamigłówki. Wystarczył węzeł, układanka albo rozkład jazdy pociągów, żeby zatracił się w problemie na długie godziny. Nabrał takich upodobań już w dzieciństwie, które było dla niego samotnym czasem. Skoro nie miał ojca ani rodzeństwa, które zajęłoby jego uwagę, gdzie mógł znaleźć lepsze towarzystwo jeśli nie w łamigłówce?
Obracał sznurek raz za razem, przyglądając się trzem węzłom umieszczonym pośrodku, w odległości cala od siebie nawzajem. Były duże i asymetryczne i nie służyły żadnemu ewidentnemu celowi poza tym może, że potrafiły oczarować takie umysły jak jego własny. Jak inaczej wyjaśnić ich wymyślną konstrukcję, jeśli nie tym, że wiążący zadał sobie ogromny trud, by stworzyć niemal nierozwiązywalny problem? Karney przesuwał palcami po powierzchni węzłów, instynktownie szukając luźniejszego miejsca, ale supły zostały tak genialnie sprokurowane, że żadnej igły – nawet najcieńszej – nie dałoby się wsunąć między krzyżujące się pasma. Wyzwanie okazało się zbyt pociągające, żeby mu się oprzeć. Znowu zerknął na starca. Brendan najwidoczniej zmęczył się swoją pracą. Kiedy Karney spojrzał, cisnął właśnie bezdomnym o ścianę i pozwolił, żeby ciało osunęło się na ziemię. I tam je zostawił. Buchnął stamtąd charakterystyczny smród ścieków.
– To było świetne – oznajmił Brandon tonem człowieka, który właśnie wyszedł spod ożywczego prysznica. Wysiłek pokrył jego rumianą twarz warstewką potu. Chłopak uśmiechał się od ucha do ucha. – Daj mi trochę tej wódki, Catso.
– Skończyła się – wybełkotał Catso, obracając butelkę do góry dnem. – To był raptem jeden haust.
– Łżesz, dupku – powiedział do niego Brendan, nadal się uśmiechając.
– A nawet jeśli, to co z tego? – odpowiedział Catso i odrzucił pustą butelkę. Rozbiła się. – Pomóż mi wstać – poprosił Brendana.
Tamten, nadal w doskonałym humorze, pomógł koledze wstać. Red już wychodził z tunelu. Pozostali ruszyli za nim.
– Ej, Karney! – zawołał przez ramię Catso. – Idziesz?
– Jasne.
– Chcesz pocałować kundla, żeby mniej bolało? – zasugerował Brandon.
Catso prawie posikał się ze śmiechu, słysząc tę uwagę. Karney nie odpowiedział. Wstał, nie odrywając oczu od nieruchomej postaci leżącej pod ścianą tunelu. Szukał czegoś, coś zdradzałoby choćby resztki przytomności. Niczego nie wypatrzył. Obejrzał się na kumpli. Cała trójka odwróciła się już plecami i odchodziła wzdłuż torów. Karney błyskawicznie schował sznurek z węzłami. Kradzież trwała tylko chwilę. Kiedy już sznurek leżał bezpiecznie schowany, ogarnęło go uczucie triumfu nieproporcjonalne w stosunku do realnego zysku. Już przewidywał godziny zabawy, jakiej dostarczą mu węzły. Czas, kiedy zapomni o sobie, swojej pustce, o sterylnym lecie i czekającej go pozbawionej miłości zimie. Zapomni też o starym człowieku, leżącym we własnych odchodach kilka jardów od miejsca, w którym Karney teraz stał.
– Karney! – zawołał Catso.
Karney odwrócił się plecami do Pope’a i zaczął odchodzić od ciała i towarzyszącego mu stosu drobiazgów. Kiedy znalazł się kilka kroków od końca tunelu, starzec zaczął coś mruczeć do siebie w delirium. Słowa były niezrozumiałe. Jednak za sprawą jakiejś akustycznej sztuczki ściany tunelu zwielokrotniły dźwięk. Głos Pope’a napływał i odpływał raz za razem, napełniając przestrzeń szeptami.
Dopiero znaczniej później tej nocy, kiedy usiadł sam w swojej sypialni sąsiadującej z pokojem, gdzie jego matka płakała przez sen, miał okazję przyjrzeć się spokojnie węzłom. Nic nie powiedział Redowi ani pozostałym o kradzieży sznurka. To był taki drobiazg, że wyśmialiby go za to, że w ogóle o tym wspomina. Poza tym węzły były osobistym wyzwaniem dla niego, któremu zamierzał stawić czoło sam – i sam, być może, ponieść porażkę.
Chwilę bił się z myślami, zanim wybrał węzeł, od którego zacznie, i rozpoczął pracę. Prawie natychmiast stracił poczucie upływu czasu. Problem całkowicie go pochłonął. Godziny rozkosznej frustracji mijały niepostrzeżenie, kiedy analizował plątaninę, szukając jakiejś wskazówki na temat ukrytej w węźle metody. Niczego nie znalazł. Konfiguracja, o ile stał za nią jakiś racjonalny zamysł, kompletnie go przerastała. Mógł tylko mieć nadzieję, że rozwiąże problem metodą prób i błędów. Świt groził, że znowu ściągnie światło na świat, kiedy w końcu Karney porzucił sznurek, żeby przespać się parę godzin. W ciągu nocy zdołał tylko poluzować maleńki fragment węzła.
Przez następne cztery dni problem stał się jego tajemną obsesją, idée fixe, do której powracał przy każdej nadarzającej się okazji, szarpiąc węzeł palcami, które były coraz bardziej odrętwiałe. Łamigłówka pochłonęła go jak mało co w dorosłym życiu. Pracując nad węzłem, był głuchy i ślepy na świat zewnętrzny. Siedząc w nocy w oświetlonym lampą pokoju albo w parku za dnia, prawie czuł, jak daje się wciągnąć do splątanego serca zagadki, jego świadomość skupiała się tak mocno, że mogła dotrzeć tam, gdzie światło nie było w stanie się przebić. Jednak mimo uporu rozwiązywanie supła okazało się niesłychanie powolnym procesem. W przeciwieństwie do większości węzłów, jakie napotkał, które – gdy już je trochę poluzować – odsłaniały swoje rozwiązanie, ta struktura została tak pomysłowo zaprojektowana, że poluzowanie jednego elementu sprawiało, że inny bardziej się zaciskał. Karney zaczynał rozumieć, że sztuka polega na tym, by pracować na wszystkich stronach węzła w takim samym tempie, luzując jeden fragment odrobinę i przechodząc do następnego. Systematyczna rotacja, chociaż żmudna, powoli zaczynała przynosić efekt.
W tym czasie nie widywał się z Redem, Brendanem i Catso. Ich milczenie sugerowało, że brakowało im jego towarzystwa w równym stopniu jak jemu ich. Dlatego zdziwił się, kiedy Catso wpadł do niego w piątkowy wieczór. Przyszedł z propozycją. On i Brendan znaleźli dom, który nadawał się do włamania, i chcieli, żeby Karney robił za czujkę. Już dwa razy pełnił tę rolę. Za każdym razem były to drobne kradzieże z włamaniem; pierwsza pozwoliła im zgarnąć sporo nadającej się na sprzedaż biżuterii, druga – kilkaset funtów w gotówce. Tym razem jednak mieli to zrobić bez Reda. On coraz bardziej interesował się Anelisą, która według Catso kazała mu przysiąc, że zaprzestanie drobnych kradzieży i wykorzysta swój talent do czegoś ambitniejszego. Karney wyczuwał, że Catso – i najprawdopodobniej też Brendan – aż się palą, by dowieść, że świetnie radzą sobie bez Reda. Dom, który wybrali, był łatwym celem, jak twierdził Catso, a Karney byłby skończonym głupcem, gdyby odpuścił sobie tak świetną okazję łatwego zarobku. Potakiwał entuzjastycznemu koledze, będąc myślami przy innym problemie. Kiedy Catso skończył gadkę, Karney zgodził się pomóc. Nie zrobił tego ze względu na pieniądze, tylko dlatego, że dzięki temu mógł szybciej wrócić do węzła.
Dużo później tego wieczoru, zgodnie z sugestią Catso, spotkali się w miejscu proponowanej roboty. Dom rzeczywiście wyglądał na łatwy do obrobienia. Karney często przechodził wiaduktem, którym Hornsey Lane przebiegała nad Archway Road, ale nigdy dotąd nie zauważył stromej ścieżki – częściowo to były schody, częściowo chodnik – biegnącej na tyłach wiaduktu ku drodze na dole. Wejście na nią było wąskie i łatwe do przegapienia, a jej meandry oświetlała tylko jedna latarnia, której światło przesłaniały drzewa rosnące w przylegających do niej ogrodach. I właśnie te ogrody, po których tylnych płotach łatwo można było się wspiąć albo równie łatwo je wyłamać, dawały doskonałe dojście do domów. Złodziej wykorzystujący ustronną ścieżkę mógł wejść i wyjść bezkarnie, niezauważony przez nikogo ani z drogi powyżej, ani tej w dole. Całość wymagała tylko czujki na ścieżce, która ostrzegłaby przed ewentualnym przechodniem. I to było zadanie Karneya.
Nadchodząca noc była rajem dla złodzieja. Chłodna, ale nie zimna, pochmurna, lecz bez deszczu. Spotkali się na Highgate Hill przy bramie kościoła pasjonistów i stamtąd zeszli do Archway Road. Brendan obstawał, że nadejście z góry zwróciłoby więcej uwagi. Patrole policyjne częściej przejeżdżały Hornsey Lane, po części dlatego, że wiadukt stanowił nieodpartą pokusę dla ludzi w depresji. Miejsce miało niewątpliwe zalety dla potencjalnych samobójców, a największą z nich był upadek z osiemdziesięciu stóp, który nawet jeśli cię nie zabije, to na pewno zrobią to jadące Archway Road ogromne ciężarówki.
Brendan znowu był w doskonałym nastroju, zadowolony z tego, że dowodzi pozostałymi, zamiast zajmować drugie miejsce po Redzie. Paplał podekscytowany, głównie na temat kobiet. Karney pozwolił, żeby Catso zajął zaszczytne miejsce obok Brendana i sam szedł kilka kroków za nimi z ręką w kieszeni kurtki, gdzie czekały węzły. Przez ostatnie kilka godzin z powodu zmęczenia po wielu bezsennych nocach sznurek zaczął płatać figle jego oczom. Czasem wydawało się, że porusza się w jego rękach, jakby sam próbował się rozwiązać od środka. Nawet teraz, kiedy szli ścieżką, Karney miał wrażenie, że sznurek przesuwa się pod jego dłonią.
– Ej, stary… spójrz tylko na to. – Catso wskazał w górę ścieżki. Cała tonęła w ciemności. – Ktoś załatwił lampę.
– Ciszej – powiedział mu Brendan i poprowadził ich w górę.
To nie była nieprzenikniona ciemność. Odrobina światła padała z Archway Road, ale przefiltrowana przez gęstą masę krzewów, więc ścieżka była praktycznie nieoświetlona. Karney ledwie widział własne dłonie, gdy uniósł je przed twarzą. Jednak ciemność zniechęci prawie wszystkich z wyjątkiem tych najzwinniejszych przechodniów do skorzystania z dróżki. Kiedy pokonali nieco więcej niż połowę jej wysokości, Brendan zatrzymał kumpli.
– To ten dom – oznajmił.
– Jesteś pewien? – zapytał Catso.
– Liczyłem podwórka. To ten.
Płot na tyłach ogrodu był mocno zniszczony. Wystarczyło, by Brendan popracował nad nim tylko chwilę – hałasy zamaskowała późna ciężarówka sunąca asfaltem w dole – żeby zapewnić im łatwy dostęp. Brendan przepchnął się przez gęstwinę ciernistych krzaków rosnących dziko na końcu ogrodu, a za nim wszedł Catso, klnąc z powodu drapiących kolców. Brendan uciszył go drugim przekleństwem, a potem odwrócił się do Karneya.
– Wchodzimy. Zagwiżdżemy dwa razy, gdy wyjdziemy z domu. Pamiętasz sygnały?
– Nie jest imbecylem, prawda, Karney? Poradzi sobie. Idziemy czy nie?
Brendan nie powiedział nic więcej. We dwóch pokonali kolczaste krzaki i przeszli przez właściwy ogród. Kiedy już wyszli z cieni drzew na trawnik, byli szarymi postaciami na tle domu. Karney patrzył, jak zbliżają się do tylnych drzwi, usłyszał hałas: to Catso – który miał o wiele zręczniejsze palce z tej dwójki – otworzył zamek wytrychem. A potem obaj chyłkiem weszli do środka. Karney został sam.
Nie całkiem sam. Nadal miał towarzystwo w postaci sznurka. Rozejrzał się po ścieżce, widząc coraz lepiej w żółtawej poświacie lamp sodowych. Nie było żadnych przechodniów. Zadowolony wyjął węzły z kieszeni. Jego ręce były jak zjawy, ledwie był w stanie dojrzeć supły. Jednak prawie bez świadomej intencji, która by nimi kierowała, jego palce ponownie zaczęły badać sznurek i chociaż wydawało się to dziwne, poczynił większe postępy w kilka sekund pracy na oślep niż w ciągu poprzednich godzin. Okradziony ze wzroku kierował się samym instynktem i to zdziałało cuda. Znowu zdumiało go wrażenie intencji kryjącej się w splotach, jakby coraz bardziej brały udział we własnym rozwikłaniu. Zachęcone posmakiem zwycięstwa, jego palce przesuwały się po węźle z natchnionym wyczuciem i wydawało się, że zatrzymują się dokładnie na tych pasmach, którymi trzeba poruszyć.
Rozejrzał się znowu po ścieżce, żeby się upewnić, że jest pusta, i obejrzał się na dom. Drzwi pozostały otwarte. Nigdzie jednak nie było widać Catso i Brandona. Skupił się ponownie na łamigłówce. Prawie miał ochotę się roześmiać z powodu łatwości, z jaką nagle węzeł zaczął się rozwiązywać.
Oczy, może pod wpływem narastającego podniecenia, zaczęły mu płatać zdumiewające figle. Rozbłyski kolorów, niespotykanych, nienazwanych odcieni, zapalały się przed nim, a ich źródłem było serce węzła. Światło padło na pracujące palce. W jego blasku ciało stało się przezroczyste. Widział końcówki nerwów, jarzące się z powodu nowo odkrytej wrażliwości. Paliczki były widoczne aż po szpik. A potem niemal równie nagle, jak się pojawiły, barwy zgasły, pogrążając jego oczy w ciemności – dopóki znowu nie zapłonęły.
Serce zaczęło mu łomotać w uszach. Wyczuwał, że brakuje zaledwie sekund do rozwikłania węzła. Splecione włókna praktycznie odskakiwały od siebie. Jego palce stały się teraz zabawką sznurka, nie odwrotnie. Rozwikłał pętle, żeby przesunąć przez nie pozostałe dwa węzły. Ciągnął, przepychał, wszystko na rozkaz sznurka.
Kolory powróciły, ale tym razem jego palce pozostały niewidzialne i zamiast nich widział coś jarzącego się w ostatnich paru splotach węzła. Kształt wił się jak ryba w sieci, rósł z każdym rozwikłanym fragmentem. Młot w jego głowie zdwoił tempo uderzeń. Powietrze wokół stało się niemal lepkie, jakby Karney zanurzył się w błocie.
Ktoś zagwizdał. Wiedział, że ten sygnał powinien mieć dla niego znaczenie, ale nie potrafił sobie przypomnieć jakie. Zbyt wiele rzeczy go rozpraszało: gęstniejące powietrze, walące serce, węzeł rozplątujący się w jego bezradnej ręce, podczas gdy postać w jego środku – wijąca się i lśniąca – puchła i wrzała.
Znowu rozległ się gwizd. Tym razem jego ponaglające brzmienie wyrwało Karneya z transu. Podniósł wzrok. Brendan już przechodził przez ogród, a Catso szedł kilka jardów za nim. Karney miał tylko chwilę, żeby zarejestrować ich pojawienie się, zanim węzeł zapoczątkował ostatnią fazę rozwikływania się. Ostatnie pasmo uwolniło się i postać w sercu węzła skoczyła ku twarzy Karneya, rosnąc w tempie wykładniczym. Rzucił się do tyłu, żeby nie stracić głowy, i istota śmignęła obok niego. Zaszokowany zatoczył się w zarośla i upadł między ciernie. Nad jego głową listowie trzęsło się, jakby powiał silny wiatr. Posypały się na niego liście i drobne gałązki. Wpatrywał się w konary, próbując dostrzec kształt, ale on już zniknął.
– Dlaczego mi nie odpowiedziałeś, ty cholerny idioto? – zapytał Brendan. – Myśleliśmy, że zwiałeś i nas zostawiłeś.
Karney ledwie zauważył nadejście zasapanego Brendana. Nadal rozglądał się po koronach drzew nad głową. Smród zimnego błota wypełnił mu nozdrza.
– Lepiej rusz tyłek – powiedział Brandon, przechodząc przez połamany płot na ścieżkę.
Karney próbował się podnieść, ale cierniste krzaki utrudniały mu to, łapiąc go za włosy i ubranie.
– Cholera! – usłyszał sapanie Brendana po drugiej stronie ogrodzenia. – Policja! Na wiadukcie.
Catso dotarł do końca ogrodu.
– Co tu robisz? – zapytał Karneya.
Karney wyciągnął rękę.
– Pomóż mi – poprosił.
Catso złapał go za nadgarstek, ale w tej samej chwili Brendan syknął „Policja! Ruchy!”, więc zrezygnował z pomagania i tylko przemknął przez ogrodzenie za kumplem, a potem w dół, ku Archway Road. Karney potrzebował kilku mglistych sekund, by zdać sobie sprawę, że sznurek z pozostałymi dwoma węzłami zniknął z jego dłoni. Był pewien, że go nie wypuścił. To raczej sznurek samowolnie go porzucił, a jedyna okazja, jaką ku temu miał, to przelotny kontakt z Catso. Karney wyciągnął rękę, żeby złapać się próchniejącego płotu, i wreszcie udało mu się wstać. Musiał ostrzec Catso, do czego zdolny jest sznurek, bez względu na policję. Są gorsze rzeczy od gliniarzy.
Biegnący ścieżką Catso nie był nawet świadomy tego, że węzełki ukradkiem trafiły do jego ręki. Był zbyt pochłonięty ucieczką. Brendan już zniknął na Archway Road i się oddalał. Catso obejrzał się, żeby zobaczyć, czy policja go ściga. Nigdzie jednak nie było ich śladu. Uznał, że nawet gdyby teraz zaczęli go gonić, i tak nie zdołaliby go złapać. Poza tym był jeszcze Karney. Catso zwolnił kroku, a potem przystanął i obejrzał się na ścieżkę, żeby przekonać się, czy ten idiota ruszył za nimi, ale on nawet nie przelazł przez ogrodzenie.
– Niech go szlag – zaklął pod nosem Catso.
Może powinien się cofnąć po niego?
Kiedy tak się wahał na ciemnej ścieżce, zdał sobie sprawę, że to, co wziął za porywisty wiatr w wysokich drzewach, gwałtownie zamarło. Nagła cisza go zdumiała. Oderwał wzrok od ścieżki, żeby spojrzeć w gąszcz gałęzi, i jego przerażony wzrok padł na kształt, który pełzł ku niemu z góry, cuchnący błotem i rozpadem. Powoli, jak we śnie, Catso podniósł ręce, żeby stwór go nie dotknął, ale on i tak wyciągnął w dół mokre, lodowate kończyny i porwał chłopaka w górę.
Karney, który właśnie przechodził przez ogrodzenie, dostrzegł, jak kumpel zostaje wciągnięty w korony drzew, i zobaczył jego nogi młócące powietrze, podczas gdy fanty wylatywały mu z kieszeni, rozsypywały się po ścieżce, turlały w stronę Archway Road.
Potem Catso wrzasnął i jego zwisające nogi zaczęły się poruszać jeszcze bardziej gorączkowo. Karney usłyszał nawoływanie u szczytu ścieżki. Uznał, że to pewnie jeden policjant woła coś do drugiego. W następnej chwili usłyszał pośpieszny tupot. Zerknął na Hornsey Lane – policjanci jeszcze nie dotarli do początku dróżki. Zerknął w dół, w kierunku Catso, i akurat zdążył zobaczyć, jak ciało spada z drzewa. Upadło na ziemię bezwładnie, ale w następnej chwili podniosło się. Catso spojrzał przelotnie w górę ścieżki, w stronę Karneya. Wyraz jego twarzy, nawet w blasku sodowych lamp, zdradzał szaleństwo. A potem zaczął biec. Karney, zadowolony z tego, że kumpel ma przewagę, schował się za ogrodzeniem, kiedy dwóch policjantów pojawiło się na ścieżce i zaczęło ścigać Catso. Wszystko to – węzeł, złodzieje, pościg, wrzask i reszta – zajęło raptem kilka sekund, w czasie których Karney nie zdążył nawet nabrać powietrza w płuca. Teraz leżał na ciernistej poduszce i dyszał jak ryba wyrzucona na brzeg. Po drugiej stronie ogrodzenia policjanci pędzili ścieżką i nawoływali podejrzanego.
Catso ledwie słyszał ich rozkazy. To nie przed policją uciekał, ale przed ubłoconą istotą, która go uniosła, żeby spojrzał w jej pokrytą szankrami twarz o ślepiach jak szparki. Teraz, kiedy dotarł do Archway Road, poczuł drżenie w kończynach. Był pewien, że jeśli nogi odmówią mu posłuszeństwa, stwór znowu go dopadnie i położy usta na jego wargach, tak jak to zrobił wcześniej. Tyle że tym razem Catso nie będzie miał siły krzyczeć; życie zostanie wyssane z jego płuc. Jego jedyną nadzieją było oddalenie się tak, by ulica oddzieliła go od prześladowcy. Wciąż słysząc w uszach głośny oddech stwora, wspiął się na barierę zabezpieczającą drogę, zeskoczył na asfalt i zaczął biegiem pokonywać prowadzącą na południe autostradę. W połowie dystansu zdał sobie sprawę ze swojego błędu. Zgroza sprawiła, że zapomniał o wszelkich innych niebezpieczeństwach. Niebieskie volvo – z kierowcą, którego usta układały się w idealne „o” – pędziło prosto na niego. Catso zamarł w światłach samochodu jak zahipnotyzowane zwierzę. Dwa ułamki sekundy później został potrącony, przeleciał przez pas rozdzielający jezdnie i wylądował pod kołami ciężarówki z naczepą. Drugi kierowca nie miał szansy go ominąć. Uderzenie rozpruło Catso i cisnęło ciało pod koła.
W ogrodzie na górze Karney usłyszał paniczny pisk hamulców, a potem głos policjanta na dole ścieżki:
– Jezu Chryste wszechmogący…
Poczekał kilka sekund, a potem wyjrzał z kryjówki. Ścieżka była pusta na całej długości. Drzewa znieruchomiały. Z drogi na dole niosły się dźwięki syreny i okrzyki policjantów zatrzymujących nadjeżdżające samochody. Gdzieś bliżej słychać było szloch. Zaczął uważnie nasłuchiwać przez kilka chwil, próbując się zorientować, skąd dobiega łkanie, zanim zdał sobie sprawę, że to on płacze. Bez względu jednak na łzy zamieszanie na dole domagało się jego uwagi. Stało się coś strasznego i musiał zobaczyć co. Bał się jednak przebiec szpalerem drzew, wiedząc, co się tam czai, więc stał, gapiąc się w górę na gałęzie i próbując wypatrzyć stwora. Nigdzie jednak nie wychwycił ani dźwięku, ani ruchu. Drzewa zamarły. Dławiąc strach, wyszedł z kryjówki i zaczął schodzić ścieżką, wpatrując się w liście, żeby spostrzec najmniejszą oznakę obecności potwora. Słyszał gwar zbierającego się tłumu. Myśl o stłoczonych ludziach pocieszała go. Od tej pory będzie potrzebował kryjówki, prawda? Ludzie, którzy widzieli cud, zwykle ich potrzebowali.
Dotarł do miejsca, z którego Catso został wciągnięty między konary. Znaczyły je opadłe liście i rozrzucone fanty. Stopy Karneya chciały przyśpieszyć, ponieść go jak najdalej z tego miejsca, ale jakiś perwersyjny instynkt sprawił, że zwolnił. Chciał sprowokować dziecko węzła do pokazania się? Może lepiej stawić mu czoło mimo całej jego ohydy, niż żyć od tego czasu w strachu, ubarwiając w wyobraźni jego wygląd i zdolności? Jednak stwór się nie ujawnił. Jeśli rzeczywiście wciąż był na drzewie, nie ruszył nawet pazurem.
Coś poruszyło się pod jego stopami. Spojrzał w dół i zobaczył tam niemal zasłonięty przez liście sznurek, który najwyraźniej uznał, że Catso nie jest godny jego posiadania. Teraz, kiedy już pewne wskazówki odnośnie do jego mocy zostały ujawnione, sznurek nawet nie próbował udawać zwykłego przedmiotu. Wił się na żwirze jak wąż w rui, unosił węźlasty łeb, żeby zwrócić uwagę Karneya. Chłopak chciał zignorować te wybryki, ale nie potrafił. Wiedział, że jeśli sam go nie podniesie, to prędzej czy później zrobi to ktoś inny, taka sama ofiara jak on słabości do zagadek. Dokąd taka niewinność mogła doprowadzić, jeśli nie do następnej ucieczki, być może straszliwszej od pierwszej? Nie, najlepiej będzie, jeśli sam zabierze węzły. Przynajmniej był świadom ich potencjału i w związku z tym w pewnym stopniu był przed nim chroniony. Pochylił się, a wtedy sznurek prawie wskoczył mu do dłoni, owijając się wokół jego palców tak mocno, że Karney omal nie krzyknął.
– Łajdak – mruknął.
Sznurek zwinął się w jego dłoni, oplatając mu palce w ekstatycznym powitaniu. Karney uniósł rękę, żeby lepiej widzieć to przedstawienie. Jego niepokój w związku z wydarzeniami na Archway Road nagle zniknął jak za sprawą cudu. Jakie znaczenie mają takie drobne troski? To tylko życie i śmierć. Lepiej wycofać się teraz, póki jeszcze może.
Nad jego głową zatrzęsła się gałąź. Oderwał wzrok od węzłów i zerknął na drzewo, mrużąc oczy. Kiedy sznurek wrócił do niego, niepokoje i lęki wyparowały.
– Ukaż się – powiedział. – Nie jestem taki jak Catso. Nie boję się. Chcę wiedzieć, czym jesteś.
Z ukrycia wśród liści przyczajony stwór wychylił się w stronę Karneya i wypuścił pojedynczy, lodowaty oddech. Pachniał rzeką o niskim stanie wody, gnijącą roślinnością. Karney już miał ponownie zapytać, czym stwór jest, kiedy zdał sobie sprawę, że wydech był odpowiedzią. Wszystko, co stwór mógł powiedzieć na temat swojego istnienia, zawierało się w tym przejmującym, cuchnącym oddechu. Nie można było odmówić elokwencji tej odpowiedzi. Zaniepokojony obrazem, jaki tchnienie wywołało w jego umyśle, Karney cofnął się o krok. Poranione, ospałe kształty poruszały się za jego oczami, zatopione w brudnym szlamie.
Kilka stóp od drzewa czar tchnienia prysł i Karney nabrał w płuca wyziewów samochodowych znad drogi, jakby oddychał najczystszym powietrzem o poranku świata. Odwrócił się plecami do cierpienia, które wyczuł, schował oplecioną sznurkiem rękę do kieszeni i ruszył ścieżką. Drzewa za nim znowu znieruchomiały.
Kilkudziesięciu gapiów zebrało się na wiadukcie, żeby popatrzeć na to, co dzieje się na dole. Ich obecność wzbudziła z kolei zaciekawienie kierowców jadących Hornsey Lane; niektórzy zaparkowali samochody i wysiedli, żeby dołączyć do tłumu. Scena pod wiaduktem była zbyt odległa, żeby obudzić jakiekolwiek uczucia w Karneyu. Stał wśród gawędzącego tłumu i beznamiętnie patrzył w dół. Rozpoznał trupa Catso po ubraniu, bo poza tym niewiele zostało z jego kumpla.
Wiedział, że kiedyś przyjdzie mu go opłakać, ale w tej chwili nie czuł niczego. W końcu Catso nie żył, prawda? Jego ból i konsternacja wreszcie się skończyły. Karney przeczuwał, że mądrzej będzie zachować łzy dla tych, których cierpienie ma się dopiero zacząć.
I znowu węzły.
Tej nocy w domu próbował je odłożyć na bok, ale po wieczornych wydarzeniach spowił je nowy czar. Supły więziły bestie. W jaki sposób i dlaczego – tego nie wiedział. I – co ciekawe – w tej chwili niespecjalnie to go obchodziło. Przez całe życie akceptował fakt, że świat jest pełen tajemnic, których jego ograniczony umysł nie miał nawet nadziei pojąć. To była jedyna prawdziwa lekcja, jaką przyswoił sobie w szkole: że jest ignorantem. Ta nowa zagadka była tylko kolejną pozycją na długiej liście.
Przyszło mu na myśl tylko jedno sensowne wyjaśnienie: takie mianowicie, że Pope w jakiś sposób zaaranżował kradzież węzłów, bo doskonale wiedział, że oswobodzona bestia zemści się na jego oprawcach. Dopiero podczas kremacji Catso, sześć dni później, Karney znalazł pewne potwierdzenie swojej teorii. Do tego czasu zachowywał obawy dla siebie, uznając, że im mniej będzie opowiadał o wydarzeniach tamtej nocy, tym mniej szkód mogą mu narobić. Mówienie sprawiało, że rzeczy fantastyczne zyskiwały na wiarygodności, dodawało ciężaru zjawisku, które – miał nadzieję – zostawione samemu sobie stanie się zbyt kruche, żeby przetrwać.
Kiedy następnego dnia policja przyszła do jego domu, żeby zadać kilka rutynowych pytań przyjacielowi Catso, powiedział, że nic nie wie o okolicznościach jego śmierci. Brendan twierdził to samo i ponieważ najwyraźniej nie było świadków, którzy zeznaliby coś innego, Karneya więcej nie przesłuchiwano. Zostawiono go samego ze swoimi myślami. I z węzłami.
Raz spotkał Brendana. Spodziewał się oskarżeń. Brendan wierzył, że Catso uciekał przed policją, kiedy zginął, a to z powodu rozkojarzenia Karneya nie zostali ostrzeżeni o pojawieniu się gliniarzy. Jednakże Brendan o nic go nie oskarżył. Wziął na siebie ciężar winy z gorliwością, która wręcz trąciła entuzjazmem. Mówił tylko o własnej winie, nie Karneya. Pozorna przypadkowość śmierci Catso ujawniła w nim niespodziewaną wrażliwość, aż Karney miał ochotę opowiedzieć mu całą niewiarygodną historię od początku do końca. Jednak czuł, że to nie jest właściwa chwila. Pozwolił więc, żeby Brendan wylewał swoje żale, a sam trzymał język za zębami.
I wciąż te węzły.
Czasem budził się w środku nocy i czuł, że sznurek porusza się pod poduszką. Jego obecność była pocieszająca, ale zapał już nie, bo budził podobny entuzjazm w Karneyu. Chłopak chciał dotknąć pozostałych węzłów i zbadać ich zagadkę. Wiedział jednak, że tylko kusiłby własną kapitulację, prowokował ulegnięcie fascynacji i żywionemu przez węzły pragnieniu rozwiązania. Kiedy taka pokusa się pojawiała, zmuszał się do przypomnienia sobie ścieżki przy wiadukcie i stwora wśród drzew; do ponownego przebudzenia okropnych myśli, jakie napłynęły wraz z oddechem potwora. A potem stopniowo wspomnienie cierpienia osłabiało ciekawość i Karney zostawiał sznurek na swoim miejscu. Poza zasięgiem wzroku, chociaż rzadko poza zasięgiem myśli.
Wiedział, że węzły są niebezpieczne, lecz nie potrafił się zmusić do ich spalenia. Dopóki miał ten skromny kawałeczek sznurka, był kimś jedynym w swoim rodzaju. Porzucenie go oznaczałoby powrót do dotychczasowej nijakości. Nie chciał tego robić, mimo że podejrzewał, że codzienny i bliski kontakt ze sznurkiem systematycznie osłabia jego zdolność opierania się pokusie.
Jeśli chodzi o stwora z drzewa, to więcej go nie zobaczył. Zaczął się wręcz zastanawiać, czy nie wyobraził sobie tamtej konfrontacji. Więcej nawet: z upływem czasu jego zdolność do racjonalizacji mogłaby ostatecznie zwyciężyć i zepchnąć prawdę w niebyt. Jednakże wydarzenia po kremacji Catso przekreśliły tę wygodną opcję.
Karney poszedł na nabożeństwo sam. I mimo obecności Brendana, Reda i Anelisy wyszedł z niego sam. Nie miał ochoty rozmawiać z żadnym z żałobników. W miarę upływu czasu coraz trudniej było mu odtworzyć słowa, w które kiedyś potrafiłby ująć wydarzenia tamtej nocy. Wyszedł pośpiesznie z krematorium, zanim ktokolwiek mógłby do niego podejść i zagadać. Szedł z pochyloną głową z powodu porywistego wiatru, który przez cały dzień przynosił szybko następujące po sobie chwile to słońca, to zachmurzenia. Idąc, grzebał w kieszeni w poszukiwaniu paczki papierosów. Sznurek czekał jak zawsze i powitał jego palce w typowy dla siebie przymilny sposób. Karney wyplątał się z niego i wyjął papierosy, ale wiatr był za silny, żeby udało mu się utrzymać płomyk na zapałce, a jego dłonie najwyraźniej nie radziły sobie z tak prostym zadaniem jak osłonięcie ognia. Przeszedł więc kawałek dalej, aż znalazł zaułek i wszedł do niego, żeby zapalić papierosa. Tam już czekał na niego Pope.
– Wysłałeś kwiaty? – zapytał bezdomny.
Karney odruchowo chciał się odwrócić i uciec. Jednak oświetlona słońcem ulica znajdowała się raptem może o jard od niego, nie groziło mu tu żadne niebezpieczeństwo. A rozmowa ze starcem mogła okazać się pouczająca.
– Żadnych kwiatów? – upewnił się Pope.
– Żadnych – odpowiedział Karney. – Co tu robisz?
– To samo co ty. Przyszedłem zobaczyć, jak chłopak się pali.
Pope uśmiechnął się szeroko; wyraz jego nieszczęsnej, brudnej twarzy był aż przesadnie odrażający. Nadal wyglądał jak worek kości, tak jak w tunelu dwa tygodnie wcześniej, ale teraz czaiło się w nim coś groźnego. Karney cieszył się, że ma słońce za plecami.
– I ciebie. Przyszedłem też zobaczyć ciebie – dodał Pope.
Karney postanowił nie odpowiadać. Uderzył zapałką o draskę i zapalił papierosa.
– Masz coś, co należy do mnie – mówił dalej Pope. Karney nie zamierzał się przyznawać. – Chcę odzyskać moje węzły, chłopcze, zanim narobisz prawdziwych szkód.
– Nie wiem, o czym mówisz – odpowiedział chłopak.
Niechętnie skupił wzrok na twarzy Pope’a, przyciągany przez jej zawiłość. Zaułek, zawalony stosami śmieci, drgnął. Chmura musiała przesunąć się po słońcu, bo dla oczu Karneya postać Pope’a subtelnie pociemniała.
– To było głupie, chłopcze, próbować mnie okraść. Fakt, że byłem łatwą ofiarą. To mój błąd i więcej się to nie powtórzy. Widzisz, czasem dokucza mi samotność. Na pewno to rozumiesz. A kiedy czuję się samotny, zaczynam pić.
Chociaż wydawało się, że minęło raptem kilka sekund, odkąd Karney zapalił, papieros dopalił się już do filtra, a chłopak nawet raz się nie zaciągnął. Wypuścił peta, jak przez mgłę zdając sobie sprawę, że czas, podobnie jak przestrzeń, ulegają przedziwnemu wypaczeniu w tym zaułku.
– To nie ja – mruknął. Dziecinna wymówka w obliczu dowolnego oskarżania.
– Właśnie że ty – odpowiedział Pope z niezachwianym przekonaniem. – Nie marnujmy oddechu na kłamstwa. Okradłeś mnie i twój koleżka za to zapłacił. Nie możesz cofnąć szkód, których narobiłeś. Możesz jednak zapobiec kolejnym, jeśli zwrócisz mi to, co do mnie należy. W tej chwili.
Karney sięgnął bezwiednie do kieszeni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Chciał uciec z tej pułapki, zanim się zamknie. Oddanie Pope’owi tego, co w końcu było jego prawowitą własnością, wydało się najprostszym wyjściem. Jego palce jednak się zawahały. Dlaczego? Może dlatego, że oczy Matuzalema były takie nieprzejednane; może dlatego, że oddanie węzłów dawałoby Pope’owi całkowitą kontrolę nad bronią, która ostatecznie zabiła Catso? Jednak nade wszystko Karney nie mógł ścierpieć myśli o oddaniu jedynej cząstki tajemnicy, jaka kiedykolwiek wpadła mu w ręce, nawet za cenę własnego zdrowia psychicznego.
Pope, wyczuwając jego niechęć, wrzucił przymilność na wyższy bieg.
– Nie bój się mnie – powiedział. – Nie zrobię ci krzywdy, o ile mnie do tego nie zmusisz. O wiele bardziej wolałbym, żebyśmy zakończyli tę sprawę polubownie. Kolejna przemoc, może nawet kolejna śmierć, tylko przyciągnęłaby więcej uwagi.
Czy właśnie patrzę na mordercę? – pomyślał Karney. Tak zaniedbanego, tak idiotycznie słabego? A jednak dźwięk zaprzeczał widokowi. Nasiono rozkazu, które kiedyś Karney usłyszał w głosie Pope’a, teraz w pełni rozkwitło.
– Chcesz pieniędzy? – zapytał Pope. – O to ci chodzi? Pochlebiłbym twojej dumie, gdybym zaproponował ci coś za fatygę?
Karney spojrzał z niedowierzaniem na obszarpanego włóczęgę.
– No wiem – mruknął starzec. – Może nie wyglądam na dzianego faceta, ale pozory potrafią mylić. Właściwie to jest zasada, a nie wyjątek. Weźmy na przykład ciebie. Nie wyglądasz na trupa, ale możesz mi wierzyć, że na dobrą sprawę już jesteś trupem. Obiecuję ci śmierć, jeśli będziesz dłużej mi się przeciwstawiał.
Ta przemowa, tak wyważona, tak przemyślana, zdumiała Karneya, gdy padła z ust Pope’a. Dwa tygodnie temu dorwali go wstawionego. Był skonsternowany i bezbronny. Jednak teraz, trzeźwy, przemawiał jak hegemon, jak szalony król, który udawał żebraka wśród pospólstwa. Król? Nie, raczej kapłan. Coś w naturze jego siły (nawet samo nazwisko1) sugerowało, że źródłem jego władzy jest coś więcej niż zwykła polityka.
– Raz jeszcze – odezwał się Pope – proszę, żebyś oddał mi to, co należy do mnie.
Zrobił krok w stronę Karneya. Zaułek był wąskim tunelem napierającym na ich głowy. Jeśli znajdowało się nad nimi niebo, to Pope je oślepił.
– Oddaj mi węzły – powiedział.
Jego głos łagodnie dodawał otuchy. Ciemność całkowicie zamknęła się wokół nich. Karney widział tylko usta mężczyzny: nierówne zęby, szary język.
– Oddaj mi je, złodzieju, bo inaczej poniesiesz konsekwencje.
– Karney?
Głos Reda napłynął z innego świata. Świat ten znajdował się zaledwie parę kroków dalej – głos, słońce, wiatr – ale przez długą chwilę Karney nie mógł go zlokalizować.
– Karney?
Siłą oderwał swoją świadomość od zębów Pope’a i zmusił się do odwrócenia w stronę ulicy. Stał tam w słońcu Red z Anelisą u boku. Jej włosy w kolorze blond błyszczały.
– Co jest grane?
– Zostaw nas – powiedział Pope. – Ja i on mamy interes do załatwienia.
– Ty masz interes do załatwienia z nim? – zapytał Karneya Red.
Zanim Karney zdążył odpowiedzieć, Pope się odezwał:
– Powiedz mu. Powiedz mu, Karney, że chcesz porozmawiać ze mną na osobności.
Red zerknął ponad ramieniem Karneya na starca.
– Zamierzasz wyjaśnić mi, co tu się dzieje?
Język Karneya silił się z odpowiedzią, ale nadaremnie. Słońce znajdowało się tak daleko. Za każdym razem, kiedy cień chmury przepływał po ulicy, bał się, że światło zgaśnie już na zawsze. Poruszał ustami bezdźwięcznie, żeby wyrazić swój strach.
– Wszystko w porządku? – zapytał Red. – Karney? Słyszysz mnie?
Karney skinął głową. Ciemność, która go trzymała, zaczynała się rozwiewać.
– Tak… – odpowiedział.
Nagle Pope rzucił się na Karneya, desperacko sięgając do jego kieszeni. Zderzenie pchnęło chłopaka, który nadal trwał w stuporze, na ścianę zaułka. Upadł w bok na stos skrzynek. Stos i on sam przewrócili się, a Pope, który za mocno się go trzymał, też runął na ziemię. Cały jego wcześniejszy spokój – wisielczy humor, zawoalowane pogróżki – przepadły. Znowu był zidiociałym włóczęgą wyrzucającym z siebie szaleńcze brednie. Karney poczuł, że ręce bezdomnego rozrywają mu ubranie, orają skórę w poszukiwaniu węzłów. Słów, jakie Pope wykrzykiwał mu w twarz, nie dało się już zrozumieć.
Red wszedł do zaułka, żeby odciągnąć starca, łapiąc go za płaszcz, włosy albo brodę, cokolwiek będzie najłatwiej chwycić, żeby oderwać go od ofiary. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Atak był napędzany furią szaleństwa. Jednak w końcu zwyciężyła większa siła Reda. Bluzgający nonsensami Pope został odciągnięty i postawiony do pionu. Red trzymał go jak wściekłego psa. – Wstawaj… – powiedział do Karneya. – Odsuń się poza jego zasięg.
Karney podniósł się chwiejnie pośród odłamków skrzynek. W kilka sekund Pope zdążył narobić sporych szkód. Karney krwawił z pół tuzina różnych miejsc. Ubranie miał zniszczone, koszulę tak podartą, że nie dało się już tego naprawić. Ostrożnie dotknął rozoranej twarzy. Ślady były wybrzuszone jak blizny rytualne.
Red pchnął Pope’a na ścianę. Bezdomny nadal się gotował, wytrzeszczał oczy jak wariat. Strumień obelg – mieszanina angielszczyzny i bełkotu – popłynął prosto w twarz Reda. Nie przerywając tyrady, Pope znowu spróbował rzucić się na Karneya, ale tym razem chwyt Reda nie pozwolił mu dosięgnąć chłopaka pazurami. Red wywlekł Pope’a z zaułka na główną ulicę.
– Usta ci krwawią – powiedziała Anelisa, patrząc na Karneya z nieskrywaną odrazą.
Karney czuł słony i gorący smak krwi. Przyłożył dłoń do warg. Gdy ją zabrał, była czerwona.
– Dobrze, że przyszliśmy tu za tobą – dodała Anelisa.
– Aha – odpowiedział, nie patrząc na nią.
Wstydził się tego, że zrobił z siebie przedstawienie w zaułku, i wiedział, że Anelisa musi śmiać się w duchu z tego, że nie potrafił się obronić przed bezdomnym. Cała jej rodzina to rasowi złoczyńcy, a jej ojciec był bohaterem wśród złodziejów.
Red wrócił z ulicy. Pope przepadł.
– O co tu poszło? – zapytał ostro, wyjmując grzebień z kieszeni i poprawiając fryzurę.
– O nic – odpowiedział Karney.
– Nie chrzań. Twierdzi, że coś mu ukradłeś. To prawda?
Karney zerknął na Anelisę. Gdyby nie ona, może byłby gotów od razu opowiedzieć o wszystkim Redowi. Odwzajemniła spojrzenie i wydawało się, że czyta mu w myślach. Wzruszyła ramionami i odeszła poza zasięg słuchu, kopiąc po drodze kawałki połamanych skrzynek.
– On ma coś do nas, Red – powiedział Karney.
– Co ty wygadujesz?
Karney spojrzał na swoją zakrwawioną rękę. Nawet kiedy Anelisa ich zostawiła, słowa wyjaśnień napływały opornie.
– Catso… – zaczął.
– Co z nim?
– On uciekał, Red.
Za jego plecami Anelisa westchnęła poirytowana. To trwało za długo i nadużywało jej cierpliwości.
– Red, spóźnimy się – powiedziała.
– Poczekaj minutę – odpowiedział jej ostro i skupił się z powrotem na Karneyu. – Co masz na myśli? Co z Catso?
– Dziadyga nie jest tym, czym się wydaje. To nie jest zwykły bezdomny.
– Nie? A kto? – Nutka sarkazmu pojawiła się w głosie Reda, niewątpliwie na użytek Anelisy. Dziewczyna miała dość udawania dyskretnej i podeszła do nich z powrotem. – Kto to jest, Karney?
Karney pokręcił głową. Jaki miało sens wyjaśnianie części tego, co się wydarzyło? Albo trzeba spróbować wyjaśnić całość, albo nie mówić nic. Milczenie było łatwiejsze.
– Nieważne – bąknął bezbarwnie.
Red rzucił mu zdziwione spojrzenie, a kiedy nie padły żadne dalsze wyjaśniania, powiedział:
– Jeśli masz mi coś do powiedzenia na temat Catso, to chętnie posłucham. Wiesz, gdzie mieszkam.
– Jasne.
– Mówię serio – dodał Red. – Gdybyś chciał pogadać.
– Dzięki.
– Catso to był porządny gość, wiesz? Trochę ochlapus, ale mieliśmy swoje chwile, nie? Nie powinien był umrzeć, Karney. To nie w porządku.
– Red…!
– Woła cię.
Anelisa wyszła już na ulicę.
– Ona zawsze mnie woła. Do zobaczenia, Karney.
– Jasne.
Red poklepał Karneya po piekącym policzku i poszedł za Anelisą na słońce. Karney nie ruszył za nimi. Był roztrzęsiony po ataku Pope’a. Zamierzał poczekać w zaułku, aż odzyska chociaż część zimnej krwi. Szukając pociechy w węzłach, włożył rękę do kieszeni kurtki. Była pusta. Sprawdził pozostałe kieszenie. Też okazały się puste, a jednak był przekonany, że staruch nie zdołał zbliżyć się do sznurka. Może sznurek wyślizgnął się z ukrycia podczas szarpaniny. Karney zaczął przeszukiwać zaułek, a kiedy za pierwszym razem niczego nie znalazł, przeszukał go po raz drugi i trzeci. Jednak do tego czasu już wiedział, że szuka na darmo. Pope’owi jednak się udało. Dzięki zręczności albo przypadkowi odzyskał węzły.
Ze zdumiewającą klarownością Karney przypomniał sobie, jak stał na Wiadukcie Samobójców i patrzył w dół na Archway Road, na ciało Catso rozwleczone pośrodku siatki świateł i pojazdów. Czuł się tak oderwany od tej tragedii, patrzył na nią z zaangażowaniem godnym przelatującego w górze ptaka. Teraz nagle został zestrzelony z nieba. Leżał ranny na ziemi i czekał bezradnie na nadchodzącą zgrozę. Czuł smak krwi z rozkwaszonej wargi i zastanawiał się – pragnąc, żeby ta myśl przepadła, gdy tylko zaczęła się formować – czy Catso zginął na miejscu, czy też poczuł smak krwi, kiedy leżał na asfalcie i patrzył na ludzi na wiadukcie, którzy mieli dopiero się przekonać, jak blisko znajduje się śmierć.
Wrócił do domu najbardziej ludną trasą, jaką potrafił obmyślić. Pokazał się przez to w swoim opłakanym stanie szanowanym matronom i policjantom, ale wolał ich dezaprobatę od ryzyka zapuszczenia się na puste ulice z dala od głównych arterii miejskich. W domu obmył zadrapania i włożył świeże ubranie, a potem siedział przez pewien czas przed telewizorem, żeby w końcu przestać się trząść. Było późne popołudnie i nadawano programy dla dzieci. Ton przyprawiającego o nudności optymizmu skaził wszystkie kanały. Karney pochłaniał banały oczami, ale nie umysłem, wykorzystując chwilę odpoczynku, żeby znaleźć słowa, którymi mógłby opisać to, co mu się przydarzyło. Koniecznie musiał teraz ostrzec Reda i Brendana. Skoro Pope zdobył kontrolę nad węzłami, to była tylko kwestia czasu, zanim jakaś bestia – może coś gorszego od stwora z drzew – przyjdzie po nich. A wtedy będzie już za późno na wyjaśnienia. Wiedział, że tamci dwaj potraktują go pogardliwie, ale postara się ich przekonać, nawet jeśli się przy tym ośmieszy. Może jego łzy i panika poruszą ich w sposób, w jaki jego ubogie słownictwo nigdy by nie zdołało. Jakieś pięć po piątej, zanim jego matka wróciła z pracy, wymknął się z domu i poszedł poszukać Brendana.
Anelisa wyjęła z kieszeni sznurek, który znalazła w zaułku, i obejrzała go uważnie. Nie do końca była pewna, czemu w ogóle zawracała sobie nim głowę, ale jakimś sposobem trafił do jej ręki. Zaczęła bawić się jednym z węzłów, narażając swoje długie paznokcie. Miała mnóstwo lepszych zajęć tak wczesnym wieczorem. Red poszedł kupić papierosy i coś do picia, a ona obiecała sobie nieśpieszną, pachnącą kąpiel przed jego powrotem. Była jednak przekonana, że nie trzeba wiele czasu, żeby rozwiązać węzeł. Odnosiła wręcz wrażenie, że supeł aż się pali do tego, żeby go rozplątać – wyczuwała coś przedziwnego, jakby ruch w jego wnętrzu. A jeszcze bardziej intrygujące były kolory w węźle – widziała przebłyski szkarłatu i fioletu. W ciągu paru minut całkowicie zapomniała o kąpieli; to mogło zaczekać. Zamiast tego skupiła się na zagadce w palcach. Już po paru minutach zaczęła widzieć światło.
Karney opowiedział Brendanowi historię najlepiej, jak potrafił. Kiedy już zaryzykował i zaczął od początku, przekonał się, że opowieść siłą własnego rozpędu poniosła go aż do chwili obecnej praktycznie bez większego wahania. Zakończył słowami:
– Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale to wszystko prawda.
Brendan nie uwierzył w ani jedno słowo. Jego puste spojrzenie wyrażało to całkiem jasno. Jednak na jego pobliźnionej twarzy malowało się coś więcej niż niedowierzanie. Karney nie potrafił tego rozgryźć, dopóki Brendan nie złapał go za koszulę. Dopiero wtedy dostrzegł głębię jego furii.
– Uważasz, że śmierć Catso nie jest dość straszna – zasyczał. – Więc musiałeś przyjść i opowiedzieć mi te brednie.
– Ale to prawda.
– A gdzie są teraz te pieprzone węzły?
– Mówiłem ci, stary je dorwał. Zabrał mi je dziś po południu. Pozabija nas, Bren. Wiem to.
Brendan wypuścił Karneya.
– Powiem ci, co zrobię – oznajmił wielkodusznie. – Zapomnę o wszystkim, co mi właśnie powiedziałeś.
– Nie rozumiesz…
– Powiedziałem: zapomnę o tym, że pisnąłeś choćby słówkiem. W porządku? A teraz wypierdalaj stąd i zabierz ze sobą swoje zabawne historyjki.
Karney ani drgnął.
– Słyszysz?! – wrzasnął Brendan.
Karney dostrzegł charakterystyczne błyski w kącikach jego oczu. Gniew był tylko kamuflażem, ledwie wystarczającym dla żałoby, przed którą Brendan nie potrafił się bronić. W tym stanie ani strach, ani argumentacja nie przekonałyby go do przyjęcia faktów. Karney wstał.
– Przepraszam – powiedział. – Pójdę już sobie.
Brendan pokręcił głową, patrząc w podłogę. Nie podniósł wzroku, pozwolił, żeby Karney sam poszedł do wyjścia. Został teraz tylko Red. Ostatni sąd apelacyjny. Historię raz opowiedzianą można opowiedzieć ponownie, prawda? Powtórka będzie łatwa. Już obracając słowa w głowie, Karney wyszedł, zostawiając Brendana jego łzom.
Anelisa słyszała, że Red wchodzi frontowymi drzwiami. Słyszała, że woła. Raz, a potem drugi. Słowo brzmiało znajomo, ale potrzebowała kilku sekund, żeby rozpoznać w nim własne imię.
– Anelisa! – zawołał znowu. – Gdzie jesteś?
Nigdzie, pomyślała. Jestem niewidzialną kobietą. Nie szukaj mnie. Proszę, na Boga, zostaw mnie w spokoju. Przyłożyła dłoń do ust, żeby powstrzymać szczękające zęby. Musiała pozostać absolutnie nieruchoma, zachować absolutną ciszę. Jeśli poruszy się choćby na szerokość włosa, to coś ją usłyszy i przyjdzie po nią. Była bezpieczna jedynie zwinięta w maleńką kulkę i zatykając usta dłonią.
Red zaczął wchodzić po schodach. Anelisa bez wątpienia kąpała się i śpiewała sobie pod nosem. Ta kobieta niewiele rzeczy uwielbiała tak jak wodę. Zdarzało jej się siedzieć godzinami w wannie, jej piersi wyłaniały się wtedy z piany jak dwie rajskie wyspy. Cztery kroki od podestu na półpiętrze usłyszał hałas w korytarzu na dole. Kaszel albo coś podobnego. Pogrywała sobie z nim? Odwrócił się i zszedł, poruszając się teraz bardzo cicho. Prawie na dole schodów dostrzegł sznurek, który upadł na jeden ze stopni. Podniósł go i przez chwilę zastanawiał się nad zawiązanym na nim pojedynczym węzłem, nim znowu usłyszał hałas. Tym razem nie wmawiał sobie, że to Anelisa. Wstrzymał oddech, czekając na kolejną wskazówkę z korytarza. Kiedy nic nie nadeszło, sięgnął do buta i wyjął nóż sprężynowy, broń, którą nosił przy sobie już od jedenastego roku życia. Broń nastolatka, jak zwrócił mu uwagę ojciec Anelisy. Jednak teraz, gdy szedł korytarzem do salonu, dziękował świętemu patronowi noży, że nie posłuchał rady starego przestępcy.
W pokoju panował mrok. Wieczór zapadł w domu, zaciemnił okna. Red stał przez długą chwilę w progu, niespokojnie wypatrując we wnętrzu ruchu. Znowu ten hałas – tym razem nie pojedynczy dźwięk, ale cała seria. Z ulgą stwierdził, że nie wydaje ich człowiek. Najprawdopodobniej pies raniony w walce. W dodatku dźwięk nie dochodził z pokoju przed nim, ale ze znajdującej się dalej kuchni. Nabrał odwagi, kiedy zdał sobie sprawę, że intruz to tylko zwierzę, więc sięgnął do pstryczka, żeby włączyć światło.
Szaleńczy ciąg wydarzeń, jakie wtedy zainicjował, rozegrał się w zapierającym dech w piersi tempie i potrwał nie więcej niż kilkanaście sekund, a mimo to Red przeżył wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. W pierwszej sekundzie, kiedy światło się zapaliło, zobaczył coś poruszającego się na podłodze w kuchni, w następnej już szedł ku tej istocie z nożem w ręku. Trzecia sekunda wywabiła z ukrycia zaalarmowane jego agresywnymi zamiarami zwierzę. Rzuciło się na niego jak rozmazana połyskliwa plama. Jego nagła bliskość była obezwładniająca: wielkość, żar parującego ciała, ogromna paszcza, z której buchał oddech cuchnący zgnilizną. W czwartej i piątej sekundzie Red zdołał uniknąć pierwszego ataku, ale w szóstej stwór go dopadł. Złapał go obdartymi ze skóry kończynami. Red ciął nożem i zadał ranę, ale stwór porwał go w śmiercionośne objęcia. Bardziej przypadkiem niż celowo nóż wbił się w ciało i płynny żar obryzgał Redowi twarz. Prawie tego nie zauważył. Zostały mu trzy ostatnie sekundy. Śliska od krwi broń wysunęła mu się z ręki i utkwiła w ciele bestii. Rozbrojony Red próbował wyrwać się z uścisku, ale zanim zdążył się odsunąć, wielki niedokończony łeb naparł na niego, paszcza otworzyła się jak tunel i zaciągnęła się jednym potężnym haustem powierza z płuc chłopaka. To było ostatnie tchnienie, jakie mu pozostało. Pozbawiony tlenu mózg urządził pokaz fajerwerków z okazji rychłego odejścia: ognie rzymskie, wirujące fontanny, komety. Pokaz pirotechniczny był jednak zdecydowanie za krótki i zaraz zapadła ciemność.
Na górze Anelisa słuchała chaosu dźwięków i próbowała poskładać je w całość, ale nie potrafiła tego zrobić. Jednak cokolwiek się wydarzyło, zakończyło się ciszą. Red nie przyszedł jej szukać. Podobnie jak bestia. Może pozabijali się wzajemnie, pomyślała. Prostota tego rozwiązania ją zadowoliła. Czekała w pokoju, aż głód i nuda przezwyciężyły jej obawy, dopiero wtedy zeszła na parter. Red leżał tam, gdzie porzuciło go potomstwo drugiego węzła; oczy miał szeroko otwarte, żeby oglądać fajerwerki. Sam stwór siedział w przeciwległym kącie pokoju: strzęp żywej istoty. Na jego widok Anelisa odsunęła się od ciała Reda w stronę drzwi. Stwór nie próbował iść za nią, tylko powiódł za nią spojrzeniem głęboko osadzonych oczu, dysząc chrapliwie. Jego ruchy były powolne, ospałe.
Anelisa uznała, że poszuka ojca, i uciekła z domu, zostawiwszy uchylone drzwi wejściowe.
Nadal były niezamknięte, kiedy godzinę później zjawił się Karney. Chociaż po wyjściu od Brendana zamierzał iść prosto do Reda, odwaga zaczęła go opuszczać. Zamiast tego poszedł najpierw – nie planując tego – na wiadukt nad Archway Road. Stał tam przez długi czas, obserwując ruch samochodowy na dole i popijając wódkę, którą kupił przy Holloway Road. Wydał całą gotówkę na ten zakup, ale alkohol na pusty żołądek mocno podziałał i przejaśnił mu w głowie. Wszyscy umrą, uznał. Może to była jego wina, bo ukradł sznurek. Ale bardziej prawdopodobne było to, że Pope i tak ukarałaby ich za zbrodnie przeciwko jego osobie. Jedyne, na co mogli mieć teraz nadzieję – na co on mógł mieć nadzieję – to odrobina zrozumienia. To byłoby prawie wystarczające, uznał jego zalany alkoholem mózg: umrzeć, rozumiejąc tajemnice świata odrobinę lepiej, niż kiedy się urodził. Red by to zrozumiał. Teraz Karney stał na schodach i wołał kumpla po imieniu. Nikt nie odkrzyknął w odpowiedzi. Wypita wódka uczyniła go bezczelnym, więc znowu zawołał Reda i wszedł do domu. W korytarzu panowała ciemność, ale światło paliło się w jednym z pokojów, dlatego ruszył w tym kierunku. W domu było parno jak w cieplarni. Jeszcze goręcej było w salonie, gdzie Red oddawał ciepło swojego ciała powietrzu.
Karney gapił się na niego dostatecznie długo, by zauważyć, że trzyma sznurek w lewej ręce i że pozostał na nim tylko jeden węzeł. Może Pope tu był i z jakiegoś powodu zostawił sznurek. Jakkolwiek do tego doszło, obecność sznurka w dłoni Reda stanowiła jedyną w życiu okazję. Tym razem – przysięgał w duchu Karney, podchodząc do ciała – zniszczy sznurek raz na zawsze. Spali go i rozrzuci prochy na cztery strony świata. Pochylił się, żeby wyjąć go z ręki przyjaciela. Sznurek wyczuł jego bliskość, wysunął się śliski od krwi z dłoni martwego człowieka do dłoni Karneya i oplótł się wokół jego palców, zostawiając czerwony ślad. Karneya mdliło, gdy spojrzał na ostatni węzeł. Proces, którego zapoczątkowanie wymagało od niego tak wielkiego wysiłku, toczył się teraz sam siłą rozpędu. Po rozwiązaniu drugiego supła trzeci praktycznie sam się rozplątywał. Nadal najwyraźniej potrzebował ludzkiej pomocy – bo w przeciwnym wypadku, dlaczego skoczyłby tak ochoczo do jego ręki? – ale już był bliski rozwiązania własnej zagadki. Konieczne było, żeby Karney zniszczył go szybko, zanim węzłowi uda się rozplątać do końca.
Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Poza nieboszczykiem w pobliżu było też coś żywego. Oderwał wzrok od podrygującego węzła, kiedy ktoś do niego przemówił. Słowa nie miały sensu. Właściwie to były nie tyle słowa, ile raczej seria bolesnych dźwięków. Karney przypomniał sobie oddech stwora na ścieżce i niejasność odczuć, jakich był źródłem. Teraz ponownie poruszyła go taka sama niejednoznaczność. Wraz ze strachem naszło go wrażenie, że stworzenie powiedziało „strata”, choć nie wiadomo w jakim języku.
W Karneyu obudziło się coś w rodzaju litości.
– Pokaż się – powiedział, nie wiedząc, czy bestia go zrozumie.
Minęło kilka drżących uderzeń serca i stworzenie weszło drugimi drzwiami. Światło w salonie było mocne, wzrok Karneya dobry, ale anatomii tej istoty nie dało się ogarnąć. Było coś małpiego w obdartej ze skóry, rozkołatanej postaci. Zdawała się zarazem pobieżna, niegotowa, jakby urodziła się przedwcześnie. Otworzyła paszczę i wydała z siebie kolejny dźwięk. Z oczu ukrytych pod krwawiącym płatem czoła nic nie dało się wyczytać. Przygarbiony stwór zaczął wlec się ze swojej kryjówki przez salon w stronę Karneya, każdym krokiem kusząc go do tchórzliwej ucieczki. Przy ciele Reda zatrzymał się i uniósł jedną z odartych ze skóry kończyn, wskazując załom szyi. Karney zobaczył tkwiący tam nóż – domyślał się, że należał do Reda. Zastanawiał się, czy bestia próbowała usprawiedliwić fakt, że zabiła chłopaka?
– Czym jesteś? – zapytał.
To samo pytanie.
Stwór potrzasnął ciężkim łbem w tę i z powrotem. Przeciągły, niski jęk dobył się z ust. I nagle podniósł rękę i wskazał Karneya. Kiedy to zrobił, światło padło na jego twarz i Karney dostrzegł oczy pod niskim czołem: dwa klejnoty uwięzione w okaleczonej kuli czaszki. Od ich blasku i klarowności wzburzył mu się żołądek. A stwór nadal wskazywał go palcem.
– Czego chcesz? – zapytał Karney. – Powiedz mi, czego chcesz.
Bestia opuściła odartą ze skóry kończynę i przestąpiła nad trupem w stronę Karneya, ale nie miała okazji ujawnić swoich intencji. Krzyk spod drzwi wejściowych sprawił, że zamarła w pół chwiejnego kroku.
– Jest tu kto? – dopytywał się przybysz.
Na twarzy stwora odmalowała się panika. Zbyt ludzkie oczy obróciły się w krwawych oczodołach i bestia zawróciła, wycofała się do kuchni. Intruz, kimkolwiek był, zawołał ponownie. Jego głos rozbrzmiał bliżej. Karney spojrzał na trupa, na zakrwawioną rękę, rozważył swoje opcje i potem ruszył przez salon, żeby wybiec kuchennymi drzwiami. Stworzenie już zniknęło. Tylne drzwi domu stały otwarte na oścież. Karney usłyszał za sobą, jak przybysz mamrocze rwaną modlitwę na widok szczątków Reda. Zawahał się w mroku. Czy ukradkowa ucieczka to rozsądny wybór? Czy nie obciąży go bardziej, niż gdyby został i spróbował dociec prawdy? Węzeł, który nadal poruszał się w jego dłoni, w końcu pomógł mu podjąć decyzję. Zniszczenie go było najważniejsze. W salonie nieznajomy dzwonił po pomoc. Wykorzystując jego spanikowany monolog jako osłonę, Karney pokonał chyłkiem ostatnie jardy do tylnego wyjścia i uciekł.
– Ktoś do ciebie wydzwaniał! – zawołała ze szczytu schodów matka. – Obudził mnie już dwa razy. Powiedziałam mu, że nie wiem…
– Przepraszam, mamo. Kto dzwonił?
– Nie chciał powiedzieć. Zabroniłam mu więcej dzwonić. Powiedz mu, gdyby znowu telefonował, że nie życzę sobie, żeby ludzie wydzwaniali o tej porze. Niektórzy z nas muszą wstać rano do pracy.
– Tak, mamo.
Matka zniknęła z podestu na półpiętrze i wróciła do pustego łóżka. Drzwi się za nią zamknęły. Roztrzęsiony Karney stał na dole w korytarzu z ręką zaciśniętą na węźle w kieszeni. Sznurek nadal się poruszał, obracał raz za razem w ciasnocie jego dłoni, szukając odrobiny swobody, żeby choć trochę rozluźnić sploty. Jednak Karney nie zostawiał mu ani krzty przestrzeni. Poszukał wódki, którą kupił wcześniej tego wieczoru, odkręcił jedną ręką butelkę i napił się. Pociągnął drugi gorzki łyk. Zadzwonił telefon. Karney odstawił butelkę i podniósł słuchawkę.
– Słucham?
Dzwoniono z budki telefonicznej. Rozległ się dźwięk, moneta wpadła i zabrzmiał głos:
– Karney?
– Tak?
– Na miłość boską, on mnie zabije.
– Kto mówi?
– Brendan. – Głos w ogóle nie przypominał głosu Brendana: był za piskliwy, zbyt tchórzliwy. – Zabije mnie, jeśli nie przyjdziesz.
– Pope? Chodzi o Pope’a?
– Całkiem mu odbiło. Musisz przyjść na złomowisko na wzgórzu. Daj mu…
Połączenie się urwało. Karney odłożył słuchawkę. Sznurek w jego dłoni wyczyniał akrobacje. Karney otworzył dłoń. W słabym świetle padającym z półpiętra ostatni węzeł zamigotał. W jego sercu, tak jak w sercach pozostałych dwóch, kusiły przebłyski koloru. Karney zacisnął pięść z powrotem, wziął butelkę wódki i wyszedł.
Złomowisko szczyciło się kiedyś wielkim i wiecznie rozwścieczonym dobermanem, ale ubiegłej wiosny pies dostał guza i zaatakował właściciela. W efekcie został uśpiony, a następcy nie kupiono. Dzięki temu ogrodzenie z blachy falistej można było łatwo pokonać. Karney wspiął się na nie i zeskoczył na zasypaną żwirem i żużlem ziemię po drugiej stronie. Reflektor przy głównej bramie oświetlał zbiorowisko samochodów osobowych i dostawczych zgromadzonych na złomowisku. Większości nie dałoby się już odratować: zardzewiałe ciężarówki i cysterny, autobus, który najwyraźniej przywalił rozpędzony w niski wiadukt, rzędy samochodów jak zdjęcia przestępców w kartotece, ustawionych obok siebie lub jeden na drugim, same ofiary wypadków. Zaczynając od bramy, Karney przeszukiwał złomowisko systematycznie, starając się poruszać jak najciszej, ale w północno-zachodnim krańcu nigdzie nie znalazł Pope’a ani jego więźnia. Z węzłem w ręku ruszył w głąb terenu, z każdym krokiem oddalając się od dodającego otuchy światła. Parę kroków dalej dostrzegł blask ognia między dwoma samochodami. Zamarł i spróbował zorientować się w zawiłej grze cieni i płomieni. Usłyszał ruch za sobą i obrócił się, w każdej chwili spodziewając się krzyku, ciosu. Nic takiego się nie wydarzyło. Rozejrzał się po złomowisku, mimo żółtego odblasku płomienia wciąż tańczącego na jego siatkówce, ale cokolwiek się poruszyło, teraz znieruchomiało.
– Brendan? – szepnął, patrząc znowu w stronę ognia.
W połaci cienia przed nim poruszyła się jakaś postać. Brendan wypadł z niej chwiejnie i wylądował na kolanach na żużlu parę stóp od miejsca, w którym stał Karney. Nawet w zwodniczym świetle było widać, że solidnie oberwał. Na koszuli miał plamy, za ciemne, żeby mogły być czymś innym niż krew. Twarz krzywił z bólu, który odczuwał albo którego się spodziewał. Kiedy Karney podszedł do niego, Brendan skulił się jak bite zwierzę.
– To ja, Karney.
Brendan uniósł posiniaczoną głowę.
– Zrób coś, żeby przestał.
– Wszystko będzie dobrze.
– Każ mu przestać. Proszę.
Brendan podniósł ręce do szyi. Miał na gardle obrożę ze sznura. Smycz sięgała w ciemność między dwoma samochodami. Tam, trzymając jej koniec, stał Pope. Jego oczy błyszczały w mroku, chociaż nie było żadnego światła, które mogłyby odbijać.
– Mądrze zrobiłeś, przychodząc – powiedział Pope. – Zabiłbym go.
– Puść go – zażądał Karney.
Pope pokręcił głową.
– Najpierw węzeł.
Wyszedł z ukrycia. Z jakiegoś powodu Karney spodziewał się, że Pope zrzuci przebranie bezdomnego i ukaże swoje prawdziwe oblicze – jakiekolwiek miałoby być – ale nic z tego. Miał na sobie te same brudne szmaty co zawsze, ale niezaprzeczalnie panował nad sytuacją. Szarpnął krótko sznurem i Brendan przewrócił się na ziemię, dławiąc się i szarpiąc na próżno pętlę zaciskającą się na gardle.
– Przestań – powiedział Karney. – Mam węzeł, niech cię szlag. Nie zabijaj go.
– Przynieś mi go.
Kiedy Karney zrobił krok w stronę starca, coś krzyknęło w labiryncie złomowiska. Karney rozpoznał ten dźwięk, podobnie jak Pope. To był niewątpliwie głos obdartego ze skóry stworzenia, które zabiło Reda. Znajdowało się w pobliżu. Na brudnej twarzy Pope’a zapłonęła nowa determinacja.
– Szybko! Bo go zabiję.
Wyciągnął nóż z kieszeni płaszcza. Pociągnął za sznur i zmusił Brandona do powrotu.
Skarga stworzenia przybrała na sile.
– Węzeł! – nalegał Pope. – Daj mi go!
Podszedł do Brendana i przyłożył ostrze do jego krótko ostrzyżonej głowy.
– Nie – prosił Karney. – Po prostu weź węzeł.
Zanim zdążył nabrać powietrza, coś poruszyło się w kąciku jego pola widzenia i parzący chwyt zacisnął się na jego nadgarstku. Pope krzyknął gniewnie, a Karney odwrócił się i zobaczył obok siebie szkarłatną bestię, która patrzyła nań udręczonym wzrokiem. Karney próbował się wyrwać, ale stwór pokręcił pokiereszowaną głową.
– Zabij to! – wrzeszczał Pope. – Zabij!
Stwór spojrzał na Pope’a i po raz pierwszy Karney dostrzegł coś jednoznacznego w jego bladych oczach: czystą nienawiść. Potem Brendan krzyknął, a Karney zdążył jeszcze zobaczyć, jak nóż wbija mu się w policzek. Pope wyciągnął ostrze i pozwolił, żeby trup Brendana padł do przodu. Zanim ciało uderzyło o ziemię, Pope już szedł do Karneya z morderczym zamiarem widocznym w każdym kroku. Bestia, wrzeszcząc ze strachu, puściła rękę Karneya i zdążyła jeszcze zrobić unik przed pierwszym ciosem Pope’a. Stwór i człowiek rozdzielili się i rozbiegli w różne strony. Buty Karneya ślizgały się na luźnym żużlu. Przez chwilę czuł cień Pope’a na sobie, ale o milimetr uniknął drugiego ciosu nożem.
– Nie zdołasz stąd uciec! – usłyszał, biegnąc. Pope był tak pewien swojej pułapki, że nawet go nie gonił. – Jesteś na moim terytorium, chłopcze. Nie ma stąd ucieczki.
Karney rzucił się między dwa samochody i zaczął kluczyć z powrotem w kierunku bramy, ale jakimś cudem stracił orientację. Jeden ciąg zardzewiałych wraków prowadził do drugiego, tak podobnego, że nie dało się ich odróżnić. Dokądkolwiek labirynt go wiódł, wydawało się, że nie ma stąd wyjścia. Nie widział już lampy ani ogniska Pope’a na drugim końcu złomowiska. To był jeden wielki teren łowiecki, a on był zwierzyną. I dokądkolwiek Dedalowa ścieżka go poprowadziła, ścigał go głos Pope’a równie bliski jak bicie własnego serca.
– Oddaj węzeł, chłopcze – mówił. – Oddaj, a nie nakarmię cię twoimi własnymi oczami.
Karney był przerażony, ale wyczuwał, że tak samo boi się Pope. Sznurek nie był narzędziem do zabijania, jak cały czas uważał Karney. Bez względu na ukrytą w węzłach logikę, starzec nie był ich panem. W tym fakcie tkwiła maleńka szansa na przetrwanie. Nadszedł czas, żeby rozwiązać ostatni węzeł. Rozwikłać go i pogodzić się ze skutkami. Czy mogą być gorsze od śmierci z rąk Pope’a?
Znalazł odpowiednie schronienie obok spalonej ciężarówki, przykucnął i otworzył pięść. Nawet w ciemności czuł, jak węzeł pracuje, żeby się rozplątać. Pomagał mu najlepiej, jak potrafił.
– Nie rób tego – odezwał się znowu Pope, udając, że ma w sobie jakieś człowieczeństwo. – Wiem, co sobie myślisz, i uwierz mi, że to będzie twój koniec.
Nagle Karney odniósł wrażenie, że ma dwie lewe ręce, już niezdolne do rozwiązania problemu. Jego umysł wypełnił się galerią wizerunków śmierci: Catso na drodze, Red na dywanie, Brendan wymykający się z uścisku Pope’a, kiedy nóż wysunął się z jego głowy. Odegnał te obrazy i wziął się w garść najlepiej, jak potrafił. Pope zakończył swój monolog. Teraz na złomowisku słychać było tylko odległy szum ruchu samochodowego. Dobiegał ze świata, o którym Karney wątpił, by jeszcze kiedyś go ujrzał. Grzebał przy węźle jak człowiek z pękiem kluczy przed zamkniętymi drzwiami, sprawdzający je kolejno, jeden po drugim, ze świadomością, że noc napiera już na niego. Szybciej, szybciej, ponaglał sam siebie. Jednak dawna zręczność teraz całkiem go opuściła.
Nagle rozległ się syk, kiedy coś przecięło powietrze. To Pope go znalazł. Z triumfalną miną zadał śmiertelny cios. Karney przeturlał się z kucek, ale ostrze trafiło go w biceps, rozcinając mu rękę od ramienia aż po łokieć. Ból sprawił, że stał się szybszy i drugie uderzenie trafiło w szoferkę samochodu, wywołując fontannę iskier zamiast krwi. Zanim Pope mógł znowu dźgnąć, Karney już odskoczył. Krew płynęła mu z ręki. Starzec rzucił się w jego stronę, ale chłopak był szybszy. Uskoczył za jeden z autokarów i wśliznął się pod pojazd. Pope przebiegł obok, a Karney zdusił jęk bólu. Z powodu zadanej mu rany lewą rękę miał praktycznie niesprawną. Przyciągnął ją do ciała, żeby zminimalizować napięcie rozciętego mięśnia, i próbował dokończyć nieszczęsną robotę przy węźle, posługując się zębami w zastępstwie drugiej ręki. Rozbłyski białego światła pojawiały mu się przed oczami – utrata świadomości nie była odległą perspektywą. Oddychał głęboko i miarowo przez nos, podczas gdy palce gorączkowo szarpały węzeł. Już nie widział supła i prawie go nie czuł w ręku. Pracował na oślep, tak jak na ścieżce, i tak jak wtedy instynkt wziął górę. Węzeł zaczął tańczyć przy jego ustach, rwąc się do rozplątania. Brakowało mu dosłownie kilku chwil.
W zapamiętaniu Karney nie zauważył wyciągniętej po niego ręki, dopóki nie został wywleczony z kryjówki i nie spojrzał prosto w błyszczące oczy Pope’a.
– Koniec gierek – oznajmił staruch i puścił Karneya, żeby wyrwać mu sznurek spomiędzy zębów.
Chłopak starał się odchylić o kilka umęczonych cali poza zasięg Pope’a, ale ból mu to utrudniał. Padł do tyłu i aż krzyknął przy zderzeniu z ziemią.
– A teraz wydłubiemy ci oczka – powiedział Pope. Jego nóż opadł.
Jednak oślepiający cios nie został zadany. Poraniona postać wynurzyła się z ukrycia za plecami starca i złapała go za połę gabardynowego płaszcza. Pope zaraz odzyskał równowagę i odwrócił się gwałtownie. Nóż odnalazł przeciwnika. Karney otworzył mglące się z bólu oczy w samą porę, żeby zobaczyć oskórowane stworzenie, jak zatacza się do tyłu z policzkiem rozciętym do kości. Pope zamierzał dokończyć rzeź, ale Karney nie czekał, żeby to zobaczyć. Wyciągnął rękę, chcąc złapać się wraka samochodu, i podciągnął się do pionu z węzłem nadal między zębami. Pope zaklął za jego plecami i Karney już wiedział, że staruch porzucił próby zabicia bestii, by ruszyć za nim. Wiedząc, że musi przegrać ten wyścig, chłopak wyturlał się chwiejnie spomiędzy samochodów na otwartą przestrzeń. Gdzie znajdowała się brama? Nie miał pojęcia. Jego nogi należały do komedianta, nie do niego, miały gumowe stawy, nienadające się do niczego poza wywijaniem orłów. Po dwóch krokach kolana się pod nim ugięły. Powitał go zapach zlanego benzyną żużlu.
Zdesperowany przyłożył zdrową rękę do ust. Palce znalazły luźną pętlę na sznurku. Pociągnął naprawdę mocno i jak za sprawą cudu ostatni splot węzła się rozwiązał. Karney wypluł sznurek, kiedy narastający żar przypalił mu wargi. Sznurek upadł na ziemię i gdy ostatnia pieczęć została złamana, z rdzenia trzeciego supła wyłonił się jego więzień. Pojawił się na żużlu jako chorowite niemowlę o szczątkowych kończynach, z łysą głową zdecydowanie za dużą dla uschłego ciała i skórą tak bladą, że niemal półprzezroczystą. Zamachał porażonymi kończynami w daremnej próbie wyprostowania się, bo Pope już śpieszył, żeby poderżnąć mu bezbronne gardło. Jakiekolwiek nadzieje żywił Karney wobec ostatniego węzła, ten słabowity pomiot ich nie spełnił. To coś budziło w nim odrazę.
I wtedy stwór przemówił. Nie było to kwilenie niemowlęcia, ale głos dorosłego mężczyzny, chociaż dobywający się ust dziecka.
– Do mnie! – zawołał. – Szybko!
Pope wyciągnął rękę, żeby zamordować dziecko. Powietrze na złomowisku wypełniło się smrodem błota i cienie wypluły pełzające kolczaste stworzenie o opadłym ku ziemi brzuchu. Pope cofnął się, kiedy stwór – równie niedokończony w swoim podobieństwie do gada jak jego małpi brat – zbliżył się do dziwnego niemowlaka. Karney naprawdę spodziewał się, że bestia pożre smakowity kąsek, ale blade dziecko uniosło ręce na powitanie. Potwór z pierwszego węzła owinął się wokół niego. Wtedy pojawiło się drugie stworzenie, pojękując z radości. Położyło ręce na dziecku i wzięło wycieńczone ciało w szerokie ramiona. Dopełniła się bezbożna rodzina złożona z gada, małpy i dziecka.
Jednak zjednoczenie jeszcze się nie dokonało. W tej samej chwili, w której ciała trzech istot się połączyły, zaczęły się strzępić i rozpadać na wstęgi pastelowej materii. Ich anatomie roztapiały się, a pasma układały w nowej konfiguracji, włókno splatało się z włóknem, wiązał się nowy węzeł, dzieło przypadkowe, a jednak nieuniknione, daleko bardziej wyrafinowane niż wszystko, czego kiedykolwiek dotykały palce Karneya. Nowa, być może nierozwiązywalna łamigłówka wynurzała się z fragmentów starych. O ile tamte były niesprecyzowane, o tyle ta będzie skończona i kompletna. Czym jednak będzie? Czym?