Krzyk rzeki - Agnieszka Kaźmierczyk - ebook + książka
NOWOŚĆ

Krzyk rzeki ebook

Agnieszka Kaźmierczyk

4,0

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Ojciec nastoletniego Kamila zmusza rodzinę do wyjazdu na prowincję, gdzie ma prowadzić badania w wiosce, w której od dziesięcioleci nie przychodzą na świat chłopcy. 

 

Zosia, córka miejscowego komendanta policji, zawsze wydawała się odmienna od rówieśników. Wciąż zadająca pytania, które wszyscy dokoła zdają się ignorować.  

 

W jaki sposób tragiczne wydarzenia sprzed ponad stu lat mogą wpływać na mieszkańców nadodrzańskiej wioski? Do czego prowadzą rodzinne tajemnice skrzętnie zamiatane pod dywan? Czy rodzące się pierwsze młodzieńcze uczucie ma szansę odmienić losy Kamila i Zosi? Czy młodym uda się rozwikłać sekret i wyjść z tego cało?

 

Odpowiedzi ukrytych na dnie Odry strzegą demony znane ze słowiańskiej mitologii łaknące sprawiedliwości. 

 

Krzyk rzeki to kolejna powieść Agnieszki Kaźmierczyk skierowana do starszej młodzieży, ale i dorosłego czytelnika poszukującego niebanalnych historii. Jak zwykle u tej autorki rzeczywistość przeplata się z fantastyką, ale poruszane problemy są jak najbardziej realne: brak zrozumienia w rodzinie, samotność i alienacja.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (10 ocen)
4
3
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Antiochia1

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta, jak każdą książkę pani Agnieszki 😍
20
SowiDwor

Dobrze spędzony czas

ludzie jest 2024 rok a wy zamieszczacie książki czytane przez Iwonę? to jakiś dramat, zwłaszcza przy angielsko jezycznych nazwach i przypisach. " gwiazdka gwiazdka gwiazdka,," tak fajna książka a tak zepsuta... pozdrawiam Legimi :(.
11
jo_nowara

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejną pozycję autorki pochłonęłam jednym tchem. Dla Pani Agnieszki Kaźmierczyk charakterystyczne jest mistrzowskie połączenie współczesności z faktami historycznymi i ludowymi wierzeniami, które dodają powieści niezwykłego klimatu i czynią z niej lekturę jedyną w swoim rodzaju. Historia bohaterów od razu wciąga, a finał jak zwykle zaskakuje.
00

Popularność




Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

CYKL KLĄTWA SIÓSTR

Klątwa sióstr #1

Klątwa sióstr. Czas odpowiedzi #2

POZOSTAŁE POZYCJE

Topielica ze Świtezi

Epidemia uczuć

Coś patrzy

Miasto samobójców

Sekret belfra

Głosy z lasu

Krzyk rzeki

Puste wnętrza (premiera w lutym 2025 r.)

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Agnieszka Kaźmierczyk, 2022Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Barbara Mikulska

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Magdalena Czmochowska

Zdjęcie na okładce: Adobe Firefly

Ilustracje wewnątrz książki: pngtree.com

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie

ISBN 978-83-8290-626-4

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

32

33

34

35

Mojej najukochańszej chrześnicy Joannie

***

Ta książka jest fikcją literacką i wytworem wyobraźni autora, choć jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Wszelkie podobieństwo bohaterów do realnych osób jest niezamierzone i całkowicie przypadkowe.

***

Do każdej z czterdziestu trzech kolebek przybyły rodzanice, niewidzialne bóstwa. Przyglądały się uważnie, wykrzywiając nienaturalnie głowy. Nie zostały przebłagane ofiarą. Zapomniane. Wyszydzone. Przyniosły – jak zawsze – los. Bez trudu mogły uczynić je szczęśliwymi. A jednak. Odroczona zemsta nadal ma słodki smak.

1

Kłamstwo wydaje się lżejsze niż prawda, choć tak naprawdę waży tonę. Spowalnia, zmienia trasę, odracza jedynie to, co nieuniknione. Dlaczego znów nie odważył się na bezwzględną szczerość, a posłużył tym, co zawsze prowadzi na dno? Ani czternaście miesięcy w niemieckim Gottingen, ani habilitacja w Instytucie Biochemii nie zmęczyły Jerzego tak bardzo jak sprzedane dzisiaj Beacie i Kamilowi o poranku – między pierwszą czarną kawą a ugryzionym w pośpiechu kruchym tostem – kłamstwo. Czuł się starym krętaczem. W ciągu dwudziestu ośmiu lat małżeństwa nie pozwolił sobie, by zawieść jej zaufanie i rzucić nim niczym talerzem o ziemię. Nie miał w sobie nic z włoskiego macho, a żonę traktował jak podarunek od losu, który jednak nie został mu ofiarowany raz na zawsze. Dzisiaj rano znów obiecał, że przestanie gnać do przodu. Kłamał. Przecież wczoraj podpisał ten kontrakt. Pierwszy raz, nie pytając ich o zdanie. Wiedział, że rezygnuje z rozmów, dzielenia trosk i uniesień. Jednak z badaniami molekularnymi w chorobach dziedzicznych człowieka związał się wcześniej niż z Beatą i choć poza żoną nigdy nie interesowała go żadna kobieta, to nauka okazała się bardzo wymagającą kochanką. Fascynowała, przynosiła spełnienie i wciąż oczekiwała więcej, kusząc nowym… Jerzy wiedział, że ryzykuje wszystko. Przypadek, który miał zbadać, był jednak wyjątkowy na skalę światową. Czuł się zaszczycony, że to właśnie jego wyróżniono spośród tylu znamienitych profesorów i badaczy. Pozostało mu mieć nadzieję, że ci, których kochał na swój własny – nieco ekscentryczny sposób – i tym razem udźwigną ciężar jego marzeń. Popołudnie musiało przynieść konfrontację.

– Niewiarygodne! Czy ty kiedyś przestaniesz? Mam tego dosyć! – wrzeszczał Kamil. – Jeśli ty się na to zgodzisz, uznam, że jesteś mu całkowicie podporządkowana. Istna niewolnica Isaura.

– Uspokój się. Niech ojciec wyjaśni… – Beata próbowała załagodzić sytuację, jak zawsze zresztą.

– Co tu wyjaśniać? Znowu musimy iść za jego planami, wykonywać jego dyspozycje! Do kiedy to będzie trwało? Mam szesnaście lat, dopiero niedawno zacząłem liceum i nie mam najmniejszej ochoty go zmieniać, rozumiecie to?! – Chłopak w okularach miotał się po niewielkiej kuchni, podczas gdy rodzice siedzieli w salonie. Ojciec nie odzywał się ani słowem, popijając spokojnie herbatę. Beata uważała, że są jak ogień i woda: syn i ojciec. Zawsze zastanawiała się, po kim Kamil odziedziczył temperament, chyba po jej ojcu, bo i ona, i Jerzy byli przecież raczej flegmatykami aniżeli cholerykami.

– Yhm. – Odchrząknął wreszcie Jerzy. – To tylko sześć miesięcy. Bardzo ważne badania, które mają pomóc ludziom – powiedział powoli.

– A kto pomoże ludziom z tego pokoju? Bo zawsze wszyscy inni są ważniejsi! Kto pozwoli ludziom z tego salonu realizować własne zamierzenia? Czy ty siebie w ogóle słyszysz? Czy ty kiedykolwiek pomyślałeś o mnie albo o matce? Nie… Nigdy… Egoisto! Nigdzie nie pojadę! – Chłopak wyszedł z domu, trzaskając drzwiami.

– Jurek, nie dalej jak dzisiaj rano obiecywałeś mi, że zwolnisz. Jesteś po sześćdziesiątce, nie mówię, że czas myśleć o emeryturze, choć może powinieneś, ale przynajmniej o jakimś spokojniejszym trybie życia. Nie wspominając już, że nasze dziecko wkracza w dorosłość i nie możemy już tak po prostu spakować walizek i zabrać je dokądkolwiek. – Beata stanęła za mężem i zaczęła masować jego barki. Ta postawna kobieta zawsze stanowiła dla niego oparcie. Po studiach zrezygnowała z planów zawodowych i poświęciła się wychowaniu ich starszej córki, Edyty, potem postanowiła pilnować domowego ogniska. – Pojechaliśmy z tobą do Gottingen, pojechaliśmy do Cambridge… nie wspominając już o wszystkich krajowych badaniach, które także rzucały nas z miejsca na miejsca. Wiesz doskonale, że Edyta do tej pory nie wybaczyła ci, że zabrałeś ją stąd do Poznania w klasie maturalnej. To była dla niej potworna trauma…

– Wiem. To był błąd, tamte badania nie były tego warte.

– A masz pewność, że te będą? – starała się łagodnie odwieść go od powziętej decyzji.

– Nie mam, ale bardzo chcę… – zaczął i ugryzł się w język. – Ale byłbym szczęśliwy, gdybyście mi pozwolili wziąć w nich udział. Ostatni raz. Potem już tylko stacjonarna praca, najlepiej na uniwersytecie. Obiecuję. – Całował delikatnie jej dłoń.

– Mnie nie musisz przekonywać, ale tym razem, bez zgody Kamila, się stąd nie ruszę. To dziecko wysokich potrzeb, jeśli popełnimy błąd, stracimy je bezpowrotnie i prawdopodobnie zrujnujemy mu przyszłość. Weź to pod uwagę, kochanie. – Zabrała filiżankę ze spodkiem i wyszła do kuchni.

Ich dom był niewielki. Po wyprowadzce Edyty do Kanady zamienili poprzednie lokum, o powierzchni nieco powyżej dwustu pięćdziesięciu metrów, na ten mały, klimatyczny domek. Jedna sypialna, salon, mała kuchnia, łazienka i pokój Kamila. Wystarczało im to w zupełności. Jerzy przestał przynosić pracę do domu, choć skutkowało to wieczornymi powrotami. Kiedy potrzebował coś naprędce napisać, komuś odpisać, rozkładał laptop na stole. Beata lubiła ten dom. Z ogromnym ogrodem, drewnianą huśtawką, kwiatami… Cały wolny czas mogła poświęcać swojej pasji – ogrodnictwu. Teraz, kiedy córka przyjeżdżała do domu tylko kilka razy w roku, a syn właściwie jedynie tu nocował, miała znacznie więcej wolnego czasu niż kiedyś. Kąśliwe uwagi, że jest jedynie: „żoną swojego męża” albo jeszcze gorzej: „gosposią doktora” mało ją obchodziły. Jej definicja szczęścia realizowała się w każdym pogodnym poranku i każdym wieczorze, kiedy zasypiali cali i zdrowi. Niczego więcej nie było jej trzeba.

– Gdzie go znajdę? – Jerzy nie zmienił swojej pozycji w wygodnym fotelu.

– Sprawdź najpierw w altanie, a jeśli nie tam, to z pewnością u Kuby. Ale nie gwarantuję, że go stamtąd wyciągniesz… – Beata wycierała filiżankę, uśmiechając się pod nosem.

– Idę – rzucił. Jerzy niechętnie i ociężale skierował kroki do ogrodu, w którego górnej części, nieco na wzgórzu, znajdowała się altana. Teraz, kiedy lato powoli kłaniało się nadchodzącej z oddali jesieni, była przez nich uwielbiana. Zadaszona, osłonięta od wiatru, z klimatyczną wędzarnią i dużym stołem oraz wielką ławą przykrytą miękkim kocem zachęcała do wypoczynku.

Relacje Jerzego i Kamila nie należały do łatwych. Genetyk po raz drugi został ojcem po czterdziestce, kiedy jego kariera nabierała rozpędu. Niewiele czasu spędzał w domu, zdobywając kolejne stopnie naukowe, przeprowadzając nowatorskie badania. Jego syn zaś od dziecka był osobowością nadpobudliwą, określaną przez ich znajomego pediatrę jako high need baby, które wymagać będzie ciągłej wzmożonej uwagi. Dziecko stało się nastolatkiem, ale w pewnym kwestiach nic a nic się nie zmieniło. Kamil potrzebował jeszcze więcej uwagi, a Jerzemu najzwyczajniej w świecie brakowało i czasu, i cierpliwości. Nie miał pojęcia, choć zajmował się przecież genetyką, skąd w tym chłopaku tyle buty, tyle pychy i tyle skrajnych emocji. On – opanowany i skupiony na wyznaczonych celach lekarz, nie odnajdował w nim żadnej cząstki siebie. Całą ojcowską miłość podarował Edycie – ukochanej córeczce i choć był przekonany, że nikt poza nim tego nie zauważył, był w błędzie. W stosunku do Kamila przyjął zasadę, że pewne sprawy należy zamieść pod dywan, a wówczas po prostu znikną.

Kamil był inny niż synowie jego kolegów. To także nie ułatwiało im porozumienia. Nastolatek kochał literaturę, pisał wiersze, grywał w amatorskim teatrze i – o zgrozo – płakał, kiedy się wzruszył. Zapowiedział też ojcu i matce, że po ukończeniu liceum wybiera się na filologię polską, ewentualnie do szkoły aktorskiej. Jerzy uznał to za młodzieńczą fanaberię i kolejną próbę zwrócenia na siebie uwagi za wszelką cenę. Tylko Beata wiedziała, że jej mąż zamyka się na słowa chłopca, co sprawiało ból i jej, i jej synkowi. Nie potrafiła jednak zawalczyć o tę miłość, choć wierzyła, że Jerzy ostatecznie dostrzeże, że ten wrażliwy chłopiec, szorstki z zewnątrz, w środku skrywa perłę.

– Co robisz? – zaczął jak zawsze oschle. Kamil nie miał ochoty na zwierzenia, wciąż kipiał ze złości.

– Wiesz, tato, chciałbym wstać pewnego dnia z łóżka, pójść do łazienki, spojrzeć w lustro zawieszone nad umywalką i popatrzeć w swoje oczy, oczy człowieka, od którego zależeć ma całe moje życie. Jednak nie jest mi to dane. Niestety. Jedyne oczy, które wyznaczają mój kierunek, należą do ciebie. – Odwrócił się i opuścił wzrok na książkę.

– Czy ty nigdy nie potrafisz po męsku przyjąć decyzji dorosłych? Czy zawsze musisz się mazać jak baba? I recytować te swoje ustępy z książek? – Jerzy nieustannie drwił z jego zamiłowania do literatury.

– Powtarzasz się. Tyle że coś się zmieniło. Widzisz, ja rosnę, rozwijam się, choć może czasem w ciszy, niezauważony, ale wzrastam… I już nie jestem małym chłopcem, na którego podobne teksty działały demotywująco. Już nie możesz mnie skarcić – jak dawniej – klapsem. Dzisiaj też się nie rozpłaczę, kiedy nazwiesz mnie babą albo zarzucisz bycie niemęskim. Wypracowałem własne mechanizmy obronne i twoje słowa już mnie nie ranią. – Nie odrywał wzroku od lektury.

– Spakujesz się do końca tygodnia. Drugą klasę we wrześniu zaczniesz już w innym miejscu. Niedaleko. Nad Odrą. Stąd zaledwie półtorej godziny drogi. Wrócisz w drugim semestrze, przepiszą ci oceny. I nie dramatyzuj już. Zasmucasz tym matkę. – Jerzy poklepał go po kolanie i odszedł. Nie widział łez, które zebrały się w oczach chłopaka. Choć bowiem nauczył się ukrywać uczucia przed ojcem, to każde jego słowo było jak policzek wymierzony synowi. Niewidzialne ciosy, pozostawiające rany, których najlepszy lekarz – czas – nie będzie potrafił zabliźnić. Było coś jeszcze. Strach. Paraliżujący, podcinający skrzydła za każdym razem, gdy ojciec znajdował się w pobliżu. To strach przed nim nie pozwalał Kamilowi uwierzyć w siebie, odnaleźć w sobie potencjału, podjąć ważnej decyzji. Modlił się każdego wieczoru o odwagę, by się mu przeciwstawić, by zrzucić niewidzialne okowy tkwiące w jego umyśle, które ojciec przez lata wykuwał każdym słowem, dezaprobatą i kpiną.

Rozeszli się. Bez słowa. Każdy do swoich spraw. Kamil wiedział, że znów przegrał.

– Synku, nie siedź zbyt długo. – Beata nadeszła niezauważona. Przyniosła mu ciepłą herbatę i włączyła światło. – Czytasz? – starała się go pocieszyć.

– Dlaczego zawsze jesteś bierna? Wiesz, że cię kocham, ale mam ci za złe, że nie walczyłaś z nim dla nas, za nas… – Miał wciąż w oczach łzy.

– To nie takie proste, Kamilu. – Zamilkła na dłuższą chwilę. – Przepraszam, ale nie potrafię. – Odezwała się wreszcie. – Jestem tylko – jak mawiają – żoną sławnego lekarza. Bez niego nic nie znaczę. Dobrze mi przy nim. Czuję się bezpieczna, kochana, zaopiekowana, choć boli mnie, że nie potraficie znaleźć wspólnego języka. – Usiadła bliżej niego.

– Nie potrafimy? Przecież on tego nie chce. Uważa mnie za zniewieściałego durnia tylko dlatego, że nie gram w piłkę, nie chcę zostać lekarzem jak on i Edyta, a w dodatku coś tam piszę do szuflady. To naprawdę czyni mnie gorszym, mamo? – Patrzył na nią z wyrzutem.

– Nie. To czyni cię wyjątkowym. Wrażliwością mógłbyś obdarzyć kilka osób. Wierzę, że ojciec, zamknięty na razie w świecie spraw i terminów, wreszcie to dostrzeże. Jeśli nie, wiele straci. – Przytuliła syna mocno.

– Naprawdę nie możesz postawić się w kwestii wyjazdu? Chcesz zostawić dom i swój ogród na pół roku? – Miał jeszcze nadzieję na nieoczekiwany zwrot akcji.

– Zamówił firmę zajmującą się ogrodami. Wynajęto tam dla nas cały dom. – Matka nie potrafiła spojrzeć synowi w oczy. – Idzie jesień, pół roku szybko minie. Obiecał, że to ostatni projekt, później już będzie normalnie, bez wyjazdów, bez przeprowadzek.

– Więc tak… – Pokręcił przecząco głową.

– Potraktuj to jak przygodę. Pół roku na wsi. Bez Internetu, bez dobrego zasięgu w telefonie. Za to z piękną polską złotą jesienią i prawdziwą zimą. Proszę cię, synku, nie rób niczego głupiego przez wzgląd na mnie. – Pocałowała go w czoło i odeszła.

Kamil nie mógł uwierzyć, że z taką łatwością obracali jego los w swoich palcach. Bez Internetu. Bez telefonu. Na wsi. Jaki tam mógł być poziom nauczania i czy w ogóle mają liceum? Mógłby uciec, ale przed ojcem nie ma przecież ucieczki. On tkwi w jego głowie przez cały czas. Kamil czuł się najgorszym rodzajem niewolnika. Niewolnikiem jednej silnej osobowości. Niewolnikiem niewypowiedzianych słów. Niewolnikiem niepodjętych decyzji.

Trzy białe łodzie płynąUmarłych wód głębinąGdzieś w nieprzejrzanej mgle.[………………………………………]W tej pierwszej miłość moja,W tej drugiej zemsta moja,W tej trzeciej serce me.1

1S. Wyrzykowski, Trzy łodzie, [w:] Obraz literatury polskiej XIX i XX wieku. Literatura Młodej Polski t.1, Warszawa 1968, s.770.

2

– Pamiętajcie, że jedziemy tylko na jakiś czas. A w pobliżu Kędzierzyn – Koźle. Tam możecie zrobić większe zakupy. Nie przenośmy całego dobytku. – Jerzy z niepokojem obserwował uwijających się przy aucie dostawczym mężczyzn, którzy sięgali po nowe i wciąż nowe kartonowe pudła. – I nadmieniam, że dom jest w pełni wyposażony. W pełni.

– Nadmieniałeś to już jakieś dziesięć razy… – burknął pod nosem Kamil.

– Biblioteka także tam funkcjonuje, więc nie musisz zabierać tyle makulatury. – Ojciec jak zawsze musiał z ironią podkreślić jego czytelnicze zapędy. I kto to mówił, autor publikacji naukowych, człowiek z wyższym wykształceniem. Ale przecież literatura piękna to nie to samo, co zapiski z badań i tomiszcza popularno-naukowych leksykonów.

– Chłopcy, wsiadajmy już, jeśli chcemy zdążyć przed zmrokiem. – Beata jak zawsze powstrzymywała dalszy rozwój wypadków, uspokajała, by obyło się bez ofiar.

W samochodzie panowała cisza.

Nie była to jednak cisza, która zbliża ludzi, lecz ta, która obnaża, że niezbyt dobrze czują się w swoim towarzystwie. W tej rodzinie tylko jej głowa miała prawo do wygłaszania wzniosłych tez i prowadzenia przydługich monologów. Z czasem więc, gdy wykłady nie znajdowały odpowiedniej publiczności, zmieniały się w milczenie.

A jak wiadomo, milczenie rodzi milczenie. Narastające przez lata.

– W Internecie piszą, że ta wioska ma niewiele ponad trzystu mieszkańców i wygląda niczym na obrazach Gierymskiego. Czyż to nie cudownie? Uwielbiam jego dzieła. – Beata starała się zawsze widzieć szklankę do połowy pełną. Dawniej nie przeszkadzało to Kamilowi. Teraz, kiedy więcej wiedział i – przede wszystkim – więcej rozumiał, uważał zachowanie matki za śmieszne albo nawet infantylne.

– Jakie ty znasz obrazy Gierymskiego? – spytał, a jego niezadowolenie rosło wprost proporcjonalnie w stosunku do ilości pokonywanych kilometrów.

– Nie wszystko jeszcze o mnie wiesz. Uwielbiam „Obóz Cyganów” i „Noc”, ale podobają mi się bardzo także krajobrazy. I ta Żydówka. Jerzy, jaki to był tytuł? – wysilała umysł.

– „Żydówka z pomarańczami” – powiedział sucho ojciec, czym zaskoczył syna.

– No przecież! Ma takie smutne oczy…

Kamil, mimo iż miał ochotę pociągnąć rozmowę, zrezygnował. Nie chciał dawać im satysfakcji.

– W każdym razie piszą w Internecie, że pełno tam pagórków i pól, że cicho i spokojnie. Chyba tego nam trzeba… – starała się znów wlać odrobinę optymizmu w znękane serce syna.

– Chyba wam – burknął Kamil.

– Tobie akurat też się to przyda. Ciągle w telefonie, w wirtualnym świecie. Na chwilę się oderwiesz, zawrzesz jakieś nowe znajomości – odezwał się Jerzy.

– Jak czytam źle, jak piszę, to jestem jakiś dziwny, bo facet i wiersze… Jak gapię się w telefon, jeszcze gorzej. Nie dogodzisz ojczulkowi… – Rozmowa schodziła znów na te same tory.

– Aha… to już wiem, dlaczego tam jedziemy… – Zaczytana Beata nie odrywała wzroku od telefonu.

– O, to świetnie, może mnie oświecisz, mamo.

– Miejsce kryje zagadkę. Od ponad dekady nie przyszedł tam na świat ani jeden chłopiec. Jakiś ekspert twierdzi, że należy zbadać statystyki narodzin i przeprowadzić wywiad z rodzicami dziewczynek. Ma to na celu ustalenie ich ewentualnego pokrewieństwa, nawet jeśli byłoby dalekiego stopnia. Mówią też o warunkach środowiskowych. Jurek, to jakiś twój znajomy? – Beata miała żal do męża, że nie wyjawia nawet tych szczegółów, które wyciekają do prasy.

– Tak, jeden z pracowników zakładu genetyki, który będzie moim współpracownikiem – odpowiedział lakonicznie.

– Ile osób tworzy zespół? Chyba sporo, skoro macie badać rodziców, ale też analizować statystyki, badać warunki środowiskowe… – Próbowała zaspokoić swoją ciekawość.

– Tak. Sądzę, że około tuzina, jeśli nie więcej. Nie jestem wtajemniczony. Interesuje mnie moja część badań, a ja skupiam się na wywiadzie z rodzicami i ewentualnych badaniach nad nimi.

– Swoją drogą, mam ciarki, kiedy pomyślę, że za tym kryje się jakaś tajemnica… – Beata nie miała w sobie niczego z pragmatyzmu męża.

– Kochanie, tu nie ma miejsca na żadne tajemnice, nauka da nam odpowiedzi na wszystkie pytania – odparł. – Nauka jest zawsze odpowiedzią. Nie zabobony, gusła i domysły. Choć lokalni już wysnuli jakieś niestworzone teorie. – dodał.

Kamil pomyślał, że to przez niego matka stopniowo zaczęła odchodzić od Boga, najpierw odchodząc od kościoła. Wszystko, czego nie obejmował rozum, było w tym domu wyszydzane, witane pobłażliwym tonem i ironicznym uśmieszkiem. To dlatego Kamil, w ramach buntu, każdej niedzieli uczestniczył we mszy i gorliwie się modlił. Jego wiara, w której wychowała go matka, stawała się każdego dnia silniejsza, dzięki – a raczej na złość – ojcu.

– Ile tu komentarzy…Ludzie uważają, że to wina chemii używanej przez rolników, inni, że w pobliżu mogą być jakieś radary wojskowe, estrogeny w wodzie pitnej, rolnicze pestycydy… Tak czy owak z jakiegoś powodu akurat tam rodzą się tylko dziewczynki… Niewiarygodne. – Beata żywo zainteresowała się wioską.

– Może nasz syn wreszcie znajdzie sobie tam dziewczynę. Nie będzie miał zbyt dużej konkurencji. – Kąśliwa uwaga ojca wyprowadziła Kamila z równowagi. Założył na uszy słuchawki i rzucił tylko:

– Szkoda, że nie wiedziałeś o tym miejscu siedemnaście lat temu, może gdybyście tam zamieszkali, Edyta miałaby siostrę, a ty nie musiałbyś przez niemal dwie dekady, a pewnie i do końca swojego życia żałować… – Odwrócił się w stronę okna, a muzyka płynąca w słuchawkach dała się słyszeć nawet na przednim siedzeniu. Beata płakała bezgłośnie. Nauczyły ją tego lata – szczęśliwego przecież na pozór – małżeństwa. Jerzy nie powiedział ani słowa. Nie drgnęła mu nawet powieka. Ze stoickim spokojem prowadził wóz, uważając, że szorstkie rodzicielstwo pozbawi syna zniewieściałości i przesadnej delikatności. Mimo gruntownego medycznego wykształcenia nie przyjmował do wiadomości, że wychowanie przez krzyk, klapsy, potrząsanie, wyszydzanie prowadzi nie tylko do zmian aktywności ciała migdałowatego związanych z przetwarzaniem lęku, ale do zadawania trwałych ran, niewidocznych gołym okiem.

– Co jeszcze wiesz, Jerzy… o tym miejscu. – Beata, pociągając nosem, starała się poprawić panującą atmosferę. – Nie mamy się czego obawiać? Ci ludzie mają w ogóle ochotę na te badania? To wieś, nie sądzę, że przywitają nas tam z otwartymi ramionami.

– Nikt ich nie będzie pytał. To znaczy, oczywiście mamy ich zgody, bo władze gminy przedstawiły sytuację jako – być może – mającą wpływ na zdrowie ich i ich dzieci. Wszyscy podpisali papiery. Ty też byś to zrobiła, gdyby chodziło o twoje dziecko. – Beata odebrała ostatnie zdanie jako przytyk. Jednakże nie zamierzała się i tym razem tłumaczyć. – Specyficzne środowisko. Tak jak mówisz, wiejskie. Wiecznie żywe zabobony, ezoteryka, alchemia. Niewiele ma to wspólnego z dzisiejszym stanem wiedzy. Ale coś jest na rzeczy. Nie jest możliwe, żeby chłopcy się nie rodzili. Od tylu lat. Musi istnieć jakieś wyjaśnienie i my im je damy. A oni będą nas wynosić na piedestał. Taki jest plan. – Puścił oko do żony, która była w zgoła odmiennym od niego nastroju.

– A kto pomoże nam… – powiedziała szeptem do szyby, pozostawiając na niej delikatną chmurkę wodnej pary.

Jerzy nie usłyszał. A może usłyszał. Udawanie, że wszystko jest dobrze, przylgnęło do niego wiele lat temu. I choć nikt inny tego nie wiedział sprawiało, że czuł, jak gnije od środka. Troje ludzi w samochodzie uporczywie milczało aż do dwujęzycznej tabliczki, na której po polsku i po niemiecku widniała nazwa wsi. Wsi, w której nie rodzą się chłopcy.

3

Widzę w Twych oczach ciemne morza toniei szafir nieba co się w nich przegląda —rozkosz otchłani, która śmiercią zionie —ciszę bezmiarów — których się pożąda.2

Jerzy zapowiedział bliskim, że w ciągu najbliższych kilku dni, a może i tygodni, będą skazani na jego ciągłą nieobecność. O ile Beata była niepocieszona, o tyle Kamil był zdania, że to nawet lepiej: odpoczną od siebie po ostatnich burzach. Co prawda perspektywa uczęszczania do jedynej szkoły średniej łączącej w dwa oddziały liceum ogólnokształcącego i jeden oddział szkoły branżowej odbiegała od jego wizji edukacji, wiedział jednak, że daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia3– jak pisał jego ulubiony poeta łączący bliskie mu tradycje romantyczne z pozytywistyczną problematyką, głównie społeczną, ale i filozoficzną. Miał wątpliwości, czy tutejsze prowincjonalne nauczycielki będą miały o tym w ogóle jakieś pojęcie.

– Kamil!

Ojciec drugiego dnia ich pobytu w nowym miejscu wrócił z pracy wyjątkowo szybko. Chłopak niechętnie stanął z nim twarzą w twarz, przygotowany na nową awanturę.

– Tutaj masz plan lekcji, nazwiska nauczycieli, sale, nazwisko wychowawcy. Wydawał się miły. – Podał synowi kartkę i wyszedł przed dom. Kamil odprowadził go wzrokiem, wyjmował z samochodu jakieś teczki, białe walizeczki, preparaty.

– Pokaż, kochanie. – Beata jak zawsze czuwała na posterunku, by wkroczyć w razie potrzeby.

– Nic szczególnego. – Podał jej świstek. Nie zdążył się mu nawet dokładnie przyjrzeć.

– No dobrze, to od jutra. Twoja edukacja nie może ucierpieć. Dzisiaj trzeba jednak zapoznać się z domem. Wybrałeś swój pokój? Trochę ich więcej niż u nas… – Uśmiechała się.

Rzeczywiście dom był naprawdę spory.

Co prawda jego architektura mocno odbiegała od najnowszych trendów. Z zewnątrz nie wyglądał interesująco. Chropowata kremowa elewacja, bordowy dwuspadowy dach z tanich materiałów. Wnętrze zaskakiwało jednak nowoczesnością, monochromatycznymi barwami, stalą, szkłem i wysokim połyskiem materiałów użytych do jego wykończenia. Brązowo-kremowa kuchnia z wielkim marmurowym stołem i sześcioma krzesłami, otwarty salon z ogromnym wypoczynkiem w centrum, gabinet ojca z pełnym oprzyrządowaniem i sprzętem elektronicznym. Mała łazienka połączona z toaletą w bieli i z jaskrawymi modnymi dodatkami.

– Trochę nie w moim stylu, prawda? – Beata, otwierając kolejne drzwi, była mile zaskoczona, jednak nie kryła, że dom wydawał się jej chłodny, choć gustowny.

– No tak, nie ma drewna, nie ma warzyw i owoców na wierzchu, nie ma też kopru i czosnku zwisającego nad szafkami. – Kamil wiedział, że mama będzie musiała mocno się wysilić, by sprawić, żeby to miejsce stało się ciepłe i przyjazne. Znał ją jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie spocznie, póki nie poczują się tutaj swojsko.

– No nie ma. Na górze jest tylko gorzej. Widziałeś to łóżko w naszej sypialni? Kosmiczne. Mam nadzieję, że chociaż wygodne. Wszędzie biel, skóra, ascetyczne umeblowanie. Nowoczesne, ładne, nie powiem. Co oni myślą o ojcu? Chcą mu zaimponować? Gdyby wiedzieli, jak wygląda jego miejsce pracy w naszym domu…. – Beata śmiała się, a w jej policzkach zaczęły tworzyć się urocze dołeczki, dzięki którym zawsze wyglądała na kilka lat młodszą.

– Mnie się mój pokój bardzo podoba. Jest wygodne łóżko, jest biurko i regał na książki. Jedynie szafa do niczego, może spodobałaby się jakiejś dziewczynie. W moim przypadku będzie raczej świeciła pustkami. No i więcej nie potrzeba. Mam zamiar spać, jeść, uczyć się i czytać. Żadnych towarzyskich spotkań. Od dzisiaj zaczynam zrywać kartki ze specjalnie przygotowanego kalendarza. Mój kalendarz quasi-adwentowy, powinienem za każdy dzień tutaj dostawać czekoladkę. Sześć miesięcy. Ani dnia dłużej. Złożył mi obietnicę.

– Kiedy? – zdziwiła się, że Jerzy zdecydował się na taki krok, nie wiedząc, czy i kiedy badania przyniosą potrzebną wiedzę.

– Dzisiaj rano, tuż po przebudzeniu. O dziwo, rozmawiał ze mną spokojnie. Jeszcze spałaś. Ale nie martw się, nie daję się zwieść, za każdym miłym gestem, za każdym spokojnym słowem kryje się drugie dno. Już czuję, że tatuś niebawem sprawi mi jakąś konkretną niespodziankę.

Beata nic nie odpowiedziała, ale cieszyła się, że mąż poszedł po rozum do głowy.

Starała się odrzucić od siebie myśl o ewentualności złamania obietnicy i reakcji chłopca…

– Synku, pomożesz mi z tymi cięższymi pudłami? Zabierz je do tej pięknej dużej szafy przy naszej sypialni. – Beata miewała problemy z kręgosłupem, a mimo to tuż po przybyciu oglądała ogród wokół domu i zastanawiała się, co zrobić, by zostawić po sobie trwały ślad. Teraz jednak spojrzała na syna, którego mowa ciała wołała o dodanie otuchy.

– Kiedyś ktoś przestrzegł mnie, żeby obawa o przyszłość nie odebrała mi radości dnia dzisiejszego… – Pogładziła jego szorstkie krótkie włosy.

– Pewnie ten ktoś był lekarzem i namawiał cię na jakąś kolejną podróż życia… – Kamil znał ojcowskie aforyzmy wytrząsane z rękawa. Małomiasteczkowy Kuba Wojewódzki. Te jego cytaty, złote myśli, mądrości, których nie umiał zastosować we własnym życiu, ale imponował innym.

– I tu cię zaskoczę. To twój dziadek, a mój tato. Szkoda, że go nie poznałeś, choć charakter miał trudny, delikatnie mówiąc. Jerzy jest spokojny i nie podnosi głosu, choć oczywiście można kogoś rozsierdzić tym jeszcze bardziej. Dziadek był cholerykiem, krzykaczem. Ale miał dobre serce. To zdanie usłyszałam od niego w dniu ślubu.

– W sumie adekwatne. A więc były obawy… I słusznie, jak widzimy… – Kamil wykorzystał sytuację. Jedyny dziadek poznał się na nim…

– Synku, nie bądź złośliwy… Dasz sobie radę. Jutro i zawsze. – Przytuliła go, a on nie oponował. Kochał matkę najbardziej na świecie i wcale nie czuł się przez to humorzastym maminsynkiem, co próbował wmówić mu ojciec.

Kiedy wniósł pudła, wyszedł przed dom. Z frontu ogrodzenie było tak wysokie, że dostrzeżenie kogoś zza niego graniczyło z cudem. Obszedł budynek dookoła. Tam z kolei ogrodzenia nie było wcale. Tuż obok ich tymczasowego gruntu przepływała rzeka. Pomyślał, że jeszcze nigdy nie był aż tak blisko natury. Woda błyszczała w świetle zachodzącego słońca. Odczuł nagłą potrzebę podzielenia się tym widokiem z matką, która przecież tak kochała pejzaże.

– To Odra. Potężna, choć spokojna. Czasem przybiera postać nieokiełznanego żywiołu, ale i tak jest piękna… A teraz, kiedy odbija się w niej słońce, zachwyca… – Kamil uważał, że matka sięga po takie romantyczne opisy, by złagodzić obraz ojca tkwiący w jego głowie. Choć później zastanawiał się, czy aby nie ma obsesji. Matka przecież raczej stroniła od poetyki. Była prostą konkretną kobietą, która nie czytywała wierszy.

– Masz rację. Mamy w tym pięciogwiazdkowym hotelu leżaki? Tu za domem będzie moja idealna miejscówka do czytania.

– Znajdą się pewnie. Od frontu widać poza naszym jeszcze kilka domów, a tutaj jest tylko cisza. No, może delikatny szelest traw i odgłos żywej wody. Aż ciarki przechodzą po plecach.

– Może nie będzie aż tak źle. – Stuknął ją z lekka łokciem w talię.

– Jeszcze będzie przepięknie… Zobaczysz.

– Jeśli nie masz nic przeciwko, przejdę się wzdłuż rzeki i sprawdzę, gdzie kończy się ta wielka posesja. I poobcuję trochę z naturą, to uwalnia umysł od złych myśli.

– Idź, ja skończę udawać, że to nasz dom, wkładając kwiaty do wazonu i przygotowując kolację z tego, co się udało ojcu przywieźć. I może jednak pomyślę o jakichś firankach, kolorowych poduszkach, świecach… Ten chłód jest nie do zniesienia. – Zaczynała się krzątać niczym rasowa gospodyni.

Pożegnał mamę i ruszył na spacer. Kamil pomyślał, że wydostanie się z zabudowanego terenu, gdzie jeden budynek witał się każdego dnia z drugim, a wreszcie dotarcie na ścieżkę ciągnącą się wzdłuż rzeki całej w czerwieniach i pomarańczach wpadającego do niej słońca to idealny temat na dłuższy wpis w jego notesie. Miał wrażenie, że gdyby Mickiewicz albo Słowacki znaleźli się w tej chwili na jego miejscu, zapewne powstałby poemat, którego uczyliby się w szkole na pamięć. Żałował nawet przez moment, że nie ma talentu fotograficznego. Szedł ścieżką, a po obu stronach miał trawy, które tworzyły żywy korytarz. Dopiero po pewnym czasie potężna Odra ukazała mu się w całej swej doskonałości. Kilka drzew, pojedyncze krzewy, porozrzucane kamienie, wały. Ani śladu człowieka, choć miał wątpliwości, czy to jeszcze teren prywatny, czy też może zwyczajnie ktoś zapomniał o siatce odgradzającej zwykłą rzeczywistość od tej – magicznej i spokojnej.

Słońce powoli słabło, choć jego siła nadal rozgrzewała policzki tego wysokiego okularnika o masywnej sylwetce i wyrazistych kościach policzkowych. Zamknął oczy i wygrzewał się w ostatnich jego podrygach. Wsłuchiwał się w ciszę przerywaną delikatnym mruczeniem traw, przypominających w półcieniach falujące morze. Przez moment był zupełnie sam. Bez apodyktycznego głosu ojca, bez czułego gestu matki, bez swoich własnych lęków. Nagle kolory zniknęły. Ot tak, jakby słońce dało drapaka bez ostrzeżenia, przyspieszając tempo. Otworzył oczy. Wina nie leżała po stronie świetlistej kuli.

– Cześć – powiedziała stojąca naprzeciwko dziewczyna, która na wysokości jego okularów umieściła swe dłonie.

– Cześć… – przywitał się niechętnie. – Skąd się tu wzięłaś? – Był wyraźnie zdziwiony.

– Przyszłam ścieżką. Zawsze tutaj przychodzę, kiedy potrzebuję pomyśleć. Tam jest mój dom. – Wskazała palcem najbliższe zabudowanie.

– Ten teren nie jest prywatny i nie należy do tamtego domu? – Tym razem to Kamil wskazał miejsce swojego tymczasowego bytowania.

– Długa historia. Tamten dom i nasz dom należały do braci i dlatego z tyłu nie ma ogrodzenia. Jeden z tych braci to mój nieżyjący już dziadek. Drugi brat wyjechał, a dom porzucił. Jego syn, mój wujek, zainwestował w remont i teraz wynajmuje go gminie. Tata mówi, że zamieszka tam ekipa badawcza – wiesz, historia z samymi dziewczynkami od dekady, na pewno słyszałeś w mediach – streszczała.

– Dzisiaj się wprowadziliśmy z matką i ojcem, genetykiem. Kamil. – Wyciągnął rękę.

– Zośka. – Podała mu dłoń. Jej uścisk był silny, bo i sama dziewczyna wyglądała na silną. Była jego wzrostu, miała dość szerokie ramiona i masywne łydki. Zwrócił uwagę na jej gęste włosy sięgające niemal pasa. Koloru nie potrafił określić, bo w świetle zachodzącego słońca mieniły się raz złotem, raz miedzią. A oczy miała zielone. Tego był pewien. Talia osy musiała pozostać jedynie w sferze jej marzeń. Nie była jednak gruba, raczej nazwałby ją kobiecą. Nie w jego typie, wolał filigranowe brunetki. Miała jednak w sobie coś, co sprawiało, że nie chciał udawać, że musi wracać, ale chętnie porozmawiałby z nią znacznie dłużej.

– Halo? Słuchasz? – Zosia zrobiła grymas udawanej obrazy.

– Przepraszam, tak. Pytałaś o coś? – Otrząsnął się z zamyślenia.

– Pytałam, czy masz jakieś nowinki? Mój ojciec jest zastępcą komendanta policji. Uważa, że naukowcy to banda idiotów i że niepotrzebnie sieją zamęt. Zresztą wszyscy mieszkańcy chcą, byście szybko dali nam spokój. Niczego tutaj nie znajdziecie. To nie żadne pestycydy ani środowisko, jak piszą gazety. – Pozostawała w bojowym nastroju.

– Uwierz mi, jestem po waszej stronie. Nie miałem najmniejszej ochoty tutaj przyjeżdżać. Pokłóciłem się o to z ojcem, ale nie odpuścił. On nigdy nie odpuszcza. Nawet nie macie netu. Jak żyć? Zostawiłem moją szkołę, znajomych. Żadna to dla mnie atrakcja, ta podróż krajoznawcza po Polsce.

– Może i nie mamy zasięgu i dobrego Internetu, ale czas tutaj płynie inaczej. Nie zamieniłabym mojej wioski na żadną inną. Ba, przyjeżdżają nawet tutaj z Wrocławia, jeśli mają dość pośpiechu. Wiesz, teraz modny jest nurt slow… – Uśmiechnęła się. – Ale ignoranci nadal go nie rozumieją.

– Wiem. Tutaj macie rzeczywiście takie slow life. Na razie mi się podoba. Nie powiem. Zobaczymy jak długo. Chodzisz do liceum? – Miał nadzieję, że Zośka pomoże mu przetrwać jutrzejszy dzień w szkole.

– Tak, do pierwszej klasy.

– Szkoda. Ja do drugiej. Tutaj chyba nie ma humanistycznej?

– Nie, mamy tylko klasy ogólne. Wybieramy dodatkowe koła zainteresowań. W ogóle to rozmawiasz z miłośniczką sensacji i dziennikarstwa. Tworzę gazetę, którą kupują mieszkańcy. Nazywa się „Szept rzeki”.

– Trochę strasznie… – zdziwił się chłopak.

– No, wiem, ale nikt nie protestuje. To taka gra słowna, że nad rzeką i że dziennikarze zawsze publikują informacje wyszeptane przez innych, nieco je modyfikując. Głupie? – tłumaczyła się miastowemu, czekając na jego reakcję.

– Nie, na pewno nie głupie. Całkiem logiczne, choć brzmi jakby z rzeki wydobywał się głos… nieważne…

– Kto wie… – rzuciła enigmatycznie, następnie rozejrzała się dokoła. – Półmrok. Czas wracać. Miło było. – Machnęła ręką.

– Ale, że już. Tak od razu? Boisz się ciemności? – Zośki nie było już obok. – Nawzajem. Do zobaczenia w szkole? – upewniał się, krzycząc głośno.

– Tak. Pokażę ci co i jak. Ok? – Starała się być pomocna.

– No pewnie. Dzięki. – Ucieszył się i pierwszy raz w starciu ze swoim rówieśnikiem nie próbował nawet kryć uczuć, choć wrzask nie sprzyjał odpowiedniej intonacji.

Pomachała mu i pobiegła. Była szybka i zwinna. No i miała niezłą kondycję. Drogę pokonała w kilka minut. On pewnie nabawiłby się zadyszki. Zośka. Drugi po rzece plus półrocznego zesłania.

2Tadeusz Miciński, Palmy, https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/w-mroku-gwiazd-palmy.html.

3A. Asnyk, Daremne żale, https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/daremne-zale.html.

4

Mała Zosia wybiegała każdego ranka nad rzekę. Tutaj nie czuła się samotna. Tutaj miała przyjaciół. Była roześmiana i pełna energii. Skakała i śmiała się. Babcia patrzyła na nią z okien domu i zastanawiała się, czy powinna to przerwać, czy powinna zapytać, z kim rozmawiała, do kogo się uśmiechała, w czyj głos się wsłuchiwała. Zawsze rezygnowała. Przez tyle już lat… A mała dziewczynka wciąż śpiewała i recytowała wiersze „znad rzeki”. Były przerażające, więc babcia nie pozwalała powtarzać ich przy obcych.

Kiedy w wodę ciało padnie,Wieczne koło nim owładnie.4

***

Do szkoły poszedł pieszo. Wyszedł z założenia, że w tak małej wiosce z punktu A nie może być daleko do punktu B, gdziekolwiek obydwa te punkty by się nie znajdowały. Dotarł bardzo szybko do budynku, który wczoraj był tylko małym kwadratem. Miał nadzieję, że nowopoznana dziewczyna również rozpoczyna lekcje o ósmej. Nie wziął od niej numeru telefonu, więc przez moment wyczekiwał przed furtką, bo poczuł się trochę zawstydzony. Dom był mniejszy niż ten należący do jej wujka. Jedna kondygnacja mogła pomieścić co najwyżej cztery pomieszczenia. Nie dopytywał wczoraj, czy Zośka ma rodzeństwo, ale pomyślał, że jej dom wielkością przypomina jego dom rodzinny, choć ten musiał być znacznie starszy, sądząc po architekturze.

– Idę, już idę. Czemu nie dzwonisz? – Zośka zawiązywała buta, w ustach trzymała resztkę kanapki z żółtym serem i poprawiała nieudolnie wykonaną fryzurę. Patrząc na nią, pomyślał, że włożyła go już do szuflady z napisem: „kumple”, w innym razie nie pokazałaby mu się w tak opłakanym stanie. Mimo ust wypełnionych jedzeniem, resztki masła w kąciku i figlarnego koka, Kamil pomyślał, że wygląda nawet… atrakcyjnie. – No, idziemy? Czemu tak stoisz? – Kończyła połykać ostatni kęs.

– Nie chciałem cię obudzić, nie wiedziałem, czy zaczynam o świcie.

– No, po wakacjach ciężko się przestawić, ale na szczęście jest ciepło i słonecznie, więc chce się żyć. Pokaż ten plan! – zauważyła zwitek papieru w jego ręku. – Niezły skład. Możesz trafić źle albo jeszcze gorzej. Nauczyciele są niesympatyczni. Pomijając dwie lub trzy osoby. Twój skład jest lepszy od mojego.

– Dlaczego nie chcesz stąd wyjechać? – zapytał ni stąd, ni zowąd.

– Mówiłam ci przecież. Tutaj żyje się wolniej. Spokojniej. Widzisz, John Lennon powiedział kiedyś jakiejś nauczycielce w szkole, kiedy spytała go, kim chce zostać w życiu, że on chce być szczęśliwy. Z ust mi to wyjął. Znaczy nie wyjął, bo kiedy się urodziłam, to już nie żył, ale myślę tak samo. – Zaskoczyła go znajomością Beatlesa, tak, jakby ludzie z ograniczonym dostępem do Internetu nie mogli posiadać żadnej pozaszkolnej wiedzy. – Zresztą, jest też parę innych spraw. I rzeka… może kiedyś ci opowiem… Nigdy jej nie porzucę… – wyszeptała.

– I tutaj będziesz szczęśliwa? – zdziwił się.

– Umrę tutaj. To miejsce jest piękne, inne, nieodgadnione. Dziwię się, że wczoraj, oglądając zachód słońca odbijający się w Odrze na naszej ścieżce, jeszcze tego nie zrozumiałeś. Gdzie będzie mi lepiej? W mieście pełnym ludzi, smogu i pośpiechu? Nie sądzę. Do szczęścia potrzebny mi ktoś na życie i mały domek nad Odrą. Tyle. – Zaimponowała mu. Nie wiedziała nawet, że to, co mówi, wydało mu się piękne.

– A twoje marzenie o byciu dziennikarką? – próbował ją nieco bliżej poznać, zrozumieć.

– Zrealizuję je tutaj. Zrobię coś poza gazetą. Może uda się z radiem. Nie wiem, a może nie będę robiła nic więcej. – Zza zakrętu wyłonił się niski, podłużny budynek pomalowany na szaro. Kamil poczuł napięcie.

– Tak, to szkoła. Naprawdę, nie masz się czym martwić, pewnie zakasujesz ich wiedzą. Tylko się nie wywyższaj, bo nie dadzą ci spokoju. Ale, jakby co, powiedz, że mnie znasz, jestem dość lubiana. – Puściła mu oko.

– Wcale się nie dziwię. – Uśmiechnął się.

– Tutaj jest jeden jedyny korytarz, a po obu stronach sale lekcyjne. Gimnastycznej brak. Toalety na końcu korytarza. Gabinet dyrekcji, pielęgniarki – tuż na wejściu, obok woźnej. Dziwne, że nikt cię nie wita. Na przerwie czekaj przy tym drzewie, podzielisz się wrażeniami. Ok? – Chwyciła go za ramiona, które znajdowały się na wysokości jej ramion.

– Ok. – Odwzajemnił gest, choć był nieco zdezorientowany w wyniku potoku słów wylanych przez koleżankę. – Zośka?

– Tak? Muszę lecieć! Aha! W tej przybudówce za ścianą, o tutaj, jest szkoła podstawowa, więc na maluchy nie wpadniesz. – Odwróciła się po przejściu zaledwie kilku kroków.

– Masz wąsy z mleka, wiesz? – Znów się uśmiechał, zawyżając średnią z ostatnich kilku dni, a może i tygodni. Dziewczyna bez najmniejszego zażenowania przesunęła rękawem bluzy po twarzy i znów puściła do niego oko. Stał i wpatrywał się w jej znikającą w jednej z sal sylwetkę. Nigdy nie spotkał kogoś tak bezpośredniego, pozbawionego konwenansów. Czuł, że przy niej nie musiałby przepraszać za bycie wrażliwym czy nadmiernie emocjonalnym. Że nie bałby się płakać. Wydawała mu się jedną z tych, o których mówili, że słyszą nasze myśli. Nie sądził, że na swojej drodze spotka kogoś takiego. Uważał, że postacie tego typu istnieją tylko na zapisanych stronicach papieru.

Zaczynał zajęcia w pracowni polonistycznej. Odnalazł ją bez trudu w tym małym, acz zadbanym budynku. Wziął głęboki wdech i wszedł do środka. Dzwonek wybrzmiał kilka chwil wcześniej.

– Zapraszam, śmiało. – Nauczycielka w okularach wykonała przyjazny gest. Nie miał na ogół problemu z wkroczeniem w nowe nieznane środowisko, a dodatkowo czuł się swobodnie dzięki Zośce, jednak spojrzenia rówieśników na moment pozbawiły go pewności siebie.

– To jest Kamil, nasz nowy kolega. Zechcesz powiedzieć kilka słów o sobie? – zachęcała wyglądająca sympatycznie kobieta, na oko czterdziestoletnia.

– Jestem Kamil – powtórzył, a klasa wybuchnęła śmiechem.

– Tyle już wiemy – krzyknął ktoś z ostatniego rzędu.

– Przyjechałem na pół roku, ojciec prowadzi tutaj badania… – zaczął, lecz nie dane mu było dokończyć, bo po sali przeszedł szmer niezadowolenia.

– Cisza! Przestańcie! – upominała belferka.

– No, to tyle. Chyba. – Zmieszany nie dokończył wcześniejszej wypowiedzi.

– Kamilu, w klasie o jakim profilu byłeś w swoim mieście?

– Humanistycznym. Zdecydowanie bardziej po drodze mi z Flaubertem niż z Pitagorasem… – podsumował. Nauczycielka uśmiechnęła się, a uczniowie spojrzeli po sobie, najwyraźniej nie kojarząc przynajmniej pierwszego z dwóch wymienionych nazwisk.

– Usiądź z Alicją w trzeciej ławce. – Wskazała miejsce, a Kamil posłusznie wykonał polecenie. Dopiero wtedy spostrzegł, że w klasie złożonej z około trzydziestu nastolatków jest jeszcze tylko jeden chłopak.

Lekcja minęła błyskawicznie, biorąc pod uwagę, że można by ją podsumować jako dialog nauczycielki i nowego ucznia na temat sytuacji poprzedzającej stworzenie Sonetów Krymskich. Przerwał ją bezlitosny dzwonek.

– Kamilu! – zawołała chłopca, gdy inni zaczęli wychodzić z sali.

– Słucham, pani profesor? – spytał kulturalnie, trochę zaniepokojony.

– Nie mów tak do mnie, tutaj tego nie praktykujemy. Nie myśl, że skoro szkoła znajduje się na prowincji, stracisz to jedno półrocze. Dołożę wszelkich starań, byś nie nudził się na języku polskim. Widzisz, większość klasy, do której trafiłeś to ignoranci, jak to ująłeś – bardziej po drodze im z Instagramem niż z Flaubertem.

– A myślałem, że kiepsko u was z dostępem do sieci – zdziwił się.

– Tak, ale używają wszelkich sposobów, włącznie z codziennymi wycieczkami do najbliższego miasta, byle tylko być na bieżąco. Tak czy owak, nie martw się, zadbam o twoje przygotowanie do matury.

– Dziękuję. Miło mi. – Odwrócił się i chciał udać się w stronę wyjścia, gdy znów usłyszał jej głos.

– Jeszcze jedno. Mamy tutaj gazetę. Co prawda prowadzi ją pierwszoklasistka, ale jest naprawdę zdolna i szuka pomocników. Może zechciałbyś…

– Zośka. – Uśmiechnął się.

– Tak. Znacie się? – zdziwiła się nauczycielka.

– Znamy i chętnie jej pomogę, zwłaszcza że mieszkamy tuż obok siebie i chyba nadajemy na tych samych falach – przyznał szczerze, dostrzegłszy w nauczycielce bratnią duszę.

– Zatem, postanowione. Gdybyś czegoś potrzebował, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Służę pomocą. – Pożegnała się, zamykając salę.

– A więc jedna z tych normalnych – wyszeptał, gdy znalazł się w bezpiecznej odległości. Swe kroki skierował na wyznaczone przez rezolutną koleżankę miejsce.

Ogród przed szkołą był znacznie większy niż ona sama.

Plac zabaw dla młodszych, kilka hamaków na drzewach dla starszych.

Kamil zdziwił się, że przed szkołą może być aż tak przyjemnie. I co nowe dla niego – przerwy ludzie spędzali na zewnątrz. Nie wszystkie, nie te pięciominutowe, jednak aż trzy trwały tutaj kwadrans, jedna zaś – na zjedzenie porządnego posiłku – często we własnym domu, bo stołówki tutaj nie było, aż dwadzieścia minut. Był więc czas na rozmowy rówieśnicze, ale też – jak zauważył, dyskusje z nauczycielami, wymianę doświadczeń. Nie widział tutaj ludzi z telefonami w ręku scrollującymi bez sensu kolejne strony. Tu młodzi rzeczywiście z sobą przebywali, patrzyli sobie w oczy, śmiali się, wygłupiali albo czytali książki. Był zachwycony. I było to takie dziwne, jakby na chwilę przeniósł się do lat dziewięćdziesiątych. Chciał podzielić się swoimi przemyśleniami z Zośką, ale drogę zagrodziło mu trzech chłopaków. Kamil rozejrzał się. W zasięgu wzroku nie widać było żadnego innego.

– Stary, po co te badania? Źle wam było w mieście? Chcemy mieć spokój, po co zaglądać komuś do łóżka? – powiedział dryblas, którego jeden cios mógłby powalić Kamila na ziemię.

– Co robi twój ojciec? – spytał Kamil.

– A co cię to obchodzi? – zdziwił się i poirytował dryblas.

– Rozmawiamy o mojej rodzinie, porozmawiajmy więc i o twojej – skwitował.

– Nowy, mój stary gapi się w telewizor i nie obchodzi go, skąd się biorą dzieci sąsiada. W przeciwieństwie do twojego. Nie chcemy was tutaj. Przekaż to ojczulkowi. Przez was możemy mieć kłopoty… – Stuknął go ramieniem i razem z dwoma asystentami odszedł. W tej samej chwili zauważył podbiegającą do trio Zośkę. Żywo gestykulowała, miała zmarszczone brwi i mówiła podniesionym tonem. Wreszcie podbiegła do niego.

– Chyba ci nie grozili? – zapytała zatroskana.

– Póki co nie. Sądzę, że na to przyjdzie jeszcze czas. Maturzyści? – dopytywał.

– Tak. Ale nie sądzę, by zdali. To trzech z pięciu chłopców w naszej szkole i naszym mieście w przedziale wiekowym do dwudziestu lat. Chcą wyjechać tuż po maturze. Mówią, że to miasto jest nawiedzone.

– Dlaczego więc tak go bronią i chcą mnie stąd wyrzucić? – Nie rozumiał ich zachowania.

– Nie mówmy o tym tutaj. Opowiem ci potem. W każdym razie ludzie tutaj są trochę staroświeccy… – Jednak wprowadzała swojego towarzysza w temat.

– Co masz na myśli? Nie wierzą w genetykę? Boją się, że im tu każemy poddawać się in vitro albo ich zmutujemy? Nic na siłę. Ojciec ma prowadzić badania. Tylko tyle.

– Nie tutaj. Nie teraz. Jeśli mi pomożesz, mam pewien plan… już od jakiegoś czasu, ale brakowało mi pomocnika. – Uśmiechnęła się do niego.

– Nie znoszę, gdy ktoś zaczyna i nie…

– Wiem! – rzuciła, już odbiegając.

Kamil wrócił do żeńskiej – niemal w całości – klasy i rozmyślał o tym, co mogła mieć na myśli Zośka, dlaczego chłopcy tak bardzo zdenerwowali się badaniami jego ojca, a wreszcie nad tym, jaki plan ma Zośka i co znaczy staroświeccy? Na szczęście dzisiaj nikt więcej się go nie czepiał, a po przedstawieniu się kolejnym nauczycielom mógł spokojnie błądzić myślami po obszarach dalekich od materiału omawianego w klasie drugiej. Pod koniec dnia, który – mimo dobrego nastawienia – zmęczył go z powodu nadmiaru emocji, nie mógł doczekać się spotkania z sąsiadką. Zośki jednak nie było w pobliżu. Z przyzwyczajenia zerknął na telefon. I rzeczywiście znalazł tam odpowiedź, przynajmniej na jedno pytanie. Dzisiaj po zachodzie słońca. Nie, nie była to wiadomość SMS, ale karteczka wrzucona pod obudowę jego sfatygowanego telefonu.

Nie miał pojęcia, kiedy ta sprytna i rezolutna pierwszoklasistka zdążyła to zrobić. Zaimponowała mu po raz kolejny. Wracał do domu wraz z tłumem dzieci i większych dzieci, wciąż mając ciarki na plecach. Czuł się osaczony przez płeć piękną. I osamotniony. Co innego czytać o tym miejscu, a co innego znaleźć się tutaj i doświadczać unoszącego się w powietrzu progesteronu. Dostrzegł także, że wzbudza dziwnego rodzaju zainteresowanie… Najpierw przypisywał je temu, że jest nowym uczniem. Teraz obserwował zalotne spojrzenia, uśmieszki, nad wyraz przyjazne gesty… Był adorowany! Od pierwszych chwil w tej szkole. Rano niewinne, teraz coraz śmielej… To nowe i nieco zawstydzające doznanie, zaczęło w tym momencie przyjemnie łechtać jego męskie ego. On, uważający się za przeciętniaka, za tak zwaną trójkę w dziesięciopunktowej skali, był przedmiotem pożądania pięknych długonogich blondynek, szatynek z uśmiechem niczym z reklamy pasty wybielającej i okularnic z aparatem na zębach. Odłączając się od wesołej gromady i zmierzając w kierunku domu nad rzeką, czuł, że pół roku, które przeklinał jeszcze dwa dni temu, może okazać się najbardziej owocnym z dotychczasowych w jego życiu. Przynajmniej towarzyskim.

4W. Rolicz – Lieder, Stoję sobie nad jeziorem, https://wiersze.fandom.com/wiki/Stoj%C4%99_sobie_nad_jeziorem…

5

[…] w obłędnych pustkowiach smutku zabłąkany,Do mych krynic znużony zbliż się samotnikuI skroń swą rozpaloną zmyj w wodzie źródlanej.Pij5…

– Jak minął dzień? – spytała mama, która krążyła od okna do okna już od jakiegoś czasu.

– Był tak bardzo udany, że aż trudno mi w to uwierzyć, mamo! – skomentował rozradowany. – Tylko jestem niewyobrażalnie głodny, bo nie dałaś mi niczego do jedzenia, a tutaj nie ma ani stołówki, ani sklepiku, a każdy przynosi wałówkę lub wraca do domu na obiad. Nowość – mówił, szperając po lodówce.

– Już podgrzewam klopsiki. – Beata zaczęła szybciutko uwijać się między półkami, wyjmując naczynia, szukając jeszcze między szufladami sztućców.

– Jak to jest, że tak szybko wiesz, co i gdzie znaleźć, a my z ojcem – nawet w naszym prawdziwym domu po wielu latach od wprowadzenia mamy z tym problem. – Oboje wybuchnęli śmiechem, który przerwało trzaśnięcie frontowych drzwi.

– Cześć, kochanie! Świetne wyczucie czasu! Zapraszamy!

Odpowiedzi nie było. Beata wyszła mężowi naprzeciw, zostawiając na płycie indukcyjnej rondelek z klopsami. Kamil wiedział, że to koniec dobrego humoru na dziś. Kiedy ojciec miał zły dzień, zły dzień musiała mieć także i cała rodzina. Wiedział, że staruszek nie będzie wrzeszczał, nie będzie nikogo bił ani wyzywał, ale jego ton, spojrzenie, grymas, a wreszcie słowa tnące niczym brzytwa wymuszą odpowiednią atmosferę. Kamil myślał nad pretekstem do zmycia się z zasięgu jego wzroku. Rodzice weszli do kuchni.

– Zaściankowość. Brak jakichkolwiek horyzontów myślowych. Prowincjonalność i zabobony. Niewiarygodne. Prędzej przyjęliby tu szarlatana, znachora albo bioenergoterapeutę niż naukowca. Nie do wiary – mruczał pod nosem.

– Dzisiaj w szkole trzech dryblasów dało mi do zrozumienia, że lepiej, abyśmy opuścili to miejsce… – nie chciał podburzać ojca, ale nie mógł się powstrzymać.

– Tego już za wiele! I poczekaj… Jak to trzech dryblasów? Przecież oni utrzymują, że nie ma nikogo niepełnoletniego płci męskiej… – Ojciec pierwszy raz był zainteresowany tym, co mówi jego syn.

– Jest na pewno trzech maturzystów i jeden drugoklasista – mówił spokojnie Kamil.

Ojciec zaczął nerwowo chodzić od lodówki aż do korytarza i z powrotem. Powtarzał coś, przeliczał, analizował. Wreszcie oznajmił:

– Cały czas mam wrażenie, że coś tają, przekłamują, oszukują. Po co w ogóle zgodzili się na te badania, skoro ich nie chcą! Skoro i tak wiedzą lepiej! Skoro mają jakieś swoje własne nikomu nieznane wyjaśnienia! – podnosił nieznacznie głos.

– Czytałem, że nie liczą tych, którzy nie są na stałe zameldowani w wiosce. Może ci akurat to jakiś element napływowy. Wspominali, że wyprowadzają się tuż po maturze – próbował podsunąć ojcu myśl.

– No tak… masz rację. Nie wiem, czy ktokolwiek z nas uzyska od nich w wywiadzie albo w materiale genetycznym jakąkolwiek odpowiedź. Mam wrażenie, że tutaj potrzebny jest dobry socjolog albo psychiatra. Ale poczekamy, zobaczymy. Ktoś napisał projekt badań, ktoś je sfinansował, a władze gminy zadeklarowały udział wszystkich, zresztą dostają za to niemałe pieniądze. Ale opornie idzie… Czyli tych nie bierzemy pod uwagę, musieli się tutaj przeprowadzić… – znów mamrotał coś pod nosem, opuszczając rodzinę i kierując się w stronę minilaboratorium.

– I to by było na tyle – podsumowała Beata.

– Było normalnie. Powiedział, że mam rację. Nagrałaś to? – Kamil nie mógł uwierzyć.

– Przestań, to nie pierwszy raz… – stale próbowała usprawiedliwiać Jerzego, nie inaczej było i tym razem.

– No nie, pierwszy i ostatni był, jak dodałem dwa do dwóch i wyszło mi cztery. Potem już wszystko robiłem źle lub nie dość dobrze. – Kamil sięgnął po szklankę z sokiem i wykorzystał resztkę sosu pomidorowego, maczając w nim ostatni kawałek klopsa. – Było pyszne. Dziękuję. – Wstał od stołu.

– Plany na popołudnie? – dopytywała mama, zauważywszy bez trudu, że jej dziecko jest zupełnie inne niż w dniu przyjazdu.

– Spacer w świetle księżyca – oznajmił bez ogródek.

– Samotny spacer? Brzmi depresyjnie. – Beata wkładała naczynia do zmywarki, sądząc, że drugiego dnia pobytu może spodziewać się tylko jednej odpowiedzi, a jednocześnie mając wrażenie, że coś jest na rzeczy.

– Może to cię zdziwi, ale to miejsce, póki co, nastraja mnie bardzo pozytywnie. Może i zaścianek, ale ludzie rozmawiają ze sobą, polonistka jest naprawdę miła, a nasza sąsiadka Zośka… wydaje mi się, jakbyśmy znali się od zawsze. Z nią idę na spacer. – Brak reakcji matki nieco go zaniepokoił. – Mamo, czemu nic nie mówisz? – Zbliżył się do Beaty, której głowa niemal tkwiła w zmywarce. – Nie płacz, mamo… – Przytulił ją mocno.

– Jestem szczęśliwa… – zdołała jedynie wyszeptać i nie wypuszczała swojego synka z ramion.

Kamil był odrobinę zdziwiony, że Zosia zdecydowała się na tak późne spotkanie, jednak nie zadawał zbędnych pytań. Dni były nadal długie, więc po zachodzie słońca wciąż jeszcze pozostawało względnie widno.

Mniej więcej w połowie drogi do jej domu zatrzymał się i popatrzył na rzekę. Teraz wydawała się spokojna, okiełznana. Błyszczała i wydawała dźwięki, które w żaden sposób nie były drażniące dla ucha, raczej mogły ukoić skołatane nerwy. Przyjemny szum i ciągły ruch, te dwa aspekty zwróciły uwagę Kamila. Pomyślał, że Odra, którą ma przed swoimi oczyma, ciągle się zmienia, choć nikt tego nie zauważa. Podobnie jak czasu, który płynie – raz szybciej, raz wolniej… Miał wrażenie, że są do siebie podobni. Dla Zośki rzeka była pewnie symbolem beztroskiego dzieciństwa; energiczna, czysta, miejsce dziecięcych zabaw. Zresztą, na dobrą sprawę niczego o dziewczynie nie wiedział.

– Nie mów, że ty też wierzysz w jakąś magię rzeki? – Wyrwała go z zamyślenia, powodując szybsze bicie serca.

– Przestraszyłaś mnie – wydukał. – Uwielbiasz to, co? Straszyć ludzi i pojawiać się znienacka. – Chyba świetnie tu było dorastać, co? Nie mogę się wciąż przyzwyczaić, że mam ten widok na wyciągnięcie ręki. Jest magiczny – udzielił oględnej odpowiedzi na jej pytanie.

– Chodź, usiądziemy. Trochę dalej rozłożyłam koc i wzięłam jakieś przekąski. Spokojnie pogadamy. – Wskazała mu miejsce nieco bliżej swojego domu, który jednak wyglądał na pusty. W żadnym pomieszczeniu nie paliło się światło.

– Jesteś sama w domu? O tej porze? – zdziwił się.

– Tata poszedł do pracy. Mówiłam ci, jest policjantem. Szczerze mówiąc, czekałam, aż sobie pójdzie. Tobie może będzie trudno w to uwierzyć, ale mój ojciec to ciężki przypadek. Staroświecki, niezbyt oczytany. Kocham go, bo stara się jak może być i mamą, i ojcem, ale marnie mu to wychodzi. Nie jest zbyt światły, raczej przesądny. I oczywiście krótko mnie trzyma – wyrzuciła z siebie, co przekonało tylko chłopaka, że i ona czuje się w jego towarzystwie tak samo swobodnie jak on.

– A co z mamą? Jeśli nie chcesz, nie mów… – Zabezpieczył się.

– To stare dzieje. Mama i tata poznali się w szkole średniej, a ja jestem klasyczną wpadką. Ona nie udźwignęła ciężaru macierzyństwa i wyjechała. Przynajmniej tak mówi ojciec. Nie wiem gdzie, choć z wioski wszyscy wyjeżdżali do Stanów. Pełno tutejszych się tam dorobiło, niektórym ponoć totalnie odbiło. Nieważne… Nigdy nie napisała, nigdy nie zadzwoniła. Nawet nie wiem, czy żyje. Na pewno wymazała mnie z pamięci. Tata nie oddał mnie, z pomocą babci wychował, ale babcia zmarła dwa lata temu. I teraz jest znacznie trudniej. Ze wszystkim. Babcia stawała w mojej obronie, folgowała mi, była wsparciem. Chociaż czasami zachowywała się dziwnie. Ale dawała mi miłość i czułość, której potrzebowałam. Tata jest surowy, nie przyjmuje sprzeciwu – streściła pokrótce lata swej wczesnej młodości.

– Skąd ja to znam… – wtrącił.

– Twój jest podobny? Nie wierzę. Przecież to naukowiec. Znany genetyk. Powinien znać się lepiej na wychowaniu – zdziwiła się.

– Tak, jeśli chodzi o wiedzę, nie mogę mu niczego zarzucić. Jednak, jeśli chodzi o wychowanie – nie ma o nim bladego pojęcia. Apodyktyczny, rzekłbym tyran, a jednocześnie bardzo płytki. Wszystkim nakleja etykietki, wszystkich punktuje. Jestem jego rozczarowaniem. Humanista, piszący wiersze, nadwrażliwy. Nie przystoi chłopakowi. Szydzi z mojego czytania książek, z mojego pisania… Też nie jest łatwo. A mama, dobra kobieta, ale czasem mam wrażenie, że też jest gdzieś daleko, jak twoja, choć mieszkamy w jednym domu. Nie potrafi z nim walczyć. Nawet w mojej obronie. Mam do niej o to żal – przyznał pierwszy raz w życiu.

Zosia wyciągnęła drożdżówki z serem i dżemem, lemoniadę w pięknej karafce i dwa kubki. Rozłożyła wszystko na kocu i kazała się częstować.

– Wszystko selfmade. Ale nie bój się, mam wprawę. – Uśmiechnęła się. – No to jesteśmy do siebie podobni. Ja schrzaniłam życie ojcu, twój pewnie wolałby macho. Jesteś jedynakiem? – pytała, zerkając, czy wszystko, co przygotowała zostało wyjęte.

– Nie, moja siostra to oczko w głowie tatusia. Lekarka z doktoratem, mieszka w Kanadzie. Nie założyła nadal rodziny, ale ojciec zawsze się nią chwali. Dosłownie każdemu. Mam wrażenie, że to ona jest jedynaczką w jego opowieściach. – Westchnął.