Kroniki Nicci. Serce z czarnego lodu - Terry Goodkind - ebook

Kroniki Nicci. Serce z czarnego lodu ebook

Terry Goodkind

4,4

Opis

Czwarty tom „Kronik Nicci”

W następstwie brutalnej wojny przetaczającej się przez Stary Świat na wybrzeżu narasta nowe niebezpieczeństwo. Lila i Bannon poznają wkrótce straszliwą potęgę grożącą zniszczeniem Starego Świata.

Barbarzyńscy piraci i handlarze niewolników budują ogromną flotę wśród swoich niegościnnych skalistych wysp. Norukai – z armią liczniejszą, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać – są gotowi rozpocząć swoją ostatnią i najkrwawszą wojnę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 617

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (27 ocen)
17
6
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZ­DZIAŁ 1

Nathan z zale­sio­nych wzgórz szpie­go­wał ogromną armię gene­rała Utrosa. Cza­ro­dziej stał wśród kar­ło­wa­tych dębów i sosen, ukryty w cie­niach. Biała szata, którą nosił na czar­nych spodniach i ele­ganc­kiej koszuli, pobru­dziła się i poroz­dzie­rała pod­czas walki z nie­sa­mo­wi­tym pra­daw­nym wro­giem.

Lecz będzie na­dal wal­czył. Cho­ciaż Ilda­kar znik­nął, on i rebe­lianci wciąż żyli.

Sto pięć­dzie­siąt tysięcy prze­bu­dzo­nych wojow­ni­ków goto­wych do mar­szu na Stary Świat wypeł­niało dolinę poni­żej. Pięt­na­ście wie­ków temu legen­darny gene­rał Utros zaczął oble­gać Ilda­kar, mia­sto z lśnią­cymi budow­lami, wyso­kimi murami i pięk­nymi ogro­dami. Cza­ro­dzieje wyko­rzy­stali nie­zwy­kły czar petry­fi­ku­jący i obró­cili armię w kamień, zapeł­nia­jąc dolinę posą­gami; lecz teraz czar zanikł i nie­zwy­cię­żeni żoł­nie­rze wzno­wili atak. Cza­ro­dzieje, despe­racko pra­gnąc rato­wać mia­sto, ukryli Ilda­kar pod cału­nem nie­śmier­tel­no­ści… odci­na­jąc Nathana i jego towa­rzy­szy za murami. Teraz jedy­nie oni stali na dro­dze armii wystar­cza­jąco licz­nej, żeby pod­bić kon­ty­nent.

– Dro­gie duchy…

Nathan strzep­nął suchą trawę z dłu­gich siwych wło­sów. Ogromna mili­tarna potęga przy­po­mniała mu, jak Impe­rialny Ład Jaganga zapeł­niał rów­ninę Azrith pod Pała­cem Ludu. Doda­wała mu otu­chy świa­do­mość, że Jaganga poko­nano; no ale wów­czas wal­czył u ich boku Richard Rahl. I Nicci…

Ksieni Verna popra­wiła spód­nicę i usia­dła na pobli­skim nakra­pia­nym poro­stami gła­zie.

– Kiedy opusz­cza­li­śmy Clif­fwall, nie spo­dzie­wa­li­śmy się natra­fić na całą armię blo­ku­jącą nam drogę. Mie­li­śmy nadzieję, że znaj­dziemy Ilda­kar.

– Ilda­kar znik­nął – jęk­nął cza­ro­dziej Renn i pod­szedł do nich, prze­dzie­ra­jąc się z chrzę­stem przez poszy­cie. Zaci­snął dłoń na sęka­tej gałęzi sosny i z zatro­skaną miną popa­trzył ponad ogromną armią tam, gdzie tak nie­dawno leżało jego wspa­niałe mia­sto. Starł plamę lep­kiego soku z wystrzę­pio­nej rdza­wo­czer­wo­nej szaty. – Cza­ro­dzieje ukryli mia­sto nawet przed cza­sem. Nie pomy­śleli o nas, któ­rzy­śmy zostali na zewnątrz. – Głę­bo­kie bruzdy żło­biły mu policzki. – Przy­naj­mniej są teraz bez­pieczni… tak sądzę.

– Musimy jak naj­le­piej wyko­rzy­stać naszą obecną sytu­ację – powie­dział Nathan.

Czuł się bar­dziej osa­mot­niony od innych, bo stra­cił nie tylko mia­sto. Wypa­lony pas ziemi bole­śnie przy­po­mi­nał mu o tym, że naj­droż­sza Elsa poświę­ciła życie w morzu ognia magii trans­fe­ren­cyj­nej. Znisz­czyła dzięki temu tysiące żoł­nie­rzy gene­rała Utrosa. Tak­tycz­nie było to zwy­cię­stwo, lecz za prze­ogromną cenę. W swoim nowym sercu czuł czarną roz­pacz, a nie triumf.

Gdy Nathan z towa­rzy­szami ucie­kli na wzgó­rza, a wroga armia jesz­cze się nie pozbie­rała po ataku, nie­ocze­ki­wa­nie natknęli się na eks­pe­dy­cję z Clif­fwall – ksieni Vernę, kilka Sióstr Świa­tła, licz­nych uczo­nych i oddział d’harań­skich żoł­nie­rzy pod dowódz­twem gene­rała Zim­mera. Ich połą­czone siły były garstką w porów­na­niu z potężną armią.

Nathan wal­czył tak długo i ciężko, że nie­mal nie miał moż­li­wo­ści roz­my­ślać o tym, co stra­cili.

– Jak Nicci będzie mogła teraz do nas wró­cić? Dokąd pój­dzie, skoro Ilda­kar znik­nął? Gdzie sylfa ją zabie­rze, jak będzie wra­cać z Ser­ri­mundi?

Nicci, podró­żu­jąc sylfą, udała się do mia­sta na wybrzeżu, żeby ostrzec o nie­bez­pie­czeń­stwie zagra­ża­ją­cym Sta­remu Światu. Też zapewne została odcięta po dru­giej stro­nie kon­ty­nentu.

– Z pew­no­ścią cza­ro­dziejka by się nam przy­dała – przy­znała Verna. – Lecz nie jeste­śmy bez­silni. Pamię­taj­cie o tym.

– Pamię­tam, moja droga ksieni, lecz Nicci nie jest jedyną osobą, którą utra­ci­li­śmy. – Nathan potarł brodę. Nie miał rów­nież poję­cia, co się stało z Ban­no­nem wal­czą­cym w obrę­bie murów. Liczył, że młody fech­mistrz jest bez­pieczny pod cału­nem. Usiadł obok Verny na dużym gła­zie. – Nie takiego spo­tka­nia z tobą się spo­dzie­wa­łem. Przez stu­le­cia pró­bo­wa­łem uciec Sio­strom Świa­tła, a pro­szę, znowu jeste­śmy razem.

– Tak, znowu jeste­śmy razem. – Uśmiech­nęła się ze znu­że­niem, zakła­da­jąc za ucho pukiel siwo-brą­zo­wych wło­sów. – Musimy ruszać.

– Ale dokąd pój­dziemy? – zapy­tał Renn, który cho­dził wśród sosen. – Po pro­stu będziemy ucie­kać? Nie możemy się spo­dzie­wać, że wła­snymi siłami poko­namy Utrosa.

Pod­szedł do nich wynio­sły lord Oron, blond włosy sple­cione w gruby war­kocz prze­rzu­cił przez ramię. Wąską twarz miał zbry­zganą krwią po nie­daw­nej bitwie.

– Jak powin­ni­śmy postą­pić? Nie możemy stać się jakąś bandą nie­do­bit­ków, hała­strą. Mamy wybrać radę mają­cych dar, która pokie­ruje walką z gene­ra­łem?

– To byłaby raczej nie­wielka rada – stwier­dził kwa­śno Renn.

– Zapo­mi­nasz, ilu spo­śród nas ma dar – powie­działa Verna. – Nie lek­ce­waż moich Sióstr Świa­tła ani uczo­nych z Clif­fwall.

Lady Olgya dołą­czyła do Orona; spo­wi­jały ją spe­cjalne kamu­flu­jące jedwa­bie, mocna tka­nina z przę­dzy ilda­kar­skich jedwab­ni­ków.

– Nie lek­ce­wa­żymy nikogo. Lecz nie możemy cho­wać się w zaro­ślach i obser­wo­wać, jak wroga armia się uwija. Jaki plan powin­ni­śmy reali­zo­wać?

Nathan uświa­do­mił sobie, że wszy­scy patrzą na niego.

– Jestem teraz waszym przy­wódcą? Nazwie­cie mnie wodzem-cza­ro­dzie­jem? – Uznał, że to iro­nia losu, skoro jesz­cze do nie­dawna nie mógł korzy­stać ze swo­jego daru. – Ni­gdy się nie dopra­sza­łem tej posady.

Dawny nie­wol­nik Ren­dell bez słowa roz­dał wszyst­kim racje suszo­nej żyw­no­ści.

– To naj­lep­szy posi­łek, jaki mogę zapro­po­no­wać, skoro nie możemy roz­pa­lić ognisk.

Star­szy czło­wiek wraz z innymi wyzwo­leń­cami wal­czył o swoje mia­sto. Ryzy­ko­wał życie, żeby Elsa mogła nakre­ślić na ziemi śmier­cio­no­śną trans­fe­rentną runę. Teraz i on pozo­stał poza murami Ilda­karu.

Oron skrzy­wił się na widok mar­nej strawy ofe­ro­wa­nej przez nie­gdy­siej­szego nie­wol­nika; był przy­zwy­cza­jony do wytwor­nych ban­kie­tów w dziel­nicy szla­chet­nie uro­dzo­nych. Nathan jed­nakże bez słowa skargi żuł suszone owoce i mięso.

– Tak samo jak każdy lubię wyszu­kane potrawy, że już nie wspo­mnę o czy­stym odzie­niu i mięk­kim łożu, lecz jeśli oko­licz­no­ści tego wyma­gają, zniosę i nie­wy­gody – stwier­dził.

– Ukła­damy śmiały plan poko­na­nia tej gigan­tycz­nej armii? – zapy­tał Leo, jeden z cza­ro­dzie­jów Ilda­karu; oczy mu błysz­czały, ale uśmiech wyglą­dał na wymu­szony. – Od czego zaczniemy?

– Lani na pewno mia­łaby zaska­ku­jące pomy­sły. – Renn popa­trzył tęsk­nie tam, gdzie kie­dyś było wiel­kie mia­sto, i wes­tchnął. – Już ni­gdy jej nie zoba­czę. Kiedy odjeż­dża­łem, była posą­giem, spe­try­fi­ko­wana za karę przez Thorę. Ale czar pew­nie prze­stał dzia­łać. Tęsk­nię za nią… – Okrą­glutki cza­ro­dziej schudł pod­czas dłu­giej podróży; teraz miał szczu­plej­szą twarz, skóra mu zwiot­czała. – Tak bar­dzo chciał­bym znowu z nią poroz­ma­wiać. Tyle wie­ków minęło – wes­tchnął znowu, tym razem z nadzieją. – Jeśli uda się nam dostać pod całun nie­śmier­tel­no­ści, to może…

– Lani nie żyje. Zabiły ją cza­ro­dziejki-bliź­niaczki Utrosa – powie­dział obce­sowo Oron. – Nikt cię nie poin­for­mo­wał?

Renn zbladł tak, że jego skóra przy­po­mi­nała mar­mur.

– Nie żyje? – zdzi­wił się, jakby Oron prze­mó­wił do niego w obcym języku. Spoj­rzał na Nathana. – Co on chciał powie­dzieć?

Nathan naj­chęt­niej pod­pa­liłby Oro­nowi włosy za tę okrutną odzywkę.

– Przy­kro mi, Ren­nie, ale została zabita… – Odkaszl­nął i sta­rał się mówić tak łagod­nie, jak tylko potra­fił. – Lani wyko­rzy­stała kałużę, żeby szpie­go­wać w obo­zie gene­rała, lecz Ava i Ruva obró­ciły tę magię prze­ciwko niej. One… ją uto­piły. – Potrzą­snął głową. – Elsa i ja ze wszyst­kich sił sta­ra­li­śmy się ją rato­wać, ale nic nie mogli­śmy zro­bić.

Renn scho­wał twarz w dło­niach.

– Mia­łem jesz­cze tylko ten pro­myk nadziei. – Ramiona drżały mu od pła­czu. – Cze­ka­łem na nią. Chro­ni­łem jej wspo­mnie­nie. Opła­ki­wa­łem ją… Ona… – Usi­ło­wał zna­leźć wła­ściwe słowa. – Bar­dzo wiele dla mnie zna­czyła.

– Współ­czuję, że nie udało ci się z nią spo­tkać – powie­dział Nathan. – Była dzielna i silna. Ni­gdy nie zapo­mnę, co zro­biła.

Głos Olgyi brzmiał ponuro i nie­cier­pli­wie.

– To nie czas na opła­ki­wa­nie kogo­kol­wiek. Zgi­nęło bar­dzo wielu ludzi, wszy­scy ucier­pie­li­śmy. Pomyśl o moim synu Brocku, o synu Orona Jedzie, o tysią­cach wojow­ni­ków. Każdy był dla kogoś ważny.

Renn spoj­rzał na nią gniew­nie.

– To na­dal boli.

– Tak, przy­ja­cielu – przy­znał Nathan, myśląc o Elsie, która zaczy­nała wiele dla niego zna­czyć. – A my musimy zra­nić wroga.

Nagle z lasu dobie­gły krzyki i Nathan pode­rwał się na nogi, się­ga­jąc po miecz. Żoł­nie­rze gene­rała Zim­mera, roz­lo­ko­wani w pro­wi­zo­rycz­nym obo­zie, chwy­cili za broń i sta­nęli w goto­wo­ści. Spo­mię­dzy drzew wybie­gły jakieś posta­cie.

– Szy­kuj­cie się! Nad­cho­dzą! – W twar­dym gło­sie gene­rała Zim­mera brzmiała nutka nie­cier­pli­wo­ści.

Troje ludzi gnało ile sił w nogach. Oli­ver i Peretta, dwoje mło­dych uczo­nych z Clif­fwall, oraz Amber, nowi­cjuszka Sióstr Świa­tła.

– Są tuż za nami!

– Ścią­gnę­li­śmy ich tutaj! – zawo­łała Peretta do zanie­po­ko­jo­nych towa­rzy­szy. – Teraz wasza kolej! – Wąską twarz miała zaru­mie­nioną, w oczach błysz­czały ogniki.

Z rzad­kiego lasu dały się sły­szeć trza­ski, a po nich chra­pliwe krzyki. Dwu­dzie­stu nie­przy­ja­ciel­skich żoł­nie­rzy, zwa­bio­nych przez tamtą trójkę, nie­ocze­ki­wa­nie dla sie­bie wpa­dło do obozu, rąbiąc po dro­dze zawa­dza­jące gałę­zie. Byli w antycz­nych skó­rza­nych pan­cer­zach z cha­rak­te­ry­stycz­nym pło­mie­niem, sym­bo­lem impe­ra­tora Kur­gana. Oli­ver, Peretta i Amber wcią­gnęli ich w pułapkę.

– Jest ich wię­cej! – wrza­snął jeden z nie­przy­ja­ciół, uno­sząc zakrzy­wiony miecz. – Wykończmy ich.

Dwie groźne kobiety bły­ska­wicz­nie nad­bie­gły z prze­ciw­nych stron, prze­ni­kli­wie krzy­cząc. Każda z mora­zeth miała czarną skó­rzaną prze­pa­skę na pier­siach i bio­drach; ich skórę pokry­wały wypa­lone sym­bole.

– Pozwo­limy wam paru zabić! – zawo­łała Thorn do Nathana i pozo­sta­łych. – Ale nie wszyst­kich. – W jed­nej ręce trzy­mała krótki miecz, w dru­giej szty­let. Zato­piła miecz w brzu­chu naj­bliż­szego żoł­nie­rza i zaśmiała się, kiedy upadł. – Oto pierw­szy!

Jej towa­rzyszka Lyesse, nie chcąc zostać w tyle, sma­gnęła kol­cza­stym batem, który owi­nął się wokół gru­bej szyi prze­ciw­nika. Pocią­gnęła mocno i roz­szar­pała mu gar­dło.

– A ten dla mnie!

Nathan wyrzu­cił przed sie­bie rękę i ude­rzył kulą ognia cza­ro­dzieja, tra­fia­jąc prze­ciw­nika w pierś. Skó­rzano-pły­towy pan­cerz był niczym papier dla śmier­cio­no­śnego pło­mie­nia, który prze­pa­lił tors wojow­nika.

Ludzie Zim­mera, wzno­sząc bitewny okrzyk, rzu­cili się do walki. Nie­przy­ja­ciel­scy zwia­dowcy starli się z d’harań­skimi żoł­nie­rzami ze szczę­kiem kling, wśród jęków bólu i gniew­nych krzy­ków.

Wal­czący się zwarli i Nathan wolał nie ryzy­ko­wać kolej­nych kul ognia cza­ro­dzieja. Ksieni Verna posłu­żyła się darem, żeby ode­rwać ciężki konar z rosną­cego wyżej drzewa, i spadł on pro­sto na żoł­nie­rza. Oron, Olgya, Leo i Renn wznie­cili roz­sza­lały wicher, który roz­płasz­czył kolej­nych prze­ciw­ni­ków na pniach drzew.

Nie­przy­ja­ciel­scy żoł­nie­rze musieli naprawdę się posta­rać, przy­po­mnieć sobie woj­skowe wyszko­le­nie. Dwie sza­le­jące mora­zeth ata­ko­wały jak cała armia, a d’harań­scy sta­rali się dotrzy­mać im kroku; oko za oko, ząb za ząb.

Kiedy wro­go­wie padali, Nathan zauwa­żył coś, czego się nie spo­dzie­wał. Wcze­śniej żoł­nie­rze gene­rała Utrosa byli po czę­ści ska­mie­niali, skórę mieli twardą i kre­do­wo­białą – lecz teraz znowu byli z krwi i kości! Wstrzy­mał oddech. Jeśli znowu byli w pełni ludźmi, łatwiej będzie ich zabić. D’harań­ska stal cięła pan­cerz, kale­czyła skórę i rąbała kość; pra­dawni wro­go­wie umie­rali jak zwy­kli ludzie.

Leo i Perri cza­rami zbi­jali prze­ciw­ni­ków z nóg i nabi­jali ich na ostre gałę­zie. Nawet Ren­dell przy­sko­czył z nożem, zdarł hełm osłu­pia­łemu żoł­nie­rzowi i pode­rżnął mu gar­dło. Nathan zauwa­żył odda­la­ją­cego się napast­nika i ogniem cza­ro­dzieja zdmuch­nął mu z ramion głowę niczym latar­nię.

Wkrótce dwu­dzie­stu pra­daw­nych wojow­ni­ków leżało mar­twych w pod­szy­ciu. Thorn i Lyesse stały uśmiech­nięte, ich opa­loną skórę pokry­wała krew.

– Trzech! – oznaj­miła Lyesse.

– Ja też trzech! – odparła Thorn.

– Kolej­nych dwu­dzie­stu nie żyje – stwier­dził Nathan. – Wrogą armię pozba­wiono dwu­dzie­stu żoł­nie­rzy.

– Armia nawet nie zauważy tej straty – ode­zwała się Verna. – Nie­stety.

– Gene­rał Utros jesz­cze nie skoń­czył liczyć zabi­tych po naszym ostat­nim ataku – włą­czył się Oron.

– Mar­twi żoł­nie­rze to mar­twi żoł­nie­rze – orzekł z ponurą satys­fak­cją Renn.

D’harań­scy otarli z krwi mie­cze i zbroje. Zim­mer ski­nął głową z uzna­niem każ­demu z nich.

– Póki nie uło­żymy lep­szego planu, będziemy uśmier­cać tę armię po kawałku.

– Skoro tak musi być – rze­kła lady Olgya.

Nathan wsu­nął miecz do pochwy; pod­czas walki wcale go nie potrze­bo­wał. Odzy­skaw­szy wresz­cie dar, wciąż się upa­jał korzy­sta­niem z magii.

– Przy­naj­mniej to jakiś począ­tek.

ROZ­DZIAŁ 2

Opu­sto­szałe mia­sto wzno­siło się wokół Nicci, mil­czące i tajem­ni­cze. Obró­ciła się, żeby się zorien­to­wać, gdzie jest, przyj­rzała ciem­nym budow­lom, potęż­nym kamien­nym murom, gru­bym kolum­nom i ozdob­nym kapi­te­lom. Kom­pletna pustka. To nie był Ilda­kar, z pew­no­ścią.

Sre­brzy­sta księ­ży­cowa poświata padała na ruiny, lecz cza­ro­dziejka nie dostrze­gała żad­nych weso­łych latarń czy pochodni oświe­tla­ją­cych któ­ryś z gma­chów. Wszyst­kie okna i drzwi były ciemne i puste, jak oczy umar­łych. W roz­rze­dzo­nym powie­trzu czuło się ziąb. Widziała syl­wety czar­nych grani oka­la­ją­cych mia­sto i uświa­do­miła sobie, że musi być wysoko w górach.

Odsu­nęła się od studni sylfy, zła i zbita z tropu. Wszystko ją bolało, jakby pod­czas tej nie­for­tun­nej podróży prze­pusz­czono ją przez wyży­maczkę.

– Sylfo! – zawo­łała.

Odpo­wie­działa jej cisza tak głę­boka i prze­pastna, że zadzwo­niło jej w uszach.

Zło­śliwa srebrna istota wyrzu­ciła ją tutaj i opu­ściła.

Się­ga­jąca cza­ro­dziejce do pasa kamienna balu­strada ota­czała umiesz­czoną pośrodku głów­nego placu stud­nię. Sylfa po pro­stu wyco­fała się w głę­bię, ostro nasko­czyw­szy wcze­śniej na Nicci. Zosta­wiła ją samą. A ona nie miała poję­cia, gdzie jest.

Nicci zaczerp­nęła tchu i opa­no­wała się. Czuła się dziw­nie słaba, roz­ko­ja­rzona. Jesz­cze ni­gdy nie miała takich doznań po podróży sylfą.

– Wra­caj! – krzyk­nęła w pustą stud­nię. – Nie tutaj chcia­łam się zna­leźć! Chcę znowu podró­żo­wać!

Jej słowa odbiły się echem w głę­bo­kim, czar­nym gar­dle i wró­ciły do niej szep­tem od strony wyso­kich kamien­nych budowli, lecz nie usły­szała żad­nego innego dźwięku. Ta szcze­gólna sylfa, oddana zwo­len­niczka dawno prze­brzmia­łej sprawy impe­ra­tora Sula­chana, uświa­do­miła sobie wresz­cie, że Nicci nie służy temu samemu panu. Kiedy cza­ro­dziejka ujaw­niła, że Sula­chan nie żyje, poko­nany aż dwa razy, sre­brzy­sta kobieta zerwała więzy i pozo­sta­wiła Nicci na pastwę losu w tym opusz­czo­nym mie­ście.

– Sylfo! Gdzie jestem?

Głos Nicci prze­padł w bez­den­nej głębi. Skoro została tu uwię­ziona, nie będzie mogła pomóc w walce z gene­ra­łem Utro­sem.

W gło­wie jej dzwo­niło i pul­so­wało. Zasta­na­wiała się, jak mocno ucier­piała pod­czas tej nie­bez­piecz­nej podróży. Pamię­tała, że sylfa przed odej­ściem powie­działa coś intry­gu­ją­cego: „Ilda­kar znik­nął. Ilda­karu już nie ma. Nie mogę cię tam zabrać”. Naj­wy­raź­niej i ona nara­ziła się na szwank, pró­bu­jąc dotrzeć do celu, co się jej nie udało.

Jak to moż­liwe, że nie ma Ilda­karu? Może stud­nię sylfy na niż­szych pozio­mach legen­dar­nego mia­sta znisz­czono albo jakoś zapie­czę­to­wano. Cóż innego mogło unie­moż­li­wić syl­fie dotar­cie tam?

Potem Nicci przy­po­mniała sobie coś jesz­cze. Zanim zabiła Kora, noru­ka­iskiego kapi­tana, wyznał, że król Grieve rzu­cił wiel­kie siły na Ilda­kar. Jak mia­sto mogłoby się bro­nić jed­no­cze­śnie przed nie­zwy­cię­żoną armią gene­rała Utrosa i dru­gim zagro­że­niem ze strony, Noru­ka­ich? Byłoż moż­liwe, że duma cza­ro­dzie­jów zarzu­ciła całun nie­śmier­tel­no­ści, uzna­jąc, że to jedyny ratu­nek? Czyżby ska­zali resztę świata, żeby sama sta­wiła czoło tej pla­dze? Tak, cza­ro­dzieje Ilda­karu dokład­nie tak by postą­pili.

I jeśli tak się stało, to Nicci była zdana na wła­sne siły.

Przede wszyst­kim musi się dowie­dzieć, gdzie jest. Jej krótko ścięte blond włosy były brudne po cięż­kiej podróży. Skórę i czarną suk­nię wciąż pla­miła krew po walce z pira­tami w por­cie Ser­ri­mundi. Po podróży sylfą cała się trzę­sła i wszystko ją bolało. Jej dar osłabł.

Nicci badała nowe oto­cze­nie: przy­glą­dała się masyw­nym kolum­nom i kamien­nym budow­lom, wiel­kim pomni­kom, świą­ty­niom, sie­dzi­bom wła­dzy. Kiedy szła przez plac, czuła pod sto­pami nie­równy bruk. Mia­sto było usiane kamien­nymi wie­żami, zawa­lo­nymi arka­dami, od dawna wyschnię­tymi fon­tan­nami, wymyśl­nymi zdo­bie­niami, które żywioły zmie­niły w bez­kształtne grudy.

Budynki były ogromne i pre­ten­sjo­nalne, miały wzbu­dzać trwoż­liwy podziw. Impo­nu­jąca wspa­nia­łość przy­po­mi­nała jej pałac impe­ra­tora Jaganga w Altur’Rang i Wieżę Cza­ro­dzieja w Aydin­dril. To miej­sce było nie­gdyś ośrod­kiem licz­nej popu­la­cji, sto­licą, a przy­naj­mniej głów­nym węzłem han­dlo­wym. Teraz stało się wymar­łym mia­stem.

Usły­szała sze­lest i zoba­czyła parę saren; cho­dziły po parku, obja­da­jąc krzewy i kwiaty. Wystra­szyły się na widok Nicci i ucie­kły, lecz zatrzy­mały w pobliżu i znowu zaczęły się paść.

Na kolej­nym wspa­nia­łym placu Nicci zna­la­zła olbrzymi posąg roz­trza­skany na bruku. Mar­mu­rowy cokół miał spore roz­miary i kolos musiał nie­gdyś się­gać wyso­ko­ści trzech pię­ter, ale teraz na pod­sta­wie zostały tylko solidne buty. Ktoś roz­bił nogi, umyśl­nie prze­wra­ca­jąc posąg.

Chło­nęła tę scenę, wyczu­wa­jąc w niej destruk­cję i prze­moc. Kamienne ręce leżały odłu­pane, szczątki obro­sły pną­cza.

Pode­szła do prze­wró­co­nego posągu i przyj­rzała mu się, nie zwra­ca­jąc uwagi na mech i pył. Męż­czy­zna miał butną twarz, gar­baty nos, grube brwi; spod masyw­nej korony wysta­wały wężo­wate war­ko­cze. Usta były roz­chy­lone w zatar­tym przez ero­zję uśmie­chu, uka­zu­jąc duży spi­cza­sty ząb; naj­wy­raź­niej pre­ten­sjo­nalna mina.

Nicci z nara­sta­jącą podejrz­li­wo­ścią obe­szła oba­lony posąg i sta­nęła przed coko­łem; wyrzeź­bione litery były znisz­czone, ale dawały się odczy­tać.

IMPE­RA­TOR KUR­GAN

Popa­trzyła na głowę posągu. Spi­cza­sty ząb musiał być tym żela­znym kłem, któ­rym Kur­gan zastra­szał sta­ją­cych przed nim ludzi. Był poryw­czym i kapry­śnym władcą, który obdarł żyw­cem ze skóry żonę, a jej cia­łem nakar­mił żuki, kiedy się dowie­dział o jej roman­sie z gene­ra­łem Utro­sem. Pod­dani Żela­znego Kła, obu­rzeni tym postęp­kiem, zrzu­cili go z tronu i włó­czyli jego ciało po uli­cach. Znisz­czyli rów­nież posąg.

Nawet teraz, po pięt­na­stu stu­le­ciach, Nicci czuła ponurą satys­fak­cję, widząc ów dowód jego upadku. Strza­skany posąg pogar­dza­nego impe­ra­tora, budowle i monu­menty pod­po­wie­działy jej, gdzie jest. To musiał być Oro­gang, sto­lica roz­le­głego impe­rium Kur­gana, które roz­pa­dło się po jego upadku.

Odwró­ciła się powoli, kiedy wszyst­kie frag­menty ukła­danki tra­fiły na miej­sca, ale dalej nie rozu­miała, czemu całe mia­sto stało się cmen­ta­rzy­skiem. Kur­gan zgi­nął, a poli­tyczny chaos dopro­wa­dził do roz­padu impe­rium, ale dla­czego opusz­czono tak ważną metro­po­lię? Czemu miesz­kańcy zosta­wili te oka­załe budynki szczu­rom i pają­kom? Dokąd ode­szli ludzie? Czy wygu­biła ich jakaś plaga? Głód albo susza?

I dla­czego drzwi były zapie­czę­to­wane, a okna zamu­ro­wane, jakby chciano coś w środku zamknąć?

Minęła amfi­te­atr, głę­boką okrą­głą misę z koli­stymi rzę­dami sie­dzisk scho­dzą­cymi ku sce­nie na samym dole. Kur­gan musiał stam­tąd prze­ma­wiać do pod­da­nych; jego głos odbi­jał się od ścian tej misy. Wiele sie­dzisk się roz­pa­dło, scenę poro­sło ziel­sko.

Za amfi­te­atrem Nicci zna­la­zła drugi ogromny posąg; ten był nie­mal nie­na­ru­szony przez czas, jakby ktoś o niego dbał przez stu­le­cia. Był to musku­larny wojow­nik o atle­tycz­nym tor­sie, w heł­mie i bogato zdo­bio­nej zbroi ze sty­li­zo­wa­nym pło­mie­niem, sym­bo­lem Kur­gana; ale pło­mień znisz­czono, została po nim biała bli­zna. Przy­stojna, sze­roka twarz pod heł­mem z wygię­tymi osło­nami policz­ków miała mocno zary­so­waną linię szczęki, prze­ni­kliwe oczy, wyso­kie kości policz­kowe, dumny nos.

Nicci znała tego męż­czy­znę. Sta­wiła mu czoło w bitwie. Gene­rał Utros – naj­więk­szy woj­skowy dowódca Żela­znego Kła, wysłany z Oro­gangu na pod­bój Sta­rego Świata w imie­niu impe­ra­tora. Utros przy­jął zada­nie, nie kwe­stio­nu­jąc zasad­no­ści celów swo­jego wodza, bo Utros był czło­wie­kiem, który nie kwe­stio­no­wał roz­ka­zów.

Stan rzeźby świad­czył o tym, że miesz­kańcy Oro­gangu czcili gene­rała. Wydało się jej dziwne, że posąg Utrosa nawet teraz był oczysz­czony i nie roz­pa­dał się jak reszta tego mia­sta. Zamarła, kiedy zauwa­żyła świeże kwiaty na naroż­niku cokołu.

Ktoś tu był, i to nie­dawno.

Rozej­rzała się czuj­nie. Budowle dalej były ciche; nie­które się zapa­dły, lecz inne pozo­stały zwod­ni­czo nie­tknięte. Może jakiś pustel­nik lub zwo­len­nik poło­żył kwiaty przy posągu swo­jego boha­tera. Nikt tutaj pew­nie by nie pomy­ślał, że Utros może na­dal żyć, po pięt­na­stu stu­le­ciach.

Nicci wyczu­wała coś wię­cej niż osa­mot­nie­nie tego miej­sca – obec­ność, obser­wu­jące ją oczy. Oro­gang mógł nie być tak opusz­czony i zruj­no­wany, jak się wyda­wało. Wpa­tru­jąc się w cie­nie rzu­cane przez księ­życ, usły­szała jakiś ruch. Naj­pierw pomy­ślała, że to pew­nie tylko prze­cho­dząca sarna; potem uświa­do­miła sobie, że to inny odgłos. Kroki.

Odwró­ciła się gwał­tow­nie, się­gnęła darem, choć wciąż czuła się słabo i dziw­nie.

– Kto tu jest?

Jej słowa uci­chły i znowu zapa­no­wała cisza. Odwró­ciła się ku budowli góru­ją­cej nad głów­nym pla­cem; potęż­nemu budyn­kowi z wyso­kimi żłob­ko­wa­nymi kolum­nami i wspa­nia­łym wej­ściem. Drzwi były teraz otwarte, a za nimi tylko ciem­ność. Za posą­giem Utrosa dostrze­gła kolejne poru­sze­nie, cień uska­ku­jący w mrocz­niej­sze cie­nie – liczne szaro odziane ludz­kie postaci wta­pia­jące się w mrok.

Nicci stała się bar­dzo ostrożna.

– Pokaż­cie się! Wyjdź­cie i stań­cie przede mną.

W pustym mie­ście jej głos zabrzmiał jak gong. Dotknęła szty­le­tów u bio­der, przy­go­to­wała się do obrony.

W końcu mogła dostrzec ludz­kie syl­wetki wycho­dzące z kry­jó­wek, ciem­nych odrzwi, wąskich uli­czek. Obcy poru­szali się trwoż­li­wie, szep­cząc mię­dzy sobą. Nie zamie­rzali jej odpo­wia­dać.

– Kim jeste­ście?

Nicci powoli się obra­cała; postaci ją ota­czały, ale ledwo je wyczu­wała, jakby były tylko duchami. Zoba­czyła o wiele wię­cej ludzi, niż się spo­dzie­wała.

Spoj­rzała dalej – słabe świa­tło brza­sku obry­so­wy­wało gór­skie gra­nie, uka­zu­jąc kolejne postaci wynu­rza­jące się z kamien­nych kry­jó­wek i kie­ru­jące ku niej.

Nicci groź­nie poło­żyła dło­nie na szty­le­tach.

– Nie chcę was ata­ko­wać, ale to zro­bię.

Świt wyraź­nie doda­wał im ener­gii; usły­szała naglące głosy, lecz wychwy­cone słowa nie miały dla niej sensu. Nicci cof­nęła się ku pod­sta­wie posągu Utrosa i spoj­rzała w zapa­trzoną przed sie­bie kamienną twarz.

Potem lud cieni jak na jakiś nie­sły­szalny sygnał rzu­cił się naprzód i ją oto­czył.

ROZ­DZIAŁ 3

Gene­rał Utros zoba­czył, jak zde­wa­sto­wany jest teren po przej­ściu fali ognia, która spo­pie­liła tysiące jego dziel­nych żoł­nie­rzy. W powie­trzu przez wiele dni wisiał gry­zący dym ze spa­lo­nych traw i ciał. Utros wąt­pił, czy kie­dy­kol­wiek pozbę­dzie się z gar­dła tego posmaku i odoru z noz­drzy. Utrata tak wielu lojal­nych żoł­nie­rzy była niczym cios w serce roz­ża­rzo­nym nożem.

Trans­fe­ren­cyjna magia Elsy była o wiele potęż­niej­sza, niż się spo­dzie­wał. Ava i Ruva zbyt późno sobie uświa­do­miły, że obrońcy mia­sta rysują gra­niczne runy, żeby ude­rzyć strasz­liwą magią. Utros za późno zauwa­żył oddziałki ota­cza­jące część doliny z jego armią. Za późno zoba­czył mającą dar Elsę kre­ślącą runę kotwiczną pośrodku obozu i wyzwa­la­jącą nisz­czy­ciel­ską moc. Bliź­niaczki ledwo zdą­żyły go osło­nić.

Tysiące jego żoł­nie­rzy nie miały tej szansy.

Lecz nawet po tak ogrom­nych stra­tach jego armia na­dal liczyła ponad sto tysięcy ludzi. Jego wojow­nicy byli roz­ju­szeni, gotowi na roz­lew krwi, palili się, żeby pod­bić zie­mie od hory­zontu po hory­zont – a on popro­wa­dzi ich do zwy­cię­stwa. To wła­śnie przy­siągł impe­ra­to­rowi Kur­ga­nowi, cho­ciaż ten od dawna nie żył.

Póź­nym popo­łu­dniem tego trud­nego dnia Utros popra­wił złotą maskę zakry­wa­jącą połowę jego twa­rzy. Hełm zdo­biły rogi ogrom­nego byka, ilda­kar­skiego potwora, któ­rego oso­bi­ście zabił. Stał przed pawi­lo­nem zbu­do­wa­nym przez jego żoł­nie­rzy, mają­cym zastą­pić spa­loną kwa­terę główną. Wyko­rzy­stali szczątki, a pod­pory z grub­sza wycio­sali z nad­pa­lo­nych drzew; Utros nie doma­gał się jed­nak osten­ta­cyj­nej otoczki, jakiej by zażą­dał Żela­zny Kieł. Pawi­lon dawał osłonę i cień, a wła­śnie tego gene­rał potrze­bo­wał.

Stał na zewnątrz, w wie­trze wyczu­wał popioły. Ava i Ruva trzy­mały się przy nim, głasz­cząc jego musku­larne ramiona, mie­dziane opa­ski na prze­gu­bach.

– Jeste­śmy gotowi przy­jąć króla Noru­ka­ich, uko­chany Utro­sie – powie­działa Ava.

– I jeste­śmy gotowi pod­bić świat – dodała jej bliź­niaczka.

Iden­tyczne cza­ro­dziejki pięk­nie wyglą­dały w błę­kit­nych suk­niach. Ogo­liły się i usu­nęły z ciał naj­mniej­sze wło­ski, a potem nama­lo­wały na skó­rze zawi­jasy i geo­me­tryczne wzory przy­zy­wa­jące tajemne moce. Zamiast jak zwy­kle użyć barw­nych pig­men­tów, poma­lo­wały się sadzą i zaschniętą krwią, mającą o wiele więk­szą siłę niż zwy­czajna farba.

– Wywrzemy wra­że­nie na naszych nowych sprzy­mie­rzeń­cach potęgą naszej armii – stwier­dziła Ava – lecz nie­stety nie gościn­no­ścią.

– Nie możemy wydać uczty dla króla Grieve’a – dorzu­ciła jej sio­stra.

Utros zaci­snął zęby, wie­dząc, że ich sytu­acja jest o wiele poważ­niej­sza. Kiedy Ilda­kar znik­nął, armia stra­ciła nadzieję na ogra­bie­nie mia­sta z żyw­no­ści i innych dóbr. Sam liczył na to, bo to pozwo­li­łoby im prze­żyć.

Popa­trzył tam, gdzie rów­nina gwał­tow­nie opa­dała ku rzece Kil­l­ra­ven i roz­le­głym bagni­skom.

– Król Grieve przy­nie­sie pro­wiant swo­jej floty. To chwi­lowo wystar­czy. – Utros nie zdo­łał jed­nak prze­ko­nać nawet sie­bie. – Opie­ku­nie i duchy – wyszep­tał.

Przy­glą­dał się, jak od nad­rzecz­nego urwi­ska masze­ruje oddział noru­ka­iskich pira­tów, jakby zamie­rzali pod­bić dolinę. Wie­dział, że to jedy­nie mała grupa z wężo­wych okrę­tów na rzece. Piraci byli ohyd­nie oszpe­ceni, ubrani w kami­zele z reki­niej albo gadziej skóry. Nawet z daleka poznał króla Grieve’a i jego pod­ska­ku­ją­cego sza­mana albi­nosa, tycz­ko­wa­tego, pokry­tego bli­znami męż­czy­znę zna­nego jako Chalk.

Za nimi szła grupa dźwi­ga­jąca skrzy­nie, baryłki i worki – dość pro­wiantu, żeby wyży­wić małą armię. Nie­stety Utros miał wielką armię; a teraz, kiedy czar petry­fi­ka­cyjny cał­ko­wi­cie zanikł, była to armia głodna.

Zaraz po tym, jak Ilda­kar znik­nął pod cału­nem, resztki czaru ska­mie­nie­nia w jego żoł­nier­zach nagle i nie­wy­tłu­ma­czal­nie pry­sły – znowu stali się w pełni ludźmi, z ciała, krwi i kości. Począt­kowo cie­szyli się, że znowu czują, lecz Utros szybko sobie uświa­do­mił, że odzy­skane czło­wie­czeń­stwo ma też ujemne strony. Póki byli na wpół spe­try­fi­ko­wani, nie czuli głodu ani pra­gnie­nia; teraz wszy­scy odczu­wali potrzeby orga­ni­zmu. Miał tysiące gąb do nakar­mie­nia – w samym środku roz­le­głej doliny – i żad­nego mia­sta do złu­pie­nia, żad­nego źró­dła pro­wiantu.

Naczelny dowódca Enoch zja­wił się przy pro­wi­zo­rycz­nym szta­bie i z ponurą miną zło­żył raport. Utros chciał, żeby jego zaufany włą­czył się do roz­mów o nowym soju­szu. Wete­ran przy­ło­żył pięść do serca, a potem popa­trzył na zapasy nie­sione przez Noru­ka­ich. Rzut oka pozwo­lił mu je oce­nić.

– To wystar­czy do nakar­mie­nia ofi­ce­rów, aż po dowód­ców dru­żyn. Możemy oszczęd­nie regla­men­to­wać.

– Nie star­czy dla wszyst­kich – powie­dział cicho Utros.

Do pawi­lonu, brnąc w wypa­lo­nej tra­wie, pode­szli król Grieve, Chalk i sze­ściu pirac­kich kapi­ta­nów. Grieve, sta­nąw­szy naprze­ciwko gene­rała, kłap­nął szczę­kami. Policzki miał roz­cięte aż do zawie­sze­nia żuchwy i na nowo zszyte. Twarz pokry­wał tatuaż sym­bo­li­zu­jący łuski wężo­wego boga. Pierś króla była bar­dzo sze­roka – jakby miał dodat­kowe płuca pozwa­la­jące mu głę­boko nur­ko­wać i siło­wać się z reki­nami. Z ramion ster­czały wsz­cze­pione kostne szpi­kulce. Zamiast pasa nosił żela­zny łań­cuch.

– Przy­nie­śli­śmy pro­wiant, jak sobie życzy­łeś. Ucztujmy i świę­tujmy!

Grieve ski­nął na spo­nie­wie­ra­nych nie­wol­ni­ków słu­żą­cych jako tra­ga­rze. Usta­wili skrzy­nie, worki i baryłki przed pawi­lo­nem, w pobliżu już roz­pa­lo­nych ognisk.

– Moi łowcy upo­lo­wali trzy sarny na wzgó­rzach – powie­dział Utros. – To będzie nasz wkład do uczty.

– Może­cie sobie wziąć wszyst­kie ryby – burk­nął Grieve. – Mam ich powy­żej uszu. Zjem sar­ninę.

– Ryby, ryby. – Pod­ska­ki­wał Chalk. – Wyssij ości i prze­żuj łby. Lubię, jak oczy pękają. – Wygiął łok­cie pod dziw­nymi kątami i prze­ska­ki­wał z nogi na nogę. – Mój Grieve, król Grieve! Wszy­scy będą roz­pa­czali!

Ubrany był jedy­nie w prze­pa­skę bio­drową z rybich skór; ciało miał cał­kiem odsło­nięte, jakby chciał zapre­zen­to­wać ślady uką­szeń, tysiące dziu­rek po zęba­tych pyszcz­kach. Oka­le­czone wargi spra­wiały, że uśmiech był prze­raź­li­wie znie­kształ­cony.

Ava i Ruva przy­glą­dały się sza­ma­nowi z nie­sma­kiem. Zadarły brody, wynio­słe i piękne, jakby chciały pod­kre­ślić niż­szość towa­rzy­sza Grieve’a.

– Dzi­siaj nie tylko świę­tu­jemy. – Utros wpro­wa­dził grupę Noru­ka­ich pod roz­piętą tka­ninę pawi­lonu; sta­rał się mówić pojed­naw­czo; wyko­rzy­sty­wał swoje naj­lep­sze dyplo­ma­tyczne umie­jęt­no­ści, bo potrze­bo­wał tej dużej mili­tar­nej siły i okrę­tów. – Wspól­nie powin­ni­śmy zapla­no­wać naszą wojnę. Moja armia musi się prze­miesz­czać, bo musimy ją nakar­mić. – Ski­nął ku namio­tom i lego­wi­skom roz­ło­żo­nym przez żoł­nie­rzy w wypa­lo­nej doli­nie. – Przez swoją liczeb­ność woj­ska mogą być powolne, lecz jeste­śmy nie­zwy­cię­żeni. Moja armia pod­bije każdą kra­inę.

Grieve wybuch­nął gło­śnym śmie­chem.

– Chcia­łeś powie­dzieć każdą kra­inę, jaką Noru­kai wam zosta­wią!

– Stary Świat jest nasz – oznaj­mił zde­cy­do­wa­nie Utros.

– Tak, nasz. Mój i twój.

Utros pozo­stał zde­cy­do­wany i rze­czowy.

– Wspól­nie powin­ni­śmy się zasta­no­wić nad stra­te­gią. Nie możemy ot tak gra­so­wać po kon­ty­nen­cie. Musimy go pod­bić i wyko­rzy­stać.

Król Noru­ka­ich się nie­cier­pli­wił.

– Jak sobie życzysz, ale możemy odro­binę nad­gryźć kon­ty­nent. Potrzeba mi ruchu.

Ava i Ruva bacz­nie obser­wo­wały Grieve’a i albi­nosa. Król bez­czel­nie łypał na nie pożą­dli­wie, lecz one nie reago­wały. Utros wie­dział, że bliź­niaczki nie potrze­bują obrony. Cza­ro­dziejki zabi­łyby każ­dego, kto by się im naprzy­krzał.

Kiedy sar­nie tusze pie­kły się nad ogniem, a ryby na mniej­szych roż­nach, Enoch nad­zo­ro­wał podział noru­ka­iskiego pro­wiantu wśród woj­ska, sta­ra­jąc się obdzie­lić jak naj­wię­cej wojow­ni­ków.

Póź­niej król Grieve, ogry­za­jąc krwi­ste mięso z kości, spoj­rzał krzywo na opróż­nia­jące się skrzy­nie.

– To resztki pro­wiantu z naszych stat­ków. – Nie wyda­wał się zde­ner­wo­wany; w jego gło­sie pobrzmie­wał raczej obraź­liwy ton. – Za bar­dzo się przej­mu­je­cie jedze­niem.

– Moi żoł­nie­rze muszą jeść – powie­dział Utros. – Do mnie należy zapew­nie­nie im pro­wiantu i obfi­tych zapa­sów.

– Więc twoi żoł­nie­rze są słabi. – Król się­gnął do sze­ro­kiej gęby i pal­cem zdra­pał kawa­łek mięsa z trzo­nowca. – My się nie mar­twimy o pro­wiant. Napa­damy i bie­rzemy, co nam potrzebne, a potem ruszamy dalej.

– Wszy­scy będą roz­pa­czali! – stwier­dził Chalk.

– Będziemy musieli wziąć z was przy­kład – przy­znał gene­rał, cho­ciaż puste pogó­rze i wielka dolina ofe­ro­wały skąpe zasoby.

Grieve się nachy­lił, przy­glą­da­jąc się pół­ma­sce gene­rała.

– Chciał­bym taką dla sie­bie. Podoba mi się.

Utros zdjął złotą osłonę, odsła­nia­jąc odartą ze skóry twarz. Rana już się zago­iła, ciemny mię­sień pokrył się stru­pem i stward­niał.

– To nie moja decy­zja. Było to konieczne dla zaklę­cia.

Noru­kai kiw­nął głową z podzi­wem i dotknął blizn na wła­snych policz­kach.

– Cza­sem robimy to, co konieczne. – Oparł łok­cie na szorst­kim drew­nia­nym stole. – No to przed­staw mi swój plan pod­boju świata.

Utros spoj­rzał poza pawi­lon, na swoją wielką armię.

– Mam wiele tysięcy wojow­ni­ków, uzbro­jo­nych i goto­wych do wymar­szu. Czy jakieś twoje okręty prze­trzy­mały miaż­dże­nie krą na rzece?

Chalk wier­cił się przy topor­nym bla­cie.

– Okręty i ryby, lód i ogień, wiel­kie wężowe okręty. – Uśmiech­nął się. – Wężowe okręty! Teraz potrza­skane!

– Nie potrza­skane! – Grieve bru­tal­nie ude­rzył albi­nosa w ramię, ale zaraz prze­pro­sił, obej­mu­jąc i ści­ska­jąc chu­dzielca. Popa­trzył na Utrosa. – Nim rzeka zamar­zła, stało na niej sto okrę­tów, wiele przy nabrze­żach, żeby­śmy mogli się wspiąć na urwi­sko i napaść na mia­sto. Lód zgniótł kadłuby, zła­mał kile! – Wal­nął w stół ciężką pię­ścią; drewno zatrzesz­czało od ciosu kłykci wzmoc­nio­nych żela­znymi płyt­kami. – Ale je napra­wimy! Noru­kai są świet­nymi budow­ni­czymi. – Spoj­rzał za sie­bie, tam gdzie grunt opa­dał ku rzece. – Bagna dostar­czą potrzeb­nego drewna. Mamy narzę­dzia. Mamy nie­wol­ni­ków.

Gene­rał uwie­rzył mu na słowo.

– Do walki będziemy potrze­bo­wać two­ich okrę­tów i wojow­ni­ków. Mówi­łeś, że masz o wiele wię­cej okrę­tów na swo­ich wyspach? Potrzeba nam two­jej floty oraz całej mojej armii. – Spo­waż­niał. – Twoje okręty szyb­ciej się dostaną rzeką do morza. Moi żoł­nie­rze, nawet szyb­kim tem­pem, dłu­żej będą szli na wybrzeże.

– Nie­które z moich okrę­tów są już pra­wie napra­wione i ja także chęt­nie bym wyru­szył – powie­dział Grieve. – Popłynę na nasze wyspy, gdzie już powinna być gotowa kolejna setka jed­no­stek. Moi piraci są głodni zwy­cię­stwa i gra­bieży. Cze­ka­jąc na two­ich żoł­nie­rzy, spad­niemy na mia­sta wybrzeża niczym burza żelaza i krwi.

Utros w swoim logicz­nym umy­śle prze­sta­wiał pionki, widział roz­le­glej­szy tak­tyczny obraz.

– Jeśli piraci zaata­kują wybrzeże, a moja armia przej­dzie lądem, to weź­miemy Stary Świat w klesz­cze.

Grieve ogry­zał kość z sar­niego mięsa.

– Zgnie­ciemy go w dwóch pal­cach niczym wino­grono. To dobry plan.

– Kiedy nasze woj­ska się połą­czą – dodał Utros – poma­sze­ru­jemy razem i pod­bi­jemy Tani­murę i Altur’Rang, a potem ruszymy na Nowy Świat.

– Król Grieve! – wykrzyk­nął Chalk. – Wszy­scy będą roz­pa­czali!

– Tak, wszy­scy będą roz­pa­czali – zgo­dził się gene­rał Utros.

Noru­kai nie prze­pa­dali za poga­węd­kami. Kiedy skoń­czyli uczto­wać, chcieli wra­cać na swoje statki. I oni, jak gene­rał Utros, spo­dzie­wali się zdo­być Ilda­kar, ale skoro mia­sto znik­nęło, to armia nie miała powodu tkwić na tym pust­ko­wiu. Król Grieve odszedł, jakby już szcze­gó­łowo zapla­no­wali całą wojnę, i Utros uświa­do­mił sobie, że Noru­kai nie kło­po­czą się pla­no­wa­niem. Po pro­stu ata­kują, idą dalej, a potem wra­cają, kiedy im się spodoba.

Podej­rze­wał, że Grieve jest jesz­cze gor­szym przy­wódcą niż Żela­zny Kieł; ale będzie się przej­mo­wał tym pro­sta­kiem póź­niej, kiedy przyj­dzie na to czas. Wyko­rzy­sta bru­tal­nych Noru­ka­ich do wła­snych celów. Przy­siągł wziąć pod but cały kon­ty­nent – naj­pierw z lojal­no­ści wobec impe­ra­tora, a skry­cie z miło­ści do Majel. Teraz jed­nak to wszystko się zała­mało, toteż Utros będzie dzia­łał tylko i wyłącz­nie dla sie­bie.

Noru­kai wró­cili na urwi­sko i zeszli na swoje uszko­dzone statki. Kiedy ohydni piraci znik­nęli, do Utrosa pod­szedł Enoch, ogrom­nie zatro­skany.

– Cały pro­wiant roz­dzie­lono, gene­rale. Żoł­nie­rze daleko nie zajdą.

– Nie ocze­kuję tego od nich – odpo­wie­dział Utros. – Król Noru­ka­ich rzekł prawdę. Nasi zwia­dowcy zna­leźli ostat­nio w pobliżu jakieś osady. Wiemy, skąd można pozy­skać pro­wiant, choć to nie­wiele, ale i tak musimy go zdo­być. Wyślij oddziały we wszyst­kich kie­run­kach. Znajdź każdą wieś i zabierz całą żyw­ność. – Pochy­lił głowę. – Tylko tak nasza armia prze­trwa.

ROZ­DZIAŁ 4

Kiedy kolejny świt zaja­śniał nad rów­niną, noru­ka­iscy gnę­bi­ciele ude­rzyli w bębny i obu­dzili poję­ku­ją­cych nie­wol­ni­ków, kopiąc tych zbyt powol­nych.

– Czas do roboty! – wrzesz­czała musku­larna Gara, cie­śla okrę­towy z siwymi war­ko­czami koły­szą­cymi się jak mokre węże. – Tyraj­cie, aż wam krew pociek­nie z pal­ców. – Otwo­rzyła oszpe­cone usta i kłap­nęła zębami.

Ban­non, zwią­zany na pokła­dzie noru­ka­iskiego okrętu, zwi­nął się, żeby unik­nąć paskud­nego kop­niaka. Pirat prze­ciął mu więzy, aby mógł pra­co­wać z innymi.

W sła­bym świe­tle poranka jeńcy zabrali się do napraw. Gara młot­kiem wbi­jała na miej­sce deski i kołki, ale Ban­non widział, jak paskudna baba wal­nęła też młot­kiem w głowę nie­wol­nika, który zbyt wolno pra­co­wał.

Kiedy roz­cie­rał otarte prze­guby pora­nione nocą przez sznur, pod­kradł się do niego upior­nie biały sza­man i dłu­gimi chu­dymi pal­cami chwy­cił za ramię.

– Czas walić młot­kiem lub czas być gwoź­dziem!

Ban­non strzą­snął jego dłoń, zbrzy­dzony dziw­nym zacho­wa­niem pokry­tego bli­znami albi­nosa. Rozu­miał pro­stac­kich Noru­ka­ich, ale Chalk był strasz­nie dener­wu­jący. Chło­pak z jakie­goś powodu fascy­no­wał sza­mana.

Ciało Ban­nona po wielu dniach nie­woli było obo­lałe i potur­bo­wane. Rany na­dal się goiły, miał powy­krę­cane palce i wiel­kie sińce po walce z najeźdź­cami na urwi­skach. Omal nie zabił Chalka i króla Grieve’a, zanim wszy­scy runęli z wysoka, two­rząc stertę ciał i broni.

Nie zgi­nął, lecz został nie­wol­ni­kiem. Poj­ma­nie przez Noru­ka­ich było jed­nym z jego naj­gor­szych kosz­ma­rów, od kiedy piraci pró­bo­wali go schwy­tać jako chłopca na wyspie Chi­riya. Wtedy poj­mali jego naj­lep­szego przy­ja­ciela, Iana, a Ban­non uciekł i zawsze już żało­wał swo­jego tchó­rzo­stwa. Teraz, wiele lat póź­niej, i tak został nie­wol­ni­kiem.

Chalk znowu chwy­cił go za ramiona i potrzą­snął, a Ban­non zare­ago­wał instynk­tow­nie, pamię­ta­jąc, co zro­bili Ianowi.

– Nie doty­kaj mnie, obrzy­dliwcu!

Albi­nos zare­cho­tał, zachwy­cony zacho­wa­niem Ban­nona. Król Grieve zoba­czył, jak chło­pak odtrąca jego przy­ja­ciela, i pod­szedł z miną groźną jak mor­ski sztorm.

– Okaż sza­cu­nek lub giń, nie­wol­niku! – Chwy­cił Ban­nona za kark i pod­niósł. – God­nyś powie­trza, któ­rym oddy­chasz? Wody, którą wysi­ku­jesz?

Ban­non się szar­pał, gotów wal­czyć, cho­ciaż wie­dział, że zosta­nie ciężko pobity albo nawet zabity. Nie był tchó­rzem, ale nie chciał też posłu­żyć tym bru­ta­lom jako prze­stroga dla innych.

Wmie­szała się nabur­mu­szona Gara.

– Złam go póź­niej, mój królu. Potrzeba nam robot­ni­ków, jeśli chcesz, żeby napra­wiono okręty. Wczo­raj stra­ci­li­śmy trzech, a z mia­sta nie weź­miemy ich wię­cej. – Popa­trzyła na wzno­szące się nad rzeką urwi­sko; szczyt klifu wyglą­dał jak gładko ścięty pień drzewa: mia­sto po pro­stu znik­nęło. – Musimy wyko­rzy­sty­wać tych, któ­rych mamy, przy­naj­mniej póki nie skoń­czymy roboty.

Grieve roz­luź­nił chwyt i bez­ce­re­mo­nial­nie upu­ścił Ban­nona na pokład. Uniósł ciężki bojowy topór w groź­nym geście, co znowu wzbu­dziło zachwyt Chalka.

– Topór rąbie drewno! Miecz rąbie kość! – zaskrze­czał sza­man.

Ban­non nie wie­dział, co miał na myśli, ale albi­nos czę­sto paplał bez sensu. Chalk spoj­rzał na chło­paka i kiw­nął głową, jakby się spo­dzie­wał, że młody czło­wiek się z nim zgo­dzi.

– Topór rąbie drewno! Miecz rąbie kość!

– Mój topór rów­nie dobrze może rąbać kość – skwi­to­wał Grieve – i zdej­mie temu tu głowę z karku, jak tylko skoń­czą naprawę okrętu.

– Jesz­cze nie, mój Grieve. Jesz­cze nie. – Chalk pogła­dził dłu­gie rude włosy Ban­nona, który dostał gęsiej skórki. – Nie tego.

Nie­wol­nicy pra­co­wali na licz­nych uszko­dzo­nych stat­kach. Noru­ka­iska flota skła­dała się ze stu wężo­wych okrę­tów. Piraci zamie­rzali wspiąć się na urwi­ska i prze­ła­mać obronę mia­sta, ale nie wie­dzieli, że od dru­giej strony Ilda­kar oblega armia gene­rała Utrosa. Ban­non i jego part­nerka, mora­zeth Lila, wraz z set­kami innych obroń­ców wal­czyli na kli­fach, zrzu­cali na napast­ni­ków roz­ma­ite poci­ski, wyko­rzy­sty­wali włócz­nie i mie­cze, żeby prze­pę­dzić pira­tów, lecz ci nie dali się poko­nać.

Ban­non spadł z klifu, potem pobito go do nie­przy­tom­no­ści i poj­mano. Nie miał poję­cia, co się stało z Lilą; choćby udało mu się uciec ota­cza­ją­cym go set­kom czuj­nych Noru­ka­ich, to nie wie­dział, jak mógłby dołą­czyć do przy­ja­ciół. Kiedy mia­sto znik­nęło pod cału­nem nie­śmier­tel­no­ści, Nathan dowo­dził wypa­dem prze­ciwko gene­ra­łowi Utro­sowi, a Nicci wyru­szyła z inną misją: miała ostrzec Ser­ri­mundi. Chło­pak nie liczył na to, że jesz­cze kie­dyś któ­reś z nich zoba­czy, toteż musiał sam sobie radzić. Jeśli uda mu się uciec.

Kiedy trans­fe­ren­cyjna magia Elsy skuła całą rzekę lodem, uwię­zione w nim statki zostały mocno uszko­dzone. Wście­kli Noru­kai uwi­jali się teraz jak mrówki, doko­nu­jąc napraw i zmu­sza­jąc jeń­ców do naj­cięż­szych robót, ści­na­nia drzew na bagnach, przy­wle­ka­nia kłód i cię­cia desek.

Nie­które z wężo­wych okrę­tów osia­dły na muli­stym dnie rzeki. Te wraki odzie­rano z lin, które wyko­rzy­sty­wano do naprawy takie­lunku na innych stat­kach. Płaty gra­na­to­wego jak nocne niebo żaglo­wego płótna prze­no­szono na nie­usz­ko­dzone okręty i robiono z nich żagle. Robot­nicy odci­nali maszty z zato­pio­nych stat­ków i osa­dzali je na innych; odzy­skane drewno wyko­rzy­sty­wano też na deski kadłu­bów. Doświad­czeni cie­śle okrę­towi, jak Gara, prze­no­sili się ze statku na sta­tek, kie­ru­jąc napra­wami i roz­ka­zu­jąc eki­pom nie­wol­ni­ków.

Ban­non, nie­ustan­nie wypa­tru­jąc oka­zji do ucieczki, nie­chęt­nie prze­no­sił liny z pokładu na pokład, nosił narzę­dzia i zapasy. Pod­czas tej nie­koń­czą­cej się harówki roz­my­ślał o wyko­rzy­sta­niu młot­ków i łomów jako broni. Wie­dział, że mógłby zra­nić kilku han­dla­rzy nie­wol­ni­ków, lecz byłby to pusty gest przy tysią­cach okrut­nych Noru­ka­ich i skoń­czyłby się dla niego śmier­cią. Zadrę­czał się, co powi­nien zro­bić.

Dzień wcze­śniej jeden z nie­wol­ni­ków pró­bo­wał się bro­nić i udało mu się wziąć z zasko­cze­nia jakie­goś pirata, odwró­co­nego tyłem. Cho­ciaż Ban­non podzi­wiał ten postę­pek, to był on fatal­nie zapla­no­wany i Noru­kai natych­miast poskro­mili zbun­to­wa­nego nie­wol­nika. Nie spie­szyli się z zabi­ciem go. Zmu­sili Ban­nona i innych do patrze­nia, jak łamią mu – po kolei – kości rąk, a potem nóg. Kła­dli mu na pier­siach cięż­kie kamie­nie, jeden na dru­gim, z dłu­gimi prze­rwami, aż żebra mu popę­kały, oczy pod­bie­gły krwią i z ust blu­znęła krew. Kiedy bie­dak bła­gał o litość, jeden z pira­tów po pro­stu sta­nął na kamie­niach i powoli je doci­skał, aż mostek pękł.

Cho­ciaż Ban­non chciał zabić drę­czy­cieli, to nie zamie­rzał mar­no­wać życia na próżno. Obser­wo­wał i cze­kał, wie­dząc, że pojawi się spo­sob­ność, i miał nadzieję, że zdoła pomóc nie tylko sobie, ale i innym jeń­com.

Posępni nie­wol­nicy roze­brali zato­piony wrak, odry­wa­jąc łomami deski z pokładu, żeby zała­tać dziury w innych stat­kach. Prze­mę­czo­nych robot­ni­ków skąpo kar­miono i nie pozwa­lano im odpo­czy­wać. Do picia mieli tylko zie­lon­kawą rzeczną wodę.

Król Grieve wrza­snął z dziobu jed­nego z nie­mal ukoń­czo­nych stat­ków:

– Chcę szybko wypły­nąć. Skończ­cie, żeby­śmy mogli wró­cić na wyspy i roz­po­cząć naszą wojnę.

Ban­non mruk­nął:

– Skoro zabito was tutaj tak wielu, to będziesz potrze­bo­wać mniej stat­ków na rejs do domu.

Gara mocno ude­rzyła chło­paka w twarz, roz­kr­wa­wia­jąc mu wargę i zosta­wia­jąc jasno­czer­woną plamę na policzku.

Chalk się zaśmiał, jakby uwaga mło­dego czło­wieka była naj­za­baw­niej­szym żar­tem, jaki kie­dy­kol­wiek usły­szał. Przy­kuc­nął przed Ban­no­nem i kiw­nął głową, szcze­rząc się w uśmie­chu. Nie­stety król też to usły­szał. Znowu go chwy­cił i chciał zabić, lecz Gara jesz­cze raz syk­nęła ostrze­gaw­czo:

– Potrze­bu­jemy go do roboty.

Król wyrzu­cił Ban­nona za burtę do rzeki.

– Może pra­co­wać na wod­nicy, babrząc się w mule i szla­mie.

Ban­non z krzy­kiem wpadł do wody. Plu­jąc, szu­kał cze­goś, czego mógłby się chwy­cić. Spoj­rzał w górę; rudawe włosy zwi­sały ubło­co­nymi strą­kami niczym wodo­ro­sty. Grieve wychy­lił się przez reling i wark­nął:

– Następ­nym razem przy­wiążę ci obciąż­niki do kostek! Wtedy będziesz mógł napra­wiać dno okrętu, póki się nie uto­pisz!

Chalk też wyj­rzał, wpa­tru­jąc się w Ban­nona z nie­zro­zu­mia­łym nie­po­ko­jem.

Gara rzu­ciła mu mło­tek, który chlup­nął w wodę. Czte­rej inni nie­wol­nicy byli przy­wią­zani do prze­chy­lo­nego statku wraz z drew­nia­nymi wia­drami peł­nymi gwoź­dzi i zapa­so­wymi deskami. W wil­got­nym powie­trzu roz­brzmie­wały rzeczne odgłosy. Straż­nicy prze­pły­wali tuż obok w sza­lu­pach, prze­wo­żąc ludzi i sprzęt z jed­nego wężo­wego okrętu na drugi i jed­no­cze­śnie mając na oku nie­wol­ni­ków pra­cu­ją­cych przy wod­nicy.

Ban­non uświa­do­mił sobie, że dal­szy opór nic już dzi­siaj nie da, więc nie­chęt­nie wypeł­nił pole­ce­nia. Wziął deskę, się­gnął do wiszą­cego na linie wia­dra gwoź­dzi i dołą­czył do innych nie­wol­ni­ków przy­bi­ja­ją­cych drewno, łata­ją­cych dziury w kadłu­bie. Inny nie­wol­nik zanu­rzał pędzel w pojem­niku z gorącą smołą i pokry­wał deski wodo­od­porną war­stwą.

– Okropna robota, ale lep­sza niż czysz­cze­nie zęz – pocie­szał go towa­rzysz pra­cu­jący w pobliżu.

Ban­non widział nie­wol­ni­ków wcho­dzą­cych na ciemne i duszne niż­sze pokłady uszko­dzo­nych okrę­tów i wyno­szą­cych kubły wody, żeby statki uno­siły się wyżej.

– Coś mi się wydaje, że zawsze możemy pomy­śleć o czymś gor­szym.

Opty­mizm czę­sto rato­wał Ban­nona; chło­pak trzy­mał się nadziei, nawet jeśli czę­sto oka­zy­wała się bez­pod­stawna. Ale to była cecha jego oso­bo­wo­ści. Znaj­dzie spo­sób, żeby uciec tym wred­nym pira­tom i zmieni wszystko na lep­sze. Nie podda się.

Nie­wol­nik obok niego zaśmiał się gorzko.

– To o wiele lep­sze niż zęza…

Jego twarz nagle wykrzy­wił gry­mas bólu i prze­ra­że­nia. Się­gnął rękami do pod­trzy­mu­ją­cej go liny, ale coś wcią­gnęło go pod wodę, zanim zdą­żył krzyk­nąć. Lina się naprę­żyła, potem pękła i krew zabar­wiła wodę.

Ban­non instynk­tow­nie wycią­gnął rękę, chcąc tam­tego rato­wać, ale bie­daka coś porwało. Pozo­stali nie­wol­nicy pospiesz­nie wydo­sta­wali się z wody; nad powierzch­nię wynu­rzył się guzo­waty gadzi grzbiet bagien­nego dra­pież­nika, który szybko odpły­wał z cia­łem nie­szczę­śnika w noży­co­wa­tych szczę­kach. Bagienny smok zanur­ko­wał, zabie­ra­jąc swój posi­łek.

Nie­wol­nicy w wodzie krzy­czeli, wcią­gali się po linach, sta­ra­jąc się wydo­stać w bez­pieczne miej­sce. Ban­non chwy­cił sznur ofiary i wspiął się na kadłub, po czym zaczął poma­gać innym. Noru­kai rzu­cili się do relin­gów z bosa­kami i dzi­dami. Dźgali nimi nie­wol­ni­ków.

– Wra­cać do wody! Do roboty!

– Potwory w rzece! – zawo­łał nie­wol­nik. – Poza­bi­jają nas!

– Nas powin­ni­ście się bać bar­dziej niż cze­goś tam w dole – stwier­dziła Gara.

Ban­non trzy­mał mło­tek, żału­jąc, że to nie jego wierny miecz, Nie­po­ko­nany. Chciał poza­bi­jać prze­śla­dow­ców, lecz kiedy spoj­rzał na las ostrych gro­tów, zakrzy­wio­nych mie­czy i gniew­nych oszpe­co­nych twa­rzy, uświa­do­mił sobie, że tylko by stra­cił życie. Chalk go obser­wo­wał, potrzą­sa­jąc głową i kiwa­jąc pal­cem, jakby ostrze­gał chło­paka.

Bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek nie­na­wi­dząc Noru­ka­ich, Ban­non zsu­nął się do rzeki, uwa­ża­jąc na zmarszczki na wodzie i łusko­wate grzbiety bagien­nych potwo­rów. Wie­dział, że wkrótce będzie musiał zabić.

Lila trzy­mała się zaro­śli na brzegu rzeki, ukryta, ale tak bli­sko, że mogłaby rzu­cić włócz­nią i zabić pirata na otwar­tej prze­strzeni. Ale tylko by zmar­no­wała efekt zasko­cze­nia. Już skry­cie zabiła dzie­wię­ciu pod osłoną ciem­no­ści i nakar­miła cia­łami dra­pież­niki, co chwi­lowo ją usa­tys­fak­cjo­no­wało. Teraz się cza­iła, obser­wu­jąc i cze­ka­jąc na oka­zję.

Ban­non jej potrze­bo­wał.

Kiedy w środku bitwy Ilda­kar znik­nął, ona też spa­dła z urwi­ska. Mógł to być fatalny upa­dek, lecz runęła w płytką wodę i miękki rzeczny muł. Ogłu­szona, dry­fo­wała z prą­dem, aż tra­fiła na chasz­cze; wtedy wywlo­kła się na brzeg. Noru­kai jej nie zauwa­żyli.

Teraz, wiele dni póź­niej, jej krót­kie brą­zowe włosy były poskle­jane mułem, a twarz spa­lona słoń­cem. Na sobie miała tylko skąpe prze­pa­ski z czar­nej skóry. Wypa­lone runy chro­niły ją przed magią, ale nie przed nie­bez­piecz­nymi cier­niami czy uką­sze­niami owa­dów. Miała szty­let, lecz upa­da­jąc, zgu­biła krótki miecz. Ale ponie­waż była mora­zeth, nawet jej ciało było bro­nią. Pole­gała na swo­ich mię­śniach i reflek­sie. Poczeka na wła­ściwy moment i ile­kroć spo­tka samot­nego pirata, to tak mu dołoży, że…

Lila i jej sio­stry mora­zeth przy­się­gły bro­nić Ilda­karu; ona wzięła też na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za Ban­nona, obie­cała go chro­nić. Szko­liła chło­paka, wypró­bo­wy­wała naj­trud­niej­szymi ćwi­cze­niami. Nie­kiedy nawet brała go jako kochanka, żeby go nagro­dzić, kiedy się dobrze spi­sał; a z cza­sem wynaj­do­wała pre­tek­sty, żeby go w ten spo­sób nagra­dzać. Nie mogła pojąć, dla­czego młody fech­mistrz nie doce­nia wszyst­kiego, czego go nauczyła. Jej trudne lek­cje z pew­no­ścią nie­raz oca­liły mu życie.

Kie­dyś, pod­czas wypadu na armię gene­rała Utrosa, Ban­nona zła­pano i omal nie zabito. Ten wypa­dek uzmy­sło­wił jej, że nie chce go stra­cić. Uświa­do­miła sobie, że dla niej nie był tylko powo­dem do zawo­do­wej dumy. Ban­non był pewny sie­bie, uwa­żał, że jest dobrym wojow­ni­kiem, i tak było, ale Lila była lep­sza. Oby­dwoje świet­nie razem wal­czyli, lecz wąt­piła, czy bez niej by prze­żył.

Kiedy chło­pak runął z urwi­ska razem z kró­lem Grieve’em i Chal­kiem, Lila myślała, że zgi­nął. Lecz kiedy sama się pozbie­rała i pode­szła na tyle bli­sko, żeby przyj­rzeć się nie­wol­ni­kom, zauwa­żyła Ban­nona – cha­rak­te­ry­styczne rude włosy, zna­joma syl­wetka. Wie­działa więc, że żyje i że ona wciąż ma szansę go oca­lić.

Przez wiele dni po znik­nię­ciu mia­sta krą­żyła w zaro­ślach, wspi­nała się na gru­zło­wate korze­nie i zwi­sa­jące pną­cza, bez prze­rwy obser­wu­jąc Noru­ka­ich. Nie mogła jed­nak bić się z tysią­cami, choćby nie wia­domo jak ją to cie­szyło. Musiała być sprytna.

Za dnia kryła się wśród cier­ni­stych krza­ków, a leniwa rzeka lizała błot­ni­sty brzeg. Krwio­żer­cze owady brzę­czały wokół jej twa­rzy. Widziała, że dzięki wysi­lo­nej pracy piraci – nawet po stra­tach, jakie ponie­śli – wkrótce będą mieć wyre­mon­to­wa­nych kilka okrę­tów. Lila musiała coś wymy­ślić.

Prze­do­stała się do pod­stawy urwi­ska i zna­la­zła tam szczątki drew­nia­nych nabrzeży, potrza­skane deski, słupki do kotwi­cze­nia; wszystko to zostało roz­bite, kiedy nad­pły­nęły wojenne okręty Noru­ka­ich. W górze widziała tylko pozo­sta­ło­ści po tune­lach w kli­fie, które teraz pro­wa­dziły doni­kąd.

Zauwa­żyła odblask słońca na stali wśród desek nabrzeża i poła­ma­nych gałęzi przy ska­łach. Kuliła się w cie­niu, a potem się pod­kra­dła, żeby spraw­dzić, co to może być.

To była zwy­czajna, owi­nięta rze­mie­niem ręko­jeść. Odsu­nęła na bok poła­mane deski, uwa­ża­jąc, żeby nie naro­bić hałasu, i zna­la­zła miecz – taką sobie klingę, która spa­dła z klifu. Wycią­gnęła ją z mułu, opłu­kała w wodzie i uka­zał się prze­bar­wiony metal. Roz­po­znała tę broń – Nie­po­ko­nany, miecz Ban­nona.

Kra­wę­dzie wciąż były ostre i wie­działa, że to naj­lep­szy miecz, jaki mógł się jej tra­fić, i do tego odpo­wiedni. Teraz była uzbro­jona i znaj­dzie spo­sób, żeby oca­lić Ban­nona, nawet gdyby musiała sta­nąć do walki z całą flotą Noru­ka­ich.

ROZ­DZIAŁ 5

Wódz-cza­ro­dziej Maxim wyglą­dał wspa­niale. Adessa unio­sła jego głowę, wcze­pia­jąc palce w nastro­szone ciemne włosy. Mar­twa twarz pro­mie­niała satys­fak­cją, która prze­nik­nęła Adessę niczym gorący miód.

Bez­głowe ciało Maxima leżało na ziemi przed chatą. Ze zmiaż­dżo­nej piersi niczym poła­mane gałązki ster­czały żebra. Szum wia­tru w kona­rach czar­nych świer­ków brzmiał jak ciche wiwaty. W księ­ży­co­wej poświa­cie przy­wód­czyni mora­zeth unio­sła głowę na wyso­kość swej twa­rzy.

Wódz-cza­ro­dziej był kie­dyś taki przy­stojny, wynio­sły przy­wódca Ilda­karu, ale teraz miał obwi­słą twarz, powieki zakry­wały oczy niczym luźne klapki. Usta były otwarte i krew sączyła się na kozią bródkę. Na kiku­cie szyi pobły­ski­wały skrzepy.

Kiedy uru­cho­miła pułapkę, Maxim dość szybko by umarł ze strza­skaną pier­sią, lecz Adessa nie chciała, żeby tak zgi­nął. Tak czy owak dostałby się Opie­ku­nowi, toteż odrą­bała mu głowę i trium­fal­nym gestem ją pod­nio­sła.

– Wyko­na­łam zada­nie – wyszep­tała zde­cy­do­wa­nie; jej głos tłu­mił szum rosną­cych wokół chaty świer­ków. – Zawsze wie­dzia­łam, że cię zabiję, ale byłeś zbyt aro­gancki, żeby w to uwie­rzyć.

Mar­twy wódz-cza­ro­dziej nie odpo­wie­dział, lecz zwiot­czałe mię­śnie policz­ków drgnęły, prze­ra­ża­jąc morath tym nie­ocze­ki­wa­nym poru­sze­niem. Usta otwarły się sze­rzej, bo szczęki się roz­luź­niły.

Adessa wzięła głę­boki oddech. Wyko­nała roz­kaz wład­czyni Thory. Wresz­cie mogła wró­cić do domu, do Ilda­karu.

Maxim zdra­dził Ilda­kar, wywo­łu­jąc nie­po­koje wśród niż­szych warstw, co dopro­wa­dziło do rewolty – tylko dla­tego, że się nudził! Taka zdrada była dla Adessy nie do pomy­śle­nia. Ona i jej sio­stry mora­zeth były nie­za­chwia­nie lojalne wobec swo­jego mia­sta i dumy cza­ro­dzie­jów.

W noc rewolty, kiedy motłoch zabi­jał swo­ich panów i nisz­czył ponad­ty­siąc­let­nie ide­alne spo­łe­czeń­stwo wład­czyni, Maxim uciekł z mia­sta ze śmie­chem. Chaos nara­stał i Thora wysłała Adessę, żeby wytro­piła wodza-cza­ro­dzieja i przy­nio­sła jego głowę jak tro­feum. Przez wiele dni i tygo­dni tro­piła go na bagnach, w dół rzeki Kil­l­ra­ven i na koniec dopa­dła przy tej sto­ją­cej na ubo­czu cha­cie. Przy­po­mniała sobie roz­koszne ude­rze­nie mie­cza w jego szyję, chrzęst prze­ci­na­nego krę­go­słupa. Prze­szył ją dreszcz na to wspo­mnie­nie.

Wyostrzone zmy­sły kazały się jej gwał­tow­nie obró­cić, bo coś zatrzesz­czało jak top­nie­jący lód. Białe posągi stały na skraju ogrodu – męż­czy­zna o atle­tycz­nym tor­sie, w poła­ta­nym odzie­niu; jego żona z głową obwią­zaną chu­stą, z sze­ro­kimi bio­drami w pat­chwor­ko­wej spód­nicy. Było z nimi troje dzieci: około pię­cio­let­nia dziew­czynka i dwaj chłopcy – ośmio­letni i jede­na­sto- lub dwu­na­sto­letni. Ska­mie­niałe postaci zaczęły się powo­lutku poru­szać, głę­boko wcią­gały powie­trze, wra­ca­jąc do życia. Zdez­o­rien­to­wana rodzina z zadzi­wie­niem ruszała rękami.

Adessa się odprę­żyła. Powinna się spo­dzie­wać, że tak się sta­nie, kiedy zabiła Maxima. Rodzina Far­rie­rów miesz­kała w tej cha­cie na lesi­stych wzgó­rzach, ponad mia­stem nad rzeką. Naj­wy­raź­niej ci uprzejmi ludzie gościn­nie przy­jęli wodza-cza­ro­dzieja i zaofe­ro­wali mu schro­nie­nie, a on zmie­nił ich w posągi. Teraz Maxim nie żył i jego czar petry­fi­ka­cyjny prze­stał dzia­łać.

Ich skóra zmię­kła i znowu nabrała koloru. Prze­ra­żeni ludzie pamię­tali, że ucie­kali w noc, zastra­szeni przez Maxima, i wtedy ich życie nagle się zatrzy­mało. Teraz jakby pękła struna i nastała inna noc, gdzieś w przy­szło­ści, i wszystko się zmie­niło. Nie wie­dzieli nawet, ile czasu minęło i co się wyda­rzyło na świe­cie.

I stała przed nimi zakrwa­wiona kobieta, trzy­ma­jąc w ręce odciętą głowę.

Dziew­czynka krzyk­nęła. Oszo­ło­miona matka chwy­ciła naj­młod­sze dziecko. Ojciec sta­nął obok star­szego syna, zde­cy­do­wany bro­nić rodziny.

Adessa uświa­do­miła sobie, że musi prze­ra­ża­jąco wyglą­dać – musku­larna kobieta, ubrana jedy­nie w czarną skórę, pokryta wypa­lo­nymi runami. Opu­ściła głowę Maxima i powie­działa ochry­ple:

– Już nie musi­cie się bać wodza-cza­ro­dzieja. Nie żyje. – Popa­trzyła na głowę w zaci­śnię­tej lewej dłoni. – Jeste­ście bez­pieczni.

Rodzina wpa­try­wała się w nią sze­roko otwar­tymi oczami, potem spoj­rzała na bez­głowe ciało roz­cią­gnięte na ziemi wśród suchego igli­wia.

– Jestem Adessa, prze­ło­żona mora­zeth w Ilda­ka­rze – przed­sta­wiła się. – Wysłano mnie, żebym zabiła Maxima, i wyko­na­łam zada­nie.

Rodzice i dzieci stali zbici w gro­madkę, bojąc się poru­szyć, cho­ciaż nie było wąt­pli­wo­ści, że chcą uciec niczym spło­szone sarny. Adessa nie wyko­nała żad­nego groź­nego gestu.

– Nie zagra­żam wam. Wódz-cza­ro­dziej już was nie skrzyw­dzi. – Spoj­rzała na dziew­czynkę zahip­no­ty­zo­waną krwią kapiącą z głowy i zoba­czyła, jak jej prze­ra­że­nie zmie­nia się w fascy­na­cję. – Muszę zabrać moje tro­feum do Ilda­karu.

Cho­ciaż ojciec na­dal był czujny, mię­śnie jego ramion się roz­luź­niły. Objął żonę.

– Skoro zabi­łaś tego okrop­nego czło­wieka, to nas oca­li­łaś.

– Co się z nami stało? – zapy­tała jego żona; twarz miała pokrytą zmarszcz­kami, cho­ciaż wyda­wała się dość młoda. – Wymknę­li­śmy się nocą z domu, kiedy Maxim spał, licząc, że zapro­wa­dzimy dzieci w bez­pieczne miej­sce. Mie­li­śmy zamiar pobiec do mia­sta i bła­gać o pomoc.

– Zamie­nił was w kamień – wyja­śniła Adessa. – Nie mogli­ście się obro­nić przed jego zaklę­ciem.

– Pamię­tam, że bie­głem – powie­dział jede­na­sto­la­tek. – Odwró­ci­łem się i zoba­czy­łem, jak wycho­dzi z chaty. Pró­bo­wa­łem ostrze­gaw­czo krzyk­nąć, ale… – Z tru­dem prze­łknął ślinę.

– A teraz znowu jesteś sobą – pocie­szyła go Adessa. – Może­cie nor­mal­nie żyć.

Bez­ce­re­mo­nial­nie kop­nęła leżące u jej stóp ciało.

– Wyśle­dzi­łam go tutaj. Zasta­wi­łam pułapkę. – Odwró­ciła się, żeby popa­trzeć na ciężki pień drzewa na­dal dyn­da­jący na linach; opadł jak śmier­cio­no­śne waha­dło i zmiaż­dżył Maxi­mowi pierś. – Przy­gię­łam drzewko, wyko­rzy­sta­łam tę kłodę, tro­chę liny. Sku­pił się na mnie, bo myślał, że to ja jestem zagro­że­niem… – Na jej nie­ru­cho­mej dotąd twa­rzy poja­wił się ponury uśmiech. – Teraz jeste­ście bez­pieczni.

Far­rie­ro­wie nie­pew­nie obe­szli zwłoki i pobie­gli do chaty. Ojciec popę­dzał dzieci przed sobą. Matka powie­działa przez ramię:

– Powin­ni­śmy ci podzię­ko­wać. Czy możemy coś dla cie­bie zro­bić?

Adessa stała bez ruchu.

– Czeka mnie długa droga do Ilda­karu.

Mąż, już w drzwiach chaty, zapro­po­no­wał:

– Wejdź i zjedz z nami. Nakar­mimy cię, żebyś miała siłę na podróż.

Matka szep­nęła kar­cąco do męża:

– Twoja naiw­ność i gościn­ność już nam napy­tały dość biedy!

– Będzie dobrze – odszep­nął. – Zabiła złego czło­wieka.

Adessa wola­łaby już wyru­szyć, ale uświa­do­miła sobie, że już nie musi się spie­szyć. Maxim nie żył. Nagle poczuła się zmę­czona. Pościg za wodzem-cza­ro­dzie­jem dawał jej kon­kretny cel i wiele się natru­dziła, żeby go osią­gnąć. Teraz pro­wa­dzące ją świa­tełko zga­sło. Lecz jej misja nie dobie­gnie końca, póki nie wrę­czy wład­czyni głowy Maxima. Głu­pio by zro­biła, odrzu­ca­jąc zaofe­ro­wany posi­łek, który by jej pozwo­lił biec jesz­cze szyb­ciej.

– Tak, przyjmę waszą strawę. – Ruszyła za rodziną do chaty, wciąż z odra­ża­jącą głową w ręku.

– Musisz to wno­sić do środka? – zapy­tała prze­ra­żona matka.

– Tak. Muszę.

Dzieci nie­spo­koj­nie przy­glą­dały się Ades­sie, a ojciec zapa­lił świece i roz­nie­cił ogień w kamien­nym pale­ni­sku. Wkrótce izbę ską­pało cie­płe, doda­jące otu­chy świa­tło.

Młod­sze dzieci, tuląc się do sie­bie, pobie­gły do łóżek. Star­szy brat stał nie­pew­nie obok ojca, a matka się krzą­tała. Otwarła spi­żarkę, spraw­dza­jąc, czy zostało coś do jedze­nia. Wes­tchnęła.

– Ten czło­wiek zjadł więk­szość naszych zapa­sów. Mam kawa­łek szynki, wędzo­nego suma i tro­chę sera. – Przyj­rzała się stward­nia­łej na kamień piętce chleba. – Pie­czywo jest stare i czer­stwe.

– Zjem to – ode­zwała się Adessa. – Nie wiem, jak długo wódz-cza­ro­dziej miesz­kał tu sam, ale z pew­no­ścią ni­gdy by się nie zni­żył do pie­cze­nia chleba.

– Mógł­bym zła­pać na podwó­rzu kurę i ukrę­cić jej łeb – zapro­po­no­wał ojciec. – Mie­li­by­śmy ucztę, gdy­byś zechciała pocze­kać.

Adessa się zasta­no­wiła, ale potrzą­snęła głową.

– Muszę ruszać w drogę.

Cho­ciaż ojciec czuł się zobo­wią­zany do udzie­le­nia gościny, to wyraź­nie mu ulżyło, kiedy mora­zeth odmó­wiła.

Matka wyło­żyła tę żyw­ność, jaką zna­la­zła, i zawo­łała dzieci do drew­nia­nego stołu. Adessa poło­żyła odciętą głowę na rogu, obok sie­bie.

Ojciec popa­trzył na nią z zakło­po­ta­niem.

– Mam wodę ze zbior­nika. Możesz się umyć przed jedze­niem. Jesteś… zakrwa­wiona.

Adessa spoj­rzała na swoją obna­żoną skórę, zbli­zno­wa­ciałe wzory wypa­lone gorą­cym żela­zem, kiedy zdo­by­wała ochronne runy. Krew Maxima pla­miła jej ręce i brzuch, a rdza­wo­czer­wone kropki pstrzyły czarną skó­rzaną prze­pa­skę na pier­siach. Two­rzyły tajem­ni­cze wzory, prze­ka­zu­jąc wia­do­mość, któ­rej nie potra­fiła zro­zu­mieć.

– Krew mojej ofiary to zaszczytny znak. Czemu mia­ła­bym ją zmy­wać?

Matka pospiesz­nie pokro­iła szynkę, rybę i ser; pili wodę z kub­ków, ale roz­mowa się nie kle­iła. Adessa jadła łap­czy­wie, nie zwra­ca­jąc uwagi na smak; pochła­niała potrzebny jej pokarm. Wódz-cza­ro­dziej nie żył, pró­bo­wała wyczuć w sobie resztki krwa­wej magii, ale wyko­rzy­stała całą. Nie­na­ro­dzone dziecko dało jej magiczną moc, któ­rej potrze­bo­wała, żeby zabić potęż­nego cza­ro­dzieja, a teraz znowu była dawną sobą – także silną.

Rodzina jadła w nie­spo­koj­nej ciszy, nie potra­fiąc odwró­cić wzroku od prze­ra­ża­ją­cej głowy spo­czy­wa­ją­cej na rogu stołu. Kikut szyi zosta­wiał na drew­nie rdzawą plamę. Ile­kroć Far­rie­ro­wie spoj­rzą na tę plamę, przy­po­mną sobie Adessę.

– Może­cie pogrze­bać ciało na podwó­rzu – powie­działa, poły­ka­jąc czer­stwy kawa­łek chleba.

Ojciec wle­pił w nią wzrok, a potem ski­nął głową.

– Pozbę­dziemy się go.

Młod­sze dzieci pochli­py­wały.

Adessa pochło­nęła jedze­nie.

– Muszę już ruszać. – Wypiła resztę wody z kubka. – Mam wiele mil do prze­by­cia w górę rzeki.

– Pomo­żemy ci przy­szy­ko­wać się do tej podróży – pal­nął zbyt szybko ojciec, cho­ciaż do świtu wciąż pozo­stało sporo czasu. – Dać ci jakieś zapasy? Czego potrze­bu­jesz?

– W Gant’s Ford mają wię­cej – pod­po­wie­działa matka. – W mie­ście możesz zgro­ma­dzić cały potrzebny ci pro­wiant.

– Nie­wiele potrze­buję. – Adessa spraw­dziła szty­let i krótki miecz, które zabrała z Ilda­karu; nóż agile, przy­pięty u boku, mógł jed­nym dotknię­ciem zadać prze­raź­liwy ból. Znów pod­nio­sła za włosy głowę Maxima i rzu­ciła: – Jedno mogli­by­ście mi dać. Przy­dałby mi się worek.

Matka prze­szu­kała kuch­nię i zna­la­zła worek z gru­bego płótna po owsie. Adessa jej podzię­ko­wała i wepchnęła do niego głowę Maxima, okrę­ciła koń­cówkę wokół prze­gubu i odwró­ciła się ku drzwiom chaty.

– No to ruszam w drogę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Heart of Black Ice

Copy­ri­ght © 2020 by Terry Good­kind

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i pro­jekt okładki: Jacek Pie­trzyń­ski

Ilu­stra­cja na okładce: Marc Simo­netti

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Serce z czar­nego lodu, wyd. I, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-775-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer