Księgi krwi 4-6 - Clive Barker - ebook + książka

Księgi krwi 4-6 ebook

Clive Barker

0,0
61,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Oto historie spisane w Księdze Krwi. Oto mapa mrocznej drogi biegnącej w nieznane, poza granice życia. Niewielu musi nią podążyć, większości ludzi wystarczają spokojne, bezpieczne, dobrze oświetlone ulice, a ich żywot kończy się modlitwą i pieszczotą. Ale niektórzy – nieliczni – napotkają w swoim życiu potworności, które dopadną ich na tych ulicach i sprowadzą na autostradę przeklętych… Clive Barker, laureat World Fantasy Award, przedstawia czternaście mrożących krew w żyłach opowiadań, czternaście historii o ciemności wyzwolonej z wszelkich pęt, czternaście próbek wizjonerskiej makabry, od której ścina się szpik w kościach – po raz pierwszy zebranych w jednym tomie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 762

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tom IV

Byt nieczłowieczy

– To ty jesteś tym gościem? – zapy­tał ostro Red, łapiąc bez­dom­nego za ramiona zapusz­czo­nego gabar­dy­no­wego płasz­cza.

– O jakiego gościa ci cho­dzi? – odpo­wie­dział męż­czy­zna o oble­pio­nej bru­dem twa­rzy. Roz­glą­dał się szczu­rzymi śle­piami po kwar­te­cie mło­dych męż­czyzn, któ­rzy przy­parli go do muru. Tunel, w któ­rym go dopa­dli, gdy się zała­twiał, nie dawał pra­wie żad­nej nadziei na pomoc. Chłopcy dobrze o tym wie­dzieli i naj­wy­raź­niej on także. – Nie wiem, o czym mówisz.

– Poka­zy­wa­łeś się dzie­ciom – powie­dział Red.

Męż­czy­zna pokrę­cił głową. Strużka śliny spły­wała mu z wargi na zmierz­wioną, krza­cza­stą brodę.

– Ja nic nie zro­bi­łem – upie­rał się.

Bren­dan pod­szedł do niego powol­nym, cięż­kim kro­kiem, który roz­brzmie­wał głu­cho w tunelu.

– Jak się nazy­wasz? – zapy­tał ze zwod­ni­czą uprzej­mo­ścią. Cho­ciaż nie był tak wysoki jak Red i nie robił rów­nie impo­nu­ją­cego wra­że­nia, bli­zna, która cią­gnęła się na jego policzku od skroni do żuchwy, suge­ro­wała, że wie, jak to jest zada­wać i cier­pieć ból. – Nazwi­sko! – dodał ostrzej. – Nie będę pytał po raz drugi. – Pope – wymru­czał sta­ruch. – Pan Pope.

Bren­dan wyszcze­rzył zęby.

– Pan Pope? – powtó­rzył. – Sły­sze­li­śmy, że poka­zy­wa­łeś tego swo­jego zjeł­cza­łego małego kutasa nie­win­nym dzie­ciom. Co na to powiesz?

– Nie – powtó­rzył Pope, znowu krę­cąc głową. – To nie­prawda. Ni­gdy niczego takiego nie robi­łem.

Kiedy zmarsz­czył czoło, brud na jego twa­rzy popę­kał jak cudaczny chod­nik, druga skóra, która nara­stała mie­sią­cami. Gdyby nie zapach alko­holu bijący od niego i tuszu­jący naj­gor­szy smród ciała, nie dałoby się zbli­żyć do niego bar­dziej niż na metr. To był ludzki śmieć, hańba dla rodzaju czło­wie­czego.

– Po co zawra­cać sobie nim głowę? – spy­tał Kar­ney. – Śmier­dzi.

Red zer­k­nął przez ramię, żeby go uci­szyć. Jako sie­dem­na­sto­la­tek Kar­ney był naj­młod­szy i zgod­nie z nie­pi­saną hie­rar­chią w kwar­te­cie prak­tycz­nie nie miał prawa do wypo­wia­da­nia swo­jego zda­nia. Rozu­mie­jąc ten błąd, zamknął się i pozwo­lił Redowi ponow­nie sku­pić się na włó­czę­dze. Młody męż­czy­zna pchnął Pope’a na ścianę tunelu. Sta­ru­szek krzyk­nął, ude­rza­jąc o beton. Krzyk powró­cił echem. Kar­ney, wie­dząc na pod­sta­wie uprzed­nich doświad­czeń, jak dalej poto­czy się ta scena, odsu­nął się i zaczął przy­glą­dać chmu­rze koma­rów zło­cą­cej się u wej­ścia do tunelu. Cho­ciaż lubił towa­rzy­stwo Reda i pozo­sta­łej dwójki – kole­żeń­stwo, drobne kra­dzieże, picie – ta kon­kretna zabawa ni­gdy nie przy­pa­dła mu do gustu. Nie widział żad­nej roz­rywki w znaj­do­wa­niu jakie­goś pija­nego ludz­kiego wraka, takiego jak Pope, i laniu go do utraty resz­tek rozumu, jakie tłu­kły się jesz­cze w jego nie­po­czy­tal­nej gło­wie. To spra­wiało, że Kar­ney czuł się brudny i nie chciał mieć z tym nic wspól­nego.

Red odcią­gnął Pope’a od ściany i splu­nął mu w twarz poto­kiem wyzwisk, a kiedy nie udało mu się uzy­skać ade­kwat­nej reak­cji, cisnął nim o mur tunelu po raz drugi, tym razem bru­tal­niej, a potem zła­pał zasa­pa­nego czło­wieka za klapy i potrzą­sał nim tak długo, aż zagrze­cho­tały kości. Pope zer­kał panicz­nie wzdłuż nasypu. Kie­dyś jeź­dził tędy pociąg z High­gate do Fins­bury Park. Tory jed­nak już dawno znik­nęły i dziś to był publiczny park, popu­larny wśród poran­nych bie­ga­czy i wie­czor­nych kochan­ków. Nie­mniej teraz, w środku par­nego popo­łu­dnia, ni­gdzie nie było widać żywej duszy.

– Ej – ode­zwał się Catso. – Nie potłucz jego bute­lek.

– Jasne – wtrą­cił się Bren­dan. – Powin­ni­śmy wygrze­bać sobie drinka, zanim roz­wa­limy mu głowę.

Na wzmiankę o kra­dzieży jego alko­holu Pope zaczął się szar­pać, ale to tylko bar­dziej roz­zło­ściło oprawcę. Red był w paskud­nym humo­rze. Ten dzień, jak więk­szość dni babiego lata, był duszny i nudny. Trzeba było jakoś znieść ten nędzny nie­do­pa­łek zmar­no­wa­nego lata; nie mieli nic do roboty i żad­nych pie­nię­dzy do wyda­nia. Potrzebna im była jakaś roz­rywka i Redowi jako lwu, a Pope’owi jako chrze­ści­ja­ni­nowi, przy­pa­dło ją zapew­nić.

– Sta­nie ci się krzywda, jeśli będziesz się sta­wiał – pora­dził męż­czyź­nie Red. – Chcemy tylko zoba­czyć, co masz w kie­sze­niach.

– Nie twoja sprawa – odparł Pope i przez chwilę mówił jak czło­wiek, który przy­wykł do posłu­chu.

Ten wybuch spra­wił, że Kar­ney odwró­cił się od koma­rów i spoj­rzał na wynisz­czoną twarz Pope’a. Nie­na­zwane dege­ne­ra­cje pozba­wiły ją god­no­ści i werwy, ale pozo­stało tam coś jesz­cze, co migo­tało pod bru­dem. Kar­ney zasta­na­wiał się, kim ten czło­wiek kie­dyś był. Może ban­kie­rem? Sędzią, który teraz na zawsze prze­padł dla prawa?

Catso pod­szedł teraz do sza­mo­ta­niny, żeby prze­szu­kać ubra­nie Pope’a, pod­czas gdy Red trzy­mał swo­jego więź­nia za gar­dło i przy­ci­skał do ściany tunelu. Pope oga­niał się od nie­po­żą­da­nych zaku­sów Catso naj­le­piej, jak potra­fił, młó­cił rękami, a jego wzrok był coraz bar­dziej sza­lony. Nie walcz, prze­ko­ny­wał go siłą woli Kar­ney, bo to skoń­czy się dla cie­bie jesz­cze gorzej. Jed­nak sta­rzec naj­wy­raź­niej był o krok od paniki. Wyda­wał z sie­bie ciche bur­kliwe pro­te­sty, które brzmiały bar­dziej zwie­rzęco niż ludzko.

– Niech ktoś przy­trzyma go za ręce – powie­dział Catso, uchy­la­jąc się przed ata­kami Pope’a.

Bren­dan zła­pał bez­dom­nego za nad­garstki i wygiął mu ręce nad głowę, żeby uła­twić rewi­zję. Nawet teraz, kiedy wszel­kie nadzieje na wyrwa­nie się prze­pa­dły, Pope nie prze­sta­wał się wier­cić. Udało mu się przy­ko­pać solid­nie Redowi w goleń, za co obe­rwał w twarz. Krew buch­nęła mu z nosa i spły­nęła na usta. Kar­ney wie­dział, że tam, skąd pły­nęła, kryje się wię­cej kolo­rów. Widział mnó­stwo obraz­ków roz­dar­tych ludzi: błysz­czące, jaskrawe zwoje jelit, żółty tłuszcz i fio­le­towe płuca – i cała ta barw­ność była zamknięta w sza­rym worku ciała Pope’a. Kar­ney nie do końca wie­dział, czemu taka myśl przy­szła mu do głowy. Zanie­po­ko­iła go, więc spró­bo­wał ponow­nie sku­pić się na koma­rach. Nie­stety Pope doma­gał się jego uwagi, krzy­cząc roz­dzie­ra­jąco, kiedy Catso roze­rwał jedną z jego licz­nych kami­ze­lek, żeby dobrać się do wewnętrz­nych warstw ubrań.

– Łaj­daki! – wrzesz­czał Pope, naj­wy­raź­niej nie przej­mu­jąc się tym, że obe­lgi w spo­sób nie­unik­niony spro­wo­kują kolejne ciosy. – Zabierz­cie ode mnie te cho­lerne łap­ska, bo dopil­nuję, żeby­ście wszy­scy padli tru­pem. Wszy­scy!

Pięść Reda zakoń­czyła te pogróżki, nowa krew popły­nęła za pierw­szą strugą. Pope splu­nął nią na drę­czy­cieli.

– Nie kuście mnie – powie­dział, zni­ża­jąc głos do pomruku. – Ostrze­gam was…

– Cuch­niesz jak zde­chły pies – powie­dział Bren­dan. – Tym wła­śnie jesteś: zde­chłym psem.

Pope nie raczył mu odpo­wie­dzieć. Patrzył na Catso, który sys­te­ma­tycz­nie opróż­niał mu kie­sze­nie płasz­cza i kami­zelki, rzu­ca­jąc żało­sną kolek­cję pamią­tek na zie­mię w tunelu.

– Kar­ney – wark­nął Red. – Przej­rzyj te rze­czy, co? Sprawdź, czy nie ma tam cze­goś war­tego zabra­nia.

Kar­ney spoj­rzał na pla­sti­kowe świe­ci­dełka, brudne wstążki, postrzę­pione kawałki papieru (facet był poetą?) i korki od wina.

– To same śmieci – powie­dział.

– Mimo to sprawdź – nale­gał Red. – Może zawi­nął w te śmieci pie­nią­dze. – Kar­ney nie ruszył się, żeby zer­k­nąć. – Sprawdź, do cho­lery!

Kar­ney nie­chęt­nie przy­kuc­nął i zaczął prze­glą­dać stos śmieci, które Catso na­dal rzu­cał na zie­mię. Wystar­czyło raz zer­k­nąć, żeby wie­dzieć, że nie ma tam niczego cen­nego, cho­ciaż parę dro­bia­zgów – pod­nisz­czone foto­gra­fie, pra­wie nie­czy­telne notatki – mogłyby podpowie­dzieć, kim był Pope, zanim alko­hol i rodzące się sza­leń­stwo prze­pę­dziły jego wspo­mnie­nia. Mimo swo­jej cie­ka­wo­ści Kar­ney chciał usza­no­wać prawo włó­częgi do pry­wat­no­ści. Tylko tyle bie­da­kowi zostało.

– Tu niczego nie ma – oznaj­mił, przej­rzaw­szy pobież­nie rze­czy.

Ale Catso nie skoń­czył jesz­cze obszu­ki­wać bez­dom­nego. Im głę­biej się­gał, tym wię­cej warstw brud­nych ubrań uka­zy­wało się jego ocho­czym rękom. Pope miał wię­cej kie­szeni niż naj­praw­dziw­szy sztuk­mistrz.

Kar­ney zer­k­nął znad żało­snego stosu dro­bia­zgów i ku swo­jemu zakło­po­ta­niu odkrył, że Pope patrzy na niego. Wyczer­pany i pobity sta­rzec prze­stał już pro­te­sto­wać. Wyglą­dał żało­śnie. Kar­ney roz­ło­żył ręce, poka­zu­jąc, że niczego nie wziął ze stosu. Pope zaś w ramach odpo­wie­dzi ski­nął led­wie widocz­nie głową. – Mam! – wrza­snął trium­fal­nie Catso. – Mam skur­czy­syna! – Wycią­gnął z kie­szeni butelkę wódki.

Pope był albo za słaby, żeby zauwa­żyć, że zwi­nięto mu zapas alko­holu, albo zbyt zmę­czony, żeby się tym prze­jąć. Tak czy ina­czej nie mruk­nął nawet słowa skargi, kiedy ukra­dli mu wódkę.

– Coś jesz­cze? – dopy­ty­wał się Bren­dan. Zaczął chi­cho­tać. Piskliwy śmiech sygna­li­zo­wał jego nara­sta­jące pod­nie­ce­nie. – Może pies ma tego wię­cej.

Puścił ręce Pope’a i ode­pchnął na bok Catso, który nie zapro­te­sto­wał. Miał swoją butelkę i był usa­tys­fak­cjo­no­wany. Stłukł szyjkę, żeby się niczym nie zara­zić i zaczął pić, kuca­jąc na ziemi. Red wypu­ścił Pope’a, ewi­dent­nie znu­dzony tą zabawą. Bren­dan prze­jął ini­cja­tywę i dopiero zaczął się roz­krę­cać.

Red pod­szedł do Kar­neya i szturch­nął stos rze­czy Pope’a czub­kiem buta.

– Totalny nie­wy­pał – powie­dział bez­na­mięt­nie.

– Aha – przy­znał Kar­ney, mając nadzieję, że nie­za­do­wo­le­nie Reda ozna­cza koniec upo­ko­rzeń dla starca.

Jed­nak Red wła­śnie rzu­cił kość Bren­da­nowi i miał dość rozumu w gło­wie, żeby nie pró­bo­wać mu jej teraz wyry­wać. Kar­ney widział już, do jakiej prze­mocy jest zdolny Bren­dan, i nie chciał znowu oglą­dać go w akcji. Wstał z wes­tchnie­niem i odwró­cił się ple­cami do Bren­dana. Echo w tunelu było jed­nak zbyt wymowne, mie­szanka cio­sów i wydy­sza­nych obelg. Wcze­śniej­sze doświad­cze­nia pod­po­wia­dały, że nic nie powstrzyma Bren­dana, dopóki jego furia sama nie wyga­śnie. Każdy na tyle głupi, żeby mu prze­ry­wać, sam stałby się jego ofiarą.

Red prze­szedł na drugi koniec tunelu, zapa­lił papie­rosa i obser­wo­wał wymie­rzaną karę bez szcze­gól­nej cie­ka­wo­ści. Kar­ney zer­k­nął na Catso. Zamiast kucać, sie­dział teraz na ziemi z butelką wódki mię­dzy wycią­gnię­tymi nogami. Uśmie­chał się do sie­bie sze­roko, głu­chy na stru­myk próśb wycie­ka­jący z roz­kwa­szo­nych ust Pope’a.

Kar­ney­owi zro­biło się nie­do­brze. Bar­dziej dla odwró­ce­nia uwagi od bicia niż ze szcze­rego zain­te­re­so­wa­nia, powró­cił do śmieci zwę­dzo­nych z kie­szeni Pope’a i wziął jedną foto­gra­fię, żeby uważ­niej ją obej­rzeć. Przed­sta­wiała dziecko, cho­ciaż nie spo­sób było odgad­nąć, czy da się w nim dostrzec rodzinne podo­bień­stwo. Twarz Pope’a była teraz pra­wie nie do pozna­nia, jedno oko już mu się zamy­kało z powodu opu­chli­zny. Kar­ney odrzu­cił foto­gra­fię na stos pamią­tek. Wtedy zauwa­żył kawa­łek sznurka z węzłami, który wcze­śniej prze­ga­pił. Zer­k­nął znowu na Pope’a. Opuch­nięte oko zamknęło się, dru­gie wyda­wało się nie­wi­dzące. Usa­tys­fak­cjo­no­wany tym, że nikt nie patrzy, Kar­ney wyjął spo­mię­dzy śmieci zwi­nięty jak wąż w gnieź­dzie sznu­rek. Węzły go fascy­no­wały. Od zawsze. Cho­ciaż ni­gdy nie nauczył się roz­wią­zy­wać aka­de­mic­kich zaga­dek (mate­ma­tyka była dla niego wie­dzą tajemną, podob­nie jak zawi­ło­ści języka), zawsze pocią­gały go bar­dziej kon­kretne łami­główki. Wystar­czył węzeł, ukła­danka albo roz­kład jazdy pocią­gów, żeby zatra­cił się w pro­ble­mie na dłu­gie godziny. Nabrał takich upodo­bań już w dzie­ciń­stwie, które było dla niego samot­nym cza­sem. Skoro nie miał ojca ani rodzeń­stwa, które zaję­łoby jego uwagę, gdzie mógł zna­leźć lep­sze towa­rzy­stwo jeśli nie w łami­główce?

Obra­cał sznu­rek raz za razem, przy­glą­da­jąc się trzem węzłom umiesz­czo­nym pośrodku, w odle­gło­ści cala od sie­bie nawza­jem. Były duże i asy­me­tryczne i nie słu­żyły żad­nemu ewi­dent­nemu celowi poza tym może, że potra­fiły ocza­ro­wać takie umy­sły jak jego wła­sny. Jak ina­czej wyja­śnić ich wymyślną kon­struk­cję, jeśli nie tym, że wią­żący zadał sobie ogromny trud, by stwo­rzyć nie­mal nie­roz­wią­zy­walny pro­blem? Kar­ney prze­su­wał pal­cami po powierzchni węzłów, instynk­tow­nie szu­ka­jąc luź­niej­szego miej­sca, ale supły zostały tak genial­nie spro­ku­ro­wane, że żad­nej igły – nawet naj­cień­szej – nie dałoby się wsu­nąć mię­dzy krzy­żu­jące się pasma. Wyzwa­nie oka­zało się zbyt pocią­ga­jące, żeby mu się oprzeć. Znowu zer­k­nął na starca. Bren­dan naj­wi­docz­niej zmę­czył się swoją pracą. Kiedy Kar­ney spoj­rzał, cisnął wła­śnie bez­dom­nym o ścianę i pozwo­lił, żeby ciało osu­nęło się na zie­mię. I tam je zosta­wił. Buch­nął stam­tąd cha­rak­te­ry­styczny smród ście­ków.

– To było świetne – oznaj­mił Bran­don tonem czło­wieka, który wła­śnie wyszedł spod ożyw­czego prysz­nica. Wysi­łek pokrył jego rumianą twarz war­stewką potu. Chło­pak uśmie­chał się od ucha do ucha. – Daj mi tro­chę tej wódki, Catso.

– Skoń­czyła się – wybeł­ko­tał Catso, obra­ca­jąc butelkę do góry dnem. – To był rap­tem jeden haust.

– Łżesz, dupku – powie­dział do niego Bren­dan, na­dal się uśmie­cha­jąc.

– A nawet jeśli, to co z tego? – odpo­wie­dział Catso i odrzu­cił pustą butelkę. Roz­biła się. – Pomóż mi wstać – popro­sił Bren­dana.

Tam­ten, na­dal w dosko­na­łym humo­rze, pomógł kole­dze wstać. Red już wycho­dził z tunelu. Pozo­stali ruszyli za nim.

– Ej, Kar­ney! – zawo­łał przez ramię Catso. – Idziesz?

– Jasne.

– Chcesz poca­ło­wać kun­dla, żeby mniej bolało? – zasu­ge­ro­wał Bran­don.

Catso pra­wie posi­kał się ze śmie­chu, sły­sząc tę uwagę. Kar­ney nie odpo­wie­dział. Wstał, nie odry­wa­jąc oczu od nie­ru­cho­mej postaci leżą­cej pod ścianą tunelu. Szu­kał cze­goś, coś zdra­dza­łoby choćby resztki przy­tom­no­ści. Niczego nie wypa­trzył. Obej­rzał się na kum­pli. Cała trójka odwró­ciła się już ple­cami i odcho­dziła wzdłuż torów. Kar­ney bły­ska­wicz­nie scho­wał sznu­rek z węzłami. Kra­dzież trwała tylko chwilę. Kiedy już sznu­rek leżał bez­piecz­nie scho­wany, ogar­nęło go uczu­cie triumfu nie­pro­por­cjo­nalne w sto­sunku do real­nego zysku. Już prze­wi­dy­wał godziny zabawy, jakiej dostar­czą mu węzły. Czas, kiedy zapo­mni o sobie, swo­jej pustce, o ste­ryl­nym lecie i cze­ka­ją­cej go pozba­wio­nej miło­ści zimie. Zapo­mni też o sta­rym czło­wieku, leżą­cym we wła­snych odcho­dach kilka jar­dów od miej­sca, w któ­rym Kar­ney teraz stał.

– Kar­ney! – zawo­łał Catso.

Kar­ney odwró­cił się ple­cami do Pope’a i zaczął odcho­dzić od ciała i towa­rzy­szą­cego mu stosu dro­bia­zgów. Kiedy zna­lazł się kilka kro­ków od końca tunelu, sta­rzec zaczął coś mru­czeć do sie­bie w deli­rium. Słowa były nie­zro­zu­miałe. Jed­nak za sprawą jakiejś aku­stycz­nej sztuczki ściany tunelu zwie­lo­krot­niły dźwięk. Głos Pope’a napły­wał i odpły­wał raz za razem, napeł­nia­jąc prze­strzeń szep­tami.

* * *

Dopiero znacz­niej póź­niej tej nocy, kiedy usiadł sam w swo­jej sypialni sąsia­du­ją­cej z poko­jem, gdzie jego matka pła­kała przez sen, miał oka­zję przyj­rzeć się spo­koj­nie węzłom. Nic nie powie­dział Redowi ani pozo­sta­łym o kra­dzieży sznurka. To był taki dro­biazg, że wyśmia­liby go za to, że w ogóle o tym wspo­mina. Poza tym węzły były oso­bi­stym wyzwa­niem dla niego, któ­remu zamie­rzał sta­wić czoło sam – i sam, być może, ponieść porażkę.

Chwilę bił się z myślami, zanim wybrał węzeł, od któ­rego zacznie, i roz­po­czął pracę. Pra­wie natych­miast stra­cił poczu­cie upływu czasu. Pro­blem cał­ko­wi­cie go pochło­nął. Godziny roz­kosz­nej fru­stra­cji mijały nie­po­strze­że­nie, kiedy ana­li­zo­wał plą­ta­ninę, szu­ka­jąc jakiejś wska­zówki na temat ukry­tej w węźle metody. Niczego nie zna­lazł. Kon­fi­gu­ra­cja, o ile stał za nią jakiś racjo­nalny zamysł, kom­plet­nie go prze­ra­stała. Mógł tylko mieć nadzieję, że roz­wiąże pro­blem metodą prób i błę­dów. Świt gro­ził, że znowu ścią­gnie świa­tło na świat, kiedy w końcu Kar­ney porzu­cił sznu­rek, żeby prze­spać się parę godzin. W ciągu nocy zdo­łał tylko polu­zo­wać maleńki frag­ment węzła.

Przez następne cztery dni pro­blem stał się jego tajemną obse­sją, idée fixe, do któ­rej powra­cał przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji, szar­piąc węzeł pal­cami, które były coraz bar­dziej odrę­twiałe. Łami­główka pochło­nęła go jak mało co w doro­słym życiu. Pra­cu­jąc nad węzłem, był głu­chy i ślepy na świat zewnętrzny. Sie­dząc w nocy w oświe­tlo­nym lampą pokoju albo w parku za dnia, pra­wie czuł, jak daje się wcią­gnąć do splą­ta­nego serca zagadki, jego świa­do­mość sku­piała się tak mocno, że mogła dotrzeć tam, gdzie świa­tło nie było w sta­nie się prze­bić. Jed­nak mimo uporu roz­wią­zy­wa­nie supła oka­zało się nie­sły­cha­nie powol­nym pro­ce­sem. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści węzłów, jakie napo­tkał, które – gdy już je tro­chę polu­zo­wać – odsła­niały swoje roz­wią­za­nie, ta struk­tura została tak pomy­słowo zapro­jek­to­wana, że polu­zo­wa­nie jed­nego ele­mentu spra­wiało, że inny bar­dziej się zaci­skał. Kar­ney zaczy­nał rozu­mieć, że sztuka polega na tym, by pra­co­wać na wszyst­kich stro­nach węzła w takim samym tem­pie, luzu­jąc jeden frag­ment odro­binę i prze­cho­dząc do następ­nego. Sys­te­ma­tyczna rota­cja, cho­ciaż żmudna, powoli zaczy­nała przy­no­sić efekt.

W tym cza­sie nie widy­wał się z Redem, Bren­da­nem i Catso. Ich mil­cze­nie suge­ro­wało, że bra­ko­wało im jego towa­rzy­stwa w rów­nym stop­niu jak jemu ich. Dla­tego zdzi­wił się, kiedy Catso wpadł do niego w piąt­kowy wie­czór. Przy­szedł z pro­po­zy­cją. On i Bren­dan zna­leźli dom, który nada­wał się do wła­ma­nia, i chcieli, żeby Kar­ney robił za czujkę. Już dwa razy peł­nił tę rolę. Za każ­dym razem były to drobne kra­dzieże z wła­ma­niem; pierw­sza pozwo­liła im zgar­nąć sporo nada­ją­cej się na sprze­daż biżu­te­rii, druga – kil­ka­set fun­tów w gotówce. Tym razem jed­nak mieli to zro­bić bez Reda. On coraz bar­dziej inte­re­so­wał się Ane­lisą, która według Catso kazała mu przy­siąc, że zaprze­sta­nie drob­nych kra­dzieży i wyko­rzy­sta swój talent do cze­goś ambit­niej­szego. Kar­ney wyczu­wał, że Catso – i naj­praw­do­po­dob­niej też Bren­dan – aż się palą, by dowieść, że świet­nie radzą sobie bez Reda. Dom, który wybrali, był łatwym celem, jak twier­dził Catso, a Kar­ney byłby skoń­czo­nym głup­cem, gdyby odpu­ścił sobie tak świetną oka­zję łatwego zarobku. Pota­ki­wał entu­zja­stycz­nemu kole­dze, będąc myślami przy innym pro­ble­mie. Kiedy Catso skoń­czył gadkę, Kar­ney zgo­dził się pomóc. Nie zro­bił tego ze względu na pie­nią­dze, tylko dla­tego, że dzięki temu mógł szyb­ciej wró­cić do węzła.

* * *

Dużo póź­niej tego wie­czoru, zgod­nie z suge­stią Catso, spo­tkali się w miej­scu pro­po­no­wa­nej roboty. Dom rze­czy­wi­ście wyglą­dał na łatwy do obro­bie­nia. Kar­ney czę­sto prze­cho­dził wia­duk­tem, któ­rym Horn­sey Lane prze­bie­gała nad Archway Road, ale ni­gdy dotąd nie zauwa­żył stro­mej ścieżki – czę­ściowo to były schody, czę­ściowo chod­nik – bie­gną­cej na tyłach wia­duktu ku dro­dze na dole. Wej­ście na nią było wąskie i łatwe do prze­ga­pie­nia, a jej mean­dry oświe­tlała tylko jedna latar­nia, któ­rej świa­tło prze­sła­niały drzewa rosnące w przy­le­ga­ją­cych do niej ogro­dach. I wła­śnie te ogrody, po któ­rych tyl­nych pło­tach łatwo można było się wspiąć albo rów­nie łatwo je wyła­mać, dawały dosko­nałe doj­ście do domów. Zło­dziej wyko­rzy­stu­jący ustronną ścieżkę mógł wejść i wyjść bez­kar­nie, nie­zau­wa­żony przez nikogo ani z drogi powy­żej, ani tej w dole. Całość wyma­gała tylko czujki na ścieżce, która ostrze­głaby przed ewen­tu­al­nym prze­chod­niem. I to było zada­nie Kar­neya.

Nad­cho­dząca noc była rajem dla zło­dzieja. Chłodna, ale nie zimna, pochmurna, lecz bez desz­czu. Spo­tkali się na High­gate Hill przy bra­mie kościoła pasjo­ni­stów i stam­tąd zeszli do Archway Road. Bren­dan obsta­wał, że nadej­ście z góry zwró­ci­łoby wię­cej uwagi. Patrole poli­cyjne czę­ściej prze­jeż­dżały Horn­sey Lane, po czę­ści dla­tego, że wia­dukt sta­no­wił nie­od­partą pokusę dla ludzi w depre­sji. Miej­sce miało nie­wąt­pliwe zalety dla poten­cjal­nych samo­bój­ców, a naj­więk­szą z nich był upa­dek z osiem­dzie­się­ciu stóp, który nawet jeśli cię nie zabije, to na pewno zro­bią to jadące Archway Road ogromne cię­ża­rówki.

Bren­dan znowu był w dosko­na­łym nastroju, zado­wo­lony z tego, że dowo­dzi pozo­sta­łymi, zamiast zaj­mo­wać dru­gie miej­sce po Redzie. Paplał pod­eks­cy­to­wany, głów­nie na temat kobiet. Kar­ney pozwo­lił, żeby Catso zajął zaszczytne miej­sce obok Bren­dana i sam szedł kilka kro­ków za nimi z ręką w kie­szeni kurtki, gdzie cze­kały węzły. Przez ostat­nie kilka godzin z powodu zmę­cze­nia po wielu bez­sen­nych nocach sznu­rek zaczął pła­tać figle jego oczom. Cza­sem wyda­wało się, że poru­sza się w jego rękach, jakby sam pró­bo­wał się roz­wią­zać od środka. Nawet teraz, kiedy szli ścieżką, Kar­ney miał wra­że­nie, że sznu­rek prze­suwa się pod jego dło­nią.

– Ej, stary… spójrz tylko na to. – Catso wska­zał w górę ścieżki. Cała tonęła w ciem­no­ści. – Ktoś zała­twił lampę.

– Ciszej – powie­dział mu Bren­dan i popro­wa­dził ich w górę.

To nie była nie­prze­nik­niona ciem­ność. Odro­bina świa­tła padała z Archway Road, ale prze­fil­tro­wana przez gęstą masę krze­wów, więc ścieżka była prak­tycz­nie nie­oświe­tlona. Kar­ney led­wie widział wła­sne dło­nie, gdy uniósł je przed twa­rzą. Jed­nak ciem­ność znie­chęci pra­wie wszyst­kich z wyjąt­kiem tych naj­zwin­niej­szych prze­chod­niów do sko­rzy­sta­nia z dróżki. Kiedy poko­nali nieco wię­cej niż połowę jej wyso­ko­ści, Bren­dan zatrzy­mał kum­pli.

– To ten dom – oznaj­mił.

– Jesteś pewien? – zapy­tał Catso.

– Liczy­łem podwórka. To ten.

Płot na tyłach ogrodu był mocno znisz­czony. Wystar­czyło, by Bren­dan popra­co­wał nad nim tylko chwilę – hałasy zama­sko­wała późna cię­ża­rówka sunąca asfal­tem w dole – żeby zapew­nić im łatwy dostęp. Bren­dan prze­pchnął się przez gęstwinę cier­ni­stych krza­ków rosną­cych dziko na końcu ogrodu, a za nim wszedł Catso, klnąc z powodu dra­pią­cych kol­ców. Bren­dan uci­szył go dru­gim prze­kleń­stwem, a potem odwró­cił się do Kar­neya.

– Wcho­dzimy. Zagwiż­dżemy dwa razy, gdy wyj­dziemy z domu. Pamię­tasz sygnały?

– Nie jest imbe­cy­lem, prawda, Kar­ney? Pora­dzi sobie. Idziemy czy nie?

Bren­dan nie powie­dział nic wię­cej. We dwóch poko­nali kol­cza­ste krzaki i prze­szli przez wła­ściwy ogród. Kiedy już wyszli z cieni drzew na traw­nik, byli sza­rymi posta­ciami na tle domu. Kar­ney patrzył, jak zbli­żają się do tyl­nych drzwi, usły­szał hałas: to Catso – który miał o wiele zręcz­niej­sze palce z tej dwójki – otwo­rzył zamek wytry­chem. A potem obaj chył­kiem weszli do środka. Kar­ney został sam.

Nie cał­kiem sam. Na­dal miał towa­rzy­stwo w postaci sznurka. Rozej­rzał się po ścieżce, widząc coraz lepiej w żół­ta­wej poświa­cie lamp sodo­wych. Nie było żad­nych prze­chod­niów. Zado­wo­lony wyjął węzły z kie­szeni. Jego ręce były jak zjawy, led­wie był w sta­nie doj­rzeć supły. Jed­nak pra­wie bez świa­do­mej inten­cji, która by nimi kie­ro­wała, jego palce ponow­nie zaczęły badać sznu­rek i cho­ciaż wyda­wało się to dziwne, poczy­nił więk­sze postępy w kilka sekund pracy na oślep niż w ciągu poprzed­nich godzin. Okra­dziony ze wzroku kie­ro­wał się samym instynk­tem i to zdzia­łało cuda. Znowu zdu­miało go wra­że­nie inten­cji kry­ją­cej się w splo­tach, jakby coraz bar­dziej brały udział we wła­snym roz­wi­kła­niu. Zachę­cone posma­kiem zwy­cię­stwa, jego palce prze­su­wały się po węźle z natchnio­nym wyczu­ciem i wyda­wało się, że zatrzy­mują się dokład­nie na tych pasmach, któ­rymi trzeba poru­szyć.

Rozej­rzał się znowu po ścieżce, żeby się upew­nić, że jest pusta, i obej­rzał się na dom. Drzwi pozo­stały otwarte. Ni­gdzie jed­nak nie było widać Catso i Bran­dona. Sku­pił się ponow­nie na łami­główce. Pra­wie miał ochotę się roze­śmiać z powodu łatwo­ści, z jaką nagle węzeł zaczął się roz­wią­zy­wać.

Oczy, może pod wpły­wem nara­sta­ją­cego pod­nie­ce­nia, zaczęły mu pła­tać zdu­mie­wa­jące figle. Roz­bły­ski kolo­rów, nie­spo­ty­ka­nych, nie­na­zwa­nych odcieni, zapa­lały się przed nim, a ich źró­dłem było serce węzła. Świa­tło padło na pra­cu­jące palce. W jego bla­sku ciało stało się prze­zro­czy­ste. Widział koń­cówki ner­wów, jarzące się z powodu nowo odkry­tej wraż­li­wo­ści. Paliczki były widoczne aż po szpik. A potem nie­mal rów­nie nagle, jak się poja­wiły, barwy zga­sły, pogrą­ża­jąc jego oczy w ciem­no­ści – dopóki znowu nie zapło­nęły.

Serce zaczęło mu łomo­tać w uszach. Wyczu­wał, że bra­kuje zale­d­wie sekund do roz­wi­kła­nia węzła. Sple­cione włókna prak­tycz­nie odska­ki­wały od sie­bie. Jego palce stały się teraz zabawką sznurka, nie odwrot­nie. Roz­wi­kłał pętle, żeby prze­su­nąć przez nie pozo­stałe dwa węzły. Cią­gnął, prze­py­chał, wszystko na roz­kaz sznurka.

Kolory powró­ciły, ale tym razem jego palce pozo­stały nie­wi­dzialne i zamiast nich widział coś jarzą­cego się w ostat­nich paru splo­tach węzła. Kształt wił się jak ryba w sieci, rósł z każ­dym roz­wi­kła­nym frag­men­tem. Młot w jego gło­wie zdwoił tempo ude­rzeń. Powie­trze wokół stało się nie­mal lep­kie, jakby Kar­ney zanu­rzył się w bło­cie.

Ktoś zagwiz­dał. Wie­dział, że ten sygnał powi­nien mieć dla niego zna­cze­nie, ale nie potra­fił sobie przy­po­mnieć jakie. Zbyt wiele rze­czy go roz­pra­szało: gęst­nie­jące powie­trze, walące serce, węzeł roz­plą­tu­jący się w jego bez­rad­nej ręce, pod­czas gdy postać w jego środku – wijąca się i lśniąca – puchła i wrzała.

Znowu roz­legł się gwizd. Tym razem jego pona­gla­jące brzmie­nie wyrwało Kar­neya z transu. Pod­niósł wzrok. Bren­dan już prze­cho­dził przez ogród, a Catso szedł kilka jar­dów za nim. Kar­ney miał tylko chwilę, żeby zare­je­stro­wać ich poja­wie­nie się, zanim węzeł zapo­cząt­ko­wał ostat­nią fazę roz­wi­kły­wa­nia się. Ostat­nie pasmo uwol­niło się i postać w sercu węzła sko­czyła ku twa­rzy Kar­neya, rosnąc w tem­pie wykład­ni­czym. Rzu­cił się do tyłu, żeby nie stra­cić głowy, i istota śmi­gnęła obok niego. Zaszo­ko­wany zato­czył się w zaro­śla i upadł mię­dzy cier­nie. Nad jego głową listo­wie trzę­sło się, jakby powiał silny wiatr. Posy­pały się na niego liście i drobne gałązki. Wpa­try­wał się w konary, pró­bu­jąc dostrzec kształt, ale on już znik­nął.

– Dla­czego mi nie odpo­wie­dzia­łeś, ty cho­lerny idioto? – zapy­tał Bren­dan. – Myśle­li­śmy, że zwia­łeś i nas zosta­wi­łeś.

Kar­ney led­wie zauwa­żył nadej­ście zasa­pa­nego Bren­dana. Na­dal roz­glą­dał się po koro­nach drzew nad głową. Smród zim­nego błota wypeł­nił mu noz­drza.

– Lepiej rusz tyłek – powie­dział Bran­don, prze­cho­dząc przez poła­many płot na ścieżkę.

Kar­ney pró­bo­wał się pod­nieść, ale cier­ni­ste krzaki utrud­niały mu to, łapiąc go za włosy i ubra­nie.

– Cho­lera! – usły­szał sapa­nie Bren­dana po dru­giej stro­nie ogro­dze­nia. – Poli­cja! Na wia­duk­cie.

Catso dotarł do końca ogrodu.

– Co tu robisz? – zapy­tał Kar­neya.

Kar­ney wycią­gnął rękę.

– Pomóż mi – popro­sił.

Catso zła­pał go za nad­gar­stek, ale w tej samej chwili Bren­dan syk­nął „Poli­cja! Ruchy!”, więc zre­zy­gno­wał z poma­ga­nia i tylko prze­mknął przez ogro­dze­nie za kum­plem, a potem w dół, ku Archway Road. Kar­ney potrze­bo­wał kilku mgli­stych sekund, by zdać sobie sprawę, że sznu­rek z pozo­sta­łymi dwoma węzłami znik­nął z jego dłoni. Był pewien, że go nie wypu­ścił. To raczej sznu­rek samo­wol­nie go porzu­cił, a jedyna oka­zja, jaką ku temu miał, to prze­lotny kon­takt z Catso. Kar­ney wycią­gnął rękę, żeby zła­pać się próch­nie­ją­cego płotu, i wresz­cie udało mu się wstać. Musiał ostrzec Catso, do czego zdolny jest sznu­rek, bez względu na poli­cję. Są gor­sze rze­czy od gli­nia­rzy.

Bie­gnący ścieżką Catso nie był nawet świa­domy tego, że węzełki ukrad­kiem tra­fiły do jego ręki. Był zbyt pochło­nięty ucieczką. Bren­dan już znik­nął na Archway Road i się odda­lał. Catso obej­rzał się, żeby zoba­czyć, czy poli­cja go ściga. Ni­gdzie jed­nak nie było ich śladu. Uznał, że nawet gdyby teraz zaczęli go gonić, i tak nie zdo­ła­liby go zła­pać. Poza tym był jesz­cze Kar­ney. Catso zwol­nił kroku, a potem przy­sta­nął i obej­rzał się na ścieżkę, żeby prze­ko­nać się, czy ten idiota ruszył za nimi, ale on nawet nie prze­lazł przez ogro­dze­nie.

– Niech go szlag – zaklął pod nosem Catso.

Może powi­nien się cof­nąć po niego?

Kiedy tak się wahał na ciem­nej ścieżce, zdał sobie sprawę, że to, co wziął za pory­wi­sty wiatr w wyso­kich drze­wach, gwał­tow­nie zamarło. Nagła cisza go zdu­miała. Ode­rwał wzrok od ścieżki, żeby spoj­rzeć w gąszcz gałęzi, i jego prze­ra­żony wzrok padł na kształt, który pełzł ku niemu z góry, cuch­nący bło­tem i roz­pa­dem. Powoli, jak we śnie, Catso pod­niósł ręce, żeby stwór go nie dotknął, ale on i tak wycią­gnął w dół mokre, lodo­wate koń­czyny i porwał chło­paka w górę.

Kar­ney, który wła­śnie prze­cho­dził przez ogro­dze­nie, dostrzegł, jak kum­pel zostaje wcią­gnięty w korony drzew, i zoba­czył jego nogi młó­cące powie­trze, pod­czas gdy fanty wyla­ty­wały mu z kie­szeni, roz­sy­py­wały się po ścieżce, tur­lały w stronę Archway Road.

Potem Catso wrza­snął i jego zwi­sa­jące nogi zaczęły się poru­szać jesz­cze bar­dziej gorącz­kowo. Kar­ney usły­szał nawo­ły­wa­nie u szczytu ścieżki. Uznał, że to pew­nie jeden poli­cjant woła coś do dru­giego. W następ­nej chwili usły­szał pośpieszny tupot. Zer­k­nął na Horn­sey Lane – poli­cjanci jesz­cze nie dotarli do początku dróżki. Zer­k­nął w dół, w kie­runku Catso, i aku­rat zdą­żył zoba­czyć, jak ciało spada z drzewa. Upa­dło na zie­mię bez­wład­nie, ale w następ­nej chwili pod­nio­sło się. Catso spoj­rzał prze­lot­nie w górę ścieżki, w stronę Kar­neya. Wyraz jego twa­rzy, nawet w bla­sku sodo­wych lamp, zdra­dzał sza­leń­stwo. A potem zaczął biec. Kar­ney, zado­wo­lony z tego, że kum­pel ma prze­wagę, scho­wał się za ogro­dze­niem, kiedy dwóch poli­cjantów poja­wiło się na ścieżce i zaczęło ści­gać Catso. Wszystko to – węzeł, zło­dzieje, pościg, wrzask i reszta – zajęło rap­tem kilka sekund, w cza­sie któ­rych Kar­ney nie zdą­żył nawet nabrać powie­trza w płuca. Teraz leżał na cier­ni­stej poduszce i dyszał jak ryba wyrzu­cona na brzeg. Po dru­giej stro­nie ogro­dze­nia poli­cjanci pędzili ścieżką i nawo­ły­wali podej­rza­nego.

Catso led­wie sły­szał ich roz­kazy. To nie przed poli­cją ucie­kał, ale przed ubło­coną istotą, która go unio­sła, żeby spoj­rzał w jej pokrytą szan­krami twarz o śle­piach jak szparki. Teraz, kiedy dotarł do Archway Road, poczuł drże­nie w koń­czy­nach. Był pewien, że jeśli nogi odmó­wią mu posłu­szeń­stwa, stwór znowu go dopad­nie i położy usta na jego war­gach, tak jak to zro­bił wcze­śniej. Tyle że tym razem Catso nie będzie miał siły krzy­czeć; życie zosta­nie wyssane z jego płuc. Jego jedyną nadzieją było odda­le­nie się tak, by ulica oddzie­liła go od prze­śla­dowcy. Wciąż sły­sząc w uszach gło­śny oddech stwora, wspiął się na barierę zabez­pie­cza­jącą drogę, zesko­czył na asfalt i zaczął bie­giem poko­ny­wać pro­wa­dzącą na połu­dnie auto­stradę. W poło­wie dystansu zdał sobie sprawę ze swo­jego błędu. Zgroza spra­wiła, że zapo­mniał o wszel­kich innych nie­bez­pie­czeń­stwach. Nie­bie­skie volvo – z kie­rowcą, któ­rego usta ukła­dały się w ide­alne „o” – pędziło pro­sto na niego. Catso zamarł w świa­tłach samo­chodu jak zahip­no­ty­zo­wane zwie­rzę. Dwa ułamki sekundy póź­niej został potrą­cony, prze­le­ciał przez pas roz­dzie­la­jący jezd­nie i wylą­do­wał pod kołami cię­ża­rówki z naczepą. Drugi kie­rowca nie miał szansy go omi­nąć. Ude­rze­nie roz­pruło Catso i cisnęło ciało pod koła.

W ogro­dzie na górze Kar­ney usły­szał paniczny pisk hamul­ców, a potem głos poli­cjanta na dole ścieżki:

– Jezu Chry­ste wszech­mo­gący…

Pocze­kał kilka sekund, a potem wyj­rzał z kry­jówki. Ścieżka była pusta na całej dłu­go­ści. Drzewa znie­ru­cho­miały. Z drogi na dole nio­sły się dźwięki syreny i okrzyki poli­cjan­tów zatrzy­mu­ją­cych nad­jeż­dża­jące samo­chody. Gdzieś bli­żej sły­chać było szloch. Zaczął uważ­nie nasłu­chi­wać przez kilka chwil, pró­bu­jąc się zorien­to­wać, skąd dobiega łka­nie, zanim zdał sobie sprawę, że to on pła­cze. Bez względu jed­nak na łzy zamie­sza­nie na dole doma­gało się jego uwagi. Stało się coś strasz­nego i musiał zoba­czyć co. Bał się jed­nak prze­biec szpa­le­rem drzew, wie­dząc, co się tam czai, więc stał, gapiąc się w górę na gałę­zie i pró­bu­jąc wypa­trzyć stwora. Ni­gdzie jed­nak nie wychwy­cił ani dźwięku, ani ruchu. Drzewa zamarły. Dła­wiąc strach, wyszedł z kry­jówki i zaczął scho­dzić ścieżką, wpa­tru­jąc się w liście, żeby spo­strzec naj­mniej­szą oznakę obec­no­ści potwora. Sły­szał gwar zbie­ra­ją­cego się tłumu. Myśl o stło­czo­nych ludziach pocie­szała go. Od tej pory będzie potrze­bo­wał kry­jówki, prawda? Ludzie, któ­rzy widzieli cud, zwy­kle ich potrze­bo­wali.

Dotarł do miej­sca, z któ­rego Catso został wcią­gnięty mię­dzy konary. Zna­czyły je opa­dłe liście i roz­rzu­cone fanty. Stopy Kar­neya chciały przy­śpie­szyć, ponieść go jak naj­da­lej z tego miej­sca, ale jakiś per­wer­syjny instynkt spra­wił, że zwol­nił. Chciał spro­wo­ko­wać dziecko węzła do poka­za­nia się? Może lepiej sta­wić mu czoło mimo całej jego ohydy, niż żyć od tego czasu w stra­chu, ubar­wia­jąc w wyobraźni jego wygląd i zdol­no­ści? Jed­nak stwór się nie ujaw­nił. Jeśli rze­czy­wi­ście wciąż był na drze­wie, nie ruszył nawet pazu­rem.

Coś poru­szyło się pod jego sto­pami. Spoj­rzał w dół i zoba­czył tam nie­mal zasło­nięty przez liście sznu­rek, który naj­wy­raź­niej uznał, że Catso nie jest godny jego posia­da­nia. Teraz, kiedy już pewne wska­zówki odno­śnie do jego mocy zostały ujaw­nione, sznu­rek nawet nie pró­bo­wał uda­wać zwy­kłego przed­miotu. Wił się na żwi­rze jak wąż w rui, uno­sił węź­la­sty łeb, żeby zwró­cić uwagę Kar­neya. Chło­pak chciał zigno­ro­wać te wybryki, ale nie potra­fił. Wie­dział, że jeśli sam go nie pod­nie­sie, to prę­dzej czy póź­niej zrobi to ktoś inny, taka sama ofiara jak on sła­bo­ści do zaga­dek. Dokąd taka nie­win­ność mogła dopro­wa­dzić, jeśli nie do następ­nej ucieczki, być może strasz­liw­szej od pierw­szej? Nie, naj­le­piej będzie, jeśli sam zabie­rze węzły. Przy­naj­mniej był świa­dom ich poten­cjału i w związku z tym w pew­nym stop­niu był przed nim chro­niony. Pochy­lił się, a wtedy sznu­rek pra­wie wsko­czył mu do dłoni, owi­ja­jąc się wokół jego pal­ców tak mocno, że Kar­ney omal nie krzyk­nął.

– Łaj­dak – mruk­nął.

Sznu­rek zwi­nął się w jego dłoni, opla­ta­jąc mu palce w eks­ta­tycz­nym powi­ta­niu. Kar­ney uniósł rękę, żeby lepiej widzieć to przed­sta­wie­nie. Jego nie­po­kój w związku z wyda­rze­niami na Archway Road nagle znik­nął jak za sprawą cudu. Jakie zna­cze­nie mają takie drobne tro­ski? To tylko życie i śmierć. Lepiej wyco­fać się teraz, póki jesz­cze może.

Nad jego głową zatrzę­sła się gałąź. Ode­rwał wzrok od węzłów i zer­k­nął na drzewo, mru­żąc oczy. Kiedy sznu­rek wró­cił do niego, nie­po­koje i lęki wypa­ro­wały.

– Ukaż się – powie­dział. – Nie jestem taki jak Catso. Nie boję się. Chcę wie­dzieć, czym jesteś.

Z ukry­cia wśród liści przy­cza­jony stwór wychy­lił się w stronę Kar­neya i wypu­ścił poje­dyn­czy, lodo­waty oddech. Pach­niał rzeką o niskim sta­nie wody, gni­jącą roślin­no­ścią. Kar­ney już miał ponow­nie zapy­tać, czym stwór jest, kiedy zdał sobie sprawę, że wydech był odpo­wie­dzią. Wszystko, co stwór mógł powie­dzieć na temat swo­jego ist­nie­nia, zawie­rało się w tym przej­mu­ją­cym, cuch­ną­cym odde­chu. Nie można było odmó­wić elo­kwen­cji tej odpo­wie­dzi. Zanie­po­ko­jony obra­zem, jaki tchnie­nie wywo­łało w jego umy­śle, Kar­ney cof­nął się o krok. Pora­nione, ospałe kształty poru­szały się za jego oczami, zato­pione w brud­nym szla­mie.

Kilka stóp od drzewa czar tchnie­nia prysł i Kar­ney nabrał w płuca wyzie­wów samo­cho­do­wych znad drogi, jakby oddy­chał naj­czyst­szym powie­trzem o poranku świata. Odwró­cił się ple­cami do cier­pie­nia, które wyczuł, scho­wał ople­cioną sznur­kiem rękę do kie­szeni i ruszył ścieżką. Drzewa za nim znowu znie­ru­cho­miały.

Kil­ku­dzie­się­ciu gapiów zebrało się na wia­duk­cie, żeby popa­trzeć na to, co dzieje się na dole. Ich obec­ność wzbu­dziła z kolei zacie­ka­wie­nie kie­row­ców jadą­cych Horn­sey Lane; nie­któ­rzy zapar­ko­wali samo­chody i wysie­dli, żeby dołą­czyć do tłumu. Scena pod wia­duk­tem była zbyt odle­gła, żeby obu­dzić jakie­kol­wiek uczu­cia w Kar­neyu. Stał wśród gawę­dzą­cego tłumu i bez­na­mięt­nie patrzył w dół. Roz­po­znał trupa Catso po ubra­niu, bo poza tym nie­wiele zostało z jego kum­pla.

Wie­dział, że kie­dyś przyj­dzie mu go opła­kać, ale w tej chwili nie czuł niczego. W końcu Catso nie żył, prawda? Jego ból i kon­ster­na­cja wresz­cie się skoń­czyły. Kar­ney prze­czu­wał, że mądrzej będzie zacho­wać łzy dla tych, któ­rych cier­pie­nie ma się dopiero zacząć.

* * *

I znowu węzły.

Tej nocy w domu pró­bo­wał je odło­żyć na bok, ale po wie­czor­nych wyda­rze­niach spo­wił je nowy czar. Supły wię­ziły bestie. W jaki spo­sób i dla­czego – tego nie wie­dział. I – co cie­kawe – w tej chwili nie­spe­cjal­nie to go obcho­dziło. Przez całe życie akcep­to­wał fakt, że świat jest pełen tajem­nic, któ­rych jego ogra­ni­czony umysł nie miał nawet nadziei pojąć. To była jedyna praw­dziwa lek­cja, jaką przy­swoił sobie w szkole: że jest igno­ran­tem. Ta nowa zagadka była tylko kolejną pozy­cją na dłu­giej liście.

Przy­szło mu na myśl tylko jedno sen­sowne wyja­śnie­nie: takie mia­no­wi­cie, że Pope w jakiś spo­sób zaaran­żo­wał kra­dzież węzłów, bo dosko­nale wie­dział, że oswo­bo­dzona bestia zemści się na jego opraw­cach. Dopiero pod­czas kre­ma­cji Catso, sześć dni póź­niej, Kar­ney zna­lazł pewne potwier­dze­nie swo­jej teo­rii. Do tego czasu zacho­wy­wał obawy dla sie­bie, uzna­jąc, że im mniej będzie opo­wia­dał o wyda­rze­niach tam­tej nocy, tym mniej szkód mogą mu naro­bić. Mówie­nie spra­wiało, że rze­czy fan­ta­styczne zyski­wały na wia­ry­god­no­ści, doda­wało cię­żaru zja­wi­sku, które – miał nadzieję – zosta­wione samemu sobie sta­nie się zbyt kru­che, żeby prze­trwać.

Kiedy następ­nego dnia poli­cja przy­szła do jego domu, żeby zadać kilka ruty­no­wych pytań przy­ja­cie­lowi Catso, powie­dział, że nic nie wie o oko­licz­no­ściach jego śmierci. Bren­dan twier­dził to samo i ponie­waż naj­wy­raź­niej nie było świad­ków, któ­rzy zezna­liby coś innego, Kar­neya wię­cej nie prze­słu­chi­wano. Zosta­wiono go samego ze swo­imi myślami. I z węzłami.

Raz spo­tkał Bren­dana. Spo­dzie­wał się oskar­żeń. Bren­dan wie­rzył, że Catso ucie­kał przed poli­cją, kiedy zgi­nął, a to z powodu roz­ko­ja­rze­nia Kar­neya nie zostali ostrze­żeni o poja­wie­niu się gli­nia­rzy. Jed­nakże Bren­dan o nic go nie oskar­żył. Wziął na sie­bie cię­żar winy z gor­li­wo­ścią, która wręcz trą­ciła entu­zja­zmem. Mówił tylko o wła­snej winie, nie Kar­neya. Pozorna przy­pad­ko­wość śmierci Catso ujaw­niła w nim nie­spo­dzie­waną wraż­li­wość, aż Kar­ney miał ochotę opo­wie­dzieć mu całą nie­wia­ry­godną histo­rię od początku do końca. Jed­nak czuł, że to nie jest wła­ściwa chwila. Pozwo­lił więc, żeby Bren­dan wyle­wał swoje żale, a sam trzy­mał język za zębami.

* * *

I wciąż te węzły.

Cza­sem budził się w środku nocy i czuł, że sznu­rek poru­sza się pod poduszką. Jego obec­ność była pocie­sza­jąca, ale zapał już nie, bo budził podobny entu­zjazm w Kar­neyu. Chło­pak chciał dotknąć pozo­sta­łych węzłów i zba­dać ich zagadkę. Wie­dział jed­nak, że tylko kusiłby wła­sną kapi­tu­la­cję, pro­wo­ko­wał ule­gnię­cie fascy­na­cji i żywio­nemu przez węzły pra­gnie­niu roz­wią­za­nia. Kiedy taka pokusa się poja­wiała, zmu­szał się do przy­po­mnie­nia sobie ścieżki przy wia­duk­cie i stwora wśród drzew; do ponow­nego prze­bu­dze­nia okrop­nych myśli, jakie napły­nęły wraz z odde­chem potwora. A potem stop­niowo wspo­mnie­nie cier­pie­nia osła­biało cie­ka­wość i Kar­ney zosta­wiał sznu­rek na swoim miej­scu. Poza zasię­giem wzroku, cho­ciaż rzadko poza zasię­giem myśli.

Wie­dział, że węzły są nie­bez­pieczne, lecz nie potra­fił się zmu­sić do ich spa­le­nia. Dopóki miał ten skromny kawa­łe­czek sznurka, był kimś jedy­nym w swoim rodzaju. Porzu­ce­nie go ozna­cza­łoby powrót do dotych­cza­so­wej nija­ko­ści. Nie chciał tego robić, mimo że podej­rze­wał, że codzienny i bli­ski kon­takt ze sznur­kiem sys­te­ma­tycz­nie osła­bia jego zdol­ność opie­ra­nia się poku­sie.

Jeśli cho­dzi o stwora z drzewa, to wię­cej go nie zoba­czył. Zaczął się wręcz zasta­na­wiać, czy nie wyobra­ził sobie tam­tej kon­fron­ta­cji. Wię­cej nawet: z upły­wem czasu jego zdol­ność do racjo­na­li­za­cji mogłaby osta­tecz­nie zwy­cię­żyć i zepchnąć prawdę w nie­byt. Jed­nakże wyda­rze­nia po kre­ma­cji Catso prze­kre­śliły tę wygodną opcję.

Kar­ney poszedł na nabo­żeń­stwo sam. I mimo obec­no­ści Bren­dana, Reda i Ane­lisy wyszedł z niego sam. Nie miał ochoty roz­ma­wiać z żad­nym z żałob­ni­ków. W miarę upływu czasu coraz trud­niej było mu odtwo­rzyć słowa, w które kie­dyś potra­fiłby ująć wyda­rze­nia tam­tej nocy. Wyszedł pośpiesz­nie z kre­ma­to­rium, zanim kto­kol­wiek mógłby do niego podejść i zaga­dać. Szedł z pochy­loną głową z powodu pory­wi­stego wia­tru, który przez cały dzień przy­no­sił szybko nastę­pu­jące po sobie chwile to słońca, to zachmu­rze­nia. Idąc, grze­bał w kie­szeni w poszu­ki­wa­niu paczki papie­ro­sów. Sznu­rek cze­kał jak zawsze i powi­tał jego palce w typowy dla sie­bie przy­milny spo­sób. Kar­ney wyplą­tał się z niego i wyjął papie­rosy, ale wiatr był za silny, żeby udało mu się utrzy­mać pło­myk na zapałce, a jego dło­nie naj­wy­raź­niej nie radziły sobie z tak pro­stym zada­niem jak osło­nię­cie ognia. Prze­szedł więc kawa­łek dalej, aż zna­lazł zaułek i wszedł do niego, żeby zapa­lić papie­rosa. Tam już cze­kał na niego Pope.

– Wysła­łeś kwiaty? – zapy­tał bez­domny.

Kar­ney odru­chowo chciał się odwró­cić i uciec. Jed­nak oświe­tlona słoń­cem ulica znaj­do­wała się rap­tem może o jard od niego, nie gro­ziło mu tu żadne nie­bez­pie­czeń­stwo. A roz­mowa ze star­cem mogła oka­zać się poucza­jąca.

– Żad­nych kwia­tów? – upew­nił się Pope.

– Żad­nych – odpo­wie­dział Kar­ney. – Co tu robisz?

– To samo co ty. Przy­sze­dłem zoba­czyć, jak chło­pak się pali.

Pope uśmiech­nął się sze­roko; wyraz jego nie­szczę­snej, brud­nej twa­rzy był aż prze­sad­nie odra­ża­jący. Na­dal wyglą­dał jak worek kości, tak jak w tunelu dwa tygo­dnie wcze­śniej, ale teraz cza­iło się w nim coś groź­nego. Kar­ney cie­szył się, że ma słońce za ple­cami.

– I cie­bie. Przy­sze­dłem też zoba­czyć cie­bie – dodał Pope.

Kar­ney posta­no­wił nie odpo­wia­dać. Ude­rzył zapałką o dra­skę i zapa­lił papie­rosa.

– Masz coś, co należy do mnie – mówił dalej Pope. Kar­ney nie zamie­rzał się przy­zna­wać. – Chcę odzy­skać moje węzły, chłop­cze, zanim naro­bisz praw­dzi­wych szkód.

– Nie wiem, o czym mówisz – odpo­wie­dział chło­pak.

Nie­chęt­nie sku­pił wzrok na twa­rzy Pope’a, przy­cią­gany przez jej zawi­łość. Zaułek, zawa­lony sto­sami śmieci, drgnął. Chmura musiała prze­su­nąć się po słońcu, bo dla oczu Kar­neya postać Pope’a sub­tel­nie pociem­niała.

– To było głu­pie, chłop­cze, pró­bo­wać mnie okraść. Fakt, że byłem łatwą ofiarą. To mój błąd i wię­cej się to nie powtó­rzy. Widzisz, cza­sem doku­cza mi samot­ność. Na pewno to rozu­miesz. A kiedy czuję się samotny, zaczy­nam pić.

Cho­ciaż wyda­wało się, że minęło rap­tem kilka sekund, odkąd Kar­ney zapa­lił, papie­ros dopa­lił się już do fil­tra, a chło­pak nawet raz się nie zacią­gnął. Wypu­ścił peta, jak przez mgłę zda­jąc sobie sprawę, że czas, podob­nie jak prze­strzeń, ule­gają prze­dziw­nemu wypa­cze­niu w tym zaułku.

– To nie ja – mruk­nął. Dzie­cinna wymówka w obli­czu dowol­nego oskar­ża­nia.

– Wła­śnie że ty – odpo­wie­dział Pope z nie­za­chwia­nym prze­ko­na­niem. – Nie mar­nujmy odde­chu na kłam­stwa. Okra­dłeś mnie i twój koleżka za to zapła­cił. Nie możesz cof­nąć szkód, któ­rych naro­bi­łeś. Możesz jed­nak zapo­biec kolej­nym, jeśli zwró­cisz mi to, co do mnie należy. W tej chwili.

Kar­ney się­gnął bez­wied­nie do kie­szeni, nawet nie zda­jąc sobie z tego sprawy. Chciał uciec z tej pułapki, zanim się zamknie. Odda­nie Pope’owi tego, co w końcu było jego pra­wo­witą wła­sno­ścią, wydało się naj­prost­szym wyj­ściem. Jego palce jed­nak się zawa­hały. Dla­czego? Może dla­tego, że oczy Matu­za­lema były takie nie­prze­jed­nane; może dla­tego, że odda­nie węzłów dawa­łoby Pope’owi cał­ko­witą kon­trolę nad bro­nią, która osta­tecz­nie zabiła Catso? Jed­nak nade wszystko Kar­ney nie mógł ścier­pieć myśli o odda­niu jedy­nej cząstki tajem­nicy, jaka kie­dy­kol­wiek wpa­dła mu w ręce, nawet za cenę wła­snego zdro­wia psy­chicz­nego.

Pope, wyczu­wa­jąc jego nie­chęć, wrzu­cił przy­mil­ność na wyż­szy bieg.

– Nie bój się mnie – powie­dział. – Nie zro­bię ci krzywdy, o ile mnie do tego nie zmu­sisz. O wiele bar­dziej wolał­bym, żeby­śmy zakoń­czyli tę sprawę polu­bow­nie. Kolejna prze­moc, może nawet kolejna śmierć, tylko przy­cią­gnę­łaby wię­cej uwagi.

Czy wła­śnie patrzę na mor­dercę? – pomy­ślał Kar­ney. Tak zanie­dba­nego, tak idio­tycz­nie sła­bego? A jed­nak dźwięk zaprze­czał wido­kowi. Nasiono roz­kazu, które kie­dyś Kar­ney usły­szał w gło­sie Pope’a, teraz w pełni roz­kwi­tło.

– Chcesz pie­nię­dzy? – zapy­tał Pope. – O to ci cho­dzi? Pochle­bił­bym two­jej dumie, gdy­bym zapro­po­no­wał ci coś za fatygę?

Kar­ney spoj­rzał z nie­do­wie­rza­niem na obszar­pa­nego włó­częgę.

– No wiem – mruk­nął sta­rzec. – Może nie wyglą­dam na dzia­nego faceta, ale pozory potra­fią mylić. Wła­ści­wie to jest zasada, a nie wyją­tek. Weźmy na przy­kład cie­bie. Nie wyglą­dasz na trupa, ale możesz mi wie­rzyć, że na dobrą sprawę już jesteś tru­pem. Obie­cuję ci śmierć, jeśli będziesz dłu­żej mi się prze­ciw­sta­wiał.

Ta prze­mowa, tak wywa­żona, tak prze­my­ślana, zdu­miała Kar­neya, gdy padła z ust Pope’a. Dwa tygo­dnie temu dorwali go wsta­wio­nego. Był skon­ster­no­wany i bez­bronny. Jed­nak teraz, trzeźwy, prze­ma­wiał jak hege­mon, jak sza­lony król, który uda­wał żebraka wśród pospól­stwa. Król? Nie, raczej kapłan. Coś w natu­rze jego siły (nawet samo nazwi­sko1) suge­ro­wało, że źró­dłem jego wła­dzy jest coś wię­cej niż zwy­kła poli­tyka.

– Raz jesz­cze – ode­zwał się Pope – pro­szę, żebyś oddał mi to, co należy do mnie.

Zro­bił krok w stronę Kar­neya. Zaułek był wąskim tune­lem napie­ra­ją­cym na ich głowy. Jeśli znaj­do­wało się nad nimi niebo, to Pope je ośle­pił.

– Oddaj mi węzły – powie­dział.

Jego głos łagod­nie doda­wał otu­chy. Ciem­ność cał­ko­wi­cie zamknęła się wokół nich. Kar­ney widział tylko usta męż­czy­zny: nie­równe zęby, szary język.

– Oddaj mi je, zło­dzieju, bo ina­czej ponie­siesz kon­se­kwen­cje.

– Kar­ney?

Głos Reda napły­nął z innego świata. Świat ten znaj­do­wał się zale­d­wie parę kro­ków dalej – głos, słońce, wiatr – ale przez długą chwilę Kar­ney nie mógł go zlo­ka­li­zo­wać.

– Kar­ney?

Siłą ode­rwał swoją świa­do­mość od zębów Pope’a i zmu­sił się do odwró­ce­nia w stronę ulicy. Stał tam w słońcu Red z Ane­lisą u boku. Jej włosy w kolo­rze blond błysz­czały.

– Co jest grane?

– Zostaw nas – powie­dział Pope. – Ja i on mamy inte­res do zała­twie­nia.

– Ty masz inte­res do zała­twie­nia z nim? – zapy­tał Kar­neya Red.

Zanim Kar­ney zdą­żył odpo­wie­dzieć, Pope się ode­zwał:

– Powiedz mu. Powiedz mu, Kar­ney, że chcesz poroz­ma­wiać ze mną na osob­no­ści.

Red zer­k­nął ponad ramie­niem Kar­neya na starca.

– Zamie­rzasz wyja­śnić mi, co tu się dzieje?

Język Kar­neya silił się z odpo­wie­dzią, ale nada­rem­nie. Słońce znaj­do­wało się tak daleko. Za każ­dym razem, kiedy cień chmury prze­pły­wał po ulicy, bał się, że świa­tło zga­śnie już na zawsze. Poru­szał ustami bez­dź­więcz­nie, żeby wyra­zić swój strach.

– Wszystko w porządku? – zapy­tał Red. – Kar­ney? Sły­szysz mnie?

Kar­ney ski­nął głową. Ciem­ność, która go trzy­mała, zaczy­nała się roz­wie­wać.

– Tak… – odpo­wie­dział.

Nagle Pope rzu­cił się na Kar­neya, despe­racko się­ga­jąc do jego kie­szeni. Zde­rze­nie pchnęło chło­paka, który na­dal trwał w stu­po­rze, na ścianę zaułka. Upadł w bok na stos skrzy­nek. Stos i on sam prze­wró­cili się, a Pope, który za mocno się go trzy­mał, też runął na zie­mię. Cały jego wcze­śniej­szy spo­kój – wisiel­czy humor, zawo­alo­wane pogróżki – prze­pa­dły. Znowu był zidio­cia­łym włó­częgą wyrzu­ca­ją­cym z sie­bie sza­leń­cze bred­nie. Kar­ney poczuł, że ręce bez­dom­nego roz­ry­wają mu ubra­nie, orają skórę w poszu­ki­wa­niu węzłów. Słów, jakie Pope wykrzy­ki­wał mu w twarz, nie dało się już zro­zu­mieć.

Red wszedł do zaułka, żeby odcią­gnąć starca, łapiąc go za płaszcz, włosy albo brodę, cokol­wiek będzie naj­ła­twiej chwy­cić, żeby ode­rwać go od ofiary. Łatwiej powie­dzieć niż zro­bić. Atak był napę­dzany furią sza­leń­stwa. Jed­nak w końcu zwy­cię­żyła więk­sza siła Reda. Blu­zga­jący non­sen­sami Pope został odcią­gnięty i posta­wiony do pionu. Red trzy­mał go jak wście­kłego psa. – Wsta­waj… – powie­dział do Kar­neya. – Odsuń się poza jego zasięg.

Kar­ney pod­niósł się chwiej­nie pośród odłam­ków skrzy­nek. W kilka sekund Pope zdą­żył naro­bić spo­rych szkód. Kar­ney krwa­wił z pół tuzina róż­nych miejsc. Ubra­nie miał znisz­czone, koszulę tak podartą, że nie dało się już tego napra­wić. Ostroż­nie dotknął roz­ora­nej twa­rzy. Ślady były wybrzu­szone jak bli­zny rytu­alne.

Red pchnął Pope’a na ścianę. Bez­domny na­dal się goto­wał, wytrzesz­czał oczy jak wariat. Stru­mień obelg – mie­sza­nina angielsz­czy­zny i beł­kotu – popły­nął pro­sto w twarz Reda. Nie prze­ry­wa­jąc tyrady, Pope znowu spró­bo­wał rzu­cić się na Kar­neya, ale tym razem chwyt Reda nie pozwo­lił mu dosię­gnąć chło­paka pazu­rami. Red wywlekł Pope’a z zaułka na główną ulicę.

– Usta ci krwa­wią – powie­działa Ane­lisa, patrząc na Kar­neya z nie­skry­waną odrazą.

Kar­ney czuł słony i gorący smak krwi. Przy­ło­żył dłoń do warg. Gdy ją zabrał, była czer­wona.

– Dobrze, że przy­szli­śmy tu za tobą – dodała Ane­lisa.

– Aha – odpo­wie­dział, nie patrząc na nią.

Wsty­dził się tego, że zro­bił z sie­bie przed­sta­wie­nie w zaułku, i wie­dział, że Ane­lisa musi śmiać się w duchu z tego, że nie potra­fił się obro­nić przed bez­dom­nym. Cała jej rodzina to rasowi zło­czyńcy, a jej ojciec był boha­te­rem wśród zło­dzie­jów.

Red wró­cił z ulicy. Pope prze­padł.

– O co tu poszło? – zapy­tał ostro, wyj­mu­jąc grze­bień z kie­szeni i popra­wia­jąc fry­zurę.

– O nic – odpo­wie­dział Kar­ney.

– Nie chrzań. Twier­dzi, że coś mu ukra­dłeś. To prawda?

Kar­ney zer­k­nął na Ane­lisę. Gdyby nie ona, może byłby gotów od razu opo­wie­dzieć o wszyst­kim Redowi. Odwza­jem­niła spoj­rze­nie i wyda­wało się, że czyta mu w myślach. Wzru­szyła ramio­nami i ode­szła poza zasięg słu­chu, kopiąc po dro­dze kawałki poła­ma­nych skrzy­nek.

– On ma coś do nas, Red – powie­dział Kar­ney.

– Co ty wyga­du­jesz?

Kar­ney spoj­rzał na swoją zakrwa­wioną rękę. Nawet kiedy Ane­lisa ich zosta­wiła, słowa wyja­śnień napły­wały opor­nie.

– Catso… – zaczął.

– Co z nim?

– On ucie­kał, Red.

Za jego ple­cami Ane­lisa wes­tchnęła poiry­to­wana. To trwało za długo i nad­uży­wało jej cier­pli­wo­ści.

– Red, spóź­nimy się – powie­działa.

– Pocze­kaj minutę – odpo­wie­dział jej ostro i sku­pił się z powro­tem na Kar­neyu. – Co masz na myśli? Co z Catso?

– Dzia­dyga nie jest tym, czym się wydaje. To nie jest zwy­kły bez­domny.

– Nie? A kto? – Nutka sar­ka­zmu poja­wiła się w gło­sie Reda, nie­wąt­pli­wie na uży­tek Ane­lisy. Dziew­czyna miała dość uda­wa­nia dys­kret­nej i pode­szła do nich z powro­tem. – Kto to jest, Kar­ney?

Kar­ney pokrę­cił głową. Jaki miało sens wyja­śnia­nie czę­ści tego, co się wyda­rzyło? Albo trzeba spró­bo­wać wyja­śnić całość, albo nie mówić nic. Mil­cze­nie było łatwiej­sze.

– Nie­ważne – bąk­nął bez­barw­nie.

Red rzu­cił mu zdzi­wione spoj­rze­nie, a kiedy nie padły żadne dal­sze wyja­śnia­nia, powie­dział:

– Jeśli masz mi coś do powie­dze­nia na temat Catso, to chęt­nie posłu­cham. Wiesz, gdzie miesz­kam.

– Jasne.

– Mówię serio – dodał Red. – Gdy­byś chciał poga­dać.

– Dzięki.

– Catso to był porządny gość, wiesz? Tro­chę ochla­pus, ale mie­li­śmy swoje chwile, nie? Nie powi­nien był umrzeć, Kar­ney. To nie w porządku.

– Red…!

– Woła cię.

Ane­lisa wyszła już na ulicę.

– Ona zawsze mnie woła. Do zoba­cze­nia, Kar­ney.

– Jasne.

Red pokle­pał Kar­neya po pie­ką­cym policzku i poszedł za Ane­lisą na słońce. Kar­ney nie ruszył za nimi. Był roz­trzę­siony po ataku Pope’a. Zamie­rzał pocze­kać w zaułku, aż odzy­ska cho­ciaż część zim­nej krwi. Szu­ka­jąc pocie­chy w węzłach, wło­żył rękę do kie­szeni kurtki. Była pusta. Spraw­dził pozo­stałe kie­szenie. Też oka­zały się puste, a jed­nak był prze­ko­nany, że sta­ruch nie zdo­łał zbli­żyć się do sznurka. Może sznu­rek wyśli­zgnął się z ukry­cia pod­czas szar­pa­niny. Kar­ney zaczął prze­szu­ki­wać zaułek, a kiedy za pierw­szym razem niczego nie zna­lazł, prze­szu­kał go po raz drugi i trzeci. Jed­nak do tego czasu już wie­dział, że szuka na darmo. Pope’owi jed­nak się udało. Dzięki zręcz­no­ści albo przy­pad­kowi odzy­skał węzły.

Ze zdu­mie­wa­jącą kla­row­no­ścią Kar­ney przy­po­mniał sobie, jak stał na Wia­duk­cie Samo­bój­ców i patrzył w dół na Archway Road, na ciało Catso roz­wle­czone pośrodku siatki świa­teł i pojaz­dów. Czuł się tak ode­rwany od tej tra­ge­dii, patrzył na nią z zaan­ga­żo­wa­niem god­nym prze­la­tu­ją­cego w górze ptaka. Teraz nagle został zestrze­lony z nieba. Leżał ranny na ziemi i cze­kał bez­rad­nie na nad­cho­dzącą zgrozę. Czuł smak krwi z roz­kwa­szo­nej wargi i zasta­na­wiał się – pra­gnąc, żeby ta myśl prze­pa­dła, gdy tylko zaczęła się for­mo­wać – czy Catso zgi­nął na miej­scu, czy też poczuł smak krwi, kiedy leżał na asfal­cie i patrzył na ludzi na wia­duk­cie, któ­rzy mieli dopiero się prze­ko­nać, jak bli­sko znaj­duje się śmierć.

Wró­cił do domu naj­bar­dziej ludną trasą, jaką potra­fił obmy­ślić. Poka­zał się przez to w swoim opła­ka­nym sta­nie sza­no­wa­nym matro­nom i poli­cjan­tom, ale wolał ich dez­apro­batę od ryzyka zapusz­cze­nia się na puste ulice z dala od głów­nych arte­rii miej­skich. W domu obmył zadra­pa­nia i wło­żył świeże ubra­nie, a potem sie­dział przez pewien czas przed tele­wi­zo­rem, żeby w końcu prze­stać się trząść. Było późne popo­łu­dnie i nada­wano pro­gramy dla dzieci. Ton przy­pra­wia­ją­cego o nud­no­ści opty­mi­zmu ska­ził wszyst­kie kanały. Kar­ney pochła­niał banały oczami, ale nie umy­słem, wyko­rzy­stu­jąc chwilę odpo­czynku, żeby zna­leźć słowa, któ­rymi mógłby opi­sać to, co mu się przy­da­rzyło. Koniecz­nie musiał teraz ostrzec Reda i Bren­dana. Skoro Pope zdo­był kon­trolę nad węzłami, to była tylko kwe­stia czasu, zanim jakaś bestia – może coś gor­szego od stwora z drzew – przyj­dzie po nich. A wtedy będzie już za późno na wyja­śnie­nia. Wie­dział, że tamci dwaj potrak­tują go pogar­dli­wie, ale postara się ich prze­ko­nać, nawet jeśli się przy tym ośmie­szy. Może jego łzy i panika poru­szą ich w spo­sób, w jaki jego ubo­gie słow­nic­two ni­gdy by nie zdo­łało. Jakieś pięć po pią­tej, zanim jego matka wró­ciła z pracy, wymknął się z domu i poszedł poszu­kać Bren­dana.

* * *

Ane­lisa wyjęła z kie­szeni sznu­rek, który zna­la­zła w zaułku, i obej­rzała go uważ­nie. Nie do końca była pewna, czemu w ogóle zawra­cała sobie nim głowę, ale jakimś spo­so­bem tra­fił do jej ręki. Zaczęła bawić się jed­nym z węzłów, nara­ża­jąc swoje dłu­gie paznok­cie. Miała mnó­stwo lep­szych zajęć tak wcze­snym wie­czo­rem. Red poszedł kupić papie­rosy i coś do picia, a ona obie­cała sobie nie­śpieszną, pach­nącą kąpiel przed jego powro­tem. Była jed­nak prze­ko­nana, że nie trzeba wiele czasu, żeby roz­wią­zać węzeł. Odno­siła wręcz wra­że­nie, że supeł aż się pali do tego, żeby go roz­plą­tać – wyczu­wała coś prze­dziw­nego, jakby ruch w jego wnę­trzu. A jesz­cze bar­dziej intry­gu­jące były kolory w węźle – widziała prze­bły­ski szkar­łatu i fio­letu. W ciągu paru minut cał­ko­wi­cie zapo­mniała o kąpieli; to mogło zacze­kać. Zamiast tego sku­piła się na zagadce w pal­cach. Już po paru minu­tach zaczęła widzieć świa­tło.

* * *

Kar­ney opo­wie­dział Bren­da­nowi histo­rię naj­le­piej, jak potra­fił. Kiedy już zary­zy­ko­wał i zaczął od początku, prze­ko­nał się, że opo­wieść siłą wła­snego roz­pędu ponio­sła go aż do chwili obec­nej prak­tycz­nie bez więk­szego waha­nia. Zakoń­czył sło­wami:

– Wiem, że to brzmi nie­praw­do­po­dob­nie, ale to wszystko prawda.

Bren­dan nie uwie­rzył w ani jedno słowo. Jego puste spoj­rze­nie wyra­żało to cał­kiem jasno. Jed­nak na jego pobliź­nio­nej twa­rzy malo­wało się coś wię­cej niż nie­do­wie­rza­nie. Kar­ney nie potra­fił tego roz­gryźć, dopóki Bren­dan nie zła­pał go za koszulę. Dopiero wtedy dostrzegł głę­bię jego furii.

– Uwa­żasz, że śmierć Catso nie jest dość straszna – zasy­czał. – Więc musia­łeś przyjść i opo­wie­dzieć mi te bred­nie.

– Ale to prawda.

– A gdzie są teraz te pie­przone węzły?

– Mówi­łem ci, stary je dorwał. Zabrał mi je dziś po połu­dniu. Poza­bija nas, Bren. Wiem to.

Bren­dan wypu­ścił Kar­neya.

– Powiem ci, co zro­bię – oznaj­mił wiel­ko­dusz­nie. – Zapo­mnę o wszyst­kim, co mi wła­śnie powie­dzia­łeś.

– Nie rozu­miesz…

– Powie­dzia­łem: zapo­mnę o tym, że pisną­łeś choćby słów­kiem. W porządku? A teraz wypier­da­laj stąd i zabierz ze sobą swoje zabawne histo­ryjki.

Kar­ney ani drgnął.

– Sły­szysz?! – wrza­snął Bren­dan.

Kar­ney dostrzegł cha­rak­te­ry­styczne bły­ski w kąci­kach jego oczu. Gniew był tylko kamu­fla­żem, led­wie wystar­cza­ją­cym dla żałoby, przed którą Bren­dan nie potra­fił się bro­nić. W tym sta­nie ani strach, ani argu­men­ta­cja nie prze­ko­na­łyby go do przy­ję­cia fak­tów. Kar­ney wstał.

– Prze­pra­szam – powie­dział. – Pójdę już sobie.

Bren­dan pokrę­cił głową, patrząc w pod­łogę. Nie pod­niósł wzroku, pozwo­lił, żeby Kar­ney sam poszedł do wyj­ścia. Został teraz tylko Red. Ostatni sąd ape­la­cyjny. Histo­rię raz opo­wie­dzianą można opo­wie­dzieć ponow­nie, prawda? Powtórka będzie łatwa. Już obra­ca­jąc słowa w gło­wie, Kar­ney wyszedł, zosta­wia­jąc Bren­dana jego łzom.

* * *

Ane­lisa sły­szała, że Red wcho­dzi fron­to­wymi drzwiami. Sły­szała, że woła. Raz, a potem drugi. Słowo brzmiało zna­jomo, ale potrze­bo­wała kilku sekund, żeby roz­po­znać w nim wła­sne imię.

– Ane­lisa! – zawo­łał znowu. – Gdzie jesteś?

Ni­gdzie, pomy­ślała. Jestem nie­wi­dzialną kobietą. Nie szu­kaj mnie. Pro­szę, na Boga, zostaw mnie w spo­koju. Przy­ło­żyła dłoń do ust, żeby powstrzy­mać szczę­ka­jące zęby. Musiała pozo­stać abso­lut­nie nie­ru­choma, zacho­wać abso­lutną ciszę. Jeśli poru­szy się choćby na sze­ro­kość włosa, to coś ją usły­szy i przyj­dzie po nią. Była bez­pieczna jedy­nie zwi­nięta w maleńką kulkę i zaty­ka­jąc usta dło­nią.

Red zaczął wcho­dzić po scho­dach. Ane­lisa bez wąt­pie­nia kąpała się i śpie­wała sobie pod nosem. Ta kobieta nie­wiele rze­czy uwiel­biała tak jak wodę. Zda­rzało jej się sie­dzieć godzi­nami w wan­nie, jej piersi wyła­niały się wtedy z piany jak dwie raj­skie wyspy. Cztery kroki od pode­stu na pół­pię­trze usły­szał hałas w kory­ta­rzu na dole. Kaszel albo coś podob­nego. Pogry­wała sobie z nim? Odwró­cił się i zszedł, poru­sza­jąc się teraz bar­dzo cicho. Pra­wie na dole scho­dów dostrzegł sznu­rek, który upadł na jeden ze stopni. Pod­niósł go i przez chwilę zasta­na­wiał się nad zawią­za­nym na nim poje­dyn­czym węzłem, nim znowu usły­szał hałas. Tym razem nie wma­wiał sobie, że to Ane­lisa. Wstrzy­mał oddech, cze­ka­jąc na kolejną wska­zówkę z kory­ta­rza. Kiedy nic nie nade­szło, się­gnął do buta i wyjął nóż sprę­ży­nowy, broń, którą nosił przy sobie już od jede­na­stego roku życia. Broń nasto­latka, jak zwró­cił mu uwagę ojciec Ane­lisy. Jed­nak teraz, gdy szedł kory­ta­rzem do salonu, dzię­ko­wał świę­temu patro­nowi noży, że nie posłu­chał rady sta­rego prze­stępcy.

W pokoju pano­wał mrok. Wie­czór zapadł w domu, zaciem­nił okna. Red stał przez długą chwilę w progu, nie­spo­koj­nie wypa­tru­jąc we wnę­trzu ruchu. Znowu ten hałas – tym razem nie poje­dyn­czy dźwięk, ale cała seria. Z ulgą stwier­dził, że nie wydaje ich czło­wiek. Naj­praw­do­po­dob­niej pies raniony w walce. W dodatku dźwięk nie docho­dził z pokoju przed nim, ale ze znaj­du­ją­cej się dalej kuchni. Nabrał odwagi, kiedy zdał sobie sprawę, że intruz to tylko zwie­rzę, więc się­gnął do pstryczka, żeby włą­czyć świa­tło.

Sza­leń­czy ciąg wyda­rzeń, jakie wtedy zaini­cjo­wał, roze­grał się w zapie­ra­ją­cym dech w piersi tem­pie i potrwał nie wię­cej niż kil­ka­na­ście sekund, a mimo to Red prze­żył wszystko z naj­drob­niej­szymi szcze­gó­łami. W pierw­szej sekun­dzie, kiedy świa­tło się zapa­liło, zoba­czył coś poru­sza­ją­cego się na pod­ło­dze w kuchni, w następ­nej już szedł ku tej isto­cie z nożem w ręku. Trze­cia sekunda wywa­biła z ukry­cia zaalar­mo­wane jego agre­syw­nymi zamia­rami zwie­rzę. Rzu­ciło się na niego jak roz­ma­zana poły­skliwa plama. Jego nagła bli­skość była obez­wład­nia­jąca: wiel­kość, żar paru­ją­cego ciała, ogromna pasz­cza, z któ­rej buchał oddech cuch­nący zgni­li­zną. W czwar­tej i pią­tej sekun­dzie Red zdo­łał unik­nąć pierw­szego ataku, ale w szó­stej stwór go dopadł. Zła­pał go obdar­tymi ze skóry koń­czy­nami. Red ciął nożem i zadał ranę, ale stwór porwał go w śmier­cio­no­śne obję­cia. Bar­dziej przy­pad­kiem niż celowo nóż wbił się w ciało i płynny żar obry­zgał Redowi twarz. Pra­wie tego nie zauwa­żył. Zostały mu trzy ostat­nie sekundy. Śli­ska od krwi broń wysu­nęła mu się z ręki i utkwiła w ciele bestii. Roz­bro­jony Red pró­bo­wał wyrwać się z uści­sku, ale zanim zdą­żył się odsu­nąć, wielki nie­do­koń­czony łeb naparł na niego, pasz­cza otwo­rzyła się jak tunel i zacią­gnęła się jed­nym potęż­nym hau­stem powie­rza z płuc chło­paka. To było ostat­nie tchnie­nie, jakie mu pozo­stało. Pozba­wiony tlenu mózg urzą­dził pokaz fajer­wer­ków z oka­zji rychłego odej­ścia: ognie rzym­skie, wiru­jące fon­tanny, komety. Pokaz piro­tech­niczny był jed­nak zde­cy­do­wa­nie za krótki i zaraz zapa­dła ciem­ność.

Na górze Ane­lisa słu­chała cha­osu dźwię­ków i pró­bo­wała poskła­dać je w całość, ale nie potra­fiła tego zro­bić. Jed­nak cokol­wiek się wyda­rzyło, zakoń­czyło się ciszą. Red nie przy­szedł jej szu­kać. Podob­nie jak bestia. Może poza­bi­jali się wza­jem­nie, pomy­ślała. Pro­stota tego roz­wią­za­nia ją zado­wo­liła. Cze­kała w pokoju, aż głód i nuda prze­zwy­cię­żyły jej obawy, dopiero wtedy zeszła na par­ter. Red leżał tam, gdzie porzu­ciło go potom­stwo dru­giego węzła; oczy miał sze­roko otwarte, żeby oglą­dać fajer­werki. Sam stwór sie­dział w prze­ciw­le­głym kącie pokoju: strzęp żywej istoty. Na jego widok Ane­lisa odsu­nęła się od ciała Reda w stronę drzwi. Stwór nie pró­bo­wał iść za nią, tylko powiódł za nią spoj­rze­niem głę­boko osa­dzo­nych oczu, dysząc chra­pli­wie. Jego ruchy były powolne, ospałe.

Ane­lisa uznała, że poszuka ojca, i ucie­kła z domu, zosta­wiw­szy uchy­lone drzwi wej­ściowe.

Na­dal były nie­za­mknięte, kiedy godzinę póź­niej zja­wił się Kar­ney. Cho­ciaż po wyj­ściu od Bren­dana zamie­rzał iść pro­sto do Reda, odwaga zaczęła go opusz­czać. Zamiast tego poszedł naj­pierw – nie pla­nu­jąc tego – na wia­dukt nad Archway Road. Stał tam przez długi czas, obser­wu­jąc ruch samo­cho­dowy na dole i popi­ja­jąc wódkę, którą kupił przy Hol­lo­way Road. Wydał całą gotówkę na ten zakup, ale alko­hol na pusty żołą­dek mocno podzia­łał i prze­ja­śnił mu w gło­wie. Wszy­scy umrą, uznał. Może to była jego wina, bo ukradł sznu­rek. Ale bar­dziej praw­do­po­dobne było to, że Pope i tak uka­ra­łaby ich za zbrod­nie prze­ciwko jego oso­bie. Jedyne, na co mogli mieć teraz nadzieję – na co on mógł mieć nadzieję – to odro­bina zro­zu­mie­nia. To byłoby pra­wie wystar­cza­jące, uznał jego zalany alko­holem mózg: umrzeć, rozu­mie­jąc tajem­nice świata odro­binę lepiej, niż kiedy się uro­dził. Red by to zro­zu­miał. Teraz Kar­ney stał na scho­dach i wołał kum­pla po imie­niu. Nikt nie odkrzyk­nął w odpo­wie­dzi. Wypita wódka uczy­niła go bez­czel­nym, więc znowu zawo­łał Reda i wszedł do domu. W kory­ta­rzu pano­wała ciem­ność, ale świa­tło paliło się w jed­nym z poko­jów, dla­tego ruszył w tym kie­runku. W domu było parno jak w cie­plarni. Jesz­cze gorę­cej było w salo­nie, gdzie Red odda­wał cie­pło swo­jego ciała powie­trzu.

Kar­ney gapił się na niego dosta­tecz­nie długo, by zauwa­żyć, że trzyma sznu­rek w lewej ręce i że pozo­stał na nim tylko jeden węzeł. Może Pope tu był i z jakie­goś powodu zosta­wił sznu­rek. Jak­kol­wiek do tego doszło, obec­ność sznurka w dłoni Reda sta­no­wiła jedyną w życiu oka­zję. Tym razem – przy­się­gał w duchu Kar­ney, pod­cho­dząc do ciała – znisz­czy sznu­rek raz na zawsze. Spali go i roz­rzuci pro­chy na cztery strony świata. Pochy­lił się, żeby wyjąć go z ręki przy­ja­ciela. Sznu­rek wyczuł jego bli­skość, wysu­nął się śli­ski od krwi z dłoni mar­twego czło­wieka do dłoni Kar­neya i oplótł się wokół jego pal­ców, zosta­wia­jąc czer­wony ślad. Kar­neya mdliło, gdy spoj­rzał na ostatni węzeł. Pro­ces, któ­rego zapo­cząt­ko­wa­nie wyma­gało od niego tak wiel­kiego wysiłku, toczył się teraz sam siłą roz­pędu. Po roz­wią­za­niu dru­giego supła trzeci prak­tycz­nie sam się roz­plą­ty­wał. Na­dal naj­wy­raź­niej potrze­bo­wał ludz­kiej pomocy – bo w prze­ciw­nym wypadku, dla­czego sko­czyłby tak ocho­czo do jego ręki? – ale już był bli­ski roz­wią­za­nia wła­snej zagadki. Konieczne było, żeby Kar­ney znisz­czył go szybko, zanim węzłowi uda się roz­plą­tać do końca.

Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Poza nie­bosz­czy­kiem w pobliżu było też coś żywego. Ode­rwał wzrok od podry­gu­ją­cego węzła, kiedy ktoś do niego prze­mó­wił. Słowa nie miały sensu. Wła­ści­wie to były nie tyle słowa, ile raczej seria bole­snych dźwię­ków. Kar­ney przy­po­mniał sobie oddech stwora na ścieżce i nie­ja­sność odczuć, jakich był źró­dłem. Teraz ponow­nie poru­szyła go taka sama nie­jed­no­znacz­ność. Wraz ze stra­chem naszło go wra­że­nie, że stwo­rze­nie powie­działo „strata”, choć nie wia­domo w jakim języku.

W Kar­neyu obu­dziło się coś w rodzaju lito­ści.

– Pokaż się – powie­dział, nie wie­dząc, czy bestia go zro­zu­mie.

Minęło kilka drżą­cych ude­rzeń serca i stwo­rze­nie weszło dru­gimi drzwiami. Świa­tło w salo­nie było mocne, wzrok Kar­neya dobry, ale ana­to­mii tej istoty nie dało się ogar­nąć. Było coś mał­piego w obdar­tej ze skóry, roz­ko­ła­ta­nej postaci. Zda­wała się zara­zem pobieżna, nie­go­towa, jakby uro­dziła się przed­wcze­śnie. Otwo­rzyła pasz­czę i wydała z sie­bie kolejny dźwięk. Z oczu ukry­tych pod krwa­wią­cym pła­tem czoła nic nie dało się wyczy­tać. Przy­gar­biony stwór zaczął wlec się ze swo­jej kry­jówki przez salon w stronę Kar­neya, każ­dym kro­kiem kusząc go do tchórz­li­wej ucieczki. Przy ciele Reda zatrzy­mał się i uniósł jedną z odar­tych ze skóry koń­czyn, wska­zu­jąc załom szyi. Kar­ney zoba­czył tkwiący tam nóż – domy­ślał się, że nale­żał do Reda. Zasta­na­wiał się, czy bestia pró­bo­wała uspra­wie­dli­wić fakt, że zabiła chło­paka?

– Czym jesteś? – zapy­tał.

To samo pyta­nie.

Stwór potrza­snął cięż­kim łbem w tę i z powro­tem. Prze­cią­gły, niski jęk dobył się z ust. I nagle pod­niósł rękę i wska­zał Kar­neya. Kiedy to zro­bił, świa­tło padło na jego twarz i Kar­ney dostrzegł oczy pod niskim czo­łem: dwa klej­noty uwię­zione w oka­le­czo­nej kuli czaszki. Od ich bla­sku i kla­row­no­ści wzbu­rzył mu się żołą­dek. A stwór na­dal wska­zy­wał go pal­cem.

– Czego chcesz? – zapy­tał Kar­ney. – Powiedz mi, czego chcesz.

Bestia opu­ściła odartą ze skóry koń­czynę i prze­stą­piła nad tru­pem w stronę Kar­neya, ale nie miała oka­zji ujaw­nić swo­ich inten­cji. Krzyk spod drzwi wej­ścio­wych spra­wił, że zamarła w pół chwiej­nego kroku.

– Jest tu kto? – dopy­ty­wał się przy­bysz.

Na twa­rzy stwora odma­lo­wała się panika. Zbyt ludz­kie oczy obró­ciły się w krwa­wych oczo­do­łach i bestia zawró­ciła, wyco­fała się do kuchni. Intruz, kim­kol­wiek był, zawo­łał ponow­nie. Jego głos roz­brzmiał bli­żej. Kar­ney spoj­rzał na trupa, na zakrwa­wioną rękę, roz­wa­żył swoje opcje i potem ruszył przez salon, żeby wybiec kuchen­nymi drzwiami. Stwo­rze­nie już znik­nęło. Tylne drzwi domu stały otwarte na oścież. Kar­ney usły­szał za sobą, jak przy­bysz mam­ro­cze rwaną modli­twę na widok szcząt­ków Reda. Zawa­hał się w mroku. Czy ukrad­kowa ucieczka to roz­sądny wybór? Czy nie obciąży go bar­dziej, niż gdyby został i spró­bo­wał dociec prawdy? Węzeł, który na­dal poru­szał się w jego dłoni, w końcu pomógł mu pod­jąć decy­zję. Znisz­cze­nie go było naj­waż­niej­sze. W salo­nie nie­zna­jomy dzwo­nił po pomoc. Wyko­rzy­stu­jąc jego spa­ni­ko­wany mono­log jako osłonę, Kar­ney poko­nał chył­kiem ostat­nie jardy do tyl­nego wyj­ścia i uciekł.

* * *

– Ktoś do cie­bie wydzwa­niał! – zawo­łała ze szczytu scho­dów matka. – Obu­dził mnie już dwa razy. Powie­dzia­łam mu, że nie wiem…

– Prze­pra­szam, mamo. Kto dzwo­nił?

– Nie chciał powie­dzieć. Zabro­ni­łam mu wię­cej dzwo­nić. Powiedz mu, gdyby znowu tele­fo­no­wał, że nie życzę sobie, żeby ludzie wydzwa­niali o tej porze. Nie­któ­rzy z nas muszą wstać rano do pracy.

– Tak, mamo.

Matka znik­nęła z pode­stu na pół­pię­trze i wró­ciła do pustego łóżka. Drzwi się za nią zamknęły. Roz­trzę­siony Kar­ney stał na dole w kory­ta­rzu z ręką zaci­śniętą na węźle w kie­szeni. Sznu­rek na­dal się poru­szał, obra­cał raz za razem w cia­sno­cie jego dłoni, szu­ka­jąc odro­biny swo­body, żeby choć tro­chę roz­luź­nić sploty. Jed­nak Kar­ney nie zosta­wiał mu ani krzty prze­strzeni. Poszu­kał wódki, którą kupił wcze­śniej tego wie­czoru, odkrę­cił jedną ręką butelkę i napił się. Pocią­gnął drugi gorzki łyk. Zadzwo­nił tele­fon. Kar­ney odsta­wił butelkę i pod­niósł słu­chawkę.

– Słu­cham?

Dzwo­niono z budki tele­fo­nicz­nej. Roz­legł się dźwięk, moneta wpa­dła i zabrzmiał głos:

– Kar­ney?

– Tak?

– Na miłość boską, on mnie zabije.

– Kto mówi?

– Bren­dan. – Głos w ogóle nie przy­po­mi­nał głosu Bren­dana: był za piskliwy, zbyt tchórz­liwy. – Zabije mnie, jeśli nie przyj­dziesz.

– Pope? Cho­dzi o Pope’a?

– Cał­kiem mu odbiło. Musisz przyjść na zło­mo­wi­sko na wzgó­rzu. Daj mu…

Połą­cze­nie się urwało. Kar­ney odło­żył słu­chawkę. Sznu­rek w jego dłoni wyczy­niał akro­ba­cje. Kar­ney otwo­rzył dłoń. W sła­bym świe­tle pada­ją­cym z pół­pię­tra ostatni węzeł zami­go­tał. W jego sercu, tak jak w ser­cach pozo­sta­łych dwóch, kusiły prze­bły­ski koloru. Kar­ney zaci­snął pięść z powro­tem, wziął butelkę wódki i wyszedł.

* * *

Zło­mo­wi­sko szczy­ciło się kie­dyś wiel­kim i wiecz­nie roz­wście­czo­nym dober­ma­nem, ale ubie­głej wio­sny pies dostał guza i zaata­ko­wał wła­ści­ciela. W efek­cie został uśpiony, a następcy nie kupiono. Dzięki temu ogro­dze­nie z bla­chy fali­stej można było łatwo poko­nać. Kar­ney wspiął się na nie i zesko­czył na zasy­paną żwi­rem i żuż­lem zie­mię po dru­giej stro­nie. Reflek­tor przy głów­nej bra­mie oświe­tlał zbio­ro­wi­sko samo­cho­dów oso­bo­wych i dostaw­czych zgro­ma­dzo­nych na zło­mo­wi­sku. Więk­szo­ści nie dałoby się już odra­to­wać: zardze­wiałe cię­ża­rówki i cysterny, auto­bus, który naj­wy­raź­niej przy­wa­lił roz­pę­dzony w niski wia­dukt, rzędy samo­cho­dów jak zdję­cia prze­stęp­ców w kar­to­tece, usta­wio­nych obok sie­bie lub jeden na dru­gim, same ofiary wypad­ków. Zaczy­na­jąc od bramy, Kar­ney prze­szu­ki­wał zło­mo­wi­sko sys­te­ma­tycz­nie, sta­ra­jąc się poru­szać jak naj­ci­szej, ale w pół­nocno-zachod­nim krańcu ni­gdzie nie zna­lazł Pope’a ani jego więź­nia. Z węzłem w ręku ruszył w głąb terenu, z każ­dym kro­kiem odda­la­jąc się od doda­ją­cego otu­chy świa­tła. Parę kro­ków dalej dostrzegł blask ognia mię­dzy dwoma samo­cho­dami. Zamarł i spró­bo­wał zorien­to­wać się w zawi­łej grze cieni i pło­mieni. Usły­szał ruch za sobą i obró­cił się, w każ­dej chwili spo­dzie­wa­jąc się krzyku, ciosu. Nic takiego się nie wyda­rzyło. Rozej­rzał się po zło­mo­wi­sku, mimo żół­tego odbla­sku pło­mienia wciąż tań­czą­cego na jego siat­kówce, ale cokol­wiek się poru­szyło, teraz znie­ru­cho­miało.

– Bren­dan? – szep­nął, patrząc znowu w stronę ognia.

W połaci cie­nia przed nim poru­szyła się jakaś postać. Bren­dan wypadł z niej chwiej­nie i wylą­do­wał na kola­nach na żużlu parę stóp od miej­sca, w któ­rym stał Kar­ney. Nawet w zwod­ni­czym świe­tle było widać, że solid­nie obe­rwał. Na koszuli miał plamy, za ciemne, żeby mogły być czymś innym niż krew. Twarz krzy­wił z bólu, który odczu­wał albo któ­rego się spo­dzie­wał. Kiedy Kar­ney pod­szedł do niego, Bren­dan sku­lił się jak bite zwie­rzę.

– To ja, Kar­ney.

Bren­dan uniósł posi­nia­czoną głowę.

– Zrób coś, żeby prze­stał.

– Wszystko będzie dobrze.

– Każ mu prze­stać. Pro­szę.

Bren­dan pod­niósł ręce do szyi. Miał na gar­dle obrożę ze sznura. Smycz się­gała w ciem­ność mię­dzy dwoma samo­cho­dami. Tam, trzy­ma­jąc jej koniec, stał Pope. Jego oczy błysz­czały w mroku, cho­ciaż nie było żad­nego świa­tła, które mogłyby odbi­jać.

– Mądrze zro­bi­łeś, przy­cho­dząc – powie­dział Pope. – Zabił­bym go.

– Puść go – zażą­dał Kar­ney.

Pope pokrę­cił głową.

– Naj­pierw węzeł.

Wyszedł z ukry­cia. Z jakie­goś powodu Kar­ney spo­dzie­wał się, że Pope zrzuci prze­bra­nie bez­dom­nego i ukaże swoje praw­dziwe obli­cze – jakie­kol­wiek mia­łoby być – ale nic z tego. Miał na sobie te same brudne szmaty co zawsze, ale nie­za­prze­czal­nie pano­wał nad sytu­acją. Szarp­nął krótko sznu­rem i Bren­dan prze­wró­cił się na zie­mię, dła­wiąc się i szar­piąc na próżno pętlę zaci­ska­jącą się na gar­dle.

– Prze­stań – powie­dział Kar­ney. – Mam węzeł, niech cię szlag. Nie zabi­jaj go.

– Przy­nieś mi go.

Kiedy Kar­ney zro­bił krok w stronę starca, coś krzyk­nęło w labi­ryn­cie zło­mo­wi­ska. Kar­ney roz­po­znał ten dźwięk, podob­nie jak Pope. To był nie­wąt­pli­wie głos obdar­tego ze skóry stwo­rze­nia, które zabiło Reda. Znaj­do­wało się w pobliżu. Na brud­nej twa­rzy Pope’a zapło­nęła nowa deter­mi­na­cja.

– Szybko! Bo go zabiję.

Wycią­gnął nóż z kie­szeni płasz­cza. Pocią­gnął za sznur i zmu­sił Bran­dona do powrotu.

Skarga stwo­rze­nia przy­brała na sile.

– Węzeł! – nale­gał Pope. – Daj mi go!

Pod­szedł do Bren­dana i przy­ło­żył ostrze do jego krótko ostrzy­żo­nej głowy.

– Nie – pro­sił Kar­ney. – Po pro­stu weź węzeł.

Zanim zdą­żył nabrać powie­trza, coś poru­szyło się w kąciku jego pola widze­nia i parzący chwyt zaci­snął się na jego nad­garstku. Pope krzyk­nął gniew­nie, a Kar­ney odwró­cił się i zoba­czył obok sie­bie szkar­łatną bestię, która patrzyła nań udrę­czo­nym wzro­kiem. Kar­ney pró­bo­wał się wyrwać, ale stwór pokrę­cił pokie­re­szo­waną głową.

– Zabij to! – wrzesz­czał Pope. – Zabij!

Stwór spoj­rzał na Pope’a i po raz pierw­szy Kar­ney dostrzegł coś jed­no­znacz­nego w jego bla­dych oczach: czy­stą nie­na­wiść. Potem Bren­dan krzyk­nął, a Kar­ney zdą­żył jesz­cze zoba­czyć, jak nóż wbija mu się w poli­czek. Pope wycią­gnął ostrze i pozwo­lił, żeby trup Bren­dana padł do przodu. Zanim ciało ude­rzyło o zie­mię, Pope już szedł do Kar­neya z mor­der­czym zamia­rem widocz­nym w każ­dym kroku. Bestia, wrzesz­cząc ze stra­chu, puściła rękę Kar­neya i zdą­żyła jesz­cze zro­bić unik przed pierw­szym cio­sem Pope’a. Stwór i czło­wiek roz­dzie­lili się i roz­bie­gli w różne strony. Buty Kar­neya śli­zgały się na luź­nym żużlu. Przez chwilę czuł cień Pope’a na sobie, ale o mili­metr unik­nął dru­giego ciosu nożem.

– Nie zdo­łasz stąd uciec! – usły­szał, bie­gnąc. Pope był tak pewien swo­jej pułapki, że nawet go nie gonił. – Jesteś na moim tery­to­rium, chłop­cze. Nie ma stąd ucieczki.

Kar­ney rzu­cił się mię­dzy dwa samo­chody i zaczął klu­czyć z powro­tem w kie­runku bramy, ale jakimś cudem stra­cił orien­ta­cję. Jeden ciąg zardze­wia­łych wra­ków pro­wa­dził do dru­giego, tak podob­nego, że nie dało się ich odróż­nić. Dokąd­kol­wiek labi­rynt go wiódł, wyda­wało się, że nie ma stąd wyj­ścia. Nie widział już lampy ani ogni­ska Pope’a na dru­gim końcu zło­mo­wi­ska. To był jeden wielki teren łowiecki, a on był zwie­rzyną. I dokąd­kol­wiek Deda­lowa ścieżka go popro­wa­dziła, ści­gał go głos Pope’a rów­nie bli­ski jak bicie wła­snego serca.

– Oddaj węzeł, chłop­cze – mówił. – Oddaj, a nie nakar­mię cię two­imi wła­snymi oczami.

Kar­ney był prze­ra­żony, ale wyczu­wał, że tak samo boi się Pope. Sznu­rek nie był narzę­dziem do zabi­ja­nia, jak cały czas uwa­żał Kar­ney. Bez względu na ukrytą w węzłach logikę, sta­rzec nie był ich panem. W tym fak­cie tkwiła maleńka szansa na prze­trwa­nie. Nad­szedł czas, żeby roz­wią­zać ostatni węzeł. Roz­wi­kłać go i pogo­dzić się ze skut­kami. Czy mogą być gor­sze od śmierci z rąk Pope’a?

Zna­lazł odpo­wied­nie schro­nie­nie obok spa­lo­nej cię­ża­rówki, przy­kuc­nął i otwo­rzył pięść. Nawet w ciem­no­ści czuł, jak węzeł pra­cuje, żeby się roz­plą­tać. Poma­gał mu naj­le­piej, jak potra­fił.

– Nie rób tego – ode­zwał się znowu Pope, uda­jąc, że ma w sobie jakieś czło­wie­czeń­stwo. – Wiem, co sobie myślisz, i uwierz mi, że to będzie twój koniec.

Nagle Kar­ney odniósł wra­że­nie, że ma dwie lewe ręce, już nie­zdolne do roz­wią­za­nia pro­blemu. Jego umysł wypeł­nił się gale­rią wize­run­ków śmierci: Catso na dro­dze, Red na dywa­nie, Bren­dan wymy­ka­jący się z uści­sku Pope’a, kiedy nóż wysu­nął się z jego głowy. Ode­gnał te obrazy i wziął się w garść naj­le­piej, jak potra­fił. Pope zakoń­czył swój mono­log. Teraz na zło­mo­wi­sku sły­chać było tylko odle­gły szum ruchu samo­cho­do­wego. Dobie­gał ze świata, o któ­rym Kar­ney wąt­pił, by jesz­cze kie­dyś go ujrzał. Grze­bał przy węźle jak czło­wiek z pękiem klu­czy przed zamknię­tymi drzwiami, spraw­dza­jący je kolejno, jeden po dru­gim, ze świa­do­mo­ścią, że noc napiera już na niego. Szyb­ciej, szyb­ciej, pona­glał sam sie­bie. Jed­nak dawna zręcz­ność teraz cał­kiem go opu­ściła.

Nagle roz­legł się syk, kiedy coś prze­cięło powie­trze. To Pope go zna­lazł. Z trium­falną miną zadał śmier­telny cios. Kar­ney prze­tur­lał się z kucek, ale ostrze tra­fiło go w biceps, roz­ci­na­jąc mu rękę od ramie­nia aż po łokieć. Ból spra­wił, że stał się szyb­szy i dru­gie ude­rze­nie tra­fiło w szo­ferkę samo­chodu, wywo­łu­jąc fon­tannę iskier zamiast krwi. Zanim Pope mógł znowu dźgnąć, Kar­ney już odsko­czył. Krew pły­nęła mu z ręki. Sta­rzec rzu­cił się w jego stronę, ale chło­pak był szyb­szy. Usko­czył za jeden z auto­ka­rów i wśli­znął się pod pojazd. Pope prze­biegł obok, a Kar­ney zdu­sił jęk bólu. Z powodu zada­nej mu rany lewą rękę miał prak­tycz­nie nie­sprawną. Przy­cią­gnął ją do ciała, żeby zmi­ni­ma­li­zo­wać napię­cie roz­cię­tego mię­śnia, i pró­bo­wał dokoń­czyć nie­szczę­sną robotę przy węźle, posłu­gu­jąc się zębami w zastęp­stwie dru­giej ręki. Roz­bły­ski bia­łego świa­tła poja­wiały mu się przed oczami – utrata świa­do­mo­ści nie była odle­głą per­spek­tywą. Oddy­chał głę­boko i mia­rowo przez nos, pod­czas gdy palce gorącz­kowo szar­pały węzeł. Już nie widział supła i pra­wie go nie czuł w ręku. Pra­co­wał na oślep, tak jak na ścieżce, i tak jak wtedy instynkt wziął górę. Węzeł zaczął tań­czyć przy jego ustach, rwąc się do roz­plą­ta­nia. Bra­ko­wało mu dosłow­nie kilku chwil.

W zapa­mię­ta­niu Kar­ney nie zauwa­żył wycią­gnię­tej po niego ręki, dopóki nie został wywle­czony z kry­jówki i nie spoj­rzał pro­sto w błysz­czące oczy Pope’a.

– Koniec gie­rek – oznaj­mił sta­ruch i puścił Kar­neya, żeby wyrwać mu sznu­rek spo­mię­dzy zębów.

Chło­pak sta­rał się odchy­lić o kilka umę­czo­nych cali poza zasięg Pope’a, ale ból mu to utrud­niał. Padł do tyłu i aż krzyk­nął przy zde­rze­niu z zie­mią.

– A teraz wydłu­biemy ci oczka – powie­dział Pope. Jego nóż opadł.

Jed­nak ośle­pia­jący cios nie został zadany. Pora­niona postać wynu­rzyła się z ukry­cia za ple­cami starca i zła­pała go za połę gabar­dy­no­wego płasz­cza. Pope zaraz odzy­skał rów­no­wagę i odwró­cił się gwał­tow­nie. Nóż odna­lazł prze­ciw­nika. Kar­ney otwo­rzył mglące się z bólu oczy w samą porę, żeby zoba­czyć oskó­ro­wane stwo­rze­nie, jak zata­cza się do tyłu z policz­kiem roz­cię­tym do kości. Pope zamie­rzał dokoń­czyć rzeź, ale Kar­ney nie cze­kał, żeby to zoba­czyć. Wycią­gnął rękę, chcąc zła­pać się wraka samo­chodu, i pod­cią­gnął się do pionu z węzłem na­dal mię­dzy zębami. Pope zaklął za jego ple­cami i Kar­ney już wie­dział, że sta­ruch porzu­cił próby zabi­cia bestii, by ruszyć za nim. Wie­dząc, że musi prze­grać ten wyścig, chło­pak wytur­lał się chwiej­nie spomię­dzy samo­cho­dów na otwartą prze­strzeń. Gdzie znaj­do­wała się brama? Nie miał poję­cia. Jego nogi nale­żały do kome­dianta, nie do niego, miały gumowe stawy, nie­na­da­jące się do niczego poza wywi­ja­niem orłów. Po dwóch kro­kach kolana się pod nim ugięły. Powi­tał go zapach zla­nego ben­zyną żużlu.

Zde­spe­ro­wany przy­ło­żył zdrową rękę do ust. Palce zna­la­zły luźną pętlę na sznurku. Pocią­gnął naprawdę mocno i jak za sprawą cudu ostatni splot węzła się roz­wią­zał. Kar­ney wypluł sznu­rek, kiedy nara­sta­jący żar przy­pa­lił mu wargi. Sznu­rek upadł na zie­mię i gdy ostat­nia pie­częć została zła­mana, z rdze­nia trze­ciego supła wyło­nił się jego wię­zień. Poja­wił się na żużlu jako cho­ro­wite nie­mowlę o szcząt­ko­wych koń­czy­nach, z łysą głową zde­cy­do­wa­nie za dużą dla uschłego ciała i skórą tak bladą, że nie­mal pół­prze­zro­czy­stą. Zama­chał pora­żo­nymi koń­czy­nami w darem­nej pró­bie wypro­sto­wa­nia się, bo Pope już śpie­szył, żeby pode­rżnąć mu bez­bronne gar­dło. Jakie­kol­wiek nadzieje żywił Kar­ney wobec ostat­niego węzła, ten sła­bo­wity pomiot ich nie speł­nił. To coś budziło w nim odrazę.

I wtedy stwór prze­mó­wił. Nie było to kwi­le­nie nie­mow­lę­cia, ale głos doro­słego męż­czy­zny, cho­ciaż doby­wa­jący się ust dziecka.

– Do mnie! – zawo­łał. – Szybko!

Pope wycią­gnął rękę, żeby zamor­do­wać dziecko. Powie­trze na zło­mo­wi­sku wypeł­niło się smro­dem błota i cie­nie wypluły peł­za­jące kol­cza­ste stwo­rze­nie o opa­dłym ku ziemi brzu­chu. Pope cof­nął się, kiedy stwór – rów­nie nie­do­koń­czony w swoim podo­bień­stwie do gada jak jego małpi brat – zbli­żył się do dziw­nego nie­mow­laka. Kar­ney naprawdę spo­dzie­wał się, że bestia pożre sma­ko­wity kąsek, ale blade dziecko unio­sło ręce na powi­ta­nie. Potwór z pierw­szego węzła owi­nął się wokół niego. Wtedy poja­wiło się dru­gie stwo­rze­nie, poję­ku­jąc z rado­ści. Poło­żyło ręce na dziecku i wzięło wycień­czone ciało w sze­ro­kie ramiona. Dopeł­niła się bez­bożna rodzina zło­żona z gada, małpy i dziecka.

Jed­nak zjed­no­cze­nie jesz­cze się nie doko­nało. W tej samej chwili, w któ­rej ciała trzech istot się połą­czyły, zaczęły się strzę­pić i roz­pa­dać na wstęgi paste­lo­wej mate­rii. Ich ana­to­mie roz­ta­piały się, a pasma ukła­dały w nowej kon­fi­gu­ra­cji, włókno spla­tało się z włók­nem, wią­zał się nowy węzeł, dzieło przy­pad­kowe, a jed­nak nie­unik­nione, daleko bar­dziej wyra­fi­no­wane niż wszystko, czego kie­dy­kol­wiek doty­kały palce Kar­neya. Nowa, być może nie­roz­wią­zy­walna łami­główka wynu­rzała się z frag­men­tów sta­rych. O ile tamte były nie­spre­cy­zo­wane, o tyle ta będzie skoń­czona i kom­pletna. Czym jed­nak będzie? Czym?