Pierwsze prawo magii - Terry Goodkind - ebook

Pierwsze prawo magii ebook

Terry Goodkind

0,0

Opis

Richard Cypher, skromny leśny przewodnik, ratuje Kahlan Amnell, ostatnią Matkę Spowiedniczkę, z rąk d'harańskich asasynów nasłanych przez czarodzieja Rahla Posępnego. Rahl, okrutny pan D'Hary, pragnie władzy nad trzema szkatułami Ordena - wrotami do magii życia i śmierci. Przeciwstawić może mu się Poszukiwacz Prawdy, osoba silnej woli. Czarodziej Zedd ogłasza nim młodego Richarda. 

 

Cykl: Miecz Prawdy, t. 1 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach:   
Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki
Gminna Biblioteka Publiczna w Raszynie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1097

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pierwsze prawo magii

 

Tego autora polecamy równieżcykl „Miecz Prawdy”:

 

Pierwsza Spowiedniczka

Pierwsze prawo magiiKamień Łez

Bractwo Czystej Krwi

Świątynia Wichrów

Dusza ognia

Nadzieja pokonanych

Filary Świata

Bezbronne imperium

Pożoga

Fantom

Spowiedniczka

Wróżebna machina

Trzecie królestwo

Skradzione dusze

Serce Wojny

 

oraz

 

Dług wdzięczności

 

 

 

Terry Goodkind

Pierwsze prawo magii

Tom I serii

Przełożyła

Lucyna Targosz

 

 

Dom Wydawniczy REBIS

 

Tytuł oryginału

Wizard’s First Rule

 

Copyright © 1994 by Terry Goodkind

All rights reserved

 

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,Poznań 1998, 1999, 2004, 2009; 2015

 

Redaktor

Joanna Rewińska

 

Opracowanie graficzne

Jacek Pietrzyński

 

Ilustracja na okładce

Doug Beekman/via Thomas Schluck Agency

 

mapka

Terry Goodkind

 

 

prawolubni

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

 

Wydanie I (dodruk)

Poznań 2017

 

ISBN 978-83-7120-843-0

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74e-mail: [email protected]

DTP: Akapit, Poznań, tel. 61-879-38-88

 

 

 

 

 

 

Dla Jeriego

Podziękowania

Chcę podziękować kilku szczególnym osobom:

Mojemu ojcu, Leo, który nigdy nie zapędzał mnie do lektur, lecz sam wiele czytał, przez co rozbudził moją ciekawość i zaraził mnie tą pasją.

Moim dobrym przyjaciółkom, Racheli Kahlandt i Glorii Avner, za to że podjęły trud przeczytania pierwszej wersji tej książki i poczyniły wiele wnikliwych uwag, oraz za to że wierzyły we mnie wówczas, kiedy tego najbardziej potrzebowałem.

Mojemu agentowi, Russellowi Galenowi, za to że odważnie przyjął miecz i urzeczywistnił moje marzenia.

Wydawcy, Jamesowi Frenkelowi, nie tylko za wyjątkowy talent edytorski, porady i poprawki do tej książki, lecz również za niezmiennie dobry humor i cierpliwość, jakie wykazywał, ucząc mnie rzemiosła pisarskiego.

Wszystkim dobrym ludziom z wydawnictwa Tor za ich entuzjazm i ciężką pracę.

I wreszcie dwojgu bardzo szczególnym ludziom, Richardowi i Kahlan, za to że mnie wybrali, bym opowiedział ich historię. Ich smutki i zwycięstwa poruszyły moje serce. Już nigdy nie będę taki jak przedtem.

Rozdział 1

To było jakieś dziwaczne pnącze. Ciemne, pstre liście jakby przycupnęły na łodydze, ciasno oplatającej gładki pień żywicznej jodły. Ze skaleczonej kory drzewa wolniutko sączył się sok, dramatycznie sterczały suche konary – zupełnie jakby jodła usiłowała dobyć głosu i przeszyć jękiem chłodne, wilgotne powietrze poranka. Z łodygi pnącza tu i tam sterczały strąki, zupełnie jakby się rozglądało niespokojnie, czy nie ma jakichś świadków jego sprawek.

To zapach najpierw przyciągnął uwagę chłopaka, osobliwa woń, jakby rozkładu czegoś, co i dawniej niezbyt przyjemnie pachniało. Richard przeczesał włosy palcami, gdy na chwilę oderwał się od ponurych myśli, i wtedy też dostrzegł owo dziwaczne pnącze. Rozejrzał się wokół, szukając następnych, lecz ich nie znalazł. Wszystko inne wyglądało jak zwykle. Klony górnego lasu Ven, nakrapiane purpurą, dumnie prezentowały nowe szaty na lekkim wietrzyku. Noce były coraz chłodniejsze, więc kuzyni z dolnych Lasów Hartlandzkich pewno wkrótce pójdą w ich ślady i zmienią wygląd. Dęby zdobiła jeszcze ciemna zieleń – one ostatnie poddawały się zmianom pór roku.

Richard większość życia spędził w lesie, znał więc wszystkie rośliny – jeśli nie ich nazwę, to przynajmniej wygląd. Już kiedy był mały, Zedd zabierał go na poszukiwania specjalnych ziół. Pokazał chłopcu, jakich roślin szukać, gdzie rosną i dlaczego właśnie tam, uczył go nazw wszystkiego, co widzieli. Wiele razy po prostu rozmawiali. Starzec traktował chłopca jak równego sobie: nie tylko opowiadał, ale i sam pytał. Zedd rozbudził w Richardzie pragnienie zdobywania wiedzy, uczenia się.

Takie pnącze Richard widział przedtem tylko raz, a i to nie w lesie. Znalazł kawałek tej rośliny w błękitnym glinianym dzbanie w domu ojca, w dzbanie, który sam zrobił, kiedy był niedorostkiem. Ojciec Richarda był kupcem i często podróżował, poszukując egzotycznych i rzadkich towarów. Odwiedzało go wielu zamożnych współobywateli, ciekawych tego, co przywoził. Wyglądało na to, że woli szukać, niż znajdować; zawsze się chętnie rozstawał ze swoją ostatnią zdobyczą, bo wówczas mógł wyruszyć na poszukiwanie nowej.

Richard od najmłodszych lat lubił spędzać czas z Zeddem, kiedy ojca nie było w domu. Starszy o parę lat Michael, brat Richarda, nie interesował się ani lasami, ani naukami Zedda; wolał spędzać czas z bogaczami i innymi ważnymi ludźmi. Richard odszedł na swoje jakieś pięć lat temu, lecz często przebywał w domu ojca, natomiast Michael był stale zajęty i miał mało czasu na takie odwiedziny. Kiedy ojciec wyjeżdżał, zostawiał Richardowi wieści w błękitnym dzbanie: najnowsze wiadomości, ploteczki, znaleziska.

Kiedy trzy tygodnie temu Michael powiedział Richardowi, że ich ojca zamordowano, ten natychmiast poszedł do ich dawnego wspólnego domu, choć starszy brat twierdził, że to zbyteczne, że nie ma tam czego szukać. Już dawno minęły czasy, kiedy robił to, co mu polecił starszy brat. Sąsiedzi chcieli oszczędzić Richarda i nie pokazali mu ciała ojca. Zobaczył jednak zaschnięte plamy i rozbryzgi krwi na deskach podłogi. Ludzie milkli, kiedy się do nich zbliżał; ich współczucie tylko wzmagało ból. A przecież i tak słyszał, jak szeptem przekazują sobie niesamowite opowieści z pogranicza.

O magii.

Mały domek ojca Richarda wyglądał, jakby się w nim rozszalała burza. Niewiele rzeczy ocalało. Błękitny dzban wciąż stał na półce i to właśnie w nim Richard znalazł kawałek pnącza. Miał go teraz w kieszeni. Nie mógł się jednak domyślić, co ojciec chciał mu w ten sposób przekazać.

Chłopaka ogarnął smutek i przygnębienie; pozostał mu jeszcze brat, lecz mimo to czuł się samotny i opuszczony. Dorosłość nie ocaliła go przed poczuciem osierocenia i dominującej samotności; już raz doświadczył czegoś takiego – kiedy zmarła matka. Ojca często nie było, niekiedy całymi tygodniami, lecz Richard wiedział, że jest i że wróci. Tym razem miał już nie wrócić, nigdy.

Michael nie chciał, żeby młodszy brat brał udział w poszukiwaniach zabójcy ich ojca. Mówił, że już się tym zajęli najlepsi tropiciele i że Richard powinien się trzymać z dala od całej sprawy, dla swego własnego dobra. Chłopak więc nie pokazał mu owego kawałka pnącza i co dnia chodził po lesie, szukając tajemniczej rośliny. Przez trzy tygodnie przemierzał szlaki Lasów Hartlandzkich – nie pominął ani jednej ścieżki, zbadał nawet te, o których wiedziało niewielu – lecz nie znalazł liany.

W końcu, wbrew rozsądkowi, Richard uległ podszeptom wkradającym się w jego myśli i znalazł się w górnym lesie Ven, w pobliżu granicy. Dręczyło go przeczucie, że jednak wie, dlaczego zamordowano ojca. Owe tajemnicze głosy przekomarzały się z Richardem, dręczyły go myślami tuż na granicy świadomości, a potem wyśmiewały się z niego, że nie zdołał owych myśli pochwycić. Chłopak tłumaczył sobie, że to nie są żadne głosy, lecz ból i smutek po śmierci ojca. Uważał, że jeżeli tylko znajdzie tajemnicze pnącze, to tym samym zyska i odpowiedź. Teraz je wreszcie znalazł... – i dalej nie wiedział, co myśleć. Głosy już z niego nie kpiły, teraz dumały nad czymś. Richard zdawał sobie sprawę, że to wytwór jego własnego umysłu, że nie powinien uważać ich za coś odrębnego. Zedd go tego nauczył.

Chłopak spojrzał na umierającą jodłę. Znów pomyślał o śmierci ojca. Pnącze tam było. Teraz zabijało drzewo; to jakieś paskudztwo. Ojcu już nie mógł pomóc, lecz nie miał zamiaru pozwolić, by liana spowodowała kolejną śmierć. Mocno uchwycił łodygę i szarpnął, odrywając wąsy od pnia drzewa.

Wówczas pnącze ugryzło Richarda.

Jeden ze strąków odskoczył i uderzył w lewą dłoń chłopca, który ze zdumienia i bólu uskoczył. Obejrzał małą rankę – w rozcięciu skóry tkwił kolec. A więc wszystko jasne. Owo pnącze to nic dobrego. Richard sięgnął po nóż, chcąc wydłubać kolec, lecz noża nie było. Zdziwił się, potem zrozumiał, co się stało, i zbeształ sam siebie za to, że – pogrążony w żalu i smutku – zapomniał zabrać nóż. Spróbował wyciągnąć kolec paznokciami. Lecz ów, jak żywy, wbił się jeszcze głębiej. Chłopak przeciągnął po ranie paznokciem kciuka, lecz i to nie pomogło. Im bardziej drapał, tym głębiej wchodził kolec. Szarpnął ranę, aż poczuł falę mdłości, więc przestał. Sącząca się krew przykryła kolec.

Richard rozejrzał się wokół, dostrzegł purpurowoczerwone, już jesienne liście niewielkiej kaliny, dźwigającej mnóstwo ciemnoniebieskich owoców. U stóp drzewka, w zakolu korzenia, rosło ziele, którego szukał. Ostrożnie zerwał roślinkę i wycisnął na ranę gęsty, lepki sok. Z wdzięcznością pomyślał o starym Zeddzie – to on go nauczył, jakie rośliny przyspieszają gojenie się ran. Miękkie, kędzierzawe liście roślinki zawsze przypominały Richardowi starego przyjaciela. Sok ziela złagodził ból, ale chłopak wciąż się martwił, że nie zdołał wyrwać kolca. Czuł, jak wbija się głębiej i głębiej. Przykucnął, wygrzebał w ziemi jamkę, włożył w nią łodyżkę ziela i obetkał mchem – teraz znowu mogło się ukorzenić.

Las nagle ucichł. Richard spojrzał w górę i aż drgnął – ponad ziemią przemykał jakiś cień. Coś szumiało i świstało. To był przerażająco olbrzymi cień. Ptaki wyfrunęły spod osłoniętych drzew i rozpierzchły się na wszystkie strony, krzycząc przeraźliwie. Chłopak patrzył w górę, poprzez złotą i zieloną kopułę liści; starał się wypatrzyć, co rzucało ów straszliwy cień. Przez chwilę widział coś wielkiego. Wielkiego i czerwonego. Nie miał pojęcia, co to mogło być, przypomniał sobie za to opowieści o dziwach z pogranicza i zdrętwiał.

Pnącze to na pewno jakieś diabelstwo, pomyślał, a to coś w powietrzu to kolejne paskudztwo. Przypomniał sobie powiedzonko, że kłopoty chodzą trójkami, i uznał, że nie ma ochoty na spotkanie z tym trzecim. Odpędził strachy i ruszył biegiem. To tylko takie gadanie przesądnych ludzi, pocieszył się. Zastanawiał się, co też to mogło być, to coś dużego i czerwonego. Nie znał niczego, co by latało i było aż tak wielkie. Może to była chmura albo gra światła? Nie mógł się jednak oszukiwać i przyznał, że to wcale nie była chmura. Biegł, zerkając niekiedy w górę – może jeszcze raz dojrzy to tajemnicze coś? Kierował się ku ścieżce okrążającej wzgórze. Wiedział, że po drugiej stronie teren opada i że tam nic nie zasłoni mu nieba. Wilgotne po nocnym deszczu gałązki smagały go po twarzy, przeskakiwał powalone drzewa i małe potoczki o kamienistym dnie. Kolczaste krzewy czepiały się nogawek. Plamy słonecznego światła kusiły do spojrzenia w górę, ale nieba nie było widać. Richard oddychał szybko, nierówno, zimny pot spływał mu po twarzy, serce waliło mocno. Zbiegał po zboczu, wreszcie wydostał się spomiędzy drzew na ścieżkę, niemal upadł, zbyt gwałtownie hamując. Spojrzał na niebo – hen, daleko, dostrzegł to dziwne „coś”, zbyt daleko, żeby poznać, co to takiego, wydało mu się jednak, że miało skrzydła. Zmrużył oczy, patrząc w jaskrawy błękit nieba; starał się dostrzec, czy istotnie były tam jakieś skrzydła. Dziwo zniknęło za wzgórzem. Chłopak nawet nie był pewny, czy naprawdę było czerwone.

Zasapany Richard osunął się koło granitowego głazu, machinalnie obłamywał suche gałązki jakiejś samosiejki i patrzył na leżące poniżej jezioro Trunt. Może powinien wrócić i opowiedzieć Michaelowi o tym, co się wydarzyło, o pnączu i o tym czerwonym stworze w powietrzu. Wiedział, że brat wyśmiałby opowieść o czerwonym dziwie. Sam się śmiał z takich historyjek. Nie, Michael tylko by się na niego rozzłościł, że podszedł tak blisko granicy, że nie posłuchał jego nakazów i wmieszał się w poszukiwanie mordercy ojca. Wiedział, że brat się o niego troszczy, inaczej by tak nie gderał. Teraz był już dorosły i nie musiał słuchać poleceń starszego brata, ale wciąż był narażony na jego wymówki.

Chłopak ułamał kolejną gałązkę i rzucił na skałę. Uznał, że nie powinien się czuć dotknięty. W końcu Michael wszystkich pouczał, nawet ojca. Odsunął na bok pretensje do brata – dziś był wielki dzień Michaela. Dzisiaj miał zostać Pierwszym Rajcą. Teraz będzie odpowiedzialny nie tylko za Hartland, ale za wszystkie miasta i miasteczka Westlandu, a nawet i za wieśniaków. Będzie odpowiedzialny za wszystko i za wszystkich. Michael zasługiwał na pomoc Richarda, potrzebował jego wsparcia... przecież i on stracił ojca.

Tego popołudnia w domu Michaela odbędzie się wielka uroczystość. Zjadą się znamienici goście, z najdalszych krańców Westlandu. Richard też się powinien tam zjawić. Będzie mnóstwo pysznego jedzenia. Chłopak dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo jest głodny.

Richard siedział i odpoczywał, a przy okazji rozmyślał i obserwował przeciwległy brzeg jeziora Trunt. Z tej wysokości wyraźnie widział poprzez przejrzystą wodę kamieniste dno i zielone wodorosty, otaczające głębsze wyrwy. Skrajem jeziora wił się Szlak Sokolników, czasami kryjąc się wśród drzew, czasem dobrze widoczny. Chłopak wiele razy wędrował tym odcinkiem szlaku. Wiosną ścieżka nad jeziorem była wilgotna i błotnista, potem wysychała. Południowe i północne partie szlaku, biegnącego przez wyżej położone obszary lasów Ven, znajdowały się niepokojąco blisko granicy. Toteż większość podróżników unikała Szlaku Sokolników i wołała ścieżki Lasów Hartlandzkich. Richard był leśnym przewodnikiem i często eskortował podróżnych na owych szlakach. Byli to przeważnie rozmaici dostojnicy i nie tyle chodziło im o wskazanie właściwego kierunku, ile o zapewnienie odpowiedniej oprawy.

Chłopak dostrzegł coś kątem oka. Jakiś ruch. Wpatrzył się uważnie w punkcik na najdalszym krańcu jeziora. Potem ów punkt znalazł się bliżej, ścieżka biegła wśród rzadko rosnących drzew i okazało się, że to jakiś wędrowiec. Pewno Chase, przyjaciel Richarda. Kto niby miałby tędy iść, jeśli nie graniczny strażnik? Chłopak zeskoczył ze skałki, odrzucił na bok gałązki i postąpił kilka kroków. Tamta postać pojawiła się na odkrytym odcinku ścieżki. To nie był Chase, lecz jakaś kobieta. Kobieta w eleganckiej szacie. Cóż u licha robiła kobieta – i to tak ubrana – w lesie Ven? Richard patrzył, jak wędrowała brzegiem jeziora, to kryjąc się wśród drzew, to wychodząc na otwartą przestrzeń. Ani się nie spieszyła, ani nie ociągała. Szła równym krokiem wytrawnego podróżnika. Jasne, po prostu tędy przechodziła, przecież nikt nie mieszkał w pobliżu jeziora Trunt.

Znów coś przyciągnęło uwagę Richarda – uważnie zlustrował cienie lasu. Za kobietą szły inne postacie. Trzech... nie, czterech mężczyzn w płaszczach z kapturami; szli za nią, lecz w pewnej odległości. Kryli się za drzewami i skałkami. Patrzyli. Czekali. Pokonywali kolejny odcinek. Richard się wyprostował, obserwował uważnie, zaciekawiony.

Podkradali się ku niej.

Natychmiast zrozumiał, że to właśnie jest trzeci kłopot.

Rozdział 2

Richard przez chwilę stał nieruchomo, nie bardzo wiedząc, co robić. Kiedy się upewni, że oni naprawdę polują na tę kobietę, może już być za późno na przeciwdziałanie. To w końcu jednak nie jego sprawa. Nawet nie miał przy sobie noża. Jeden nieuzbrojony chłopak przeciwko czterem mężczyznom? Patrzył, jak kobieta wędrowała ścieżką. Patrzył, jak tamci się za nią skradali.

Co ją czekało?

Chłopak przykucnął, napiął mięśnie. Serce biło mu mocno, próbował ustalić plan działania. Poranne słońce ogrzewało twarz Richarda, oddychał szybko, trochę wystraszony. Wiedział, że gdzieś tam, przed kobietą, jest skrót Szlaku Sokolników. Pospiesznie usiłował sobie przypomnieć, gdzie to właściwie jest. Główny szlak, po jej lewej ręce, biegł wokół jeziora i wspinał się na wzgórze, docierając do miejsca, w którym akurat stał. Jeżeli kobieta pozostanie na głównym szlaku, to mógłby tu na nią zaczekać i powiedzieć jej o tamtych mężczyznach. I co wtedy? Zresztą to i tak za długo by trwało, mogli jej wcześniej dopaść. Richard powziął pewien plan. Zerwał się na nogi i pobiegł w dół szlaku. Jeżeli zdąży, zanim tamci ją zaatakują i zanim ona minie skrót, to wówczas poprowadzi ją prawym odgałęzieniem. Wiodło poza lasy, na otwarte, nagie zbocza gór, oddalało się od granicy i kierowało ku miastu Hartland, ku bezpieczeństwu. Może zdoła zatrzeć ślady i tamci mężczyźni się nie zorientują, że zbiegowie wybrali odgałęzienie szlaku. Będzie im się zdawało, że kobieta dalej wędruje głównym szlakiem; jeśli zmyli ich choć na chwilę, to doprowadzi ją w bezpieczne miejsce.

Richard wciąż jeszcze był zmęczony, więc z trudem oddychał, lecz biegł najszybciej jak mógł. Szlak wkrótce skręcił pomiędzy drzewa – przynajmniej tamci nie zauważą biegnącego chłopaka. Gnał, przecinając smugi słonecznego blasku. Dywan z sosnowych igieł tłumił kroki. Zaczął wypatrywać odgałęzienia ścieżki. Nie wiedział, jaką trasę już przebiegł, i nie pamiętał, gdzie dokładnie był ten skrót. To mała ścieżyna, łatwo ją ominąć. Richard biegł i przy każdym zakręcie się łudził, że to już owo odgałęzienie. Zastanawiał się, co też powie owej kobiecie, kiedy się z nią zrówna. Może będzie myślała, że i on ją ściga? Może się go wystraszy? Może mu nie uwierzy? Czy będzie miał dość czasu, żeby ją przekonać, by z nim poszła, wytłumaczyć, że chce jej pomóc?

Chłopak wbiegł na szczyt małego wzniesienia, ale i tu nie dostrzegł skrótu. Gnał więc dalej, ciężko dysząc. Jeżeli nie dotrze do odgałęzienia przed kobietą, to tamci ich dopadną, jeśli nie zdołają uciec przed pogonią – będą musieli walczyć. On zaś był zbyt zmęczony i żeby uciekać, i żeby walczyć. Przyspieszył. Pot spływał mu po plecach, koszula lepiła się do skóry. Wysiłek sprawił, że chłód poranka przemienił się w duszący skwar. Richard biegł tak prędko, że rozmywały się kontury drzew rosnących po bokach ścieżki.

Wreszcie chłopak dotarł do skrótu, tuż przed ostrym skrętem w prawo; niemal go przegapił. Szybko sprawdził, czy kobieta już tu dotarła i skręciła w węższą dróżkę. Nie znalazł żadnych śladów. Odetchnął z ulgą. Usiadł na piętach, starając się uspokoić oddech. Pierwsza część planu się powiodła. Wyprzedził nieznajomą i pierwszy dotarł do skrótu. Teraz tylko musi ją przekonać, żeby mu zaufała, zanim będzie za późno. Przycisnął prawą dłoń do bolącego miejsca w boku; zaczął się zastanawiać, czy nie wyjdzie na głupca. A jeśli dziewczyna po prostu droczy się z braćmi? Ależby się z niego śmiali!

Richard spojrzał na rankę na grzbiecie dłoni. Była zaczerwieniona i boleśnie pulsowała. Przypomniał sobie owego latającego stwora. Pomyślał, że dziewczyna szła pewnym krokiem wędrowca zdążającego do określonego celu; to nie był spacerek dla zabawy. Poza tym to była kobieta, a nie dziewczyna. No i ów strach, który go ogarnął, kiedy zobaczył tamtych czterech. Czterej mężczyźni ostrożnie się skradający za kobietą to trzeci dziw, który się mu przydarzył tego ranka. Trzeci kłopot. Nie, Richard potrząsnął głową, to nie jest zabawa, dobrze to wiedział. To nie zabawa. Oni ją osaczali.

Chłopak uniósł się nieco, pochylił, ścisnął kolana dłońmi i kilka razy głęboko odetchnął. Dopiero potem się wyprostował. Wciąż był bardzo zgrzany.

Zza zakrętu ścieżki wyszła młoda kobieta. Richard na moment wstrzymał oddech. Miała wspaniałe, gęste, długie, kasztanowe włosy. Była niemal tak wysoka jak on i chyba w tym samym wieku. Jeszcze nigdy nie widział takiej szaty: biała, z kwadratowym wycięciem przy szyi, z niewielką skórzaną sakiewką przy pasku. Uszyta z delikatnej, gładkiej, niemal połyskującej tkaniny, pozbawiona koronek i falbanek, wzorów. Łagodnie otulała kształtną postać. Strój elegancki w swojej prostocie. Kobieta przystanęła i szata ułożyła się we wdzięczne fałdy.

Richard podszedł do nieznajomej, lecz zatrzymał się parę kroków przed nią; nie chciał, żeby się poczuła zagrożona. Stała spokojnie, opuściwszy ręce wzdłuż boków. Brwi miała wygięte jak skrzydła lecącego sokoła. Zielone oczy bez lęku patrzyły w oczy chłopaka. Niemal się w nich zatracił. Wydawało mu się, że zna ją od zawsze, że zawsze stanowiła część jego „ja”, że pragnie tego, co i ona. Zielone oczy trzymały go na uwięzi równie pewnie jak krzepka dłoń; zdawały się czytać w duszy Richarda, szukać odpowiedzi na jakieś pytanie. Jestem tutaj po to, żeby ci pomóc, pomyślał. To było jego najgorętsze pragnienie.

Zielone oczy uwolniły chłopaka. Dostrzegł w nich coś, co go jeszcze bardziej urzekło. Mądrość. Inteligencję. Prawość i uczciwość. Richarda ogarnęły spokój i poczucie bezpieczeństwa. W jego umyśle błysnęło ostrzeżenie, przypomniał sobie, po co się tu znalazł.

– Byłem tam – wskazał w kierunku wzgórza – i zobaczyłem cię.

Spojrzała w tamtą stronę. On też – i zdał sobie sprawę, że wskazał na plątaninę pni drzew. Wzgórza nie było stąd widać. Richard opuścił rękę; jak mógł o tym zapomnieć! Znów spojrzała mu w oczy, czekała.

– Byłem na wzgórzu, ponad jeziorem – podjął cichym głosem Richard. – Zobaczyłem, jak idziesz ścieżką wzdłuż brzegu. A za tobą kilku mężczyzn.

– Ilu? – spytała, patrząc mu w oczy i nie zdradzając żadnych emocji.

– Czterech – odparł, choć zdziwiło go to pytanie.

Zbladła.

Odwróciła głowę, uważnie się przyjrzała gęstwinie za swoimi plecami i znów spojrzała chłopakowi w oczy.

– Postanowiłeś mi pomóc? – zapytała. Tylko bladość pięknej twarzy zdradzała jej uczucia.

– Tak – odpowiedział, zanim zdążył się zastanowić.

– Jak myślisz, co powinniśmy zrobić? – złagodniała.

– Za tamtym zakrętem jest niewielka ścieżka. Jeżeli nią pójdziemy, a oni zostaną na tej, to im uciekniemy.

– Co, jeżeli pójdą za nami?

– Zatrę nasze ślady. – Próbował jej dodać otuchy, przekonać ją. – Nie pójdą za nami. Słuchaj, nie ma czasu na...

– A jeśli pójdą? – przerwała mu. – Co wtedy zrobisz?

– Czy są bardzo niebezpieczni? – Uważnie obserwował jej twarz.

– Bardzo.

Ton jej głosu sprawił, że Richard aż wstrzymał oddech.

W oczach dziewczyny zamigotało przerażenie.

– Hmm, to wąziutka ścieżka – powiedział, przeczesując włosy palcami. – Przynajmniej nas nie okrążą.

– Masz jakąś broń?

Potrząsnął przecząco głową. Był wściekły na siebie za to, że zostawił nóż w domu.

– Więc się pospieszmy.

Kiedy już podjęli decyzję, umilkli, nie chcąc, żeby tamci ich usłyszeli. Richard pospiesznie zatarł ślady i dał znak dziewczynie, żeby szła pierwsza – chciał się znaleźć pomiędzy nią a tamtymi mężczyznami. Usłuchała bez wahania. Szła szybko, fałdy szaty kołysały się w rytm jej kroków. Młode iglaki lasu Ven tłoczyły się po obu stronach dróżki, dwie zielone ściany wytyczały wąski i ciemny szlak. Wędrowcy nie widzieli, co się dzieje po obu stronach traktu. Richard niekiedy się oglądał, lecz to niewiele dawało. Przynajmniej był pewny, że nikogo nie ma tuż za nimi. Dziewczyna szła szybko, nie musiał jej popędzać.

Po pewnym czasie grunt zaczął się wznosić, stał się kamienisty, drzewa się przerzedziły. Dróżka wiła się brzegiem głębokich, mrocznych zapadlisk, przecinała zasłane suchymi liśćmi parowy. Przesuszone liście szeleściły i podlatywały, kiedy tamtędy przechodzili. Sosny i świerki ustąpiły miejsca drzewom liściastym, przeważnie brzozom. Wysokie pnie kołysały się i na ziemi tańczyły plamy słonecznego blasku. Czarne plamki na białych pniach brzóz wyglądały jak oczy – tysiące oczu obserwowało dwoje wędrowców; tysiące obojętnych oczu, a nie żądnych łupów ślepi, była to więc spokojna i cicha okolica.

Teraz trakt biegł u podnóża granitowej skały. Richard położył palec na wargach, dając tym znak, że powinni stąpać bardzo ostrożnie i cicho, żeby ich nie zdradził żaden dźwięk. Ilekroć zakrakał kruk, niosło się to echem wśród wzgórz. Chłopak dobrze znał to miejsce: kształt skały sprawiał, że każdy odgłos niósł się całymi milami. Wskazał na porośnięte mchem okrągłe kamienie i gestami dał dziewczynie do zrozumienia, że powinni iść właśnie po nich, aby nie zatrzeszczała jakaś sucha gałązka, ukryta pod dywanem liści. Nieznajoma skinęła potakująco głową, uniosła nieco szatę i weszła na kamienie. Richard dotknął ramienia dziewczyny, wykonał nową pantomimę: ma iść ostrożnie, bo mech jest śliski. Uśmiechnęła się doń, znów potakująco skinęła głową i szybko poszła naprzód. Ów nieoczekiwany uśmiech dodał chłopakowi otuchy, złagodził jego niepokój. Richard uważnie stąpał z kamienia na kamień. Pozwolił sobie mieć nadzieję, że ucieczka się powiedzie.

Dróżka pięła się pod górę, drzewa jeszcze bardziej się przerzedzały. Skaliste podłoże mało gdzie pozwalało zapuścić korzenie. Już wkrótce rosły wyłącznie w szczelinach skał, zdeformowane, pokrzywione i niskie, żeby wiatr nie mógł ich wyrwać z cieniutkiego spłachetka ziemi.

Wędrowcy wyszli z lasu na skalne stopnie. Trakt nie był tu zbyt wyraźny. Dziewczyna często się odwracała ku Richardowi, a on wskazywał jej drogę gestem ręki lub kiwnięciem głowy. Ciekawy był, jak też brzmi jej imię, lecz milczał, bojąc się, że usłyszą ich owi czterej mężczyźni. Ścieżka była stroma i trudna, ale nie zwolnili ani na chwilę. Nieznajoma szła pewnie i szybko. Chłopak dopiero teraz zauważył, że miała wygodne buty z miękkiej skóry – buty doświadczonego wędrowca.

Wyszli spomiędzy drzew już ponad godzinę temu i ciągle wspinali się ku słońcu. Kierowali się na wschód, dopiero potem trakt skręcił ku zachodowi. Jeżeli tamci wciąż ich śledzili, to musieli teraz patrzeć prosto w słońce, żeby dostrzec uciekinierów. Richard i dziewczyna szli pochyleni, skuleni, by trudniej było ich wypatrzyć. Chłopak często spoglądał za siebie, czy nie widać pogoni. Nad jeziorem Trunt dobrze się maskowali, ale tu nie mieli takich możliwości. Nikogo nie dostrzegał, więc nabrał otuchy. Nikt za nimi nie szedł, tamci prawdopodobnie zostali na Szlaku Sokolników, całe mile stąd. Im bardziej się oddalali od granicy i zbliżali do miasta, tym Richard czuł się pewniej. Jego plan się powiódł.

Pogoni nie było widać i chłopak chętnie zatrzymałby się na krótki odpoczynek, bo skaleczona dłoń bardzo go bolała, lecz nic nie wskazywało na to, że i nieznajoma chciałaby odpocząć. Szła pospiesznie, jakby pogoń następowała im na pięty. Richard przypomniał sobie, jaką miała przerażoną minę, kiedy spytał, czy tamci są niebezpieczni, i porzucił wszelką myśl o odpoczynku.

Mijały godziny i dzień stawał się bardzo ciepły, jak na tę porę roku. Niebo było lśniące i błękitne, płynęły po nim nieliczne, małe, białe obłoczki. Jedna z chmurek przybrała kształt węża, który głowę miał opuszczoną ku ziemi, a ogon uniesiony ku górze. Richard przypomniał sobie, że już wcześniej widział tę chmurkę; a może to było wczoraj? Powinien o tym powiedzieć Zeddowi, kiedy znów go zobaczy. Zedd potrafił czytać z kształtów chmur. Jeżeli chłopak zapomni mu opowiedzieć o owej chmurce, to będzie musiał wysłuchać długiej tyrady o doniosłym znaczeniu obłoków. Starzec na pewno obserwował tę chmurkę i dumał, czy też Richard zwróci na nią uwagę, czy nie.

Dróżka zawiodła wędrowców na stromy południowy stok Urwistego Wierchu. Przecinała skalistą stromiznę mniej więcej w połowie jej wysokości. Roztaczał się stąd wspaniały widok na południową partię lasu Ven, a po lewej, niemalże już za stokiem góry, można było dostrzec wysokie i poszarpane szczyty granicy, otulone mgłą i chmurami. Richard zauważył brunatne, obumierające drzewa, odcinające się od ściany zieleni. Im bliżej granicy, tym więcej było takich drzew. To sprawka pnącza, pomyślał.

Dwoje uciekinierów spieszyło skalnym traktem. Byli na otwartej przestrzeni, pozbawieni możliwości ukrycia się – każdy mógł ich łatwo dostrzec, lecz za owym zboczem Urwistego Wierchu ścieżka powinna opadać ku Lasom Hartlandzkim i ku miastu. Nawet jeżeli czterej mężczyźni spostrzegli swoją pomyłkę i podążyli za nimi, to i tak zbiegowie będą bezpieczni.

Zbliżali się do przeciwległego krańca stoku. Ścieżka stawała się coraz szersza, mogli iść obok siebie. Richard nie odrywał prawej dłoni od skalnej ściany, dodawało mu to pewności, spokojniej patrzył na głazy leżące kilkaset stóp niżej. Odwrócił się – nikt za nimi nie szedł.

Nieznajoma zatrzymała się w pół kroku, szata zafalowała wokół jej nóg.

Dróżka przed nimi jeszcze przed sekundą była pusta, teraz stali tam dwaj mężczyźni. Richard był wyższy niż większość ludzi, lecz ci dwaj byli wyżsi od niego. Kaptury ciemnozielonych płaszczy osłaniały ich twarze, ale ów strój nie zdołał zamaskować potężnego umięśnienia ciał. Chłopak się zastanawiał, jakim cudem zdołali ich wyprzedzić.

Richard i nieznajoma odwrócili się, gotowi uciekać. Ze skały opadły dwie liny i pozostali dwaj mężczyźni zsunęli się po nich na ścieżkę. Zablokowali jedyną drogę ucieczki. Byli równie potężni jak tamci. Pod płaszczami mieli cały arsenał broni, która zalśniła w słońcu.

Chłopak odwrócił się ku pierwszej dwójce. Odrzucili kaptury. Mieli gęste jasne włosy i masywne karki, wyraziste urodziwe twarze.

– Możesz odejść, chłopcze. Nas interesuje tylko ona.

Głos mówiącego był głęboki, niemal przyjacielski, lecz brzmiało w nim wyraźne ostrzeżenie i groźba. Zdjął skórzane rękawice i zatknął je za pas, nawet nie raczył spojrzeć na Richarda. Najwyraźniej uważał, że chłopak to żaden przeciwnik. Chyba był dowódcą, bo tamci trzej milczeli, kiedy mówił.

Richard jeszcze nigdy nie był w takiej sytuacji. Zawsze postępował tak, żeby uniknąć kłopotów. Nigdy nie tracił opanowania i zwykle udawało mu się ułagodzić oponenta. Jeżeli owa taktyka zawiodła, miał dość siły, by zakończyć zwadę, zanim komuś się stała krzywda, w razie potrzeby zaś potrafił po prostu odejść. Teraz wiedział, że ci mężczyźni nie są zainteresowani pertraktacjami i widział, że się go ani trochę nie boją. Szkoda, że nie może sobie pójść.

Chłopak spojrzał w zielone oczy nieznajomej – dumna kobieta bez słów błagała go o pomoc. Pochylił się ku niej i rzekł zdecydowanym tonem:

– Nie zostawię cię.

Na twarzy dziewczyny odmalowała się wyraźna ulga.

Leciutko skinęła głową i dotknęła ramienia chłopca.

– Stój pomiędzy nimi. Nie pozwól, by wszyscy czterej ruszyli na mnie jednocześnie – szepnęła. – I nie dotykaj mnie, kiedy zaatakują. – Mocniej zacisnęła dłoń i wpatrzyła się w oczy chłopaka, szukając potwierdzenia, że zrozumiał jej zalecenia. Richard nie miał pojęcia, o co jej chodzi, ale kiwnął potakująco głową. – Oby dobre duchy były z nami – dodała nieznajoma. Opuściła ręce i odwróciła się ku mężczyznom w tyle ścieżki. Na jej twarzy nie malowały się żadne uczucia.

– Idź swoją drogą, chłopcze – powiedział twardszym głosem dowódca czwórki. – Więcej tego nie powtórzę.

Richard przełknął ślinę. Postarał się, żeby jego głos zabrzmiał pewnie, choć serce mu waliło jak szalone.

– Obydwoje pójdziemy.

– Nie tym razem – zimno odparł przywódca i wyciągnął zakrzywiony nóż.

Jego towarzysz wyszarpnął krótki miecz z pochwy przymocowanej do pleców. Z obrzydliwym uśmieszkiem przejechał nim po swoim umięśnionym przedramieniu, barwiąc ostrze czerwienią krwi. Richard usłyszał, jak szczęknęła broń, której dobyli mężczyźni stojący za nim. Zdrętwiał ze strachu. To wszystko działo się zbyt szybko. On i dziewczyna nie mieli żadnej szansy. Najmniejszej.

Przez chwilę nikt się nie poruszał. Richard drgnął, słysząc bitewny okrzyk mężczyzn, gotowych zginąć w walce. Zaatakowali gwałtownie. Towarzysz przywódcy uniósł wysoko swój krótki miecz i runął na chłopaka. Jeden z tamtych dopadł nieznajomej.

I wtedy, zanim napastnik uderzył na Richarda, zadrżało powietrze, jakby uderzył milczący grom. Chłopak poczuł ostry ból. Pył uniósł się w górę i rozchodził kręgiem.

Człowiek z mieczem także poczuł ból i spojrzał na kobietę. Richard wykorzystał to, oparł się o skalną ścianę i z całej siły uderzył stopami w pierś nadbiegającego przeciwnika. Tamten spadł ze szlaku. Z oczami szeroko rozwartymi ze zdumienia, wciąż ściskając w dłoni miecz, runął na znajdujące się w dole głazy.

Chłopak ze zdziwieniem ujrzał, że jeden z tamtych mężczyzn również spada, z rozdartą i zakrwawioną piersią. Nie zdążył się nad tym zastanowić, bo przywódca uniósł nóż i zaatakował dziewczynę. W pędzie uderzył pięścią w pierś Richarda. Cios sprawił, że chłopak poleciał na skalną ścianę i uderzył w nią głową. Starał się nie zemdleć i myślał tylko o tym, żeby powstrzymać tamtego, zanim dosięgnie dziewczyny. O dziwo, znalazł w sobie dość sił, aby złapać przeciwnika za krzepki nadgarstek i okręcić ku sobie. Teraz nóż celował w Richarda. Ostrze lśniło w słońcu. W błękitnych oczach obcego płonęło bezlitosne pragnienie mordu. Chłopak przeraził się, jak nigdy przedtem.

Zdał sobie sprawę, że grozi mu śmierć.

Nagle, jakby znikąd, pojawił się czwarty mężczyzna i wbił krótki, pokryty skrzepłą krwią miecz w brzuch swojego dowódcy. Atak był tak gwałtowny, że obaj spadli z urwiska. Wściekły wrzask owego napastnika ucichł dopiero wtedy, kiedy obydwaj uderzyli o głazy u stóp góry.

Osłupiały ze zdumienia Richard patrzył w ślad za nimi. Potem z ociąganiem odwrócił się ku nieznajomej – bał się, że ujrzy ją leżącą bez życia. Tymczasem siedziała na ziemi, wsparta o skalną ścianę, wyczerpana, lecz nie ranna. Jakby nieobecna, zapatrzona w coś odległego. Wszystko rozegrało się tak szybko, że Richard nie pojmował, co i jak się stało. Teraz on i kobieta byli sami, dokoła panowała cisza.

Chłopak przysiadł obok nieznajomej, na rozgrzanej słońcem skale. Głowa bolała go przeraźliwie; to skutek zderzenia z kamiennym urwiskiem. Wiedział, że kobiecie nic się nie stało, nie zadawał więc zbędnych pytań. Oboje byli zbyt znużeni, żeby rozmawiać. Nieznajoma spostrzegła krew na swojej dłoni i wytarła ją o skałę, już upstrzoną czerwonymi plamami. Richard o mało nie zwymiotował. Nie mógł uwierzyć, że żyją. To było zbyt nieprawdopodobne. I co to za bezgłośny grzmot? Czemu poczuł wówczas taki ból w całym ciele? Nigdy przedtem nie doświadczył czegoś takiego. Aż się otrząsnął na samo wspomnienie. Cokolwiek to było, ona miała z tym coś wspólnego i ocaliła mu życie. Wydarzyło się coś niesamowitego i Richard wcale nie był pewny, czy chce wiedzieć, co to właściwie było.

Nieznajoma, oparłszy głowę o skalną ścianę, spojrzała na chłopaka.

– Nawet nie wiem, jak ci na imię. Już przedtem chciałam zapytać, ale bałam się mówić. – Wskazała urwisko. – Bardzo się ich bałam... nie chciałam, żeby nas znaleźli.

Richard pomyślał, że może jest bliska płaczu. Ale nie, nie była. To raczej on chętnie by się rozpłakał. Skinieniem głowy potwierdził, że i on chciał uniknąć spotkania z czterema mężczyznami. Potem rzekł:

– Nazywam się Richard Cypher.

Zielone oczy uważnie go obserwowały; lekki wiaterek zwiał pasemka włosów na twarz kobiety. Uśmiechnęła się.

– Niewielu jest takich, którzy stanęliby u mego boku – powiedziała i chłopak uznał, że głos jest równie atrakcyjny jak postać i że harmonizuje z błyskiem inteligencji w oczach nieznajomej. – Jesteś niezwykłym człowiekiem, Richardzie Cypher.

Richard, ku swemu niezadowoleniu, poczuł, że się rumieni. Patrzyła w przeciwną stronę, odgarniając z twarzy kosmyk włosów i udała, że nie dostrzega rumieńców chłopca.

– Jestem... – chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Odwróciła się ku Richardowi. – Mam na imię Kahlan. Z rodziny Amnell.

Długo patrzył jej w oczy.

– Ty także jesteś niezwykłą osobą, Kahlan Amnell. Niewielu by walczyło tak jak ty.

Nie zarumieniła się, lecz obdarzyła go jeszcze jednym uśmiechem. To był dziwny, specyficzny uśmiech. Wargi kryły biel zębów, jak przy wymianie tajemnic. W oczach dziewczyny zatańczyły iskierki. Uśmiech zaufania i wspólnoty.

Richard dotknął bolesnego guza z tyłu głowy, obejrzał palce. Nie były poplamione krwią, a przysiągłby, że powinien krwawić. Znów spojrzał na kobietę, po raz kolejny się zastanawiał, co też ona zrobiła i jak tego dokonała. Najpierw był ten bezgłośny grom, a potem on strącił z urwiska jednego z napastników; jeden z tamtych dwóch (tych bliżej kobiety) zabił swego towarzysza zamiast niej, po czym uśmiercił dowódcę i samego siebie.

– I cóż, Kahlan, przyjaciółko, czy mi powiesz, jak to się stało, że to my żyjemy, a tamci czterej nie?

– Mówisz serio? – zdziwiła się.

– O co ci chodzi?

– Nazwałeś mnie przyjaciółką – odparła z wahaniem.

– Pewnie. – Richard wzruszył ramionami. – Sama dopiero co powiedziałaś, że stanąłem u twego boku. Tak postępuje przyjaciel, czyż nie? – Uśmiechnął się do niej.

– Sama nie wiem. – Kahlan odwróciła głowę, dotknęła rękawa swojej szaty. – Nigdy przedtem nie miałam przyjaciela. Z wyjątkiem mojej siostry...

Chłopak wyczuł w jej głosie ból.

– Teraz więc masz – rzekł ochoczo. – W końcu parę chwil temu przeżyliśmy razem straszliwą przygodę. Pomogliśmy sobie nawzajem i wyszliśmy z tego cało.

Kahlan przytaknęła. Richard popatrzył na Ven, na lasy, w których czuł się jak w domu. Zieleń pyszniła się w blasku słońca. Spojrzał w lewo, na brązowe plamy – to umierające drzewa, stojące wśród zdrowych pobratymców. Kiedy rankiem znalazł owo pnącze, które go ukąsiło, nie miał pojęcia, że dostało się tu od granicy, przenosząc się lasem. Rzadko chodził do Ven, w pobliże granicy. Starsi omijali ją o całe mile. Niektórzy podchodzili bliżej, jeśli podróżowali Szlakiem Sokolników lub podczas polowań, lecz każdy uważał, by się nie znaleźć zbyt blisko. Granica oznaczała śmierć. Mówiono, że wejście w pas graniczny to nie tylko śmierć, ale i narażanie duszy. Strażnicy nie zaniedbywali niczego, by trzymać ludzi z daleka.

– A co z resztą? – Zerknął na Kahlan z ukosa. – Że przeżyliśmy. Jak to się stało?

– Sądzę, że chroniły nas dobre duchy. – Nie spojrzała mu w oczy.

Richard oczywiście w to nie uwierzył. Bardzo chciał znać odpowiedź na swoje pytanie, lecz nie miał zwyczaju zmuszać innych do zdradzenia tego, co woleli zataić. Ojciec nauczył go, że każdy ma prawo do swoich tajemnic. Kahlan sama mu wszystko powie, jeśli i kiedy zechce; nie będzie jej do tego zmuszać.

Każdy ma swoje sekrety. Richard też miał. Tkwiły jak zadra w jego myślach (wraz z morderstwem ojca i wydarzeniami tego poranka).

– Przyjaciele nie muszą sobie mówić tego, co chcą zachować w tajemnicy, Kahlan. I dalej pozostają przyjaciółmi – oznajmił Richard, chcąc ją uspokoić.

Nie spojrzała nań, lecz skinęła potakująco.

Chłopak wstał. Głowa go bolała, dłoń też i dopiero teraz poczuł, jak dokucza mu ślad po uderzeniu pięścią. Na domiar wszystkiego poczuł głód. Michael! Zapomniał o przyjęciu u brata! Spojrzał na słońce i już wiedział, że się spóźni. Miał nadzieję, że zdąży chociaż na mowę Michaela. Zabierze ze sobą Kahlan, opowie wszystko bratu i uzyska dla niej ochronę. Wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać. Patrzyła na niego ze zdumieniem. Richard nie cofnął ręki. Kahlan spojrzała mu w oczy i przyjęła pomoc.

– Żaden przyjaciel nie podał ci nigdy dłoni? – Uśmiechnął się chłopak.

– Nie. – Kobieta odwróciła oczy.

Richard dostrzegł jej zmieszanie i zmienił temat.

– Kiedy ostatnio jadłaś?

– Dwa dni temu – odparła obojętnie.

– To musisz być o wiele bardziej głodna niż ja. – Uniósł brwi ze zdumieniem. – Zabiorę cię do mojego brata – dodał, patrząc w dół urwiska. – Musi się dowiedzieć o tych ciałach. Czy wiesz, kim byli ci mężczyźni, Kahlan?

Zielone oczy patrzyły twardo.

– To bojówka. Są... są zabójcami. Wysyła się ich, by zabili... – Ugryzła się w język. – Mordują ludzi – poprawiła się. Jej twarz znów była spokojna i poważna, jak wtedy, kiedy się spotkali. – Uważam, że im mniej ludzi będzie o mnie wiedzieć, tym będę bezpieczniejsza.

Richard był wstrząśnięty. Nigdy przedtem nie słyszał o czymś takim. Przeczesał włosy palcami, próbując to przemyśleć. Znów zawirowały ciemne, mroczne myśli. Z jakiegoś powodu bał się tego, co Kahlan mogła powiedzieć, lecz musiał zapytać.

– Skąd przyszła bojówka, Kahlan? – Patrzył stanowczo w jej oczy i ufał, że tym razem odpowie.

Kobieta przez chwilę wpatrywała się w twarz Richarda.

– Musieli mnie śledzić już w Midlandach i przez granicę.

Richard zdrętwiał, poczuł mróz, wstrząsnęły nim dreszcze. Obudził się w nim głęboko ukryty gniew, niespokojnie poruszyły się sekretne myśli.

Ona na pewno kłamie. Nikt nie może przekroczyć granicy. Nikt.

Nikt nie może przejść do Midlandów ani się stamtąd zjawić. Granica odcięła owe ziemie, jeszcze zanim on, Richard, się urodził.

Midlandy były krainą magii.

Rozdział 3

Dom Michaela, solidna budowla z białego kamienia, wznosił się w pewnym oddaleniu od drogi. Fantazyjnie powyginane dachy, kryte łupkowymi dachówkami, zbiegały się u szczytu ze wzmocnionego ołowiem szkła. Świetlik znajdował się nad głównym holem. Wielkie białe dęby ocieniały dróżkę wiodącą do domu, chroniąc ją przed jaskrawym popołudniowym słońcem. Biegła poprzez rozległe łąki i docierała do ukwieconych ogrodów. Richard wiedział, że kwiaty wyhodowano w cieplarniach specjalnie na tę okazję – przecież była już późna jesień!

Wystrojeni goście przechadzali się wśród łąk i po ogrodach. Richard poczuł się nieswojo. Na pewno fatalnie się prezentował w swoim brudnym, przepoconym ubraniu, ale nie chciał tracić czasu na pójście do własnego domu i przebranie się. Poza tym był akurat w ponurym nastroju i mało go obchodziło to, jak wygląda. Miał ważniejsze sprawy na głowie.

Za to Kahlan świetnie tu pasowała, strojna w swoją dziwną, elegancką szatę. Wcale nie było widać, że i ona dopiero co wyszła z lasów. Na Urwistym Wierchu polało się tyle krwi, a szata dziewczyny była czysta, dziwił się Richard. Jakoś uniknęła poplamienia krwią, kiedy tamci się nawzajem zabijali.

Chłopak bardzo się zdenerwował, usłyszawszy, że przybyła z Midlandów, poprzez granicę, Kahlan więc już o tym nie mówiła. Musiał to sobie przemyśleć, powolutku się z tym oswoić. Za to wypytywała go o Westland, o mieszkających tu ludzi, o jego dom. Richard opowiedział jej o swojej chatce w lesie, o tym, że woli mieszkać z dala od miasta, że jest przewodnikiem w Lasach Hartlandzkich.

– Masz w domu palenisko? – spytała Kahlan.

– Tak.

– Korzystasz z niego?

– Tak, wciąż coś gotuję. Dlaczego?

– Po prostu zapomniałam posiedzieć przed ogniem – odparła, wzruszając ramionami i odwracając wzrok.

Tyle się już tego dnia wydarzyło, myślał chłopak, że dobrze mieć z kim pogadać, nawet jeśli ten ktoś nie zdradza swoich sekretów, choć stale o nich napomyka.

– Zaproszenie, sir? – rozległ się czyjś bas z cienia przy wejściu.

Zaproszenie? Richard się odwrócił, chcąc zobaczyć, kto go tak wita i ujrzał psotny uśmieszek. Też się uśmiechnął. To był Chase, jego przyjaciel, strażnik graniczny. Przywitali się serdecznie.

Chase był wielkim mężczyzną, gładko wygolonym, o jasnobrązowych, siwiejących na skroniach włosach. Gęste brwi ocieniały uważne, piwne oczy, które zawsze wszystko widziały, strzelając na boki, nawet podczas rozmowy. Toteż ludzie często mieli wrażenie – całkowicie mylne! – że nie zwraca uwagi na to, co mówią. Richard świetnie wiedział, jaki jego przyjaciel potrafi być szybki w razie potrzeby. Chase miał u pasa parę noży i bojową maczugę, znad prawego ramienia sterczała mu rękojeść krótkiego miecza, na lewym zawiesił łuk i kołczan ze strzałami o kolczastych, metalowych grotach.

– Wyglądasz, jakbyś zamierzał wywalczyć swoją działkę poczęstunku – zażartował Richard.

– Nie jestem tutaj jako gość. – Chase przestał się uśmiechać i spojrzał na Kahlan.

Zakłopotany chłopak ujął ramię dziewczyny i przyciągnął ją bliżej. Podeszła spokojnie, bez lęku.

– To moja przyjaciółka, Kahlan, Chase. – Richard uśmiechnął się do niej. – A to Dell Brandstone. Wszyscy mówią do niego Chase. Jest moim starym przyjacielem. Przy nim nic nam nie grozi. – Odwrócił się do tamtego. – Możesz jej zaufać.

Kahlan przyjrzała się wielkiemu mężczyźnie, uśmiechnęła się doń i skinęła przyjaźnie głową. Odwzajemnił się jej. Wystarczyło mu słowo Richarda, uznał sprawę za wyjaśnioną. Uważnie obserwował tłum, zatrzymując wzrok na niektórych osobach, sprawdzał, kto się zbytnio zainteresował ich trójką. Odsunął tamtych dwoje na bok, w cień, nie chcąc, by stali na zalanych słońcem stopniach.

– Twój brat zwołał wszystkich granicznych strażników. – Chase przerwał i rozejrzał się wkoło. – Mamy być jego ochroną.

– Co takiego?! To bez sensu! – zdumiał się Richard. – Ma przecież gwardzistów i wojsko. Po co mu jeszcze graniczni strażnicy?

– Właśnie. – Chase położył dłoń na rękojeści noża, a jego twarz nie zdradzała żadnych emocji (jak zwykle zresztą). – Może po prostu chce nas mieć w pobliżu, żeby zaimponować. Ludzie się boją strażników. Kiedy zamordowano twojego ojca, niemal się przeniosłeś do lasów; nie twierdzę, że na twoim miejscu nie postąpiłbym tak samo. Chciałem tylko powiedzieć, że cię tutaj nie było.

A działy się dziwne rzeczy, Richardzie. Jakieś osoby przychodziły nocą i nocą odchodziły. Michael nazywa ich „zaangażowanymi obywatelami”. Opowiada też jakieś banialuki o spisku przeciwko rządowi. Strażnicy są wszędzie naokoło.

Richard się rozejrzał, ale nie dostrzegł żadnego strażnika. Wiedział jednak, że to o niczym nie świadczy. Jeżeli strażnik graniczny chce pozostać w ukryciu, to go nie dostrzeżesz, choćby ci nadepnął na odcisk.

– Moi chłopcy tu są, mówię ci. – Chase bębnił palcami po rękojeści noża i patrzył, jak chłopak uważnie się rozgląda.

– A skąd wiesz, że Michael nie ma racji? Przecież zamordowano ojca Pierwszego Rajcy i w ogóle.

– Sam wiesz, że znam wszystkie grzeszki Westlandu. – Chase skrzywił się z niesmakiem i oburzeniem. – Nie ma żadnego spisku. Przynajmniej coś by się tu działo, gdyby był, miałbym jakąś rozrywkę, a tak jestem tylko dla ozdoby. Michael zapowiedział, że mam się rzucać w oczy. – Spoważniał. – A co do zamordowania twego ojca... cóż, George Cypher i ja znaliśmy się na długo przedtem, zanim przyszedłeś na świat, jeszcze zanim ustanowiono granicę. Jestem dumny z tego, że był moim przyjacielem. – W oczach Chase’a zapłonął gniew. – Wykręciłem kilka paluszków – rzucił i przenosząc ciężar ciała na drugą nogę, uważnie obserwował otoczenie. – Mocno wykręciłem. Tak, że ich właściciele wydaliby nawet własną matkę, gdyby ona to zrobiła. Nikt o niczym nie wiedział, a możesz mi wierzyć na słowo, że z radością by mi wszystko opowiedzieli. Byle tylko zakończyć naszą konwersację! Po raz pierwszy mi się zdarzyło, że ścigam kogoś, a nie mogę złapać najlżejszego śladu. – Skrzyżował ręce i przyjrzał się Richardowi z uśmiechem. – Hmm, jeśli już mowa o grzeszkach, to gdzie się włóczyłeś? Wyglądasz jak jeden z tych moich typków.

– Byliśmy w górnym Ven – odparł chłopak, spojrzawszy najpierw na Kahlan. Ściszył głos i dodał: – Napadło na nas czterech mężczyzn.

– Znam ich? – Chase uniósł brew.

Richard przecząco potrząsnął głową.

– I gdzież oni teraz są? – spytał strażnik, marszcząc brwi.

– Znasz szlak przez Urwisty Wierch? -Jasne.

– Leżą na skałach pod urwiskiem. Musimy pogadać.

– Rzucę tam okiem. – Chase opuścił ręce, przyjrzał się uważnie Richardowi i Kahlan. Znów zmarszczył brwi. – Jak tego dokonaliście?

Tamtych dwoje wymieniło spojrzenia i chłopak odparł niewinnie:

– Chyba chroniły nas dobre duchy.

– Ach tak... – Chase przyjrzał się im podejrzliwie. – Cóż, lepiej teraz nie mówić o tym Michaelowi. Coś mi się zdaje, że on nie wierzy w dobre duchy. – Uważnie obserwował twarze obydwojga. – Możecie się zatrzymać u mnie, jeśli chcecie. Będziecie w miarę bezpieczni.

Richard pomyślał o dzieciach Chase’a. Nie chciał ich narażać, lecz uznał, że to nie pora i nie miejsce na dyskusję, więc po prostu się zgodził.

– Lepiej wejdziemy do środka. Michael pewno sądzi, że już nie przyjdę.

– Jeszcze jedno – powstrzymał go Chase. – Zedd chce cię zobaczyć. Coś go ostatnio gryzie. Mówił, że to naprawdę ważne.

Richard zerknął przez ramię i zobaczył tę samą wężowatą chmurkę.

– Coś mi się wydaje, że i ja powinienem się z nim zobaczyć – stwierdził i odwrócił się, by odejść.

– Co robiłeś w górnym Ven, Richardzie? – spytał Chase, łypiąc groźnie.

Każdy ugiąłby się pod tym spojrzeniem, lecz nie Richard.

– To samo, co ty. Szukałem śladu.

– I co, znalazłeś? – Tamten złagodniał, niemal znów się uśmiechnął.

Chłopak skinął głową i uniósł czerwoną, obolałą lewą dłoń.

-- Tak. I to kąsający.

Richard i Kahlan wmieszali się w tłum gości wchodzących do domu. Po białych marmurowych stopniach weszli wraz z innymi do głównego holu. Marmurowe ściany i kolumny lśniły w promieniach słońca, wpadających przez świetlik w dachu. Chłopak zawsze wołał przytulność drewna, lecz Michael uważał, że z drewna każdy sam może zrobić, co zechce, a żeby mieć marmury, trzeba wynająć ludzi mieszkających w drewnianych domach i oni wykonają dla ciebie robotę. Richard przypomniał sobie, że kiedy żyła jeszcze ich matka, wtedy on i Michael bawili się razem, budując z patyczków domy i forty. Brat mu wówczas pomagał. Tak by chciał, żeby i teraz mu pomógł.

Witali go ludzie, których znał, a Richard odwzajemniał się krótkim uściskiem dłoni lub sztywnym uśmieszkiem. Kahlan była tu obca, lecz swobodnie się czuła wśród tych ważniaków. Chłopak pojął, że i ona musi być kimś ważnym. W końcu mordercy nie polują na pierwszego lepszego.

Richardowi trudno się było uśmiechać do wszystkich. Jeżeli pogłoski o tym, co idzie od granicy, są prawdziwe, to Westland jest w niebezpieczeństwie. Wieśniacy z obrzeży Hartlandu i tak już się bali wychodzić nocą z domów. Opowiadali mu historie o częściowo zjedzonych ludziach. Uspokajał ich, że owi biedacy pewno zmarli naturalną śmiercią, a dzikie zwierzęta znalazły ciała. Odpowiadali, że to dzieło bestii spadającej z nieba. On zaś uznał, że to bajdy przesądnych prostaczków.

I sądził tak aż do dziś.

Richard czuł się przeraźliwie samotny, choć wokół było mnóstwo ludzi. Nie miał pojęcia, jak sobie z tym poradzić. Nie wiedział, do kogo się zwrócić. Tylko przy Kahlan lepiej się czuł, choć jednocześnie go przerażała. Walka na urwisku wytrąciła go z równowagi. Chciał wraz z dziewczyną odejść z domu brata. Zedd wiedziałby, co robić. Mieszkał w Midlandach, zanim się pojawiła granica, ale nigdy nie opowiadał o tych czasach. I jeszcze to dziwaczne uczucie, że to wszystko ma coś wspólnego ze śmiercią jego, Richarda, ojca, a owa śmierć jakoś się łączy z sekretami, które ojciec powierzył tylko jemu.

– Tak mi przykro, Richardzie. – Kahlan położyła dłoń na ramieniu chłopaka. – Nie wiedziałam... nie wiedziałam o twoim ojcu. Współczuję ci.

– Dzięki.

Niebezpieczeństwa minionego dnia sprawiły, że Richard niemal o tym zapomniał, dopiero słowa Chase’a... Niemal zapomniał. Zaczekał, aż minie ich kobieta w niebieskiej jedwabnej sukni, ozdobionej koronkowymi mankietami i takimże kołnierzem. Patrzył w podłogę – nie miał ochoty odwzajemniać ewentualnego uśmiechu.

– To się wydarzyło przed trzema tygodniami – dodał i opowiedział Kahlan, co się stało.

– Ogromnie ci współczuję, Richardzie. Może wolałbyś zostać sam?

– Nie, nie, w porządku. – Zmusił się do uśmiechu. – Już wystarczająco długo byłem sam. Dobrze jest mieć przyjaciela, z którym można pogadać.

Kahlan uśmiechnęła się do niego i skinęła głową. Richard zastanawiał się , gdzie jest Michael. Dziwne, że się jeszcze nie pokazał. Nie czuł głodu, ale pamiętał, że dziewczyna nie jadła od dwóch dni. Wspaniale się kontroluje, myślał Richard, przecież tyle tu pyszności. Zachęcające aromaty sprawiły, że i jemu pociekła ślinka. Pochylił się ku dziewczynie.

– Głodna?

– O, tak.

Poprowadził ją do długiego stołu zastawionego rozmaitymi potrawami. Stały tam półmiski dymiących mięs i kiełbasek, misy gorących ziemniaków, talerze z różnymi suszonymi rybami, tace z pieczonymi na ruszcie rybami, kurczakami i indykami, całe mnóstwo warzyw; wazy z kapuśniakiem, zupą cebulową i zupą korzenną, półmiski z chlebem, serami, owocami i ciastkami, no i oczywiście beczułki wina i piwa. Służące dbały o to, by potraw nie ubywało. Kahlan przyjrzała im się.

– Niektóre z nich mają długie włosy. U was tak wolno?

– Tak. – Zdumiony Richard rozejrzał się wokół. – Każdy nosi taką fryzurę, jaką chce. Popatrz. – Pochylił się ku niej i dyskretnie wskazał grupkę kobiet. – To radne. Jedne mają długie włosy, inne krótkie. Jak im się podoba. – Zerknął na Kahlan. – Czyżby ktoś ci powiedział, żebyś ścięła włosy?

– Nie. Nikt mnie nigdy o to nie prosił. Po prostu tam, skąd pochodzę, długość włosów kobiety mówi o jej społecznym statusie.

– To znaczy, że jesteś kimś wysoko postawionym? – Uśmiechem złagodził szorstkość pytania. – Bo masz takie piękne, długie włosy.

– Niektórzy tak sądzą – odparła ze smutnym uśmiechem. – Myślałam, że dzisiejszy poranek czegoś cię nauczył. Możemy być tylko tym, czym jesteśmy, niczym więcej i niczym mniej.

– No cóż, kopnij mnie, jeżeli spytam o coś, co przyjaciel powinien przemilczeć.

Uśmiechnęła się doń jak na Urwistym Wierchu. Odwzajemnił uśmiech. Wypatrzył swoją ulubioną potrawę: żeberka w korzennym sosie. Nałożył trochę na talerz i podał dziewczynie.

– Spróbuj najpierw tego. To moje ulubione danie.

– Z jakiego stworzenia pochodzi tu mięso? – Trzymała talerz w wyciągniętej ręce i przyglądała mu się podejrzliwie.

– To wieprzowina – odparł nieco zdumiony chłopak. – No wiesz, ze świni. Spróbuj, to najsmaczniejsze z tych dań.

Kahlan odetchnęła z ulgą i zjadła mięso. Richard nałożył sobie hojnie ulubionej potrawy i pałaszował z apetytem, rozkoszując się każdym kęsem.

– Teraz to. – Nałożył Kahlan i sobie kiełbasek.

– Z czego je zrobiono? – znów się zaniepokoiła.

– Z wołowiny i wieprzowiny, plus jakieś przyprawy. Nie wiem dokładnie jakie. Dlaczego pytasz? Czyżbyś nie jadała niektórych potraw?

– Tylko niektórych – odparła wymijająco. – Czy mógłbyś mi podać zupy korzennej?

Richard nalał zupy do delikatnej białej miseczki ze złocistą obwódką i przyniósł Kahlan. Ujęła miseczkę w dłonie i spróbowała.

– Pyszna, zupełnie jakbym ją sama przyrządziła – stwierdziła z uśmiechem. – Coś mi się wydaje, że nasze krainy nie różnią się aż tak, jak się tego obawiasz. – Wypiła resztę zupy.

Richard, ucieszony słowami dziewczyny, wziął kromkę chleba i obłożył ją mięsem kurczaka; podał kanapkę Kahlan. Wzięła ją i odeszła od stołu, zajadając po drodze. Richard odstawił pustą miseczkę i podążył za dziewczyną, wymieniając z tym i owym uścisk dłoni. Ludzie, z którymi się witał, zerkali krytycznie na jego strój. Kahlan zatrzymała się w pobliżu kolumny i odwróciła ku Richardowi.

– Czy mógłbyś mi przynieść kawałek sera?

– Oczywiście. Jakiego?

– Obojętnie – odparła, obserwując ciżbę.

Chłopak przecisnął się przez tłum do stołu z żywnością i wziął dwa kawałki sera. Jeden z nich pogryzał w drodze powrotnej, drugi podał dziewczynie. Wzięła ser, lecz wcale go nie zjadła. Opuściła rękę wzdłuż boku i upuściła ów kawałek sera na podłogę, jakby zapominając, że go trzyma w dłoni.

– Wolałabyś inny?

– Nienawidzę sera – powiedziała dziwnym tonem, patrząc na coś za plecami chłopaka.

– To po co o niego prosiłaś – zirytował się Richard.

– Nie odwracaj ode mnie oczu. – Znów spojrzała na chłopaka. – W głębi pokoju, za tobą, stoją dwaj mężczyźni. Obserwowali nas. Chciałam się przekonać, czy patrzą na mnie, czy na ciebie. Nie spuszczali cię z oka, kiedy szedłeś po ser i kiedy wracałeś. Na mnie w ogóle nie zwrócili uwagi. To ciebie obserwują.

Richard położył dłonie na ramionach dziewczyny i okręcił ją dookoła; zamienili się miejscami. Popatrzył nad głowami gości w najdalszy kąt komnaty.

– To tylko dwaj pomocnicy Michaela. Znają mnie. Pewno się zastanawiają, gdzie się podziewałem i czemu się nie przebrałem. – Spojrzał dziewczynie w oczy i dodał cichutko: – Wszystko w porządku, Kahlan. Uspokój się. Ludzie, którzy cię napadli rankiem, nie żyją. Jesteś bezpieczna.

– Mogą się pojawić następni. – Potrząsnęła głową. – Nie powinnam z tobą zostać. Nie chcę cię znów narażać na niebezpieczeństwo. Jesteś moim przyjacielem.

– Druga bojówka cię już nie wyśledzi, nie tu, w Hartlandzie. To niemożliwe. – Sporo wiedział o tropieniu, był więc przekonany, że mówi prawdę.

Kahlan ujęła go za kołnierz i przyciągnęła twarz chłopaka do swojej. W zielonych oczach błysnął gniew. Szepnęła chrapliwie:

– Kiedy opuszczałam mój rodzinny kraj, pięciu czarodziei rzuciło specjalne uroki, żeby nikt nie wiedział, dokąd się udaję, i nie mógł za mną iść. Potem się zabili, aby nie można ich było zmusić do wydania całej sprawy! – Zacisnęła gniewnie zęby, w oczach pojawiły się łzy. Drżała.

Czarodzieje! Richard zesztywniał. Potem odzyskał oddech, łagodnie zdjął rękę Kahlan ze swojego kołnierza i przytrzymał w dłoniach. Ledwo dosłyszalnie szepnął:

– Tak mi przykro. Współczuję ci.

– Strasznie się boję, Richardzie! – Dziewczyna znów drżała. – Nawet nie wiesz, co by się ze mną stało, gdybyś mi wtedy nie pomógł. Śmierć to najlepsze, co mogłoby mnie spotkać. Nic nie wiesz o tych ludziach. – Trzęsła się coraz bardziej, nie mogąc opanować przerażenia.

Richard dostał gęsiej skórki. Przesunął Kahlan za kolumnę, by nikt ich nie widział.

– Tak mi przykro. Przecież w ogóle nie mam pojęcia, o co tu chodzi. iy przynajmniej choć trochę się w tym orientujesz, a ja nic a nic. Też się boję. Dziś na urwisku... Jeszcze nigdy nie byłem tak przerażony. I naprawdę niewiele zrobiłem, by nas ocalić. – Wiedział, że dziewczyna bardzo potrzebuje pocieszenia.

– Zrobiłeś to, co trzeba – odparła z trudem. – Akurat tyle, by nas ocalić. Może ci się wydawać, że niewiele uczyniłeś, lecz właśnie swoim wtrąceniem się zmieniłeś sytuację na naszą korzyść. Gdybyś mi nie pomógł... Nie chciałabym, żebyś przeze mnie wpadł w tarapaty.

– Nic mi nie będzie. – Richard mocniej ścisnął dłoń dziewczyny. – Mam przyjaciela, nazywa się Zedd. Może on nam powie, co powinniśmy zrobić. Jest trochę dziwny, ale to najmądrzejszy człowiek, jakiego znam. Jeśli w ogóle ktoś mógłby nam doradzić, to na pewno Zedd. Skoro wszędzie mogą cię wyśledzić, to nie masz dokąd uciec. I tak by cię znaleźli. Chodź ze mną do Zedda. Pójdziemy do mnie, kiedy tylko Michael wygłosi tę swoją mowę. Posiedzisz sobie przed ogniem, a rankiem zaprowadzę cię do Zedda. – Uśmiechnął się i skinął w stronę okna. – Spójrz tam.

Popatrzyła. Za wysokim, koliście sklepionym oknem stał Chase. Strażnik granicy zerknął przez ramię i uśmiechnął się do Kahlan. I znów uważnie obserwował otoczenie.

– Dla Chase’a taka bojówka to kaszka z mlekiem. Rozprawiłby się z nią gładko, opowiadając jednocześnie historyjkę o prawdziwych kłopotach. Strzeże cię, od kiedy mu opowiedzieliśmy o tamtych mężczyznach.

Na ustach Kahlan pojawił się słaby uśmiech, lecz zaraz znikł.

– Jest jeszcze coś, Richardzie. Myślałam, że w Westlandzie będę bezpieczna. I powinnam być. Przedostałam się przez granicę tylko dzięki pomocy magii. – Wciąż drżała, lecz powoli odzyskiwała samokontrolę. Czerpała siły od chłopaka. – Nie wiem, jak im się udało przedostać tu za mną. To się nie powinno stać. Mieli w ogóle nie wiedzieć, że opuściłam Midlandy. Coś się musiało zmienić.

– Jutro się nad tym zastanowimy. Na razie jesteś bezpieczna. Poza tym i tak będą potrzebowali kilku dni, żeby tu dotrzeć, nieprawdaż? Zdążymy coś wymyślić.

– Dzięki ci, Richardzie Cypherze. – Skłoniła głowę. – Mój przyjacielu. Wiedz jednak, że odejdę, gdyby moja obecność miała sprowadzić na ciebie nieszczęście. – Cofnęła dłoń i otarła oczy. – Wciąż jestem głodna. Może jeszcze coś zjemy?

– Jasne. A co byś chciała? – Richard uśmiechnął się.

– Kolejną porcyjkę twojego ulubionego przysmaku?

Wrócili do stołu i zajadali, czekając na Michaela. Richard był w o wiele lepszym nastroju, bo choć czegoś się dowiedział i sprawił, że Kahlan czuła się bezpieczniej. Znajdzie rozwiązanie jej problemów i dowie się, co też się właściwie dzieje z granicą. Dowie się, o co chodzi, choćby nawet wieści nie były zbyt przyjemne.

Tłum zaszemrał, wszystkie głowy zwróciły się ku odległemu krańcowi pokoju. Pojawił się Michael. Richard ujął dłoń Kahlan i poprowadził dziewczynę bliżej brata.

Michael wszedł na podwyższenie i chłopak dopiero teraz zrozumiał, dlaczego brat tak późno się zjawił. Czekał, żeby słońce oświetliło tę część holu, by mógł stanąć w pełnym blasku i chwale. Starszy brat był nie tylko niższy, ale grubszy i nie tak umięśniony jak Richard. Niesforna czupryna lśniła w słonecznych promieniach. Nad górną wargą pysznił się wąsik. Ubrany był w luźne białe spodnie i białą tunikę z rękawami bez mankietów, przepasaną złocistym pasem. Michael lśnił w słonecznym blasku, roztaczał chłodny przepych, zupełnie jak jego marmury. Jaśniał na ciemniejszym tle.

Richard uniósł rękę, by przyciągnąć uwagę brata. Michael zauważył go i uśmiechnął się do niego, przez chwilę patrzył mu w oczy, potem przeniósł spojrzenie na tłum gości i zaczął przemowę.

– Panie i panowie, dzisiaj przyjąłem stanowisko Pierwszego Rajcy Westlandu. – Zabrzmiały okrzyki. Michael słuchał przez chwilę, potem wyrzucił ręce w górę, prosząc o ciszę; zaczekał, aż wszyscy umilkli. – Wybrali mnie wszyscy rajcy Westlandu, żebym przewodził w tych trudnych czasach, bo mam odwagę i wizję wprowadzenia zmian. Zbyt długo patrzyliśmy w przeszłość, zamiast się zwrócić ku przyszłości. Zbyt długo opędzaliśmy się od dawnych strachów, głusi na zew nowego! Zbyt długo słuchaliśmy tych, którzy parli do wojny, i lekceważyliśmy tych, którzy wybraliby pokój!

Tłum oszalał. Richard osłupiał. O czym ten Michael gada? Jaka wojna? Niby z kim mieliby walczyć?!

Michael znów uniósł rękę i podjął, nie czekając tym razem na ciszę:

– Nie będę się bezczynnie przyglądał, jak owi zdrajcy prowadzą kraj do zguby! – Poczerwieniał z gniewu.

Tłum zaryczał, uniosły się zaciśnięte gniewnie pięści, wykrzykiwano imię Michaela. Richard i Kahlan spojrzeli po sobie.

– Zaangażowani, świadomi obywatele ustalili tożsamość owych tchórzy i zdrajców. I właśnie teraz, kiedy, chronieni przez strażników granicy, zebraliśmy się tutaj, by wytyczyć nową drogę postępowania, nowe cele, wojsko izoluje owych konspiratorów, spiskujących przeciwko władzy. A nie są to wcale pospolici przestępcy, lecz ludzie szacowni i wysoko postawieni!

Rozległy się pomruki. Richard był zdumiony. Czyżby to jednak była prawda? Spisek? Michael nie rzucałby słów na wiatr. Ludzie wysoko postawieni. To dlatego Chase o niczym nie wiedział.

Michael stał w blasku słońca, czekając, aż zapanuje cisza. Potem podjął już cichym, pełnym żaru głosem:

– Ale to już przeszłość. Teraz pójdziemy nową drogą. Wybrano mnie na Pierwszego Rajcę także dlatego, że jestem hartlandczykiem i całe dotychczasowe życie spędziłem w cieniu granicy. Cieniu, który padał na życie nas wszystkich. Tak było w przeszłości. Lecz blask nowych dni odpędza precz mrok nocy i pokazuje nam, że owe lęki to wytwory naszych własnych umysłów. Musimy patrzeć w przyszłość, bo nadejdzie dzień, kiedy granica zniknie. Nic przecież nie trwa wiecznie, nieprawdaż? Gdy ów dzień wreszcie nadejdzie, powinniśmy wyciągnąć rękę na zgodę, a nie potrząsać dłonią zbrojną w miecz, jak by to nam niektórzy doradzali. I co doprowadziłoby do wojny, do niepotrzebnej śmierci wielu ludzi. Czyż mamy marnować siły i środki, sposobiąc się do walki z tymi, od których tak długo oddzielała nas granica? Z przodkami wielu z nas? Czyż mamy zadać gwałt naszym siostrom i braciom tylko dlatego, że ich nie znamy? Cóż by to było za marnotrawstwo! Wszelkie dostępne środki należy przeznaczyć na zaspokojenie pilnych potrzeb współobywateli. A kiedy nadejdzie czas – być może nie stanie się to za naszego życia, lecz ów czas na pewno nadejdzie – powinniśmy być gotowi na powitanie naszych dawno nie widzianych braci i sióstr. Musimy zjednoczyć nie tylko te dwa kraje, ale wszystkie trzy! Bo pewnego dnia zniknie również granica między Midlandami i D’Harą, tak jak przedtem rozwiała się granica pomiędzy Midlandami i Westlandem, i wszystkie trzy krainy znów się zespolą w jedną! Żyjemy więc, oczekując dnia, kiedy ogarnie nas radość zjednoczenia! Niech działanie na rzecz połączenia zacznie się już dzisiaj, właśnie tu, w Hartlandzie! To dlatego postanowiłem powstrzymać tych, którzy wpędziliby nas w wojnę z naszymi braćmi i siostrami, odzyskanymi po zniknięciu granic. Nie znaczy to jednak, że nie potrzebujemy wojska. Nigdy nie wiadomo, jakie przeszkody czekają nas na owej drodze do pokojowego istnienia, lecz jedno jest jasne: nie ma potrzeby sztucznie ich stwarzać! – Michael wyrzucił w górę rękę. – To my jesteśmy przyszłością! Waszym obowiązkiem, obowiązkiem rajców Westlandu, jest ponieść owo posłanie przez kraj. Zanieście dobrym ludziom posłanie pokoju. Dostrzegą szczerość w waszych sercach. Wspomóżcie mnie, proszę. Chcę, by wasze dzieci i wnuki odniosły korzyści z tego, co teraz tu postanowimy. Wybierzmy drogę pokoju, a kiedy nadejdzie czas, przyszłe pokolenia skorzystają na tym i będą nas za to błogosławić. – Michael pochylił głowę, zwinięte w pięści dłonie przyciskał do piersi. Stał w snopie promieni słonecznych.

Nikt się nie odezwał, tak ich poruszyła jego przemowa. Mężczyźni mieli łzy w oczach, kobiety płakały. Wszyscy wpatrywali się w Michaela stojącego nieruchomo jak kamienny posąg.

Richard był zdumiony. Jeszcze nigdy nie słyszał, by starszy brat przemawiał tak przekonująco i elokwentnie. Wszystko to brzmiało całkiem sensownie. W końcu on sam, Richard Cypher, przyszedł tutaj z kobietą spoza granicy, z Midlandów, z kobietą, która stała się jego przyjaciółką. Lecz tamci czterej chcieli go zabić. Nie, nie całkiem tak, pomyślał, to ją chcieli zabić, zaś on tylko wszedł im w drogę. Przecież obiecali, że puszczą go wolno, a on postanowił zostać i walczyć. Zawsze dotąd bał się tych spoza granicy, lecz teraz się zaprzyjaźnił z kimś stamtąd, dokładnie tak, jak mówił Michael. Chłopak zaczął postrzegać brata w innym świetle. Słowa Michaela poruszyły tych wszystkich ludzi jak nigdy przedtem. Starszy brat orędował za pokojem i przyjaźnią z innymi ludami. Cóż się w tym mogło kryć złego?

Dlaczego on, Richard, czuł się tak nieswojo?

– Przejdźmy teraz do innych spraw – podjął Michael. – Do nieszczęść, które dotknęły naszych współobywateli. Martwiliśmy się o granice, które nie wyrządziły nikomu zła, a w tym samym czasie wielu naszych krewnych, przyjaciół czy sąsiadów cierpiało i zmarło. Tragiczne to i niepotrzebne śmierci, śmierci w ogniu. Tak, właśnie tak. W ogniu.

Rozległy się zdumione pomruki. Michael zaczął tracić kontakt z tłumem. Wydawało się, że liczy się z czymś takim. Przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą, pozwalając, by rosło zdumienie i zmieszanie, a potem nagle dramatycznym gestem wskazał kogoś.

Wskazał Richarda.

– Oto on! – krzyknął, a setki oczu spojrzało na Richarda. – Tam stoi mój ukochany brat! – Ów brat chętnie by się zapadł pod ziemię. – Mój ukochany brat i ja – tu Michael łupnął się z rozmachem w pierś – również przeżyliśmy tragedię: utraciliśmy w ogniu matkę! Ogień zabrał nam matkę, kiedy jeszcze byliśmy mali i musieliśmy dorastać bez niej, pozbawieni jej troskliwej opieki, miłości i porad. Zabrał ją nie jakiś wyimaginowany wróg spoza granicy, lecz ogień! Nie było jej przy nas, kiedy się skaleczyliśmy, nie pocieszała nas, gdy płakaliśmy w nocy. Owa tragedia wcale nie musiała się wydarzyć. Świadomość tego boli najbardziej. – Po twarzy Michaela płynęły łzy, lśniące w słonecznych promieniach. – Przepraszam was, przyjaciele, zechciejcie mi wybaczyć. – Otarł łzy chusteczką. – To wszystko przez to, że dzisiejszego ranka dowiedziałem się o kolejnej tragedii: młodzi rodzice zginęli w ogniu, osierocając córeczkę. Przypomniałem sobie własny ból i tragedię i nie mogłem zmilczeć.

Każdy z obecnych znów był po stronie Michaela. Ludzie płakali. Jakaś kobieta objęła odrętwiałego Richarda i szepnęła, jak bardzo mu współczuje.

– Zastanawiam się, ilu z was doświadczyło tego bólu, który co dnia dręczył mego brata i mnie. Niech podniosą rękę ci, których najbliżsi zginęli w ogniu lub zostali poparzeni – wezwał Michael.

Tu i tam uniosły się w górę ręce.

– Oto cierpienie wśród nas, przyjaciele – rzekł ochryple Pierwszy Rajca, rozrzucając szeroko ramiona. – Wcale nie musimy szukać dalej niż w tej komnacie.

Dawno przeżyty koszmar znów ścisnął Richardowi gardło. Jakiś człowiek podejrzewał, że ich ojciec go oszukał, wściekł się i zrzucił lampkę ze stołu; obaj bracia spali w sypialni na tyłach domu. Ów mężczyzna wywlókł ich ojca, bijąc go przy tym, a matka wyniosła obu synków. Potem pobiegła z powrotem, żeby coś uratować z pożaru – nigdy się nie dowiedzieli, po co wróciła – i spłonęła żywcem. Obcy mężczyzna oprzytomniał, słysząc jej krzyki. On i ojciec próbowali ją ratować, lecz było za późno, już nic nie mogli zaradzić. Sprawca całego nieszczęścia uciekł z płaczem, przerażony tym, co uczynił, i pełen poczucia winy. Oto, do czego prowadzi utrata panowania nad sobą, powtarzał im tysiące razy ojciec. Michael zlekceważył słowa ojca, uznał je za banał, Richard za to wziął je sobie do serca. Zaczął się lękać skutków swojego gniewu i odpędzał od siebie owo uczucie, ilekroć się pojawiało.

Michael był w błędzie. To nie ogień zabił ich matkę, ale gniew. Starszy brat opuścił bezwładnie ręce, zwiesił głowę i odezwał się cicho:

– Jak możemy uchronić nasze rodziny przed ogniem, przyjaciele? – Smutno potrząsnął głową. – Nie wiem. Nie wiem. Mam jednak zamiar utworzyć komisję, która się zajmie owym problemem, i wzywam wszystkich światłych, zaangażowanych obywateli, żeby przedstawili swoje sugestie. Moje drzwi zawsze stoją otworem dla takich ludzi. Wspólnie na pewno coś wymyślimy. Wspólnie zaradzimy wszelkim kłopotom. A teraz, drodzy przyjaciele, zechciejcie mi wybaczyć i pozwólcie, bym pocieszył mojego brata. Na pewno się zdumiał, że publicznie opowiadam o naszej tragedii. Muszę go za to przeprosić.

Michael zeskoczył z podwyższenia, a tłum się rozstąpił, aby go przepuścić. Kiedy szedł wśród gości, dotknęło go kilka rąk. Udał, że tego nie zauważył.

Richard patrzył, jak brat idzie ku niemu. Tłum się odsunął. Jedynie Kahlan została u jego boku, palcami delikatnie muskając ramię chłopaka. Goście wrócili do stołu z poczęstunkiem, rozmawiali z ożywieniem, zapomnieli o Richardzie. On zaś stał dumnie wyprostowany i próbował odpędzić gniew.

Uśmiechnięty Michael klepnął brata w ramię.

– Wspaniała przemowa! – pogratulował sam sobie. – Co o tym sądzisz, bracie?

– Po co opowiedziałeś o jej śmierci? – Richard uparcie patrzył w marmurową podłogę. – Musiałeś wszystkim o tym powiedzieć? Musiałeś wykorzystać pamięć naszej matki?

– Wiem, że to cię zabolało. – Michael otoczył brata ramieniem. – Przepraszam, że cię zraniłem. Uczyniłem to dla dobra sprawy. Widziałeś łzy w ich oczach? Zapoczątkowałem tu coś, co poprowadzi nas ku lepszemu życiu i sprawi, że Westland urośnie w siłę. Wierzę w to, co mówiłem. Z radością powinniśmy czekać na to, co niesie nam przyszłość... Z radością, nie ze strachem.

– Co miałeś na myśli, mówiąc o granicach?

– Wszystko się zmienia, Richardzie. Muszę być przewidujący. – Uśmiech zniknął z twarzy Michaela. – To właśnie miałem na myśli. Granice nie będą trwały wiecznie. I chyba nigdy tego nie zakładano. Powinniśmy się oswoić z tą myślą, przygotować na ich zniknięcie.

– Czego się dowiedziałeś w sprawie śmierci ojca? – Richard zmienił temat. – Czy tropiciele coś wykryli?

– Dorośnij wreszcie, Richardzie. – Michael cofnął ramię. – George był starym głupcem. Zawsze zbierał rzeczy, które wcale do niego nie należały. Pewno natknął się na coś, co należało do niewłaściwej osoby. Do kogoś porywczego, zbrojnego w wielki nóż.

– To nieprawda! I świetnie o tym wiesz! – Richard nie znosił, gdy Michael nazywał ojca „George”. – Nigdy w życiu niczego nie ukradł!

– Jeżeli bierzesz rzecz należącą do kogoś dawno zmarłego, to wcale nie znaczy, że masz do niej prawo. Ktoś inny na pewno chce ją mieć z powrotem.

– Skąd o tym wiesz? Czego się dowiedziałeś?

– Niczego! To po prostu zdrowy rozsądek. Cały dom był zdemolowany! Ktoś czegoś szukał. Niczego nie znaleźli. George nie chciał im powiedzieć, gdzie to ukrył, więc go zabili. Tak musiało być. Tropiciele nie znaleźli żadnych śladów. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, kto to zrobił. – Michael się rozzłościł. – Lepiej się naucz z tym żyć.

Richard odetchnął głęboko. Może i tak było: ktoś czegoś szukał. Nie powinien się złościć na brata, dlatego że ten nie potrafi wykryć, kto to był. Michael na pewno bardzo się starał. Lecz jak mogło nie być żadnych śladów?