Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czwarty tom „Kronik Nicci”
W następstwie brutalnej wojny przetaczającej się przez Stary Świat na wybrzeżu narasta nowe niebezpieczeństwo. Lila i Bannon poznają wkrótce straszliwą potęgę grożącą zniszczeniem Starego Świata.
Barbarzyńscy piraci i handlarze niewolników budują ogromną flotę wśród swoich niegościnnych skalistych wysp. Norukai – z armią liczniejszą, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać – są gotowi rozpocząć swoją ostatnią i najkrwawszą wojnę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 617
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nathan z zalesionych wzgórz szpiegował ogromną armię generała Utrosa. Czarodziej stał wśród karłowatych dębów i sosen, ukryty w cieniach. Biała szata, którą nosił na czarnych spodniach i eleganckiej koszuli, pobrudziła się i porozdzierała podczas walki z niesamowitym pradawnym wrogiem.
Lecz będzie nadal walczył. Chociaż Ildakar zniknął, on i rebelianci wciąż żyli.
Sto pięćdziesiąt tysięcy przebudzonych wojowników gotowych do marszu na Stary Świat wypełniało dolinę poniżej. Piętnaście wieków temu legendarny generał Utros zaczął oblegać Ildakar, miasto z lśniącymi budowlami, wysokimi murami i pięknymi ogrodami. Czarodzieje wykorzystali niezwykły czar petryfikujący i obrócili armię w kamień, zapełniając dolinę posągami; lecz teraz czar zanikł i niezwyciężeni żołnierze wznowili atak. Czarodzieje, desperacko pragnąc ratować miasto, ukryli Ildakar pod całunem nieśmiertelności… odcinając Nathana i jego towarzyszy za murami. Teraz jedynie oni stali na drodze armii wystarczająco licznej, żeby podbić kontynent.
– Drogie duchy…
Nathan strzepnął suchą trawę z długich siwych włosów. Ogromna militarna potęga przypomniała mu, jak Imperialny Ład Jaganga zapełniał równinę Azrith pod Pałacem Ludu. Dodawała mu otuchy świadomość, że Jaganga pokonano; no ale wówczas walczył u ich boku Richard Rahl. I Nicci…
Ksieni Verna poprawiła spódnicę i usiadła na pobliskim nakrapianym porostami głazie.
– Kiedy opuszczaliśmy Cliffwall, nie spodziewaliśmy się natrafić na całą armię blokującą nam drogę. Mieliśmy nadzieję, że znajdziemy Ildakar.
– Ildakar zniknął – jęknął czarodziej Renn i podszedł do nich, przedzierając się z chrzęstem przez poszycie. Zacisnął dłoń na sękatej gałęzi sosny i z zatroskaną miną popatrzył ponad ogromną armią tam, gdzie tak niedawno leżało jego wspaniałe miasto. Starł plamę lepkiego soku z wystrzępionej rdzawoczerwonej szaty. – Czarodzieje ukryli miasto nawet przed czasem. Nie pomyśleli o nas, którzyśmy zostali na zewnątrz. – Głębokie bruzdy żłobiły mu policzki. – Przynajmniej są teraz bezpieczni… tak sądzę.
– Musimy jak najlepiej wykorzystać naszą obecną sytuację – powiedział Nathan.
Czuł się bardziej osamotniony od innych, bo stracił nie tylko miasto. Wypalony pas ziemi boleśnie przypominał mu o tym, że najdroższa Elsa poświęciła życie w morzu ognia magii transferencyjnej. Zniszczyła dzięki temu tysiące żołnierzy generała Utrosa. Taktycznie było to zwycięstwo, lecz za przeogromną cenę. W swoim nowym sercu czuł czarną rozpacz, a nie triumf.
Gdy Nathan z towarzyszami uciekli na wzgórza, a wroga armia jeszcze się nie pozbierała po ataku, nieoczekiwanie natknęli się na ekspedycję z Cliffwall – ksieni Vernę, kilka Sióstr Światła, licznych uczonych i oddział d’harańskich żołnierzy pod dowództwem generała Zimmera. Ich połączone siły były garstką w porównaniu z potężną armią.
Nathan walczył tak długo i ciężko, że niemal nie miał możliwości rozmyślać o tym, co stracili.
– Jak Nicci będzie mogła teraz do nas wrócić? Dokąd pójdzie, skoro Ildakar zniknął? Gdzie sylfa ją zabierze, jak będzie wracać z Serrimundi?
Nicci, podróżując sylfą, udała się do miasta na wybrzeżu, żeby ostrzec o niebezpieczeństwie zagrażającym Staremu Światu. Też zapewne została odcięta po drugiej stronie kontynentu.
– Z pewnością czarodziejka by się nam przydała – przyznała Verna. – Lecz nie jesteśmy bezsilni. Pamiętajcie o tym.
– Pamiętam, moja droga ksieni, lecz Nicci nie jest jedyną osobą, którą utraciliśmy. – Nathan potarł brodę. Nie miał również pojęcia, co się stało z Bannonem walczącym w obrębie murów. Liczył, że młody fechmistrz jest bezpieczny pod całunem. Usiadł obok Verny na dużym głazie. – Nie takiego spotkania z tobą się spodziewałem. Przez stulecia próbowałem uciec Siostrom Światła, a proszę, znowu jesteśmy razem.
– Tak, znowu jesteśmy razem. – Uśmiechnęła się ze znużeniem, zakładając za ucho pukiel siwo-brązowych włosów. – Musimy ruszać.
– Ale dokąd pójdziemy? – zapytał Renn, który chodził wśród sosen. – Po prostu będziemy uciekać? Nie możemy się spodziewać, że własnymi siłami pokonamy Utrosa.
Podszedł do nich wyniosły lord Oron, blond włosy splecione w gruby warkocz przerzucił przez ramię. Wąską twarz miał zbryzganą krwią po niedawnej bitwie.
– Jak powinniśmy postąpić? Nie możemy stać się jakąś bandą niedobitków, hałastrą. Mamy wybrać radę mających dar, która pokieruje walką z generałem?
– To byłaby raczej niewielka rada – stwierdził kwaśno Renn.
– Zapominasz, ilu spośród nas ma dar – powiedziała Verna. – Nie lekceważ moich Sióstr Światła ani uczonych z Cliffwall.
Lady Olgya dołączyła do Orona; spowijały ją specjalne kamuflujące jedwabie, mocna tkanina z przędzy ildakarskich jedwabników.
– Nie lekceważymy nikogo. Lecz nie możemy chować się w zaroślach i obserwować, jak wroga armia się uwija. Jaki plan powinniśmy realizować?
Nathan uświadomił sobie, że wszyscy patrzą na niego.
– Jestem teraz waszym przywódcą? Nazwiecie mnie wodzem-czarodziejem? – Uznał, że to ironia losu, skoro jeszcze do niedawna nie mógł korzystać ze swojego daru. – Nigdy się nie dopraszałem tej posady.
Dawny niewolnik Rendell bez słowa rozdał wszystkim racje suszonej żywności.
– To najlepszy posiłek, jaki mogę zaproponować, skoro nie możemy rozpalić ognisk.
Starszy człowiek wraz z innymi wyzwoleńcami walczył o swoje miasto. Ryzykował życie, żeby Elsa mogła nakreślić na ziemi śmiercionośną transferentną runę. Teraz i on pozostał poza murami Ildakaru.
Oron skrzywił się na widok marnej strawy oferowanej przez niegdysiejszego niewolnika; był przyzwyczajony do wytwornych bankietów w dzielnicy szlachetnie urodzonych. Nathan jednakże bez słowa skargi żuł suszone owoce i mięso.
– Tak samo jak każdy lubię wyszukane potrawy, że już nie wspomnę o czystym odzieniu i miękkim łożu, lecz jeśli okoliczności tego wymagają, zniosę i niewygody – stwierdził.
– Układamy śmiały plan pokonania tej gigantycznej armii? – zapytał Leo, jeden z czarodziejów Ildakaru; oczy mu błyszczały, ale uśmiech wyglądał na wymuszony. – Od czego zaczniemy?
– Lani na pewno miałaby zaskakujące pomysły. – Renn popatrzył tęsknie tam, gdzie kiedyś było wielkie miasto, i westchnął. – Już nigdy jej nie zobaczę. Kiedy odjeżdżałem, była posągiem, spetryfikowana za karę przez Thorę. Ale czar pewnie przestał działać. Tęsknię za nią… – Okrąglutki czarodziej schudł podczas długiej podróży; teraz miał szczuplejszą twarz, skóra mu zwiotczała. – Tak bardzo chciałbym znowu z nią porozmawiać. Tyle wieków minęło – westchnął znowu, tym razem z nadzieją. – Jeśli uda się nam dostać pod całun nieśmiertelności, to może…
– Lani nie żyje. Zabiły ją czarodziejki-bliźniaczki Utrosa – powiedział obcesowo Oron. – Nikt cię nie poinformował?
Renn zbladł tak, że jego skóra przypominała marmur.
– Nie żyje? – zdziwił się, jakby Oron przemówił do niego w obcym języku. Spojrzał na Nathana. – Co on chciał powiedzieć?
Nathan najchętniej podpaliłby Oronowi włosy za tę okrutną odzywkę.
– Przykro mi, Rennie, ale została zabita… – Odkaszlnął i starał się mówić tak łagodnie, jak tylko potrafił. – Lani wykorzystała kałużę, żeby szpiegować w obozie generała, lecz Ava i Ruva obróciły tę magię przeciwko niej. One… ją utopiły. – Potrząsnął głową. – Elsa i ja ze wszystkich sił staraliśmy się ją ratować, ale nic nie mogliśmy zrobić.
Renn schował twarz w dłoniach.
– Miałem jeszcze tylko ten promyk nadziei. – Ramiona drżały mu od płaczu. – Czekałem na nią. Chroniłem jej wspomnienie. Opłakiwałem ją… Ona… – Usiłował znaleźć właściwe słowa. – Bardzo wiele dla mnie znaczyła.
– Współczuję, że nie udało ci się z nią spotkać – powiedział Nathan. – Była dzielna i silna. Nigdy nie zapomnę, co zrobiła.
Głos Olgyi brzmiał ponuro i niecierpliwie.
– To nie czas na opłakiwanie kogokolwiek. Zginęło bardzo wielu ludzi, wszyscy ucierpieliśmy. Pomyśl o moim synu Brocku, o synu Orona Jedzie, o tysiącach wojowników. Każdy był dla kogoś ważny.
Renn spojrzał na nią gniewnie.
– To nadal boli.
– Tak, przyjacielu – przyznał Nathan, myśląc o Elsie, która zaczynała wiele dla niego znaczyć. – A my musimy zranić wroga.
Nagle z lasu dobiegły krzyki i Nathan poderwał się na nogi, sięgając po miecz. Żołnierze generała Zimmera, rozlokowani w prowizorycznym obozie, chwycili za broń i stanęli w gotowości. Spomiędzy drzew wybiegły jakieś postacie.
– Szykujcie się! Nadchodzą! – W twardym głosie generała Zimmera brzmiała nutka niecierpliwości.
Troje ludzi gnało ile sił w nogach. Oliver i Peretta, dwoje młodych uczonych z Cliffwall, oraz Amber, nowicjuszka Sióstr Światła.
– Są tuż za nami!
– Ściągnęliśmy ich tutaj! – zawołała Peretta do zaniepokojonych towarzyszy. – Teraz wasza kolej! – Wąską twarz miała zarumienioną, w oczach błyszczały ogniki.
Z rzadkiego lasu dały się słyszeć trzaski, a po nich chrapliwe krzyki. Dwudziestu nieprzyjacielskich żołnierzy, zwabionych przez tamtą trójkę, nieoczekiwanie dla siebie wpadło do obozu, rąbiąc po drodze zawadzające gałęzie. Byli w antycznych skórzanych pancerzach z charakterystycznym płomieniem, symbolem imperatora Kurgana. Oliver, Peretta i Amber wciągnęli ich w pułapkę.
– Jest ich więcej! – wrzasnął jeden z nieprzyjaciół, unosząc zakrzywiony miecz. – Wykończmy ich.
Dwie groźne kobiety błyskawicznie nadbiegły z przeciwnych stron, przenikliwie krzycząc. Każda z morazeth miała czarną skórzaną przepaskę na piersiach i biodrach; ich skórę pokrywały wypalone symbole.
– Pozwolimy wam paru zabić! – zawołała Thorn do Nathana i pozostałych. – Ale nie wszystkich. – W jednej ręce trzymała krótki miecz, w drugiej sztylet. Zatopiła miecz w brzuchu najbliższego żołnierza i zaśmiała się, kiedy upadł. – Oto pierwszy!
Jej towarzyszka Lyesse, nie chcąc zostać w tyle, smagnęła kolczastym batem, który owinął się wokół grubej szyi przeciwnika. Pociągnęła mocno i rozszarpała mu gardło.
– A ten dla mnie!
Nathan wyrzucił przed siebie rękę i uderzył kulą ognia czarodzieja, trafiając przeciwnika w pierś. Skórzano-płytowy pancerz był niczym papier dla śmiercionośnego płomienia, który przepalił tors wojownika.
Ludzie Zimmera, wznosząc bitewny okrzyk, rzucili się do walki. Nieprzyjacielscy zwiadowcy starli się z d’harańskimi żołnierzami ze szczękiem kling, wśród jęków bólu i gniewnych krzyków.
Walczący się zwarli i Nathan wolał nie ryzykować kolejnych kul ognia czarodzieja. Ksieni Verna posłużyła się darem, żeby oderwać ciężki konar z rosnącego wyżej drzewa, i spadł on prosto na żołnierza. Oron, Olgya, Leo i Renn wzniecili rozszalały wicher, który rozpłaszczył kolejnych przeciwników na pniach drzew.
Nieprzyjacielscy żołnierze musieli naprawdę się postarać, przypomnieć sobie wojskowe wyszkolenie. Dwie szalejące morazeth atakowały jak cała armia, a d’harańscy starali się dotrzymać im kroku; oko za oko, ząb za ząb.
Kiedy wrogowie padali, Nathan zauważył coś, czego się nie spodziewał. Wcześniej żołnierze generała Utrosa byli po części skamieniali, skórę mieli twardą i kredowobiałą – lecz teraz znowu byli z krwi i kości! Wstrzymał oddech. Jeśli znowu byli w pełni ludźmi, łatwiej będzie ich zabić. D’harańska stal cięła pancerz, kaleczyła skórę i rąbała kość; pradawni wrogowie umierali jak zwykli ludzie.
Leo i Perri czarami zbijali przeciwników z nóg i nabijali ich na ostre gałęzie. Nawet Rendell przyskoczył z nożem, zdarł hełm osłupiałemu żołnierzowi i poderżnął mu gardło. Nathan zauważył oddalającego się napastnika i ogniem czarodzieja zdmuchnął mu z ramion głowę niczym latarnię.
Wkrótce dwudziestu pradawnych wojowników leżało martwych w podszyciu. Thorn i Lyesse stały uśmiechnięte, ich opaloną skórę pokrywała krew.
– Trzech! – oznajmiła Lyesse.
– Ja też trzech! – odparła Thorn.
– Kolejnych dwudziestu nie żyje – stwierdził Nathan. – Wrogą armię pozbawiono dwudziestu żołnierzy.
– Armia nawet nie zauważy tej straty – odezwała się Verna. – Niestety.
– Generał Utros jeszcze nie skończył liczyć zabitych po naszym ostatnim ataku – włączył się Oron.
– Martwi żołnierze to martwi żołnierze – orzekł z ponurą satysfakcją Renn.
D’harańscy otarli z krwi miecze i zbroje. Zimmer skinął głową z uznaniem każdemu z nich.
– Póki nie ułożymy lepszego planu, będziemy uśmiercać tę armię po kawałku.
– Skoro tak musi być – rzekła lady Olgya.
Nathan wsunął miecz do pochwy; podczas walki wcale go nie potrzebował. Odzyskawszy wreszcie dar, wciąż się upajał korzystaniem z magii.
– Przynajmniej to jakiś początek.
Opustoszałe miasto wznosiło się wokół Nicci, milczące i tajemnicze. Obróciła się, żeby się zorientować, gdzie jest, przyjrzała ciemnym budowlom, potężnym kamiennym murom, grubym kolumnom i ozdobnym kapitelom. Kompletna pustka. To nie był Ildakar, z pewnością.
Srebrzysta księżycowa poświata padała na ruiny, lecz czarodziejka nie dostrzegała żadnych wesołych latarń czy pochodni oświetlających któryś z gmachów. Wszystkie okna i drzwi były ciemne i puste, jak oczy umarłych. W rozrzedzonym powietrzu czuło się ziąb. Widziała sylwety czarnych grani okalających miasto i uświadomiła sobie, że musi być wysoko w górach.
Odsunęła się od studni sylfy, zła i zbita z tropu. Wszystko ją bolało, jakby podczas tej niefortunnej podróży przepuszczono ją przez wyżymaczkę.
– Sylfo! – zawołała.
Odpowiedziała jej cisza tak głęboka i przepastna, że zadzwoniło jej w uszach.
Złośliwa srebrna istota wyrzuciła ją tutaj i opuściła.
Sięgająca czarodziejce do pasa kamienna balustrada otaczała umieszczoną pośrodku głównego placu studnię. Sylfa po prostu wycofała się w głębię, ostro naskoczywszy wcześniej na Nicci. Zostawiła ją samą. A ona nie miała pojęcia, gdzie jest.
Nicci zaczerpnęła tchu i opanowała się. Czuła się dziwnie słaba, rozkojarzona. Jeszcze nigdy nie miała takich doznań po podróży sylfą.
– Wracaj! – krzyknęła w pustą studnię. – Nie tutaj chciałam się znaleźć! Chcę znowu podróżować!
Jej słowa odbiły się echem w głębokim, czarnym gardle i wróciły do niej szeptem od strony wysokich kamiennych budowli, lecz nie usłyszała żadnego innego dźwięku. Ta szczególna sylfa, oddana zwolenniczka dawno przebrzmiałej sprawy imperatora Sulachana, uświadomiła sobie wreszcie, że Nicci nie służy temu samemu panu. Kiedy czarodziejka ujawniła, że Sulachan nie żyje, pokonany aż dwa razy, srebrzysta kobieta zerwała więzy i pozostawiła Nicci na pastwę losu w tym opuszczonym mieście.
– Sylfo! Gdzie jestem?
Głos Nicci przepadł w bezdennej głębi. Skoro została tu uwięziona, nie będzie mogła pomóc w walce z generałem Utrosem.
W głowie jej dzwoniło i pulsowało. Zastanawiała się, jak mocno ucierpiała podczas tej niebezpiecznej podróży. Pamiętała, że sylfa przed odejściem powiedziała coś intrygującego: „Ildakar zniknął. Ildakaru już nie ma. Nie mogę cię tam zabrać”. Najwyraźniej i ona naraziła się na szwank, próbując dotrzeć do celu, co się jej nie udało.
Jak to możliwe, że nie ma Ildakaru? Może studnię sylfy na niższych poziomach legendarnego miasta zniszczono albo jakoś zapieczętowano. Cóż innego mogło uniemożliwić sylfie dotarcie tam?
Potem Nicci przypomniała sobie coś jeszcze. Zanim zabiła Kora, norukaiskiego kapitana, wyznał, że król Grieve rzucił wielkie siły na Ildakar. Jak miasto mogłoby się bronić jednocześnie przed niezwyciężoną armią generała Utrosa i drugim zagrożeniem ze strony, Norukaich? Byłoż możliwe, że duma czarodziejów zarzuciła całun nieśmiertelności, uznając, że to jedyny ratunek? Czyżby skazali resztę świata, żeby sama stawiła czoło tej pladze? Tak, czarodzieje Ildakaru dokładnie tak by postąpili.
I jeśli tak się stało, to Nicci była zdana na własne siły.
Przede wszystkim musi się dowiedzieć, gdzie jest. Jej krótko ścięte blond włosy były brudne po ciężkiej podróży. Skórę i czarną suknię wciąż plamiła krew po walce z piratami w porcie Serrimundi. Po podróży sylfą cała się trzęsła i wszystko ją bolało. Jej dar osłabł.
Nicci badała nowe otoczenie: przyglądała się masywnym kolumnom i kamiennym budowlom, wielkim pomnikom, świątyniom, siedzibom władzy. Kiedy szła przez plac, czuła pod stopami nierówny bruk. Miasto było usiane kamiennymi wieżami, zawalonymi arkadami, od dawna wyschniętymi fontannami, wymyślnymi zdobieniami, które żywioły zmieniły w bezkształtne grudy.
Budynki były ogromne i pretensjonalne, miały wzbudzać trwożliwy podziw. Imponująca wspaniałość przypominała jej pałac imperatora Jaganga w Altur’Rang i Wieżę Czarodzieja w Aydindril. To miejsce było niegdyś ośrodkiem licznej populacji, stolicą, a przynajmniej głównym węzłem handlowym. Teraz stało się wymarłym miastem.
Usłyszała szelest i zobaczyła parę saren; chodziły po parku, objadając krzewy i kwiaty. Wystraszyły się na widok Nicci i uciekły, lecz zatrzymały w pobliżu i znowu zaczęły się paść.
Na kolejnym wspaniałym placu Nicci znalazła olbrzymi posąg roztrzaskany na bruku. Marmurowy cokół miał spore rozmiary i kolos musiał niegdyś sięgać wysokości trzech pięter, ale teraz na podstawie zostały tylko solidne buty. Ktoś rozbił nogi, umyślnie przewracając posąg.
Chłonęła tę scenę, wyczuwając w niej destrukcję i przemoc. Kamienne ręce leżały odłupane, szczątki obrosły pnącza.
Podeszła do przewróconego posągu i przyjrzała mu się, nie zwracając uwagi na mech i pył. Mężczyzna miał butną twarz, garbaty nos, grube brwi; spod masywnej korony wystawały wężowate warkocze. Usta były rozchylone w zatartym przez erozję uśmiechu, ukazując duży spiczasty ząb; najwyraźniej pretensjonalna mina.
Nicci z narastającą podejrzliwością obeszła obalony posąg i stanęła przed cokołem; wyrzeźbione litery były zniszczone, ale dawały się odczytać.
IMPERATOR KURGAN
Popatrzyła na głowę posągu. Spiczasty ząb musiał być tym żelaznym kłem, którym Kurgan zastraszał stających przed nim ludzi. Był porywczym i kapryśnym władcą, który obdarł żywcem ze skóry żonę, a jej ciałem nakarmił żuki, kiedy się dowiedział o jej romansie z generałem Utrosem. Poddani Żelaznego Kła, oburzeni tym postępkiem, zrzucili go z tronu i włóczyli jego ciało po ulicach. Zniszczyli również posąg.
Nawet teraz, po piętnastu stuleciach, Nicci czuła ponurą satysfakcję, widząc ów dowód jego upadku. Strzaskany posąg pogardzanego imperatora, budowle i monumenty podpowiedziały jej, gdzie jest. To musiał być Orogang, stolica rozległego imperium Kurgana, które rozpadło się po jego upadku.
Odwróciła się powoli, kiedy wszystkie fragmenty układanki trafiły na miejsca, ale dalej nie rozumiała, czemu całe miasto stało się cmentarzyskiem. Kurgan zginął, a polityczny chaos doprowadził do rozpadu imperium, ale dlaczego opuszczono tak ważną metropolię? Czemu mieszkańcy zostawili te okazałe budynki szczurom i pająkom? Dokąd odeszli ludzie? Czy wygubiła ich jakaś plaga? Głód albo susza?
I dlaczego drzwi były zapieczętowane, a okna zamurowane, jakby chciano coś w środku zamknąć?
Minęła amfiteatr, głęboką okrągłą misę z kolistymi rzędami siedzisk schodzącymi ku scenie na samym dole. Kurgan musiał stamtąd przemawiać do poddanych; jego głos odbijał się od ścian tej misy. Wiele siedzisk się rozpadło, scenę porosło zielsko.
Za amfiteatrem Nicci znalazła drugi ogromny posąg; ten był niemal nienaruszony przez czas, jakby ktoś o niego dbał przez stulecia. Był to muskularny wojownik o atletycznym torsie, w hełmie i bogato zdobionej zbroi ze stylizowanym płomieniem, symbolem Kurgana; ale płomień zniszczono, została po nim biała blizna. Przystojna, szeroka twarz pod hełmem z wygiętymi osłonami policzków miała mocno zarysowaną linię szczęki, przenikliwe oczy, wysokie kości policzkowe, dumny nos.
Nicci znała tego mężczyznę. Stawiła mu czoło w bitwie. Generał Utros – największy wojskowy dowódca Żelaznego Kła, wysłany z Orogangu na podbój Starego Świata w imieniu imperatora. Utros przyjął zadanie, nie kwestionując zasadności celów swojego wodza, bo Utros był człowiekiem, który nie kwestionował rozkazów.
Stan rzeźby świadczył o tym, że mieszkańcy Orogangu czcili generała. Wydało się jej dziwne, że posąg Utrosa nawet teraz był oczyszczony i nie rozpadał się jak reszta tego miasta. Zamarła, kiedy zauważyła świeże kwiaty na narożniku cokołu.
Ktoś tu był, i to niedawno.
Rozejrzała się czujnie. Budowle dalej były ciche; niektóre się zapadły, lecz inne pozostały zwodniczo nietknięte. Może jakiś pustelnik lub zwolennik położył kwiaty przy posągu swojego bohatera. Nikt tutaj pewnie by nie pomyślał, że Utros może nadal żyć, po piętnastu stuleciach.
Nicci wyczuwała coś więcej niż osamotnienie tego miejsca – obecność, obserwujące ją oczy. Orogang mógł nie być tak opuszczony i zrujnowany, jak się wydawało. Wpatrując się w cienie rzucane przez księżyc, usłyszała jakiś ruch. Najpierw pomyślała, że to pewnie tylko przechodząca sarna; potem uświadomiła sobie, że to inny odgłos. Kroki.
Odwróciła się gwałtownie, sięgnęła darem, choć wciąż czuła się słabo i dziwnie.
– Kto tu jest?
Jej słowa ucichły i znowu zapanowała cisza. Odwróciła się ku budowli górującej nad głównym placem; potężnemu budynkowi z wysokimi żłobkowanymi kolumnami i wspaniałym wejściem. Drzwi były teraz otwarte, a za nimi tylko ciemność. Za posągiem Utrosa dostrzegła kolejne poruszenie, cień uskakujący w mroczniejsze cienie – liczne szaro odziane ludzkie postaci wtapiające się w mrok.
Nicci stała się bardzo ostrożna.
– Pokażcie się! Wyjdźcie i stańcie przede mną.
W pustym mieście jej głos zabrzmiał jak gong. Dotknęła sztyletów u bioder, przygotowała się do obrony.
W końcu mogła dostrzec ludzkie sylwetki wychodzące z kryjówek, ciemnych odrzwi, wąskich uliczek. Obcy poruszali się trwożliwie, szepcząc między sobą. Nie zamierzali jej odpowiadać.
– Kim jesteście?
Nicci powoli się obracała; postaci ją otaczały, ale ledwo je wyczuwała, jakby były tylko duchami. Zobaczyła o wiele więcej ludzi, niż się spodziewała.
Spojrzała dalej – słabe światło brzasku obrysowywało górskie granie, ukazując kolejne postaci wynurzające się z kamiennych kryjówek i kierujące ku niej.
Nicci groźnie położyła dłonie na sztyletach.
– Nie chcę was atakować, ale to zrobię.
Świt wyraźnie dodawał im energii; usłyszała naglące głosy, lecz wychwycone słowa nie miały dla niej sensu. Nicci cofnęła się ku podstawie posągu Utrosa i spojrzała w zapatrzoną przed siebie kamienną twarz.
Potem lud cieni jak na jakiś niesłyszalny sygnał rzucił się naprzód i ją otoczył.
Generał Utros zobaczył, jak zdewastowany jest teren po przejściu fali ognia, która spopieliła tysiące jego dzielnych żołnierzy. W powietrzu przez wiele dni wisiał gryzący dym ze spalonych traw i ciał. Utros wątpił, czy kiedykolwiek pozbędzie się z gardła tego posmaku i odoru z nozdrzy. Utrata tak wielu lojalnych żołnierzy była niczym cios w serce rozżarzonym nożem.
Transferencyjna magia Elsy była o wiele potężniejsza, niż się spodziewał. Ava i Ruva zbyt późno sobie uświadomiły, że obrońcy miasta rysują graniczne runy, żeby uderzyć straszliwą magią. Utros za późno zauważył oddziałki otaczające część doliny z jego armią. Za późno zobaczył mającą dar Elsę kreślącą runę kotwiczną pośrodku obozu i wyzwalającą niszczycielską moc. Bliźniaczki ledwo zdążyły go osłonić.
Tysiące jego żołnierzy nie miały tej szansy.
Lecz nawet po tak ogromnych stratach jego armia nadal liczyła ponad sto tysięcy ludzi. Jego wojownicy byli rozjuszeni, gotowi na rozlew krwi, palili się, żeby podbić ziemie od horyzontu po horyzont – a on poprowadzi ich do zwycięstwa. To właśnie przysiągł imperatorowi Kurganowi, chociaż ten od dawna nie żył.
Późnym popołudniem tego trudnego dnia Utros poprawił złotą maskę zakrywającą połowę jego twarzy. Hełm zdobiły rogi ogromnego byka, ildakarskiego potwora, którego osobiście zabił. Stał przed pawilonem zbudowanym przez jego żołnierzy, mającym zastąpić spaloną kwaterę główną. Wykorzystali szczątki, a podpory z grubsza wyciosali z nadpalonych drzew; Utros nie domagał się jednak ostentacyjnej otoczki, jakiej by zażądał Żelazny Kieł. Pawilon dawał osłonę i cień, a właśnie tego generał potrzebował.
Stał na zewnątrz, w wietrze wyczuwał popioły. Ava i Ruva trzymały się przy nim, głaszcząc jego muskularne ramiona, miedziane opaski na przegubach.
– Jesteśmy gotowi przyjąć króla Norukaich, ukochany Utrosie – powiedziała Ava.
– I jesteśmy gotowi podbić świat – dodała jej bliźniaczka.
Identyczne czarodziejki pięknie wyglądały w błękitnych sukniach. Ogoliły się i usunęły z ciał najmniejsze włoski, a potem namalowały na skórze zawijasy i geometryczne wzory przyzywające tajemne moce. Zamiast jak zwykle użyć barwnych pigmentów, pomalowały się sadzą i zaschniętą krwią, mającą o wiele większą siłę niż zwyczajna farba.
– Wywrzemy wrażenie na naszych nowych sprzymierzeńcach potęgą naszej armii – stwierdziła Ava – lecz niestety nie gościnnością.
– Nie możemy wydać uczty dla króla Grieve’a – dorzuciła jej siostra.
Utros zacisnął zęby, wiedząc, że ich sytuacja jest o wiele poważniejsza. Kiedy Ildakar zniknął, armia straciła nadzieję na ograbienie miasta z żywności i innych dóbr. Sam liczył na to, bo to pozwoliłoby im przeżyć.
Popatrzył tam, gdzie równina gwałtownie opadała ku rzece Killraven i rozległym bagniskom.
– Król Grieve przyniesie prowiant swojej floty. To chwilowo wystarczy. – Utros nie zdołał jednak przekonać nawet siebie. – Opiekunie i duchy – wyszeptał.
Przyglądał się, jak od nadrzecznego urwiska maszeruje oddział norukaiskich piratów, jakby zamierzali podbić dolinę. Wiedział, że to jedynie mała grupa z wężowych okrętów na rzece. Piraci byli ohydnie oszpeceni, ubrani w kamizele z rekiniej albo gadziej skóry. Nawet z daleka poznał króla Grieve’a i jego podskakującego szamana albinosa, tyczkowatego, pokrytego bliznami mężczyznę znanego jako Chalk.
Za nimi szła grupa dźwigająca skrzynie, baryłki i worki – dość prowiantu, żeby wyżywić małą armię. Niestety Utros miał wielką armię; a teraz, kiedy czar petryfikacyjny całkowicie zanikł, była to armia głodna.
Zaraz po tym, jak Ildakar zniknął pod całunem, resztki czaru skamienienia w jego żołnierzach nagle i niewytłumaczalnie prysły – znowu stali się w pełni ludźmi, z ciała, krwi i kości. Początkowo cieszyli się, że znowu czują, lecz Utros szybko sobie uświadomił, że odzyskane człowieczeństwo ma też ujemne strony. Póki byli na wpół spetryfikowani, nie czuli głodu ani pragnienia; teraz wszyscy odczuwali potrzeby organizmu. Miał tysiące gąb do nakarmienia – w samym środku rozległej doliny – i żadnego miasta do złupienia, żadnego źródła prowiantu.
Naczelny dowódca Enoch zjawił się przy prowizorycznym sztabie i z ponurą miną złożył raport. Utros chciał, żeby jego zaufany włączył się do rozmów o nowym sojuszu. Weteran przyłożył pięść do serca, a potem popatrzył na zapasy niesione przez Norukaich. Rzut oka pozwolił mu je ocenić.
– To wystarczy do nakarmienia oficerów, aż po dowódców drużyn. Możemy oszczędnie reglamentować.
– Nie starczy dla wszystkich – powiedział cicho Utros.
Do pawilonu, brnąc w wypalonej trawie, podeszli król Grieve, Chalk i sześciu pirackich kapitanów. Grieve, stanąwszy naprzeciwko generała, kłapnął szczękami. Policzki miał rozcięte aż do zawieszenia żuchwy i na nowo zszyte. Twarz pokrywał tatuaż symbolizujący łuski wężowego boga. Pierś króla była bardzo szeroka – jakby miał dodatkowe płuca pozwalające mu głęboko nurkować i siłować się z rekinami. Z ramion sterczały wszczepione kostne szpikulce. Zamiast pasa nosił żelazny łańcuch.
– Przynieśliśmy prowiant, jak sobie życzyłeś. Ucztujmy i świętujmy!
Grieve skinął na sponiewieranych niewolników służących jako tragarze. Ustawili skrzynie, worki i baryłki przed pawilonem, w pobliżu już rozpalonych ognisk.
– Moi łowcy upolowali trzy sarny na wzgórzach – powiedział Utros. – To będzie nasz wkład do uczty.
– Możecie sobie wziąć wszystkie ryby – burknął Grieve. – Mam ich powyżej uszu. Zjem sarninę.
– Ryby, ryby. – Podskakiwał Chalk. – Wyssij ości i przeżuj łby. Lubię, jak oczy pękają. – Wygiął łokcie pod dziwnymi kątami i przeskakiwał z nogi na nogę. – Mój Grieve, król Grieve! Wszyscy będą rozpaczali!
Ubrany był jedynie w przepaskę biodrową z rybich skór; ciało miał całkiem odsłonięte, jakby chciał zaprezentować ślady ukąszeń, tysiące dziurek po zębatych pyszczkach. Okaleczone wargi sprawiały, że uśmiech był przeraźliwie zniekształcony.
Ava i Ruva przyglądały się szamanowi z niesmakiem. Zadarły brody, wyniosłe i piękne, jakby chciały podkreślić niższość towarzysza Grieve’a.
– Dzisiaj nie tylko świętujemy. – Utros wprowadził grupę Norukaich pod rozpiętą tkaninę pawilonu; starał się mówić pojednawczo; wykorzystywał swoje najlepsze dyplomatyczne umiejętności, bo potrzebował tej dużej militarnej siły i okrętów. – Wspólnie powinniśmy zaplanować naszą wojnę. Moja armia musi się przemieszczać, bo musimy ją nakarmić. – Skinął ku namiotom i legowiskom rozłożonym przez żołnierzy w wypalonej dolinie. – Przez swoją liczebność wojska mogą być powolne, lecz jesteśmy niezwyciężeni. Moja armia podbije każdą krainę.
Grieve wybuchnął głośnym śmiechem.
– Chciałeś powiedzieć każdą krainę, jaką Norukai wam zostawią!
– Stary Świat jest nasz – oznajmił zdecydowanie Utros.
– Tak, nasz. Mój i twój.
Utros pozostał zdecydowany i rzeczowy.
– Wspólnie powinniśmy się zastanowić nad strategią. Nie możemy ot tak grasować po kontynencie. Musimy go podbić i wykorzystać.
Król Norukaich się niecierpliwił.
– Jak sobie życzysz, ale możemy odrobinę nadgryźć kontynent. Potrzeba mi ruchu.
Ava i Ruva bacznie obserwowały Grieve’a i albinosa. Król bezczelnie łypał na nie pożądliwie, lecz one nie reagowały. Utros wiedział, że bliźniaczki nie potrzebują obrony. Czarodziejki zabiłyby każdego, kto by się im naprzykrzał.
Kiedy sarnie tusze piekły się nad ogniem, a ryby na mniejszych rożnach, Enoch nadzorował podział norukaiskiego prowiantu wśród wojska, starając się obdzielić jak najwięcej wojowników.
Później król Grieve, ogryzając krwiste mięso z kości, spojrzał krzywo na opróżniające się skrzynie.
– To resztki prowiantu z naszych statków. – Nie wydawał się zdenerwowany; w jego głosie pobrzmiewał raczej obraźliwy ton. – Za bardzo się przejmujecie jedzeniem.
– Moi żołnierze muszą jeść – powiedział Utros. – Do mnie należy zapewnienie im prowiantu i obfitych zapasów.
– Więc twoi żołnierze są słabi. – Król sięgnął do szerokiej gęby i palcem zdrapał kawałek mięsa z trzonowca. – My się nie martwimy o prowiant. Napadamy i bierzemy, co nam potrzebne, a potem ruszamy dalej.
– Wszyscy będą rozpaczali! – stwierdził Chalk.
– Będziemy musieli wziąć z was przykład – przyznał generał, chociaż puste pogórze i wielka dolina oferowały skąpe zasoby.
Grieve się nachylił, przyglądając się półmasce generała.
– Chciałbym taką dla siebie. Podoba mi się.
Utros zdjął złotą osłonę, odsłaniając odartą ze skóry twarz. Rana już się zagoiła, ciemny mięsień pokrył się strupem i stwardniał.
– To nie moja decyzja. Było to konieczne dla zaklęcia.
Norukai kiwnął głową z podziwem i dotknął blizn na własnych policzkach.
– Czasem robimy to, co konieczne. – Oparł łokcie na szorstkim drewnianym stole. – No to przedstaw mi swój plan podboju świata.
Utros spojrzał poza pawilon, na swoją wielką armię.
– Mam wiele tysięcy wojowników, uzbrojonych i gotowych do wymarszu. Czy jakieś twoje okręty przetrzymały miażdżenie krą na rzece?
Chalk wiercił się przy topornym blacie.
– Okręty i ryby, lód i ogień, wielkie wężowe okręty. – Uśmiechnął się. – Wężowe okręty! Teraz potrzaskane!
– Nie potrzaskane! – Grieve brutalnie uderzył albinosa w ramię, ale zaraz przeprosił, obejmując i ściskając chudzielca. Popatrzył na Utrosa. – Nim rzeka zamarzła, stało na niej sto okrętów, wiele przy nabrzeżach, żebyśmy mogli się wspiąć na urwisko i napaść na miasto. Lód zgniótł kadłuby, złamał kile! – Walnął w stół ciężką pięścią; drewno zatrzeszczało od ciosu kłykci wzmocnionych żelaznymi płytkami. – Ale je naprawimy! Norukai są świetnymi budowniczymi. – Spojrzał za siebie, tam gdzie grunt opadał ku rzece. – Bagna dostarczą potrzebnego drewna. Mamy narzędzia. Mamy niewolników.
Generał uwierzył mu na słowo.
– Do walki będziemy potrzebować twoich okrętów i wojowników. Mówiłeś, że masz o wiele więcej okrętów na swoich wyspach? Potrzeba nam twojej floty oraz całej mojej armii. – Spoważniał. – Twoje okręty szybciej się dostaną rzeką do morza. Moi żołnierze, nawet szybkim tempem, dłużej będą szli na wybrzeże.
– Niektóre z moich okrętów są już prawie naprawione i ja także chętnie bym wyruszył – powiedział Grieve. – Popłynę na nasze wyspy, gdzie już powinna być gotowa kolejna setka jednostek. Moi piraci są głodni zwycięstwa i grabieży. Czekając na twoich żołnierzy, spadniemy na miasta wybrzeża niczym burza żelaza i krwi.
Utros w swoim logicznym umyśle przestawiał pionki, widział rozleglejszy taktyczny obraz.
– Jeśli piraci zaatakują wybrzeże, a moja armia przejdzie lądem, to weźmiemy Stary Świat w kleszcze.
Grieve ogryzał kość z sarniego mięsa.
– Zgnieciemy go w dwóch palcach niczym winogrono. To dobry plan.
– Kiedy nasze wojska się połączą – dodał Utros – pomaszerujemy razem i podbijemy Tanimurę i Altur’Rang, a potem ruszymy na Nowy Świat.
– Król Grieve! – wykrzyknął Chalk. – Wszyscy będą rozpaczali!
– Tak, wszyscy będą rozpaczali – zgodził się generał Utros.
Norukai nie przepadali za pogawędkami. Kiedy skończyli ucztować, chcieli wracać na swoje statki. I oni, jak generał Utros, spodziewali się zdobyć Ildakar, ale skoro miasto zniknęło, to armia nie miała powodu tkwić na tym pustkowiu. Król Grieve odszedł, jakby już szczegółowo zaplanowali całą wojnę, i Utros uświadomił sobie, że Norukai nie kłopoczą się planowaniem. Po prostu atakują, idą dalej, a potem wracają, kiedy im się spodoba.
Podejrzewał, że Grieve jest jeszcze gorszym przywódcą niż Żelazny Kieł; ale będzie się przejmował tym prostakiem później, kiedy przyjdzie na to czas. Wykorzysta brutalnych Norukaich do własnych celów. Przysiągł wziąć pod but cały kontynent – najpierw z lojalności wobec imperatora, a skrycie z miłości do Majel. Teraz jednak to wszystko się załamało, toteż Utros będzie działał tylko i wyłącznie dla siebie.
Norukai wrócili na urwisko i zeszli na swoje uszkodzone statki. Kiedy ohydni piraci zniknęli, do Utrosa podszedł Enoch, ogromnie zatroskany.
– Cały prowiant rozdzielono, generale. Żołnierze daleko nie zajdą.
– Nie oczekuję tego od nich – odpowiedział Utros. – Król Norukaich rzekł prawdę. Nasi zwiadowcy znaleźli ostatnio w pobliżu jakieś osady. Wiemy, skąd można pozyskać prowiant, choć to niewiele, ale i tak musimy go zdobyć. Wyślij oddziały we wszystkich kierunkach. Znajdź każdą wieś i zabierz całą żywność. – Pochylił głowę. – Tylko tak nasza armia przetrwa.
Kiedy kolejny świt zajaśniał nad równiną, norukaiscy gnębiciele uderzyli w bębny i obudzili pojękujących niewolników, kopiąc tych zbyt powolnych.
– Czas do roboty! – wrzeszczała muskularna Gara, cieśla okrętowy z siwymi warkoczami kołyszącymi się jak mokre węże. – Tyrajcie, aż wam krew pocieknie z palców. – Otworzyła oszpecone usta i kłapnęła zębami.
Bannon, związany na pokładzie norukaiskiego okrętu, zwinął się, żeby uniknąć paskudnego kopniaka. Pirat przeciął mu więzy, aby mógł pracować z innymi.
W słabym świetle poranka jeńcy zabrali się do napraw. Gara młotkiem wbijała na miejsce deski i kołki, ale Bannon widział, jak paskudna baba walnęła też młotkiem w głowę niewolnika, który zbyt wolno pracował.
Kiedy rozcierał otarte przeguby poranione nocą przez sznur, podkradł się do niego upiornie biały szaman i długimi chudymi palcami chwycił za ramię.
– Czas walić młotkiem lub czas być gwoździem!
Bannon strząsnął jego dłoń, zbrzydzony dziwnym zachowaniem pokrytego bliznami albinosa. Rozumiał prostackich Norukaich, ale Chalk był strasznie denerwujący. Chłopak z jakiegoś powodu fascynował szamana.
Ciało Bannona po wielu dniach niewoli było obolałe i poturbowane. Rany nadal się goiły, miał powykręcane palce i wielkie sińce po walce z najeźdźcami na urwiskach. Omal nie zabił Chalka i króla Grieve’a, zanim wszyscy runęli z wysoka, tworząc stertę ciał i broni.
Nie zginął, lecz został niewolnikiem. Pojmanie przez Norukaich było jednym z jego najgorszych koszmarów, od kiedy piraci próbowali go schwytać jako chłopca na wyspie Chiriya. Wtedy pojmali jego najlepszego przyjaciela, Iana, a Bannon uciekł i zawsze już żałował swojego tchórzostwa. Teraz, wiele lat później, i tak został niewolnikiem.
Chalk znowu chwycił go za ramiona i potrząsnął, a Bannon zareagował instynktownie, pamiętając, co zrobili Ianowi.
– Nie dotykaj mnie, obrzydliwcu!
Albinos zarechotał, zachwycony zachowaniem Bannona. Król Grieve zobaczył, jak chłopak odtrąca jego przyjaciela, i podszedł z miną groźną jak morski sztorm.
– Okaż szacunek lub giń, niewolniku! – Chwycił Bannona za kark i podniósł. – Godnyś powietrza, którym oddychasz? Wody, którą wysikujesz?
Bannon się szarpał, gotów walczyć, chociaż wiedział, że zostanie ciężko pobity albo nawet zabity. Nie był tchórzem, ale nie chciał też posłużyć tym brutalom jako przestroga dla innych.
Wmieszała się naburmuszona Gara.
– Złam go później, mój królu. Potrzeba nam robotników, jeśli chcesz, żeby naprawiono okręty. Wczoraj straciliśmy trzech, a z miasta nie weźmiemy ich więcej. – Popatrzyła na wznoszące się nad rzeką urwisko; szczyt klifu wyglądał jak gładko ścięty pień drzewa: miasto po prostu zniknęło. – Musimy wykorzystywać tych, których mamy, przynajmniej póki nie skończymy roboty.
Grieve rozluźnił chwyt i bezceremonialnie upuścił Bannona na pokład. Uniósł ciężki bojowy topór w groźnym geście, co znowu wzbudziło zachwyt Chalka.
– Topór rąbie drewno! Miecz rąbie kość! – zaskrzeczał szaman.
Bannon nie wiedział, co miał na myśli, ale albinos często paplał bez sensu. Chalk spojrzał na chłopaka i kiwnął głową, jakby się spodziewał, że młody człowiek się z nim zgodzi.
– Topór rąbie drewno! Miecz rąbie kość!
– Mój topór równie dobrze może rąbać kość – skwitował Grieve – i zdejmie temu tu głowę z karku, jak tylko skończą naprawę okrętu.
– Jeszcze nie, mój Grieve. Jeszcze nie. – Chalk pogładził długie rude włosy Bannona, który dostał gęsiej skórki. – Nie tego.
Niewolnicy pracowali na licznych uszkodzonych statkach. Norukaiska flota składała się ze stu wężowych okrętów. Piraci zamierzali wspiąć się na urwiska i przełamać obronę miasta, ale nie wiedzieli, że od drugiej strony Ildakar oblega armia generała Utrosa. Bannon i jego partnerka, morazeth Lila, wraz z setkami innych obrońców walczyli na klifach, zrzucali na napastników rozmaite pociski, wykorzystywali włócznie i miecze, żeby przepędzić piratów, lecz ci nie dali się pokonać.
Bannon spadł z klifu, potem pobito go do nieprzytomności i pojmano. Nie miał pojęcia, co się stało z Lilą; choćby udało mu się uciec otaczającym go setkom czujnych Norukaich, to nie wiedział, jak mógłby dołączyć do przyjaciół. Kiedy miasto zniknęło pod całunem nieśmiertelności, Nathan dowodził wypadem przeciwko generałowi Utrosowi, a Nicci wyruszyła z inną misją: miała ostrzec Serrimundi. Chłopak nie liczył na to, że jeszcze kiedyś któreś z nich zobaczy, toteż musiał sam sobie radzić. Jeśli uda mu się uciec.
Kiedy transferencyjna magia Elsy skuła całą rzekę lodem, uwięzione w nim statki zostały mocno uszkodzone. Wściekli Norukai uwijali się teraz jak mrówki, dokonując napraw i zmuszając jeńców do najcięższych robót, ścinania drzew na bagnach, przywlekania kłód i cięcia desek.
Niektóre z wężowych okrętów osiadły na mulistym dnie rzeki. Te wraki odzierano z lin, które wykorzystywano do naprawy takielunku na innych statkach. Płaty granatowego jak nocne niebo żaglowego płótna przenoszono na nieuszkodzone okręty i robiono z nich żagle. Robotnicy odcinali maszty z zatopionych statków i osadzali je na innych; odzyskane drewno wykorzystywano też na deski kadłubów. Doświadczeni cieśle okrętowi, jak Gara, przenosili się ze statku na statek, kierując naprawami i rozkazując ekipom niewolników.
Bannon, nieustannie wypatrując okazji do ucieczki, niechętnie przenosił liny z pokładu na pokład, nosił narzędzia i zapasy. Podczas tej niekończącej się harówki rozmyślał o wykorzystaniu młotków i łomów jako broni. Wiedział, że mógłby zranić kilku handlarzy niewolników, lecz byłby to pusty gest przy tysiącach okrutnych Norukaich i skończyłby się dla niego śmiercią. Zadręczał się, co powinien zrobić.
Dzień wcześniej jeden z niewolników próbował się bronić i udało mu się wziąć z zaskoczenia jakiegoś pirata, odwróconego tyłem. Chociaż Bannon podziwiał ten postępek, to był on fatalnie zaplanowany i Norukai natychmiast poskromili zbuntowanego niewolnika. Nie spieszyli się z zabiciem go. Zmusili Bannona i innych do patrzenia, jak łamią mu – po kolei – kości rąk, a potem nóg. Kładli mu na piersiach ciężkie kamienie, jeden na drugim, z długimi przerwami, aż żebra mu popękały, oczy podbiegły krwią i z ust bluznęła krew. Kiedy biedak błagał o litość, jeden z piratów po prostu stanął na kamieniach i powoli je dociskał, aż mostek pękł.
Chociaż Bannon chciał zabić dręczycieli, to nie zamierzał marnować życia na próżno. Obserwował i czekał, wiedząc, że pojawi się sposobność, i miał nadzieję, że zdoła pomóc nie tylko sobie, ale i innym jeńcom.
Posępni niewolnicy rozebrali zatopiony wrak, odrywając łomami deski z pokładu, żeby załatać dziury w innych statkach. Przemęczonych robotników skąpo karmiono i nie pozwalano im odpoczywać. Do picia mieli tylko zielonkawą rzeczną wodę.
Król Grieve wrzasnął z dziobu jednego z niemal ukończonych statków:
– Chcę szybko wypłynąć. Skończcie, żebyśmy mogli wrócić na wyspy i rozpocząć naszą wojnę.
Bannon mruknął:
– Skoro zabito was tutaj tak wielu, to będziesz potrzebować mniej statków na rejs do domu.
Gara mocno uderzyła chłopaka w twarz, rozkrwawiając mu wargę i zostawiając jasnoczerwoną plamę na policzku.
Chalk się zaśmiał, jakby uwaga młodego człowieka była najzabawniejszym żartem, jaki kiedykolwiek usłyszał. Przykucnął przed Bannonem i kiwnął głową, szczerząc się w uśmiechu. Niestety król też to usłyszał. Znowu go chwycił i chciał zabić, lecz Gara jeszcze raz syknęła ostrzegawczo:
– Potrzebujemy go do roboty.
Król wyrzucił Bannona za burtę do rzeki.
– Może pracować na wodnicy, babrząc się w mule i szlamie.
Bannon z krzykiem wpadł do wody. Plując, szukał czegoś, czego mógłby się chwycić. Spojrzał w górę; rudawe włosy zwisały ubłoconymi strąkami niczym wodorosty. Grieve wychylił się przez reling i warknął:
– Następnym razem przywiążę ci obciążniki do kostek! Wtedy będziesz mógł naprawiać dno okrętu, póki się nie utopisz!
Chalk też wyjrzał, wpatrując się w Bannona z niezrozumiałym niepokojem.
Gara rzuciła mu młotek, który chlupnął w wodę. Czterej inni niewolnicy byli przywiązani do przechylonego statku wraz z drewnianymi wiadrami pełnymi gwoździ i zapasowymi deskami. W wilgotnym powietrzu rozbrzmiewały rzeczne odgłosy. Strażnicy przepływali tuż obok w szalupach, przewożąc ludzi i sprzęt z jednego wężowego okrętu na drugi i jednocześnie mając na oku niewolników pracujących przy wodnicy.
Bannon uświadomił sobie, że dalszy opór nic już dzisiaj nie da, więc niechętnie wypełnił polecenia. Wziął deskę, sięgnął do wiszącego na linie wiadra gwoździ i dołączył do innych niewolników przybijających drewno, łatających dziury w kadłubie. Inny niewolnik zanurzał pędzel w pojemniku z gorącą smołą i pokrywał deski wodoodporną warstwą.
– Okropna robota, ale lepsza niż czyszczenie zęz – pocieszał go towarzysz pracujący w pobliżu.
Bannon widział niewolników wchodzących na ciemne i duszne niższe pokłady uszkodzonych okrętów i wynoszących kubły wody, żeby statki unosiły się wyżej.
– Coś mi się wydaje, że zawsze możemy pomyśleć o czymś gorszym.
Optymizm często ratował Bannona; chłopak trzymał się nadziei, nawet jeśli często okazywała się bezpodstawna. Ale to była cecha jego osobowości. Znajdzie sposób, żeby uciec tym wrednym piratom i zmieni wszystko na lepsze. Nie podda się.
Niewolnik obok niego zaśmiał się gorzko.
– To o wiele lepsze niż zęza…
Jego twarz nagle wykrzywił grymas bólu i przerażenia. Sięgnął rękami do podtrzymującej go liny, ale coś wciągnęło go pod wodę, zanim zdążył krzyknąć. Lina się naprężyła, potem pękła i krew zabarwiła wodę.
Bannon instynktownie wyciągnął rękę, chcąc tamtego ratować, ale biedaka coś porwało. Pozostali niewolnicy pospiesznie wydostawali się z wody; nad powierzchnię wynurzył się guzowaty gadzi grzbiet bagiennego drapieżnika, który szybko odpływał z ciałem nieszczęśnika w nożycowatych szczękach. Bagienny smok zanurkował, zabierając swój posiłek.
Niewolnicy w wodzie krzyczeli, wciągali się po linach, starając się wydostać w bezpieczne miejsce. Bannon chwycił sznur ofiary i wspiął się na kadłub, po czym zaczął pomagać innym. Norukai rzucili się do relingów z bosakami i dzidami. Dźgali nimi niewolników.
– Wracać do wody! Do roboty!
– Potwory w rzece! – zawołał niewolnik. – Pozabijają nas!
– Nas powinniście się bać bardziej niż czegoś tam w dole – stwierdziła Gara.
Bannon trzymał młotek, żałując, że to nie jego wierny miecz, Niepokonany. Chciał pozabijać prześladowców, lecz kiedy spojrzał na las ostrych grotów, zakrzywionych mieczy i gniewnych oszpeconych twarzy, uświadomił sobie, że tylko by stracił życie. Chalk go obserwował, potrząsając głową i kiwając palcem, jakby ostrzegał chłopaka.
Bardziej niż kiedykolwiek nienawidząc Norukaich, Bannon zsunął się do rzeki, uważając na zmarszczki na wodzie i łuskowate grzbiety bagiennych potworów. Wiedział, że wkrótce będzie musiał zabić.
Lila trzymała się zarośli na brzegu rzeki, ukryta, ale tak blisko, że mogłaby rzucić włócznią i zabić pirata na otwartej przestrzeni. Ale tylko by zmarnowała efekt zaskoczenia. Już skrycie zabiła dziewięciu pod osłoną ciemności i nakarmiła ciałami drapieżniki, co chwilowo ją usatysfakcjonowało. Teraz się czaiła, obserwując i czekając na okazję.
Bannon jej potrzebował.
Kiedy w środku bitwy Ildakar zniknął, ona też spadła z urwiska. Mógł to być fatalny upadek, lecz runęła w płytką wodę i miękki rzeczny muł. Ogłuszona, dryfowała z prądem, aż trafiła na chaszcze; wtedy wywlokła się na brzeg. Norukai jej nie zauważyli.
Teraz, wiele dni później, jej krótkie brązowe włosy były posklejane mułem, a twarz spalona słońcem. Na sobie miała tylko skąpe przepaski z czarnej skóry. Wypalone runy chroniły ją przed magią, ale nie przed niebezpiecznymi cierniami czy ukąszeniami owadów. Miała sztylet, lecz upadając, zgubiła krótki miecz. Ale ponieważ była morazeth, nawet jej ciało było bronią. Polegała na swoich mięśniach i refleksie. Poczeka na właściwy moment i ilekroć spotka samotnego pirata, to tak mu dołoży, że…
Lila i jej siostry morazeth przysięgły bronić Ildakaru; ona wzięła też na siebie odpowiedzialność za Bannona, obiecała go chronić. Szkoliła chłopaka, wypróbowywała najtrudniejszymi ćwiczeniami. Niekiedy nawet brała go jako kochanka, żeby go nagrodzić, kiedy się dobrze spisał; a z czasem wynajdowała preteksty, żeby go w ten sposób nagradzać. Nie mogła pojąć, dlaczego młody fechmistrz nie docenia wszystkiego, czego go nauczyła. Jej trudne lekcje z pewnością nieraz ocaliły mu życie.
Kiedyś, podczas wypadu na armię generała Utrosa, Bannona złapano i omal nie zabito. Ten wypadek uzmysłowił jej, że nie chce go stracić. Uświadomiła sobie, że dla niej nie był tylko powodem do zawodowej dumy. Bannon był pewny siebie, uważał, że jest dobrym wojownikiem, i tak było, ale Lila była lepsza. Obydwoje świetnie razem walczyli, lecz wątpiła, czy bez niej by przeżył.
Kiedy chłopak runął z urwiska razem z królem Grieve’em i Chalkiem, Lila myślała, że zginął. Lecz kiedy sama się pozbierała i podeszła na tyle blisko, żeby przyjrzeć się niewolnikom, zauważyła Bannona – charakterystyczne rude włosy, znajoma sylwetka. Wiedziała więc, że żyje i że ona wciąż ma szansę go ocalić.
Przez wiele dni po zniknięciu miasta krążyła w zaroślach, wspinała się na gruzłowate korzenie i zwisające pnącza, bez przerwy obserwując Norukaich. Nie mogła jednak bić się z tysiącami, choćby nie wiadomo jak ją to cieszyło. Musiała być sprytna.
Za dnia kryła się wśród ciernistych krzaków, a leniwa rzeka lizała błotnisty brzeg. Krwiożercze owady brzęczały wokół jej twarzy. Widziała, że dzięki wysilonej pracy piraci – nawet po stratach, jakie ponieśli – wkrótce będą mieć wyremontowanych kilka okrętów. Lila musiała coś wymyślić.
Przedostała się do podstawy urwiska i znalazła tam szczątki drewnianych nabrzeży, potrzaskane deski, słupki do kotwiczenia; wszystko to zostało rozbite, kiedy nadpłynęły wojenne okręty Norukaich. W górze widziała tylko pozostałości po tunelach w klifie, które teraz prowadziły donikąd.
Zauważyła odblask słońca na stali wśród desek nabrzeża i połamanych gałęzi przy skałach. Kuliła się w cieniu, a potem się podkradła, żeby sprawdzić, co to może być.
To była zwyczajna, owinięta rzemieniem rękojeść. Odsunęła na bok połamane deski, uważając, żeby nie narobić hałasu, i znalazła miecz – taką sobie klingę, która spadła z klifu. Wyciągnęła ją z mułu, opłukała w wodzie i ukazał się przebarwiony metal. Rozpoznała tę broń – Niepokonany, miecz Bannona.
Krawędzie wciąż były ostre i wiedziała, że to najlepszy miecz, jaki mógł się jej trafić, i do tego odpowiedni. Teraz była uzbrojona i znajdzie sposób, żeby ocalić Bannona, nawet gdyby musiała stanąć do walki z całą flotą Norukaich.
Wódz-czarodziej Maxim wyglądał wspaniale. Adessa uniosła jego głowę, wczepiając palce w nastroszone ciemne włosy. Martwa twarz promieniała satysfakcją, która przeniknęła Adessę niczym gorący miód.
Bezgłowe ciało Maxima leżało na ziemi przed chatą. Ze zmiażdżonej piersi niczym połamane gałązki sterczały żebra. Szum wiatru w konarach czarnych świerków brzmiał jak ciche wiwaty. W księżycowej poświacie przywódczyni morazeth uniosła głowę na wysokość swej twarzy.
Wódz-czarodziej był kiedyś taki przystojny, wyniosły przywódca Ildakaru, ale teraz miał obwisłą twarz, powieki zakrywały oczy niczym luźne klapki. Usta były otwarte i krew sączyła się na kozią bródkę. Na kikucie szyi pobłyskiwały skrzepy.
Kiedy uruchomiła pułapkę, Maxim dość szybko by umarł ze strzaskaną piersią, lecz Adessa nie chciała, żeby tak zginął. Tak czy owak dostałby się Opiekunowi, toteż odrąbała mu głowę i triumfalnym gestem ją podniosła.
– Wykonałam zadanie – wyszeptała zdecydowanie; jej głos tłumił szum rosnących wokół chaty świerków. – Zawsze wiedziałam, że cię zabiję, ale byłeś zbyt arogancki, żeby w to uwierzyć.
Martwy wódz-czarodziej nie odpowiedział, lecz zwiotczałe mięśnie policzków drgnęły, przerażając morath tym nieoczekiwanym poruszeniem. Usta otwarły się szerzej, bo szczęki się rozluźniły.
Adessa wzięła głęboki oddech. Wykonała rozkaz władczyni Thory. Wreszcie mogła wrócić do domu, do Ildakaru.
Maxim zdradził Ildakar, wywołując niepokoje wśród niższych warstw, co doprowadziło do rewolty – tylko dlatego, że się nudził! Taka zdrada była dla Adessy nie do pomyślenia. Ona i jej siostry morazeth były niezachwianie lojalne wobec swojego miasta i dumy czarodziejów.
W noc rewolty, kiedy motłoch zabijał swoich panów i niszczył ponadtysiącletnie idealne społeczeństwo władczyni, Maxim uciekł z miasta ze śmiechem. Chaos narastał i Thora wysłała Adessę, żeby wytropiła wodza-czarodzieja i przyniosła jego głowę jak trofeum. Przez wiele dni i tygodni tropiła go na bagnach, w dół rzeki Killraven i na koniec dopadła przy tej stojącej na uboczu chacie. Przypomniała sobie rozkoszne uderzenie miecza w jego szyję, chrzęst przecinanego kręgosłupa. Przeszył ją dreszcz na to wspomnienie.
Wyostrzone zmysły kazały się jej gwałtownie obrócić, bo coś zatrzeszczało jak topniejący lód. Białe posągi stały na skraju ogrodu – mężczyzna o atletycznym torsie, w połatanym odzieniu; jego żona z głową obwiązaną chustą, z szerokimi biodrami w patchworkowej spódnicy. Było z nimi troje dzieci: około pięcioletnia dziewczynka i dwaj chłopcy – ośmioletni i jedenasto- lub dwunastoletni. Skamieniałe postaci zaczęły się powolutku poruszać, głęboko wciągały powietrze, wracając do życia. Zdezorientowana rodzina z zadziwieniem ruszała rękami.
Adessa się odprężyła. Powinna się spodziewać, że tak się stanie, kiedy zabiła Maxima. Rodzina Farrierów mieszkała w tej chacie na lesistych wzgórzach, ponad miastem nad rzeką. Najwyraźniej ci uprzejmi ludzie gościnnie przyjęli wodza-czarodzieja i zaoferowali mu schronienie, a on zmienił ich w posągi. Teraz Maxim nie żył i jego czar petryfikacyjny przestał działać.
Ich skóra zmiękła i znowu nabrała koloru. Przerażeni ludzie pamiętali, że uciekali w noc, zastraszeni przez Maxima, i wtedy ich życie nagle się zatrzymało. Teraz jakby pękła struna i nastała inna noc, gdzieś w przyszłości, i wszystko się zmieniło. Nie wiedzieli nawet, ile czasu minęło i co się wydarzyło na świecie.
I stała przed nimi zakrwawiona kobieta, trzymając w ręce odciętą głowę.
Dziewczynka krzyknęła. Oszołomiona matka chwyciła najmłodsze dziecko. Ojciec stanął obok starszego syna, zdecydowany bronić rodziny.
Adessa uświadomiła sobie, że musi przerażająco wyglądać – muskularna kobieta, ubrana jedynie w czarną skórę, pokryta wypalonymi runami. Opuściła głowę Maxima i powiedziała ochryple:
– Już nie musicie się bać wodza-czarodzieja. Nie żyje. – Popatrzyła na głowę w zaciśniętej lewej dłoni. – Jesteście bezpieczni.
Rodzina wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczami, potem spojrzała na bezgłowe ciało rozciągnięte na ziemi wśród suchego igliwia.
– Jestem Adessa, przełożona morazeth w Ildakarze – przedstawiła się. – Wysłano mnie, żebym zabiła Maxima, i wykonałam zadanie.
Rodzice i dzieci stali zbici w gromadkę, bojąc się poruszyć, chociaż nie było wątpliwości, że chcą uciec niczym spłoszone sarny. Adessa nie wykonała żadnego groźnego gestu.
– Nie zagrażam wam. Wódz-czarodziej już was nie skrzywdzi. – Spojrzała na dziewczynkę zahipnotyzowaną krwią kapiącą z głowy i zobaczyła, jak jej przerażenie zmienia się w fascynację. – Muszę zabrać moje trofeum do Ildakaru.
Chociaż ojciec nadal był czujny, mięśnie jego ramion się rozluźniły. Objął żonę.
– Skoro zabiłaś tego okropnego człowieka, to nas ocaliłaś.
– Co się z nami stało? – zapytała jego żona; twarz miała pokrytą zmarszczkami, chociaż wydawała się dość młoda. – Wymknęliśmy się nocą z domu, kiedy Maxim spał, licząc, że zaprowadzimy dzieci w bezpieczne miejsce. Mieliśmy zamiar pobiec do miasta i błagać o pomoc.
– Zamienił was w kamień – wyjaśniła Adessa. – Nie mogliście się obronić przed jego zaklęciem.
– Pamiętam, że biegłem – powiedział jedenastolatek. – Odwróciłem się i zobaczyłem, jak wychodzi z chaty. Próbowałem ostrzegawczo krzyknąć, ale… – Z trudem przełknął ślinę.
– A teraz znowu jesteś sobą – pocieszyła go Adessa. – Możecie normalnie żyć.
Bezceremonialnie kopnęła leżące u jej stóp ciało.
– Wyśledziłam go tutaj. Zastawiłam pułapkę. – Odwróciła się, żeby popatrzeć na ciężki pień drzewa nadal dyndający na linach; opadł jak śmiercionośne wahadło i zmiażdżył Maximowi pierś. – Przygięłam drzewko, wykorzystałam tę kłodę, trochę liny. Skupił się na mnie, bo myślał, że to ja jestem zagrożeniem… – Na jej nieruchomej dotąd twarzy pojawił się ponury uśmiech. – Teraz jesteście bezpieczni.
Farrierowie niepewnie obeszli zwłoki i pobiegli do chaty. Ojciec popędzał dzieci przed sobą. Matka powiedziała przez ramię:
– Powinniśmy ci podziękować. Czy możemy coś dla ciebie zrobić?
Adessa stała bez ruchu.
– Czeka mnie długa droga do Ildakaru.
Mąż, już w drzwiach chaty, zaproponował:
– Wejdź i zjedz z nami. Nakarmimy cię, żebyś miała siłę na podróż.
Matka szepnęła karcąco do męża:
– Twoja naiwność i gościnność już nam napytały dość biedy!
– Będzie dobrze – odszepnął. – Zabiła złego człowieka.
Adessa wolałaby już wyruszyć, ale uświadomiła sobie, że już nie musi się spieszyć. Maxim nie żył. Nagle poczuła się zmęczona. Pościg za wodzem-czarodziejem dawał jej konkretny cel i wiele się natrudziła, żeby go osiągnąć. Teraz prowadzące ją światełko zgasło. Lecz jej misja nie dobiegnie końca, póki nie wręczy władczyni głowy Maxima. Głupio by zrobiła, odrzucając zaoferowany posiłek, który by jej pozwolił biec jeszcze szybciej.
– Tak, przyjmę waszą strawę. – Ruszyła za rodziną do chaty, wciąż z odrażającą głową w ręku.
– Musisz to wnosić do środka? – zapytała przerażona matka.
– Tak. Muszę.
Dzieci niespokojnie przyglądały się Adessie, a ojciec zapalił świece i rozniecił ogień w kamiennym palenisku. Wkrótce izbę skąpało ciepłe, dodające otuchy światło.
Młodsze dzieci, tuląc się do siebie, pobiegły do łóżek. Starszy brat stał niepewnie obok ojca, a matka się krzątała. Otwarła spiżarkę, sprawdzając, czy zostało coś do jedzenia. Westchnęła.
– Ten człowiek zjadł większość naszych zapasów. Mam kawałek szynki, wędzonego suma i trochę sera. – Przyjrzała się stwardniałej na kamień piętce chleba. – Pieczywo jest stare i czerstwe.
– Zjem to – odezwała się Adessa. – Nie wiem, jak długo wódz-czarodziej mieszkał tu sam, ale z pewnością nigdy by się nie zniżył do pieczenia chleba.
– Mógłbym złapać na podwórzu kurę i ukręcić jej łeb – zaproponował ojciec. – Mielibyśmy ucztę, gdybyś zechciała poczekać.
Adessa się zastanowiła, ale potrząsnęła głową.
– Muszę ruszać w drogę.
Chociaż ojciec czuł się zobowiązany do udzielenia gościny, to wyraźnie mu ulżyło, kiedy morazeth odmówiła.
Matka wyłożyła tę żywność, jaką znalazła, i zawołała dzieci do drewnianego stołu. Adessa położyła odciętą głowę na rogu, obok siebie.
Ojciec popatrzył na nią z zakłopotaniem.
– Mam wodę ze zbiornika. Możesz się umyć przed jedzeniem. Jesteś… zakrwawiona.
Adessa spojrzała na swoją obnażoną skórę, zbliznowaciałe wzory wypalone gorącym żelazem, kiedy zdobywała ochronne runy. Krew Maxima plamiła jej ręce i brzuch, a rdzawoczerwone kropki pstrzyły czarną skórzaną przepaskę na piersiach. Tworzyły tajemnicze wzory, przekazując wiadomość, której nie potrafiła zrozumieć.
– Krew mojej ofiary to zaszczytny znak. Czemu miałabym ją zmywać?
Matka pospiesznie pokroiła szynkę, rybę i ser; pili wodę z kubków, ale rozmowa się nie kleiła. Adessa jadła łapczywie, nie zwracając uwagi na smak; pochłaniała potrzebny jej pokarm. Wódz-czarodziej nie żył, próbowała wyczuć w sobie resztki krwawej magii, ale wykorzystała całą. Nienarodzone dziecko dało jej magiczną moc, której potrzebowała, żeby zabić potężnego czarodzieja, a teraz znowu była dawną sobą – także silną.
Rodzina jadła w niespokojnej ciszy, nie potrafiąc odwrócić wzroku od przerażającej głowy spoczywającej na rogu stołu. Kikut szyi zostawiał na drewnie rdzawą plamę. Ilekroć Farrierowie spojrzą na tę plamę, przypomną sobie Adessę.
– Możecie pogrzebać ciało na podwórzu – powiedziała, połykając czerstwy kawałek chleba.
Ojciec wlepił w nią wzrok, a potem skinął głową.
– Pozbędziemy się go.
Młodsze dzieci pochlipywały.
Adessa pochłonęła jedzenie.
– Muszę już ruszać. – Wypiła resztę wody z kubka. – Mam wiele mil do przebycia w górę rzeki.
– Pomożemy ci przyszykować się do tej podróży – palnął zbyt szybko ojciec, chociaż do świtu wciąż pozostało sporo czasu. – Dać ci jakieś zapasy? Czego potrzebujesz?
– W Gant’s Ford mają więcej – podpowiedziała matka. – W mieście możesz zgromadzić cały potrzebny ci prowiant.
– Niewiele potrzebuję. – Adessa sprawdziła sztylet i krótki miecz, które zabrała z Ildakaru; nóż agile, przypięty u boku, mógł jednym dotknięciem zadać przeraźliwy ból. Znów podniosła za włosy głowę Maxima i rzuciła: – Jedno moglibyście mi dać. Przydałby mi się worek.
Matka przeszukała kuchnię i znalazła worek z grubego płótna po owsie. Adessa jej podziękowała i wepchnęła do niego głowę Maxima, okręciła końcówkę wokół przegubu i odwróciła się ku drzwiom chaty.
– No to ruszam w drogę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Heart of Black Ice
Copyright © 2020 by Terry Goodkind
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2020
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Agnieszka Horzowska
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Jacek Pietrzyński
Ilustracja na okładce: Marc Simonetti
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Serce z czarnego lodu, wyd. I, Poznań 2020)
ISBN 978-83-8188-775-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
fax: 61 867 37 74
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer