Kamień łez - Terry Goodkind - ebook

Kamień łez ebook

Terry Goodkind

3,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Tom 2 cyklu "Miecz Prawdy".

Goodkin podejmuje opowieść w miejscu, w którym kończy się ona w "Pierwszym prawie magii".

Poszukiwacz, Richard Cypher, pokonał za pomocą magii trzech szkatuł Ordena znienawidzonego Rahla Posępnego. Zaczyna już rozumieć swój dar magii i moc Miecza Prawdy. Wkrótce jednak pojawia się nowy przerażający przeciwnik - władca zaświatów Opiekun, a wraz z nim uwolniony duch Rahla i sfora nieziemskich bestii, screelingów. Nim siły ciemności zewrą szeregi, Richard musi wyruszyć do leżącego w Starym Świecie pałacu Sióstr Światła, by nauczyć się kontrolować swoją Han i poznać mroczne sekrety własnego dziedzictwa.

"Kamień łez", podobnie jak "Pierwsze prawo magii", to bohaterskie i tragiczne przygody, opowiedziane barwnie i z niespotykanym od lat w literaturze gatunku, pełnym rozmachu epickim oddechem.

[opis wydawcy]

Książka dostępna w zasobach: 
Gminna Biblioteka Publiczna w Raszynie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1565

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kamień łez

 

W sprzedaży następujące tomy cyklu „Miecz Prawdy”:

 

Pierwsza Spowiedniczka

Pierwsze prawo magii

Kamień Łez

Bractwo Czystej Krwi

Świątynia Wichrów

Dusza ognia

Nadzieja pokonanych

Filary Świata

Bezbronne imperium

Pożoga

Fantom

Spowiedniczka

Wróżebna machina

Trzecie królestwo

Skradzione dusze

 

oraz

 

Dług wdzięczności

 

 

 

Terry Goodkind

Kamień łez

Tom II serii

Przełożyła

Lucyna Targosz

 

 

Dom Wydawniczy REBIS

 

Tytuł oryginału

Stone of Tears

 

Copyright © 1995 by Terry Goodkind

All rights reserved

 

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,

Poznań 1998, 2002, 2007, 2012

 

Redaktor

Błażej Kemnitz

 

Opracowanie graficzne

Jacek Pietrzyński

 

Ilustracja na okładce

Keith Parkinson

 

Mapka

Terry Goodkind

 

  prawolubni

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

 

Wydanie I (dodruk)Poznań 2015

 

ISBN 978-83-7120-487-6

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74e-mail: [email protected]

 

 

 

 

Dla moich rodziców, Natalie i Leo

PODZIĘKOWANIA

Chciałbym podziękować mojemu wydawcy, Jamesowi Frenkelowi, za to, że domagał się ode mnie najlepszego i nie zadowalał się niczym mniejszym; mojemu brytyjskiemu wydawcy, Caroline Oakley, za wsparcie i słowa zachęty; moim przyjaciołom, Bonnie Moretto i Donaldowi Schassbergerowi MD, za cenne rady, a także Keithowi Parkinsonowi za znakomitą okładkę.

Rozdział 1

Rachel mocniej przytuliła lalkę i wpatrzyła się w ciemnego stwora, który przyglądał się jej z krzaków. Prawdę mówiąc – podejrzewała, że się jej przyglądał. Nie wiedziała tego na pewno, bo oczy bestii były równie ciemne jak cała reszta i tylko czasem złociście połyskiwały, odbijając światło. Dziewczynka widziała już przedtem leśne zwierzęta: króliki, szopy, wiewiórki i jeszcze inne, lecz ten stwór był od nich większy. Był tak duży jak ona sama, a może i większy. Niedźwiedzie były ciemne. Rachel zastanawiała się, czy to aby nie niedźwiedź.

Poza tym to nie był przecież prawdziwy las, bo rósł pod dachem pałacu, w jednym z pomieszczeń olbrzymiej budowli. Rachel nigdy wcześniej nie była w takim wewnętrznym lesie. Czy żyją tu takie same zwierzęta jak w prawdziwym?

Dziewczynka na pewno by się wystraszyła, gdyby nie obecność Chase’a. Wiedziała, że przy nim jest bezpieczna. Chase to najdzielniejszy ze znanych Rachel mężczyzn. Ale i tak trochę się bała. Strażnik powiedział małej, że jeszcze nigdy nie widział dziewczynki tak dzielnej jak ona. Toteż Rachel nie chciała, żeby pomyślał, że się wystraszyła jakiegoś sporego królika.

Bo może to i był tylko spory, siedzący na kamieniu królik. Ale króliki mają długie uszy. Więc może to jednak niedźwiedź. Dziewczynka wsunęła do buzi nóżkę lalki.

Rachel odwróciła się i popatrzyła w dół, wzdłuż dróżki – ponad ładnymi kwiatami, niskimi murkami i zieloną trawą – na Chase’a, rozmawiającego z Zeddem, tym czarodziejem. Stali obaj przy kamiennym stole, przyglądali się szkatułom i zastanawiali, co z nimi zrobić. Rachel cieszyła się, że nie dostał ich ten paskudny Rahl Posępny i że okrutnik już nigdy nikogo nie skrzywdzi.

Dziewczynka obejrzała się, sprawdzając, czy ciemny stwór nie podszedł bliżej. Zniknął. Rozejrzała się, lecz nigdzie go nie dostrzegła.

– Gdzie się podział, Saro? – szepnęła.

Lalka nie odpowiedziała. Rachel przygryzła stopkę Sary i ruszyła ku strażnikowi granicy Chętnie by pobiegła, ale nie chciała, żeby Chase pomyślał, iż się wystraszyła; ona, taka dzielna. Przecież powiedział, że jest dzielną dziewczynką, i bardzo była zadowolona z tej pochwały. Mała zerkała przez ramię, lecz nigdzie nie spostrzegła ciemnego stwora. Pewno mieszkał w jakiejś norze i tam się teraz schronił. Bardzo chciała pobiec, jednak nie zrobiła tego.

Dziewczynka dotarła wreszcie do strażnika i przytuliła się do jego nogi. Chase rozmawiał z Zeddem, a Rachel wiedziała, że niegrzecznie jest przerywać rozmowę, więc ssała stopkę lalki i czekała, aż skończą.

– A co by się stało, gdybyś po prostu opuścił wieko? – spytał Chase czarodzieja.

– Skąd niby mam to wiedzieć!? – Zedd wyrzucił w górę kościste ramiona, przygładził siwe włosy, ale i tak sterczało kilka niesfornych kosmyków. – Wiem, czym są szkatuły Ordena, lecz to wcale nie znaczy, że mam pojęcie, co z nimi teraz zrobić, zwłaszcza kiedy Rahl otworzył jedną z nich. I magia Ordena zabiła go za to. Mogła zniszczyć świat. Może zginąłbym, gdybym zamknął szkatułę? A może stałoby się coś jeszcze gorszego?

– Nie możemy ich przecież tak zostawić, prawda? – westchnął Chase. – Chyba powinniśmy coś z nimi zrobić?

Czarodziej zmarszczył brwi. Wpatrywał się w szkatuły i zastanawiał. Przez chwilę panowała cisza. Rachel pociągnęła strażnika za rękaw i Chase spojrzał na nią.

– Chase...

– Chase? Przecież wyjaśniłem ci zasady. – Wsparł się pod boki i zachmurzył twarz, udając gniew, a mała chichotała i mocniej tuliła się do niego. – Dopiero od kilku tygodni jesteś moją córką, a już łamiesz zasady! Mówiłem ci, że masz się do mnie zwracać „ojcze”. Żadnemu z moich dzieci nie wolno mówić do mnie „Chase”. Rozumiesz?

– Tak, Ch... ojcze. – Rachel uśmiechnęła się i kiwnęła głową.

Strażnik przewrócił oczami i potrząsnął głową. Zwichrzył czuprynę Rachel.

– O co chodzi?

– Tam, wśród drzew, jest jakieś duże zwierzę. Pewno niedźwiedź albo i coś gorszego. Powinieneś dobyć miecza i sprawdzić, co to.

– Niedźwiedź! – Chase zaśmiał się. – Tutaj? – Znów się roześmiał. – To wewnętrzny pałacowy ogród, Rachel. W takich ogrodach nie ma niedźwiedzi. To musiał być jakiś cień. Światło płata tu różne figle.

– Raczej nie, Ch... ojcze. – Dziewczynka potrząsnęła główką. – To mnie obserwowało.

Chase się uśmiechnął, zwichrzył jej włoski i wielką dłonią przytulił główkę Rachel do swojej nogi.

– No to zostań przy mnie i ten stwór nie będzie cię już niepokoił. Mała przygryzła stopkę Sary i potakująco skinęła głową. Dotknięcie wielkiej dłoni strażnika uspokoiło ją, więc znów spojrzała między drzewa.

Ciemny potwór, niemal skryty za jednym z obrośniętych pnączami murków, przyskoczył bliżej. Dziewczynka mocniej przygryzła stopkę Sary i pisnęła cicho, zerkając na Chase’a. Akurat wskazywał na szkatuły.

– A cóż to za kamień, a może klejnot? Wypadł ze szkatuły?

– Tak – potwierdził Zedd. – Ale nie powiem, co to, dopóki się nie upewnię. A przynajmniej nie powiem tego głośno.

– On jest coraz bliżej, ojcze – jęknęła Rachel.

– No dobrze. – Chase spojrzał na dziewczynkę. – Obserwuj to coś dla mnie. – I znów rzekł do Zedda: – Dlaczego nie chcesz powiedzieć? Sądzisz, że ma to coś wspólnego z ewentualnym rozdarciem zasłony zaświatów?

Czarodziej zmarszczył brwi, pocierając równocześnie kościstymi palcami gładką brodę i patrząc na czarny klejnot leżący przed otwartą szkatułą.

– Tego się właśnie boję.

Rachel rzuciła okiem na murek, żeby sprawdzić, gdzie jest ów stwór. Zadrżała, widząc wysuwające się zza krawędzi ręce. Był dużo bliżej. I to nie były ręce, lecz szpony. Długie, zakrzywione szpony. Spojrzała na strażnika, na broń, którą był obwieszony, by się upewnić, iż mu wystarczy oręża. Chase miał za pasem noże, mnóstwo noży, zza ramienia sterczał mu miecz, u pasa wisiał topór i maczugi nabijane ostrymi szpikulcami, a przez plecy przewiesił łuk. Rachel miała nadzieję, że to wystarczy.

Cała ta broń odstraszała ludzi, lecz nie robiła żadnego wrażenia na potworze – był coraz bliżej. A czarodziej nie miał nawet noża. Odziany był w skromną, brązową szatę. I okropnie chudy. Wcale nie tak wielki jak Chase. Ale czarodzieje znają czary. Może jego zaklęcia odstraszą intruza.

Magia! Rachel przypomniała sobie ogniową pałeczkę, którą dostała od czarodzieja Gillera. Sięgnęła do kieszeni i zacisnęła paluszki na magicznym patyczku. Może Chase będzie potrzebował pomocy. Rachel nie pozwoli, żeby ten stwór zranił jej nowego ojca. Będzie dzielna.

– Czy to niebezpieczne?

– Jeśli to jest to, o czym myślę – Zedd spojrzał na strażnika – i jeżeli się dostanie w niepowołane ręce, to słowo „niebezpieczne” będzie o wiele za słabe.

– No to wrzućmy to do jakiejś głębokiej jamy lub zniszczmy.

– Nie. Może się nam przyda.

– A gdybyśmy to ukryli?

– O tym właśnie myślę. Lecz gdzie? Trzeba się nad tym dobrze zastanowić. Najpierw udam się z Adie do Aydindril, wspólnie zbadamy przepowiednie i dopiero potem zdecyduję, co uczynić z kamieniem i ze szkatułami.

– A co przedtem? Zanim będziesz wiedział?

Rachel obejrzała się na mrocznego stwora. Znów był bliżej, tuż za pobliskim murkiem. Oparł na nim szpony, uniósł łeb i spojrzał dziewczynce w oczy. Wyszczerzył się do niej w uśmiechu, ukazując długie i ostre zębiska. Wstrzymała oddech. Ramiona potwora dygotały. Śmiał się. Przerażona Rachel szeroko otwarła oczy, słyszała szum własnej krwi.

– Ojcze... – pisnęła cichutko.

Chase nawet na nią nie spojrzał. Po prostują uciszył. Stwór przeskoczył przez murek i opadł na ziemię, wciąż spoglądając na Rachel i rechocząc. Błyszczące ślepia łypnęły na Chase’a i Zedda. Zasyczał, znów się zaśmiał i przygarbił.

Dziewczynka pociągnęła strażnika za nogawkę.

– Ojcze... to się zbliża – wykrztusiła z trudem.

– Dobrze, dobrze, mała. Dalej nie wiem, Zeddzie...

Ciemny potwór z wrzaskiem wyskoczył na otwartą przestrzeń. Gnał tak szybko, że wyglądał jak smuga czerni. Rachel krzyknęła. Chase obrócił się; w tym momencie stwór uderzył. Szpony śmignęły w powietrzu. Strażnik upadł, a napastnik skoczył ku Zeddowi. Czarodziej uniósł ramiona; z palców strzelały błyskawice, odbijały się od mrocznej istoty i uderzały w ziemię, wzbijając kurz i rozrzucając odłamki kamieni. Monstrum powaliło Zedda na ziemię.

Bestia zaśmiała się dziko i skoczyła na Chase’a, sięgającego po wiszący u pasa topór. Szpony znów spadły na strażnika. Rachel wrzasnęła. Jeszcze nigdy nie widziała tak szybkiego stworzenia. Z przerażeniem patrzyła, jak rani jej ojca. Z ohydnym rechotem wyrwało mu z dłoni topór i szarpało Chase’a pazurami. Dziewczynka złapała ogniową pałeczkę, przyskoczyła do stwora i przytknęła do jego pleców.

– Zapal to dla mnie! – wykrzyknęła magiczną formułkę.

Mroczne monstrum stanęło w płomieniach. Z przeraźliwym wrzaskiem okręciło się ku Rachel. Szeroko rozwarło paszczę, kłapało zębiskami, całe w ogniu. Znów się zaśmiało, ale nie tak, jak się śmieją ludzie, kiedy ich coś rozbawi. Ten rechot wywołał u dziewczynki gęsią skórkę. Stwór skurczył się i płonąc, ruszył ku cofającej się przed nim Rachel.

Chase rzucił jedną z nabijanych ostrzami maczug. Wbiła się stworowi w plecy. Bestia obejrzała się na strażnika, zaśmiała i wyszarpnęła sobie maczugę z pleców. Zawróciła i znów szła ku strażnikowi.

Zedd zerwał się gwałtownie. Z jego palców strzelił ogień i okrył stwora jeszcze większym płomieniem. Tylko zarechotał. Płomienie zniknęły. Ciało potwora dymiło, lecz wyglądało tak samo jak przedtem – ogień go nie tknął. Prawdę powiedziawszy, jeszcze zanim Rachel go podpaliła, wyglądał jak zwęglony.

Pokrwawiony Chase poderwał się na nogi. Rachel patrzyła nań ze łzami w oczach. Strażnik zdjął z pleców łuk i strzelił. Grot utkwił w piersi stwora. Ów zaśmiał się straszliwie i wyszarpnął strzałę. Chase odrzucił łuk, dobył miecza, rzucił się ku bestii i ciął. Istota poruszała się tak szybko, że strażnik chybił. Zedd uczynił coś, co powaliło ją na murawę. Chase stanął przed Rachel; jedną ręką przytrzymywał dziewczynkę za sobą, w drugiej dzierżył miecz.

Stwór poderwał się na nogi, łypiąc na nich.

– Idźcie! – ryknął Zedd. – Nie biegnijcie! Nie stójcie!

Chase złapał małą za rękę i zaczął się cofać. Czarodziej również. Ciemny potwór przestał się śmiać i przyglądał się im, mrugając ślepiami. Strażnik ciężko dyszał. Jego kolczugę i skórzaną bluzę znaczyły ślady szponów. Rachel, widząc rany ojca, z trudem powstrzymywała płacz. Krew, spływająca mu z ramienia, plamiła dłoń dziewczynki. Mała nie chciała, żeby cierpiał. Bardzo go kochała. Mocniej ścisnęła Sarę i ogniową pałeczkę.

Zedd przystanął.

– Nie zatrzymuj się – polecił strażnikowi.

Stwór spojrzał na stojącego bez ruchu czarodzieja i wyszczerzył w uśmiechu ostre zębiska. Znów się ohydnie zaśmiał i skoczył ku Zeddowi jak błyskawica.

Czarodziej wyrzucił ramiona w górę. Ziemia i trawa uniosły się wokół bestii, ona także. Błękitne błyskawice uderzyły w mroczną istotę. Ryknęła śmiechem i głucho uderzyła o ziemię; dymiła.

Wydarzyło się coś jeszcze. Rachel nie wiedziała co, lecz monstrum zamarło z wyciągniętymi ramionami, jakby próbowało biec i nie mogło oderwać stóp od murawy. Zedd zatoczył ramionami koła i znów wyrzucił je w górę. Ziemia zadrżała jak przy uderzeniu pioruna, stwora ugodziły strzały ognia. Istota zaśmiała się tylko, coś trzasnęło niczym łamane drewno, znów ruszyła ku czarodziejowi.

Zedd zaczął iść. Potwór stanął i zmarszczył brwi. Czarodziej zatrzymał się, uniósł ramiona. Kula ognia pomknęła ku biegnącej do Zedda bestii. Mknęła z przeraźliwym rykiem, coraz większa i większa. Uderzyła z siłą, od której zadrżała ziemia. Błękitne i złote światło było tak jaskrawe, że cofająca się Rachel musiała zmrużyć oczy. Kula ognia płonęła z rykiem.

Dymiący stwór wyszedł z ognia, trzęsąc się ze śmiechu. Płomienie rozwiały się maleńkimi iskierkami.

– O kuma! – wyrwało się Zeddowi. Zaczął się cofać.

Rachel nie wiedziała, co to znaczy „kurna”, ale Chase zwrócił kiedyś czarodziejowi uwagę, żeby nie używał takich słów przy niewinnych dzieciach. I tego też nie zrozumiała. Siwe, zmierzwione włosy Zedda sterczały na wszystkie strony.

Rachel i Chase cofali się dróżką wśród drzew, byli już blisko wrót ogrodu. Czarodziej szedł ku nim tyłem, a stwór przyglądał się temu. Zedd przystanął i bestia znów ruszyła. Przed mroczną istotą pojawiła się ściana płomieni. Słychać było huk i łoskot, w powietrzu unosiła się woń dymu. Potwór przeszedł przez ogień. Zedd wywołał kolejną ścianę ognia. Bestia znów przeszła przez nią bez szwanku.

Czarodziej ponownie zaczął iść i monstrum zatrzymało się obok niskiego, porośniętego pnączami murku; obserwowało. Grube pnącza zsunęły się z murku i wydłużyły. Oplotły, omotały mrocznego stwora. Zedd był już blisko strażnika i Rachel.

– I co teraz? – spytał Chase.

– Przekonajmy się, czy zdołamy go tu zamknąć – odparł zmęczony czarodziej.

Pnącza przygniatały bestię do ziemi; szarpała je ostrymi pazurami. Trójka uciekinierów minęła wielkie wrota. Chase i Zedd zatrzasnęli je.

Z wnętrza dobiegł ryk i głośny trzask. Złote drzwi wybrzuszyły się, powalając czarodzieja na ziemię. Chase wsparł dłonie o oba skrzydła wrót i naparł na nie całym ciężarem, gdy stwór dobijał się od wewnątrz. Szarpał je pazurami, wrzeszczał, a metalowe wrota jęczały i trzeszczały pod uderzeniami jego szponów. Chase spływał potem i krwią. Zedd poderwał się i pomógł strażnikowi przytrzymywać podwoje.

W szparze pomiędzy skrzydłami wrót ukazał się pazur i przesunął się w dół, drugi pojawił się od spodu. Rachel słyszała rechot stwora. Chase stękał z wysiłku. Wrota skrzypiały i trzeszczały.

Czarodziej cofnął się, uniósł ręce, jakby napierał na powietrze. Trzaski ustały. Stwór zawył głośniej. Zedd złapał strażnika za rękaw.

– Uciekajcie.

– Czy to go powstrzyma? – spytał Chase, cofając się.

– Wątpię. Jeśli znów się na was rzuci, idźcie spokojnym krokiem. Ten, kto biegnie lub stoi, przyciąga jego uwagę. Powiedz to każdemu, kogo spotkasz.

– Co to za stwór, Zeddzie?

Rozległ się łomot i w skrzydle wrót pojawiło się nowe wybrzuszenie. Złotą płytę przebiły czubki pazurów, krojąc ją jak noże. Rachel aż uszy bolały od tego trzasku i huku.

– Uciekajcie! Natychmiast!

Chase podniósł dziewczynkę i pobiegł przez westybul.

Rozdział 2

Zedd patrzył na szpony szarpiące złote płyty wrót i machinalnie dotykał poprzez grubą tkaninę swej szaty tkwiącego w wewnętrznej kieszonce kamienia. Obejrzał się na niosącego Rachel strażnika granicy. Chase nie zdążył odejść zbyt daleko, kiedy jedno ze skrzydeł z okropnym łomotem zostało wyrwane z ram. Potężne zawiasy puściły, jakby były z gliny.

Czarodziej w ostatniej chwili uskoczył, gdy stalowa, pokryta złotymi płytami połowa drzwi przeleciała przez westybul i łupnęła w granitową ścianę. Rozprysnęły się kamienne i metalowe odłamki. Zedd poderwał się i pobiegł.

Screeling wyskoczył z Ogrodu Życia. Wyglądał jak szkielet obciągnięty wysuszoną, sczerniałą skórą. Jak trup przez lata palony słonecznym żarem. Białe kości sterczały przez porozdzieraną w walce skórę, lecz stworowi to nie przeszkadzało. Nie zwracał na to uwagi: był istotą z zaświatów i nie obchodziły go takie drobnostki. Nie miał w sobie ani kropli krwi. Pewno dałoby się go unieszkodliwić, gdyby został rozdarty lub posiekany na kawałki, ale poruszał się zbyt szybko, by ktoś zdołał go dosięgnąć. A magia mu najwyraźniej nie szkodziła. Był istotą podległą magii subtraktywnej, toteż bez żadnej szkody wchłaniał magię addytywną. Może magia subtraktywna pokonałaby screelinga, jednak Zedd nie był nią obdarzony. Przez ostatnie kilka tysięcy lat żaden czarodziej nie miał daru magii subtraktywnej. Niektórzy mieli skłonność – Rahl Posępny na przykład – lecz nikt nie miał daru.

Hm, moja magia nie powstrzyma tej istoty, dumał Zedd. Przynajmniej nie wprost. A może by tak sposobem?

Czarodziej cofał się powoli, a screeling w oszołomieniu mrużył ślepia. Teraz, pomyślał Zedd, dopóki stoi bez ruchu.

Skupił się, zagęścił powietrze, tak by uniosło i utrzymało ciężkie wrota. Był zmęczony, więc wymagało to znacznego wysiłku. Siłą woli pchnął powietrze, a skrzydło wrót runęło stworowi na plecy, przygniatając go i wzbijając chmurę pyłu. Screeling zawył. Czarodziej nie wiedział, czy był to ryk bólu, czy złości.

Ciężkie wrota uniosły się, zsunęły się z nich odłamki kamieni. Screeling podniósł je jedną szponiastą łapą i śmiał się; wokół szyi miał nadal okręcone pnącze, którym Zedd usiłował go udusić w ogrodzie.

– O kurna! – mruknął czarodziej. – Nic nie jest łatwe.

Znów się wycofywał. Wrota uderzyły o podłogę – to screeling wydostał się spod nich i ruszył za Zeddem. Zaczynał pojmować, że idący człowiek jest tą samą istotą, która stoi lub biegnie. Ten świat był dlań zupełnie obcy. Czarodziej musiał coś wymyślić, zanim stwór nauczy się czegoś jeszcze. Gdybyż tylko Zedd nie był tak zmęczony.

Chase schodził szerokimi marmurowymi schodami. Czarodziej szybkim krokiem za nim. Gdyby był pewien, iż screeling nie ściga ani strażnika, ani Rachel, wybrałby inną drogę i odciągnął od nich zagrożenie. Stwór mógł jednak pójść za nimi, a Zedd nie chciał, żeby Chase samotnie walczył z istotą z zaświatów.

Po schodach wchodzili kobieta i mężczyzna w białych szatach. Chase próbował ich zawrócić, ale bez powodzenia.

– Idźcie powoli! – wrzasnął do nich Zedd. – Nie biegnijcie! Zawróćcie, bo zginiecie!

Spojrzeli nań ze zdumieniem.

Screeling człapał ku schodom, szurając i drapiąc pazurami o marmur. Czarodziej słyszał jego zduszony, szarpiący nerwy rechot.

Para ludzi w białych szatach dostrzegła ciemnego stwora i skamieniała; szeroko otworzyli ze zdumienia błękitne oczy. Zedd popchnął ich, obrócił i zmusił do schodzenia po schodach. Nagle poderwali się i pognali w dół, po trzy stopnie naraz; białe szaty i złote włosy rozwiewiał pęd.

– Nie biegnijcie! – wrzasnęli chórem Zedd i Chase.

Screeling wyprostował się na zakończonych pazurami łapach, gwałtowny ruch przyciągnął jego uwagę. Zarechotał i skoczył ku schodom. Czarodziej uderzył stwora w pierś powietrzną kulą, ale ten ledwo zwrócił na to uwagę. Wyjrzał za rzeźbioną balustradę i zobaczył biegnących ludzi. Zaśmiał się zgrzytliwie, przeskoczył przez poręcz i opadł dobre sześć metrów niżej, na biegnące, biało odziane postacie. Chase natychmiast zakrył Rachel twarz i zawrócił. Strażnik dobrze wiedział, co się stanie, a nic nie mógł na to poradzić. Zedd czekał nań u szczytu schodów.

– Szybko – powiedział. – Szybko, dopóki nie zwraca na nas uwagi.

Poniżej zawrzała krótka szamotanina, rozległy się krzyki, które wkrótce umilkły. Gromki, ohydny rechot zahuczał echem w przepastnej klatce schodowej. Krew trysnęła wysoko, plamiąc biały marmur niemal u stóp gnającego w górę schodów strażnika. Rachel mocno trzymała go za szyję i wtulała buzię w jego ramię. Nawet nie pisnęła.

Zedd był pełen podziwu dla małej. Jeszcze nigdy nie spotkał dziecka tak rozumnego jak Rachel. Była bystra. Bystra i odważna. Rozumiał, dlaczego Giller jej właśnie powierzył ostatnią szkatułę Ordena, kiedy próbował ukryć puzderko przed Rahlem Posępnym. Metoda czarodziejów, pomyślał Zedd – wykorzystać ludzi do tego, co musi być zrobione.

Biegli westybulem i zwolnili dopiero wtedy, gdy screeling pojawił się u szczytu schodów. Stwór wyszczerzył w uśmiechu okrwawione zębiska, martwe czarne oczy zalśniły na chwilę złociście we wpadającym przez wysokie, wąskie okno słonecznym blasku. Światło sprawiło, że skrzywił się z bólu. Zlizał krew ze szponów i skoczył za Zeddem i strażnikiem. Ruszyli innymi schodami – screeling za nimi. Czasem przystawał na chwilę, niepewny, czy to ich ma ścigać.

Chase jedną ręką przytrzymywał Rachel, w drugiej dzierżył miecz. Zedd trzymał się pomiędzy nimi a screelingiem. Wycofywali się małym korytarzem. Stwór wspinał się na ściany, orząc pazurami gładki kamień i rozrywając gobeliny.

Screeling przewracał stojące pod ścianami bogato zdobione, trójnogie konsolki z orzechowego drewna, śmiał się i cieszył, słysząc brzęk kryształowych waz, rozbijających się na kamiennej posadzce. Woda rozlewała się, a kwiaty spadały na dywany. Screeling rozerwał na strzępy bezcenny, błękitno-złoty tanimurański kobierzec, ryknął śmiechem i wdrapał się po ścianie na sufit. Szedł nim niczym pająk, obserwując uciekinierów.

– Jak on to robi? – szepnął Chase.

Zedd tylko potrząsnął głową. Dotarli do olbrzymiego głównego westybulu Pałacu Ludu. Strop składający się z czterodzielnych żebrowanych przęseł, wsparty na kolumnach, znajdował się dobre piętnaście metrów w górze.

Stwór nagle pomknął sufitem bocznego korytarza, z którego tamci już wyszli, i skoczył na uciekinierów.

Zedd posłał w stronę szybującej bestii strzałę ognia. Chybił: strzała trafiła w granitową ścianę i osmaliła ja.

Za to Chase tym razem trafił. Potężnym uderzeniem miecza odciął screelingowi ramię. Stwór po raz pierwszy zawył z bólu, zachwiał się, zatoczył i śmignął za kolumnę z szarego, zielono żyłkowanego marmuru. Odcięte ramię leżało na posadzce, wijąc się i zaciskając dłoń.

Z głębi olbrzymiego westybulu nadbiegli żołnierze z mieczami w dłoniach. Szczęk oręża i zbroi odbijał się echem od wysokiego sklepienia, buty dudniły na płytach okalających sadzawkę modlitewną. D’harańscy wojownicy byli waleczni i groźni, tym groźniej więc wyglądali teraz, kiedy do pałacu wtargnął wróg.

Wzbudzili w Zeddzie przelotny lęk. Jeszcze przed paroma dniami zawlekliby go przed ówczesnego mistrza Rahla, na śmierć. Teraz byli lojalnymi stronnikami nowego mistrza Rahla – Richarda, wnuka Zedda.

Czarodziej zobaczył nadbiegających żołnierzy i w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że westybul jest wypełniony ludźmi. Właśnie skończyły się popołudniowe modły. Screeling miał tylko jedno ramię, ale i tak groziło to krwawą łaźnią. Stwór mógłby zabić mnóstwo ludzi, zanim pomyśleliby o ucieczce. I jeszcze więcej, gdyby zaczęli uciekać. Trzeba ich wszystkich jak najszybciej stąd usunąć.

Żołnierze byli już obok Zedda, ich twarde, bystre oczy wypatrywały przyczyny zamieszania. Czarodziej obrócił się ku dowódcy, potężnie umięśnionemu mężczyźnie w skórzanym uniformie. Na jego lśniącym napierśniku widniała ozdobna litera „R”, znak domu Rahlów. Na przedramionach okrytych jedynie rękawami kolczugi było widać nacięcia świadczące o randze. Spod błyszczącego hełmu spojrzały na Zedda czujne niebieskie oczy.

– Co tu się dzieje? – spytał dowódca. – O co chodzi?

– Usuń tych ludzi z holu. Grozi im niebezpieczeństwo.

– Jestem żołnierzem, a nie jakimś cholernym pastuchem! – Tamten zdenerwował się, a twarz mu poczerwieniała.

– A pierwszym i najważniejszym obowiązkiem żołnierza jest obrona ludzi. – Zedd aż zgrzytnął zębami. – Jeśli nie usuniesz ich wszystkich z holu, dowódco, to już ja się postaram, żebyś został pastuchem.

Żołnierz zasalutował, kładąc pięść na sercu. Opanował się, gdy zdał sobie sprawę, z kim się sprzecza.

– Wedle rozkazu, czarodzieju Zoranderze – rzekł potulnie i wyładował gniew na swoich ludziach: – Wyrzućcie stąd wszystkich! Ale już! Rozwinąć szyk! Oczyścić hol!

Żołnierze ustawili się w wachlarz i ruszyli, wypychając z holu wystraszonych ludzi. Zedd miał nadzieję, że zdołają usunąć wszystkich i że potem uda się im osaczyć screelinga i rozsiekać go na strzępy.

Wtem stwór niczym czarny cień wyskoczył zza kolumny i wpadł w stłoczoną grupę wypędzanych przez żołnierzy ludzi; wielu upadło. W holu rozległy się wrzaski, zawodzenia i ohydny rechot bestii.

Żołnierze rzucili się na potwora i cofnęli, okrwawieni. Ruszyły ku nim posiłki. Lecz w takim ścisku nie mogli się posłużyć mieczem ani toporem, a screeling torował sobie krwawą ścieżkę. Nie dbał, czy to zbrojny żołnierz, czy bezbronny człowiek – rozszarpywał każdego, kto mu stanął na drodze.

– Kurczę blade! – zaklął Zedd i popatrzył na Chase’a. – Trzymaj się blisko mnie. Musimy go stąd odciągnąć. – Rozejrzał się. – O, tam. Sadzawka modlitewna.

Pobiegli ku kwadratowemu zbiornikowi wodnemu umieszczonemu pod otworem w dachu. Z góry wpadał snop słonecznego światła i na jednej z narożnych kolumn odbijał się falującym, nieregularnym wzorem. Wystająca z wody, położona z boku czarna skała unosiła dzwon modlitewny. W płytkiej wodzie mignęła pomarańczowa ryba, obojętna wobec krwawej jatki w holu.

Czarodziejowi zaczął świtać pewien pomysł. Screeling na pewno był odporny na ogień: nieco się tylko osmalił, kiedy spadł nań czarodziejski płomień. Zedd ogłuchł na docierające z holu jęki i krzyki i wyciągnął ręce nad wodę: zbierał jej ciepło, przygotowując się do tego, co chciał uczynić. Tuż nad powierzchnią dostrzegał migotliwe fale ciepła. Utrzymywał narastający żar na granicy wybuchnięcia płomieniem.

– Kiedy screeling się tu zjawi – odezwał się do strażnika granicy – musimy go zepchnąć do wody.

Chase potaknął. Czarodziej był zadowolony, że strażnik nie należał do osób, które wciąż żądają wyjaśnień, i że nie marnował cennego czasu na pytania.

– Stań za mną – nakazał Chase Rachel, stawiając małą na podłodze.

Dziewczynka także nie zadawała zbędnych pytań. Skinęła potakująco główką i mocniej przytuliła lalkę. Zedd dostrzegł, że w drugiej rączce ściska ogniową pałeczkę. Naprawdę odważna i zmyślna dziewuszka. Czarodziej zwrócił się w stronę holu, ku tumultowi i wrzawie, uniósł dłoń i posłał języki płomieni ku czarnemu stworowi. Żołnierze się cofnęli. Screeling wyprostował się i odwrócił, wypuszczając przy tym z zębisk oderwane komuś ramię. Dym buchnął z muśniętej płomieniem skóry stwora. Straszydło zarechotało urągliwie ku stojącemu przy sadzawce Zeddowi.

Żołnierze spychali ocalałych w głąb holu, choć tym razem ludzi nie trzeba było zachęcać do wycofywania się. Zedd posłał w kierunku screelinga toczące się po podłodze kule ognia. Ów odrzucał je na bok i rozpadały się na snopy iskier. Czarodziej wiedział, że ogień nie zrani stwora: po prostu chciał zwrócić na siebie jego uwagę. I udało mu się.

– Pamiętaj, do wody z nim – przypomniał Chaseńwi.

– Chyba się nie zmartwisz, jeśli chlupnie już martwy?

– Nawet byłoby lepiej.

Screeling gnał ku nim, zgrzytając pazurami po kamiennej posadzce. Ciągnął za sobą smugę kamiennego pyłu i odłamków, zdzieranych w pędzie z posadzki. Zedd bił w stwora kulami zagęszczonego powietrza, rozpraszając tym jego uwagę i starając się na tyle przyhamować jego pęd, żeby wraz ze strażnikiem łatwiej mógł sobie poradzić ze straszydłem. To za każdym razem natychmiast się podrywało i pędziło ku nim. Chase ugiął lekko kolana, w garści trzymał maczugę wzmocnioną sześcioma ostrzami.

Screeling jednym niesamowitym susem spadł na Zedda, zanim ten zdołał go odepchnąć. Czarodziej upadł, tkając powietrzną sieć wiążącą łapę stwora, gdy kły monstrum sięgały już chciwie do jego gardła. Człowiek i bestia potoczyli się po podłodze. Kiedy screeling znalazł się na górze. Chase zdzielił go maczugą. Stwór okręcił się ku niemu i wtedy strażnik uderzył ponownie, strącając go z czarodzieja. Zedd usłyszał trzask pękających kości, lecz screeling zdawał się tego nie czuć. Wyrzucił ramię, podbił strażnikowi nogi, a gdy Chase padł na podłogę, wskoczył mu na pierś. Czarodziej starał się jak najszybciej pozbierać. Rachel przytknęła ogniową pałeczkę do pleców potwora, buchnęły płomienie. Zedd tymczasem zagęszczał powietrze, starając się zepchnąć bestię do wody, ale ta krzepko trzymała się strażnika. Wśród płomieni błyskały wściekłe czarne ślepia, wykrzywione wargi. Chase uniósł oburącz maczugę i z całej siły trzasnął stwora w plecy. Uderzenie zmiotło screelinga do sadzawki. Buchnęły kłęby pary.

Zedd natychmiast zapalił powietrze nad powierzchnią wody, wykorzystując zawartą w niej energię. Czarodziejski płomień pozbawił wodę całego ciepła. Sadzawka w mgnieniu oka zmieniła się w twardy lodowy blok ze screelingiem w środku. Ogień zużył całe ciepło i zgasł. Zapadła cisza, słychać było tylko jęki rannych.

Rachel przypadła do strażnika.

– Nic ci nie jest, Chase? – dopytywała jię poprzez łzy.

– Nic mi nie jest, mała – uspokajał ją, siadając i tuląc dziewczynkę. Zedd widział, że wcale tak nie było.

– Usiądź na tamtej ławce, Chase – polecił. – Muszę się zająć rannymi i nie chcę, by oczy dziecka widziały, co się tam stało.

Czarodziej dobrze wiedział, że te słowa odniosą lepszy skutek niż namowy, aby strażnik siedział spokojne, dopóki on, Zedd, nie będzie sie mógł zająć jego ranami. Trochę się jednak zdziwił, iż Chase przystał na to bez żadnych protestów.

Nadbiegł dowódca z ośmioma żołnierzami. Kilku z nich odniosło rany, na metalowym napierśniku jednego widniały ślady pazurów stwora. Popatrzyli na zakutego w blok lodu screelinga.

– Dobra robota, czarodzieju Zoranderze. – Dowódca lekko skłonił głowę i uśmiechnął się z uznaniem. – Trochę ludzi przeżyło. Czy mógłbyś im jakoś pomoc?

– Obejrzę ich. Czy twoi żołnierze, dowódco, mogliby rozsiekać tego stwora, nim wymyśli, jak stopić lód?

To on wciąż żyje!?

Zedd burknął potakująco i dodał:

– Im szybciej to zrobią, tym lepiej.

Żołnierze już odczepili od pasów topory o półksiężycowatych ostrzach, czekając na rozkaz. Dowódca kiwnął przyzwalająco głową i skoczyli na lód.

– Co to za stwór, czarodzieju Zoranderze? – spytał cicho dowódca. Zedd przeniósł wzrok na strażnika, który bacznie się im przysłuchiwał. Spojrzał mu prosto w oczy.

– To screeling.

Twarz Chase’a ani drgnęła, zresztą prawie nigdy nie reagował na to, co słyszał. Czarodziej znów patrzył na dowódcę. W szeroko otwartych, błękitnych oczach było zdumienie i strach.

– To screelingi grasują??? – wyszeptał. – Nie... nie żartuj sobie, czarodzieju Zoranderze.

Zedd wpatrywał się uważnie w twarz żołnierza. Dostrzegł blizny, których wcześniej nie zauważył, pozostałości walk na śmierć i życie. D’harańscy żołnierze rzadko walczyli inaczej. Ten człowiek nie zwykł okazywać strachu. Nawet w obliczu śmierci.

Czarodziej westchnął. Nie spał od kilku dni. Od czasu, kiedy bojówki próbowały pojmać Kahlan, a ona uwierzyła, że Richard nie żyje, wpadła w Con Dar, Krwawy Gniew, i zabiła napastników. Potem ona, Zedd i Chase szli przez trzy dni i trzy noce do Pałacu Ludu, żeby Kahlan mogła się zemścić. Nie można powstrzymać Spowiedniczki w Con Dar, w mocy starożytnej magii. Na koniec schwytano ich i odkryli, że Richard żyje. To było wczoraj, a zdawało się, iż wieki temu.

Rahl Posępny przez całą noc pracował nad uwolnieniem magii Ordena z trzech szkatuł, a oni patrzyli na to bezsilnie. Dopiero tego ranka Rahl zginął, otworzywszy niewłaściwą szkatułę. Zabiło go pierwsze prawo magii, którym posłużył się Richard. Niezbity dowód na to, że miał dar – choć chłopak nie chciał w to wierzyć – bo tylko ktoś z wrodzonym darem mógł się posłużyć pierwszym prawem magii przeciwko takiemu czarnoksiężnikowi jak Rahl Posępny.

Zedd zerknął na żołnierzy rąbiących lód ze screelingiem.

– Twe imię, dowódco?

– Naczelny dowódca Trimack, Pierwsza Kompania Gwardii Pałacowej – padła dumna odpowiedź.

– Pierwsza Kompania? Co to takiego?

Dowódca wyprostował się jeszcze dumniej.

– Otaczamy żelaznym pierścieniem samego mistrza Rahla, czarodzieju Zoranderze. Dwa tysiące gwardzistów gotowych umrzeć w jego obronie.

– Tuszę, naczelny dowódco Trimacku, że zdajesz sobie sprawę, iż jedną z powinności wyższego oficera jest dźwiganie brzemienia wiedzy w samotności i milczeniu.

– Wiem to.

– Owym brzemieniem jest też świadomość, że ten stwór to screeling. Zamilcz o tym, przynajmniej na razie.

Trimack ciężko westchnął i potakująco skinął głową.

– Rozumiem. – Obejrzał się na leżących na posadzce ludzi. – A co z rannymi, czarodzieju Zoranderze?

Zedd szanował żołnierza troszczącego się o rannych cywili. Początkowe lekceważenie wypływało z poczucia obowiązku, nie z braku serca i gruboskórności. Wpojone zasady nakazywały najpierw odeprzeć atak.

Czarodziej ruszył z Trimackiem przez hol.

– Wiesz, że Rahl Posępny nie żyje?

– Tak. Byłem rankiem na wielkim dziedzińcu. Widziałem nowego lorda Rahla, zanim odleciał na czerwonym smoku.

– I będziesz służył Richardowi równie lojalnie jak jego poprzednikowi?

– Jest Rahlem, czyż nie?

– Tak, jest Rahlem.

– I ma dar?

– Tak.

– Więc będę. Będziemy, ja i moi ludzie. W razie potrzeby umrzemy w jego obronie.

– Może nie być łatwo służyć pod jego rozkazami. Jest twardy i uparty.

– Jak każdy Rahl.

Zedd nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

– No i jest moim wnukiem, choć jeszcze o tym nie wie. Nawiasem mówiąc, nie ma też pojęcia, że jest Rahlem. Czyli mistrzem Rahlem. Richardowi może się to wcale nie spodobać. Lecz pewnego dnia będziesz mu potrzebny. Byłbym wdzięczny, naczelny dowódco Trimacku, gdybyś był dla niego cierpliwy i wyrozumiały.

– Umrę zań, jeśli będzie trzeba – rzekł Trimack, bacznie obserwując hol, jak zawsze gotów na spotkanie z niebezpieczeństwem.

– Na początku bardzo mu się przyda twoja cierpliwość i wyrozumiałość. On myśli, że jest zwykłym leśnym przewodnikiem i nikim więcej. Urodzenie i charakter czynią zeń władcę, ale on się uważa za zwykłego człowieka. Nie chce mieć nic wspólnego z władzą, a ona mimo to została mu dana.

– Zgoda. – Trimack uśmiechnął się leciutko. Zatrzymał się i popatrzył na czarodzieja. – Jestem d’harańskim żołnierzem. Służę mistrzowi Rahlowi. Ale i mistrz Rahl musi służyć nam. Ja to żelazo przeciwko żelazu. On powinien być magią przeciw magii. On będzie żyć bez mego miecza, lecz my zginiemy bez jego magii. A teraz powiedz mi, co porabia screeling poza zaświatami.

– Twój poprzedni lord Rahl – odparł z westchnieniem Zedd – bawił się groźną magią. Magią zaświatów. Rozdarł zasłonę pomiędzy nimi a naszym światem.

– Skończony głupiec. Powinien nas ochraniać, a nie wydawać wiecznemu mrokowi. Ktoś go powinien zabić.

– I ktoś go zabił. Richard.

– A więc lord Rahl już nam oddał przysługę – uśmiechnął się Trimack.

– Kilka dni temu uznalibyście to za zdradę.

– Jeszcze większą zdradą byłoby wydanie żywych umarłym.

– Wczoraj zabiłbyś Richarda, gdyby chciał zranić Rahla Posępnego.

– Wczoraj i on by mnie zabił, żeby dopaść tamtego. Lecz dzisiaj się wspomagamy. Tylko głupiec ma oczy na plecach.

Zedd potaknął i uśmiechnął się z uznaniem, a potem nachylił się ku dowódcy.

– Jeśli zasłona nie zostanie scalona i Opiekun się tu przedostanie, to wszystkich nas czeka ten sam los. Zginie nie tylko D’Hara, zginie cały nasz świat. Przepowiednie mówią, że jedynie Richardowi może się udać scalenie zasłony. Pamiętaj o tym, gdy coś mu zagrozi.

– Żelazo przeciw żelazu – powtórzył z lodowatym spojrzeniem Trimack. – Żeby on mógł być magią przeciwko magii.

– Świetnie to ująłeś.

Rozdział 3

Zedd ogarnął spojrzeniem rannych i umierających. Cała posadzka była zalana krwią. Ból przeszył serce czarodzieja. Dokonał tego tylko jeden screeling. Co będzie, jeśli się ich pojawi więcej?

– Poślij po uzdrowicieli, dowódco. Sam nie zdołam wszystkim pomóc.

– Już posłałem, czarodzieju Zoranderze.

Zedd skinął głową i zaczął badać rannych. Żołnierze Pierwszej Kompanii odciągali na bok zmarłych i pokrzepiali rannych. Czarodziej dotykał skroni poranionych ludzi – badał ich obrażenia, wyczuwał, z czym poradzi sobie uzdrowiciel, a co wymaga większej mocy. Dotknął skroni młodego żołnierza, duszącego się własną krwią. Zedd stłumił jęk, spojrzał w dół i zobaczył żebra sterczące z wybitej pięścią screelinga dziury w pancerzu. Żołądek czarodzieja zaczął wyczyniać dziwne harce. Trimack uklęknął przy drugim boku rannego. Zedd popatrzył znacząco na dowódcę, tamten dał znak, że rozumie. Chłopakowi pozostało ledwie kilka chwil życia.

– Idź do innych – powiedział spokojnie Trimack. – Ja z nim zostanę.

Czarodziej odszedł, a dowódca ścisnął dłoń chłopaka w swoich i pokrzepiał go pocieszającymi słowami.

Nadbiegły trzy kobiety w długich brązowych spódnicach z mnóstwem kieszeni. Ze stoickim spokojem przyjęły to, co zobaczyły. Wydobyły z obszernych kieszeni bandaże i kataplazmy, zaczęły opatrywać rannych i poić ich wywarami. Mogły zaradzić większości obrażeń, na niektóre rany i czarodziej nie znał leku. Zedd poprosił najsrożej wyglądającą spośród trzech kobiet, żeby obejrzała Chase’a. Strażnik siedział na ławce z brodą opuszczoną na piersi. Rachel przycupnęła na posadzce i tuliła się do jego nogi.

Czarodziej i dwie uzdrowicielki szli pomiędzy ludźmi, pomagając tym, którym jeszcze można było pomóc. Jedna z kobiet przywołała Zedda. Nachylała się nad niewiastą w średnim wieku, która usiłowała ją odpędzić.

– Lepiej zajmij się innymi – protestowała słabym głosem. – Mnie nic nie jest. Po prostu muszę odpocząć. Pomagaj innym.

Zedd uklęknął przy leżącej i poczuł pod kolanami krew przesiąkającą przez szaty. Odepchnęła jego dłoń. Drugą rękę przyciskała do rozdartego brzucha.

– Zostaw mnie, proszę. Inni bardziej potrzebują pomocy.

Czarodziej spojrzał ze zdumieniem na poszarzałą twarz. Na czole kobiety widniał błękitny kamień, zawieszony na okalającym głowę delikatnym złotym łańcuszku. Błękit kamienia tak odpowiadał barwie oczu rannej, iż zdawało się, że ta ma troje oczu. Zedd wiedział, co to za kamień, zastanawiał się tylko, czy istotnie jest prawdziwy, czy to aby nie czcza błyskotka. Od bardzo, bardzo dawna nie widział kogoś, kto nosiłby kamień jako symbol swych talentów. Ktoś tak młody jak ona nie mógł wiedzieć, co oznacza ów klejnot.

– Czarodziej Zeddicus Zu’l Zorander – przedstawił się. – A kimże ty jesteś, dziecko, żeby mi rozkazywać?

– Wybacz mi, czarodzieju... – Dziewczyna jeszcze bardziej pobladła.

Zedd położył palce na czole rannej i uspokoiła się. Ból był tak wielki, że mimo woli cofnął rękę. Z wysiłkiem powstrzymywał łzy. Teraz już nie miał wątpliwości: dziewczyna nosiła kamień jako symbol swego daru. Kamień koloru jej oczu, noszony na czole jako trzecie oko, symbolizował „wewnętrzny wzrok” dziewczyny.

Czyjaś dłoń szarpała szatę Zedda.

– Mną się najpierw zajmij, czarodzieju! – nakazał cierpki głos zza jego pleców. Odwrócił się i zobaczył twarz odpowiadającą głosowi, a może i paskudniejszą. – Jestem lady Ordith Condatith de Dackidvich, z rodu Burgalass. Ta dziewucha jest tylko moją służką. Gdyby była tak szybka, jak powinna, tobym tak nie cierpiała! Mogłam zginąć przez jej powolność! Najpierw zajmij się mną! Lada chwila mogę umrzeć!!!

Czarodziej doskonale widział, że owe „śmiertelne” rany to tylko banalne draśnięcia.

– Wybacz mi, o pani – rzekł dwornie i położył dłoń na jej czole. Tak jak myślał: mocno potłuczone żebra, słabiej nogi oraz ranka na ramieniu wymagająca ledwo kilka szwów.

– I cóż? – Zacisnęła dłoń na srebrzystych koronkach u szyi. – Czarodzieje! – burknęła. – Żaden z nich pożytek! A ci gwardziści! Chyba posnęli na posterunkach! Już lord Rahl się o tym dowie! I cóż? Jak moje rany?

– Nie wiem, czy zdołam ci pomóc, o pani.

– Co takiego!? – Złapała szatę Zedda tuż przy szyi i potężnie szarpnęła. – Lepiej się postaraj! Postaraj się albo lord Rahl każę ci ściąć głowę i zatknąć ją na włóczni! I jakiż pożytek z twojej nędznej magii!?

– Zrobię, co w mojej mocy, o pani.

Zdecydowanym szarpnięciem rozdarł maleńkie pęknięcie w rękawie ciemnej atłasowej sukni i położył dłoń na ramieniu kobiety noszącej błękitny kamień. Jęknęła, kiedy powstrzymał częściowo ból i dodał jej sił. Zaczęła spokojniej oddychać. Zedd jeszcze przez chwilę nie cofał ręki, posługując się kojącą magią.

– Moja szata! – wrzasnęła lady Ordith. – Zniszczyłeś ją!

– Wybacz mi ten czyn, o pani. Nie mogłem przecież pozwolić, żeby twa rana się zaogniła. Chyba lepiej stracić szatę niż ramię. Nieprawdaż?

– Hmmm, cóż, tak...

– Powinno wystarczyć dziesięć, piętnaście szwów – powiedział czarodziej do krzepkiej uzdrowicielki, pochylającej się nad obiema kobietami.

– Jestem pewna, że masz rację, czarodzieju Zoranderze – odparła spokojnie, spojrzawszy najpierw twardymi szaroniebieskimi oczami na niewielką rankę. Jedynie błysk w oku świadczył, że właściwie pojęła intencje Zedda.

– Co takiego!? Chcesz, żeby ta baba wykonała za ciebie twoją robotę!?

– Jestem już za stary, o pani. Ręce mi się okropnie trzęsą, poza tym nigdy nie umiałem zbyt dobrze szyć. Lękam się, że przyniosę więcej szkody niż pożytku, ale skoro nalegasz...

– Nie – parsknęła lady Ordith. – Niech ta baba to zrobi.

– Wedle twego życzenia. – Zedd spojrzał na uzdrowicielkę, ta zachowała spokój, ale się zarumieniła. – Obawiam się, iż tylko jedno może złagodzić ból, jaki sprawiają dostojnej damie pozostałe rany. Czy znajdziesz w którejś ze swoich kieszeni korzeń akacji?

– Tak, ale... – stropiła się.

– To dobrze – przerwał jej. – Sądzę, że dwie kostki wystarczą.

– Dwie??? – zdumiała się uzdrowicielka.

– Nie waż się żałować mi leku! – wrzasnęła lady Ordith. – Jeśli masz go za mało, to najwyżej zabraknie dla kogoś mniej ważnego niż ja!!! Musisz mi dać pełną dawkę!!!

– Ależ oczywiście. – Zedd zerknął na uzdrowicielkę. – Podaj dostojnej damie całą dawkę. Trzy kostki. Rozdrobnione.

– Rozdrobnione? – spytała cicho, ze zdumienia otwierając szeroko oczy.

Czarodziej mrugnął i kiwnął głową. Kąciki ust uzdrowicielki uniosły się w tłumionym uśmiechu.

Korzeń akacji uśmierzał ból niewielkich ran, ale należało go połykać w całości. Wystarczała jedna mała kostka. Trzy – i to rozdrobnione – wprost przenicują lady Ordith. Szanowna damulka spędzi większość tygodnia w wygódce.

– Jak się nazywasz, moja droga? – spytał Zedd.

– Kelley Hallick.

– Czy są tu jeszcze inni, Kelley – spytał z ciężkim westchnieniem czarodziej – którymi powinnaś się zająć?

– Nie, panie. Middea i Annalee kończą już opatrywanie rannych.

– Zabierz więc, proszę, lady Ordith tam, gdzie... gdzie mogłabyś się nią spokojnie zająć.

Kelley zerknęła na kobietę, na której ramieniu Zedd nadal trzymał dłoń, na jej rozszarpany brzuch; spojrzała czarodziejowi w oczy.

– Oczywiście, czarodzieju Zoranderze. Wyglądasz na bardzo utrudzonego. Zechciej potem przyjść do mnie, zaparzę ci lubczykową herbatkę. – Leciutki uśmieszek uniósł kąciki ust uzdrowicielki.

Zedd również nie zdołał powściągnąć uśmiechu. Taka herbatka nie tylko wzmacniała siły spracowanym ludziom, ale i dodawała wigoru kochankom. Błysk w oczach Kelley świadczył, że należała do koneserów lubczykowej herbatki.

– Może i skorzystam z zaproszenia. – Zedd mrugnął do niej. W innych okolicznościach z pewnością przyjąłby tę propozycję, bo Kelley była ładną kobietą, ale teraz jego myśli zaprzątały inne sprawy.

– Jak się nazywa twoja służka, o pani?

– Jebra Bevinvier. Nic z niej dobrego. To leniwa i bezwstydna dziewucha.

– Już nie będziesz musiała tolerować jej niefachowych usług. Czeka ją długie leczenie, a ty, o pani, wkrótce opuścisz pałac.

– Opuszczę pałac? Co masz na myśli? – Dumnie zadarła nos. – Wcale nie mam takiego zamiaru.

– Pałac przestał być miejscem bezpiecznym dla tak dostojnej damy jak ty. Dla własnego dobra powinnaś wyjechać. Sama mówiłaś, że strażnicy głównie śpią na posterunkach. Musisz stąd wyjechać.

– Hmmm, po prostu nie mam zamiaru...

– Kelley – Zedd spojrzał znacząco na uzdrowicielkę – zaprowadź lady Ordith tam, gdzie będziesz się nią mogła odpowiednio zająć.

Kelley zdecydowanie odciągnęła lady Ordith niczym tobołek, zanim ta zdążyła bardziej zaszkodzić. Zedd uśmiechnął się ciepło do Jebry i odgarnął rudoblond włosy z jej twarzy. Dziewczyna wciąż przyciskała dłoń do bolącej rany. Czarodziej prawie całkowicie powstrzymał krwotok, ale to nie uratowałoby Jebry. Należało jeszcze wtłoczyć do środka to, co się wydostało na zewnątrz.

– Dziękuję, panie. Czuję się teraz o wiele lepiej. Pomóż mi się podnieść, a odejdę.

– Leż spokojnie, dziecko – powiedział delikatnie Zedd. – Musimy porozmawiać.

Spojrzeniem nakazał innym, żeby się cofnęli. Żołnierzom Pierwszej Kompanii wystarczyło to jedno spojrzenie – natychmiast odsunęli gapiów.

– Umrę, prawda? – Wargi jej drżały, szybciej oddychała.

– Nie chcę cię okłamywać, dziecko. Z trudem bym cię uleczył i wtedy, gdybym był wypoczęty. A nie możesz czekać, aż odpocznę. Umrzesz, jeśli nic nie zrobię. Jeżeli zaś zaryzykuję, mogę przyspieszyć twój koniec.

– Ile czasu mi pozostało?

– Może parę godzin, jeżeli nic nie zrobię. Może i cała noc. Mógłbym uśmierzyć ból i złagodzić dzięki temu ostatnie chwile.

– Nigdy nie sądziłam, że chcę tak żyć. – Łzy spłynęły z kącików zamkniętych oczu Jebry.

– Przez ten Kamień Jasnowidzenia?

– To ty wiesz!? – Szeroko otwarła oczy. – Rozpoznałeś kamień!? Wiesz, kim jestem?

– Wiem. Dawno minęły czasy, kiedy ludzie rozpoznawali widzących dzięki kamieniom, ale ja jestem stary. Tak stary, że pamiętam te czasy. To dlatego nie chciałaś, bym ci pomógł? Bałaś się, co poczuję, kiedy cię dotknę?

– Tak – potaknęła słabo. – Ale nagle stwierdziłam, że chcę żyć.

– Właśnie to chciałem wiedzieć, dziecko. – Zedd poklepał Jebrę po ramieniu. – Nie martw się o mnie. Jestem czarodziejem pierwszego stopnia, nie jakimś tam nowicjuszem.

– Pierwszego stopnia? – zdziwiła się. – Nie wiedziałam, że jeszcze jakiś pozostał. Nie marnuj sił dla tak mało ważnej istoty jak ja, panie.

– To tylko trochę bólu – uśmiechnął się czarodziej. – A, mam na imię Zedd.

Jebra milczała przez chwilę, potem zacisnęła dłoń na ramieniu Zedda.

– Jeśli mogę wybrać, Zeddzie... to wybieram życie.

Starzec uśmiechnął się i pogładził zimne, spocone czoło dziewczyny.

– Przyrzekam, że zrobię, co w mojej mocy, by cię uratować. – Kiwnęła głową, czepiając się jego ramienia, czepiając się swojej ostatniej nadziei. – Czy możesz stłumić ból towarzyszący wizjom?

Jebra przygryzła wargę i przecząco potrząsnęła głową, łzy znów popłynęły z jej oczu.

– Niestety – szepnęła ledwo dosłyszalnie. – Może nie powinieneś...

– Ciiicho, dziecino.

Zedd głęboko zaczerpnął powietrza i położył dłoń na ramieniu Jebry, przytrzymującym wypływające z rany trzewia. Drugą dłonią delikatnie zasłonił oczy dziewczyny. Tu nie wystarczało działanie z zewnątrz. Umysł cierpiącej musiał naprawić szkody. To mogło ją zabić. I jego, Zedda, także. Czarodziej zebrał siły i otworzył swój umysł. Uderzenie bólu zaparło mu dech w piersiach. Bał się marnować energię na głębokie oddechy. Zacisnął zęby, mięśnie miał jak z kamienia. A przecież nie dotknął jeszcze bólu płynącego z rany. Najpierw musiał sobie poradzić z bolesnością wizji Jebry, dopiero potem zaś będzie się mógł zająć tamtą sprawą.

Udręka wtrąciła umysł Zedda w rzekę czerni. Przemykały cienie wizji dziewczyny. Czarodziej ledwo mógł się domyślać ich znaczenia, za to aż nazbyt ostro odczuwał związany z nimi ból. Łzy płynęły spod zaciśniętych powiek Zedda, drżał, walcząc z nawałą udręki i rozpaczy. Wiedział, że nie może dać się im ponieść, bo zginie. Coraz głębiej i głębiej wnikał w umysł Jebry, atakowany przez jej wizje. Mroczne myśli czające się tuż pod granicą świadomości czepiały się woli czarodzieja, usiłując wciągnąć go w otchłanie beznadziejnej rezygnacji. Falą szaleńczej udręki wypłynęły jego bolesne wspomnienia i połączyły się z dręczącymi wspomnieniami dziewczyny. Gdyby nie doświadczenie i zdecydowanie, Zedd straciłby zmysły i wolę, zapadłby się w niezgłębioną otchłań smutku i żałości.

W końcu czarodziej dotarł do spokojnego, białego płomienia, do centrum jestestwa Jebry. Odczuł stosunkowo niewielki ból płynący z groźnej rany. Rzeczywistość rzadko potrafi dorównać imaginacji, a w wyobraźni ból był prawdziwy.

Spokojne jądro umysłu otaczała lodowata czerń wiecznej nocy. Coraz bardziej zaciskała się wokół słabnącego życia, pragnąc na zawsze zdmuchnąć jego płomień, zniszczyć ducha dziewczyny. Zedd odepchnął ów czarny całun, moc czarodzieja ożywiła i wzmocniła ducha Jebry. Cienie cofnęły się przed potęgą magii addytywnej. Jej siła, działająca dla dobra każdej żywej istoty, sprawiła, że trzewia rannej wróciły na miejsce, które wyznaczył im Stwórca. Zedd nie ośmielił się poświęcić ani odrobiny energii na stłumienie bólu. Jebra wygięła się w łuk. Jęczała w udręce. Czarodziej czuł cierpienie dziewczyny. Drżał w tej samej męce. Kiedy skończyło się to. co najtrudniejsze, co wykraczało poza jego rozumienie, Zedd ukoił ból widzącej. Opadła na podłogę z westchnieniem ulgi, którą poczuł i czarodziej.

Teraz Zedd mógł dokończyć dzieła uzdrowienia. Mocą magii zetknął brzegi rany: warstwa po warstwie, aż do skóry, jakby ciało nigdy nie zostało przecięte. Skończone. Pozostawało wydostać się z umysłu dziewczyny. Było to równie niebezpieczne, jak wniknięcie weń, a czarodziej stracił niemal całą siłę, oddając ją Jebrze. Nie marnował czasu na martwienie się tym, pozwolił się unieść strumieniowi udręki.

Zedd spędził w umyśle Jebry niemal godzinę.

Klęczał teraz obok dziewczyny i łkał. Ona już siedziała. Oplotła czarodzieja ramionami, tuliła jego skołataną głowę do swego ramienia. Zedd uświadomił sobie, że wydostał się z umysłu Jebry, i natychmiast wziął się w garść. Rozejrzał się wokół. Żołnierze odsunęli wszystkich odpowiednio daleko; nikt niczego nie słyszał. Nikt nie powinien być w pobliżu czarodzieja, kiedy ten czyni czary zmuszające ludzi do takich wrzasków.

– No i już po wszystkim – rzekł godnie, powoli dochodząc do siebie. To nie było nawet takie straszne. Sądzę, że już wszystko w porządku.

Jebra zaśmiała się cicho i mocno uściskała Zedda.

– A mówiono mi, iż czarodziej nie potrafiłby uleczyć widzącej.

– Jakiś tam czarodziej na pewno by tego nie dokonał. – Zedd zdołał znacząco unieść kościsty palec. – Lecz jestem Zeddicus Zu’l Zorander, czarodziej pierwszego stopnia!

– Czym ci się odwdzięczę? – Jebra otarła łzę z policzka.

– Nie mam nic wartościowego, tylko to. – Odpięła złoty łańcuszek okalający jej włosy i złożyła go na dłoni czarodzieja. – Przyjmij, proszę, ten skromny dar.

Zedd popatrzył na łańcuszek z błękitnym kamieniem.

– To bardzo miły gest, Jebro Bevinvier. Jestem wzruszony i zaszczycony. – Poczuł leciutkie ukłucie winy, że podsunął jej ów pomysł. – To piękny łańcuszek, przyjmuję go jako wyraz wdzięczności.

Użył swej mocy, wyjął kamień z oprawy i oddał dziewczynie; tylko łańcuszek był Zeddowi potrzebny.

– Sam łańcuszek wystarczy, zatrzymaj kamień. Jest twój.

Jebra zamknęła klejnot w dłoni, skinęła głową i cmoknęła Zedda w policzek. Przyjął to z uśmiechem.

– Powinnaś teraz wypocząć, kochanie. Zużyłem sporo twoich sił, żeby cię uratować. Kilka dni w łóżku i będziesz jak nowo narodzona.

– Coś mi się zdaje, iż nie tylko mnie wyleczyłeś, ale i pozbawiłeś pracy. Muszę poszukać jakiejś posady, żeby się wyżywić – zerknęła na zakrwawione rozdarcie zielonej sukni – i ubrać.

– Czemu nosiłaś kamień, będąc służącą lady Ordith?

– Niewielu wie, co on oznacza. Lady Ordith nie ma o tym pojęcia. Za to jej mąż, diuk, tak. Chciał wykorzystać moje zdolności, ale jego żona nigdy by się nie zgodziła na zatrudnienie jakiejś kobiety. Umieścił mnie więc wśród jej służących. Wiem, że to nie honor dla widzącej działać w ukryciu, lecz w Burgalass wielu cierpi głód. Rodzina wiedziała o moich zdolnościach i odrzuciła mnie, obawiając się tego, co wizje mogły o niej powiedzieć. Babka dała mi swój kamień, zanim zmarła, mówiąc, iż będzie zaszczycona, jeśli zechcę go nosić. – Jebra przycisnęła dłoń z kamieniem do policzka i szepnęła: – Dziękuję, że go nie przyjąłeś. Że zrozumiałeś.

– Więc ten diuk – Zedd znów poczuł ukłucie winy – wziął cię na dwór i korzystał z twego daru?

– Tak. Ze dwanaście lat temu. Ponieważ zostałam osobistą dworką lady Ordith, uczestniczyłam w każdej prawie uroczystości czy spotkaniu. Diuk przychodził potem do mnie i mówiłam mu, co widziałam o jego przeciwnikach. Większość swojej potęgi i bogactw osiągnął dzięki mojej pomocy. Nikt oprócz niego nie wie, czym jest Kamień Jasnowidzenia. On zaś gardził tymi, którzy zatracili dawną wiedzę. Drwił z ich ignorancji, każąc mi jawnie nosić kamień. Chciał też, żebym miała oko na lady Ordith. No i nie udało się jej owdowieć. Pociesza się, znikając z pałacu diuka, kiedy tylko zdoła. Lady nie będzie po mnie płakać; jej mąż pociągał za sznurki i dbał o to, by mnie nie zwolniła.

– Czemu lady nie podobały się twoje usługi? – Zedd się uśmiechnął. – Czyżbyś istotnie była leniwa i źle wychowana?

– Nie. – Jebra odwzajemniła uśmiech, który pogłębił delikatne zmarszczki w kącikach jej oczu. – To wizje. Czasami... sam zresztą to odczułeś, kiedy leczyłeś moją ranę. Mam tylko nadzieję, że nie dręczyły cię tak jak mnie. Niekiedy nie mogłam usługiwać lady Ordith.

– Hmmm, skoro jesteś teraz bez pracy – Zedd potarł policzek – to do czasu wyzdrowienia będziesz w Pałacu Ludu na prawach gościa. Mam tu jakieś wpływy. – Pomyślał sobie, że to szczera prawda. Wyciągnął z kieszeni sakiewkę i potrząsnął nią. – Oto twoja zapłata, jeśli cię przekonam do nowego pracodawcy.

Jebra zważyła sakiewkę w dłoni.

– Jeżeli to miedź, przyjmę ją wyłącznie za pracę dla ciebie. – Uśmiechnęła się i przysunęła bliżej. Oczy miała wesołe i gniewne zarazem. – Jeśli zaś to srebro, to o wiele go za dużo.

– To złoto – rzekł z powagą Zedd, a ona zamrugała, zaskoczona. – Ale to nie dla mnie będziesz głównie pracować.

– A dla kogo? – Wpatrywała się chwilę w wypełnioną kruszcem sakiewkę i znów spojrzała na czarodzieja.

– Dla Richarda. Nowego mistrza Rahla.

– Nie. – Jebra zbladła i gwałtownie potrząsnęła głową, kuląc ramiona, po czym wcisnęła sakiewkę w dłoń Zedda. – Nie. – Zbladła jeszcze bardziej i znów potrząsnęła głową. – Nie. Przykro mi, lecz nie. Nie chcę dlań pracować. Nie.

– On nie jest złym człowiekiem. – Czarodziej zmarszczył brwi. – Ma dobre serce.

– Wiem.

– Znasz go?

– Widziałam go wczoraj. – Spuściła oczy. – Pierwszego dnia zimy.

– I miałaś wizję, kiedy go zobaczyłaś?

– Tak – odparła słabo, przez łzy.

– Powiedz mi, co widziałaś, Jebro. Każdy szczegół. Proszę cię o to. To bardzo ważne.

Spojrzała spod oka na czarodzieja, potem znów opuściła wzrok i zagryzła wargi.

– To było wczoraj, podczas porannych modłów. Poszłam na plac, kiedy zabrzmiał dzwon, i on tam stał, zapatrzony w sadzawkę. Zwróciłam nań uwagę, bo miał u pasa miecz Poszukiwacza. Był wysoki i przystojny. I nie klęczał jak pozostali. Stał tam i patrzył na zbierających się, a nasze oczy spotkały się na moment. Emanująca zeń moc zaparła mi dech w piersiach. Widząca może wyczuć niektóre rodzaje mocy, na przykład wrodzony dar. – Jebra popatrzyła na Zedda. – Już wcześniej widziałam tych z darem. Widziałam ich aury; były podobne do twojej: ciepłe, serdeczne i łagodne. Twoja aura jest piękna. Jego była zupełnie inna – było w niej to, co w twojej, ale i jeszcze coś.

– Gwałtowność – wtrącił Zedd. – On jest Poszukiwaczem.

– Pewno tak – przytaknęła – sama nie wiem. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałam. Mogę ci powiedzieć, jak to odczułam. Zdawało mi się, że zanurzono mi twarz w lodowatej wodzie, zanim zdołałam zaczerpnąć powietrza. Czasem nie mam żadnej wizji na czyjś temat, czasem mam. Nigdy nie wiem, kiedy wizja się pojawi. Strapieni i nieszczęśliwi silniej emanują aurę i swoje myśli. Jego błyszczała jak błyskawice w czasie burzy. Bardzo cierpiał. Niczym złapane w pułapkę zwierzątko, które usiłuje odgryźć sobie łapę, żeby się uwolnić. Dręczył się, że musi zdradzić przyjaciół, by ich ocalić. Nie pojmowałam tego. Nie miało to dla mnie żadnego sensu. W jego myślach był też obraz kobiety, bardzo pięknej długowłosej kobiety. Może Spowiedniczki, choć nie wiem, jak to możliwe. Tak się o nią zadręczał, iż dotknęłam twarzy, bo zdawało mi się, że jego aura pali mi skórę. Nawet gdybym nie była na modłach, jego udręka i tak powaliłaby mnie na kolana. Już miałam doń podbiec i go pocieszyć, kiedy zjawiły się dwie Mord-Sith i zobaczyły, że stoi, a nie klęczy. Nie bał się ich, lecz ukląkł, rozpaczając nad zdradą, do której był zmuszony. Z ulgą przyjęłam to, co zrobił; sądziłam, że to już koniec. Dostrzegając tylko aurę, cieszyłam się, że to nie były prawdziwe wizje. Nie chciałabym mieć wizji na temat tego człowieka. – Jebra zapatrzyła się przed siebie, najwyraźniej zatopiona we wspomnieniach o tamtej chwili.

– Ale to nie był koniec?

– Nie. Sądziłam, że najgorsze już minęło, ale to, co widziałam, nie dorównywało temu, co nadeszło. – Przez chwilę tarła dłonie. – Zanosiliśmy modły do Ojczulka Rahla, kiedy ów młodzieniec nagle się poderwał. Uśmiechał się. Rozwiązał trapiącą go zagadkę. Ostatni fragment wśliznął się na właściwe miejsce. Twarz kobiety i miłość do niej przepoiły jego aurę. – Jebra potrząsnęła głową. – Współczuję osobie, która kiedykolwiek spróbuje wsunąć choć czubek palca pomiędzy tych dwoje. Straci palec, dłoń, a może i całe ramię, zanim zdąży pomyśleć, żeby się cofnąć.

– Ona ma na imię Kahlan – uśmiechnął się Zedd. – A co się stało potem?

– Potem zaczęły się wizje. – Dziewczyna skrzyżowała ręce na brzuchu. – Widziałam, jak zabija jakiegoś mężczyznę, choć nie wiem, w jaki sposób. Nie było krwi, lecz go zabił. Potem zobaczyłam tego, który miał zginąć: Rahla Posępnego. I dostrzegłam, że to jego ojciec, ale że on o tym nie wie. Wtedy pojęłam, kim jest: synem Rahla Posępnego, a wkrótce nowym mistrzem Rahlem. Aura mieniła się straszliwymi sprzecznościami. Z chłopa król.

– Rahl Posępny chciał rządzić światem dzięki przerażającej magii. Richard zapobiegł temu, ocalił całe rzesze od tortur i śmierci. Zabicie kogoś to straszliwy czyn, ale zabijając Rahla, ocalił od śmierci _ wielu ludzi. Myślę, że na pewno nie to tak cię przeraziło w Richardzie.

– Nie. – Potrząsnęła głową. – Chodzi o to, co stało się potem. Chciał odejść, lecz dwie Mord-Sith zastąpiły mu drogę. Jedna z nich groziła mu Agielem. Zdziwiło mnie, że i on miał zawieszonego na szyi Agiela, czerwonego jak i tamte. Zacisnął na nim dłoń. Powiedział Mord-Sith, że je zabije, jeżeli go nie przepuszczą. W jego aurze błysnęła taka gwałtowność, taka chęć użycia siły, iż na moment straciłam oddech. Chciał, by spróbowały go powstrzymać. Wyczuły to i pozwoliły mu przejść. Odwrócił się, żeby odejść i... i wtedy miałam inne wizje. – Przycisnęła dłoń do serca, płakała. – Moje wizje... moje wizje nie zawsze są wyraźne, Zeddzie. Czasami nie wiem, co oznaczają. Kiedyś miałam wizję jakiegoś rolnika. Ptaki dziobały brzuchy jego i jego rodziny. Nie wiedziałam, co to znaczy. Okazało się potem, że przyleciało stado kosów i wydziobały ziarno, które ów rolnik dopiero co zasiał. Na szczęście mógł zasiać ponownie i pilnował pola. Gdyby nie miał na ponowny zasiew, to on i jego rodzina umarliby z głodu... – Dziewczyna otarła palcami łzy z policzków. – Czasami nie umiem powiedzieć, co znaczą moje wizje albo czy się spełnią. Nie wszystkie się spełniają. – Skubała kosmyk włosów. – Lecz czasem dzieje się dokładnie to, co widzę. Wiem, że są prawdziwe i że na pewno się spełnią.

– Rozumiem, Jebro. – Zedd poklepał ją pocieszająco po ramieniu. – Wizje to rodzaj proroctwa, a dobrze wiem, jak proroctwa potrafią być zagmatwane. Jakie były wizje dotyczące Richarda? Zagmatwane czy wyraźne?

– I takie, i takie. – Dziewczyna patrzyła czarodziejowi w oczy.- Miałam wszelkie rodzaje: zagmatwane i jasne, prawdopodobne i całkiem pewne. Przepływały szybko. Nigdy przedtem mi się to nie zdarzyło. Zwykle mam tylko jedną wizję i albo wiem, co znaczy i czy się spełni, albo jej nie rozumiem i nie wiem, czy się wypełni. Wizje o tym młodzieńcu płynęły jak rwący strumień. Jak niesione huraganem krople deszczu. W każdej był ból, cierpienie, niebezpieczeństwo. Te najwyraźniejsze, a wiem, że są prawdziwe, były najgorsze. Jedna dotyczyła czegoś wokół szyi Richarda. Nie wiem, co to, ale sprowadzi nań wielki ból i oddzieli go od tej kobiety... Mówiłeś, że ma na imię Kahlan... Oddzieli go od wszystkich, których kocha. Uwięzi go.

– Mord-Sith pojmała Richarda, więziła go i torturowała. Może to właśnie widziałaś – podsunął Zedd.

– Nie, to nie to – Jebra gwałtownie zaprzeczyła. – Tu nie szło o to, co już było: to się ma dopiero wydarzyć. I to nie ból sprawiany przez Mord-Sith. Zupełnie inny. Jestem tego pewna.

– I co jeszcze? – Czarodziej w zadumie skinął głową.

– Widziałam go w klepsydrze. Klęczał w dolnej części, płacząc z udręki; wokół sypał się piasek, lecz ani jedno ziarenko nie spadało na Richarda. W górnej połowie klepsydry były nagrobki tych, których kochał, ale sypiący się piach bronił mu tam dostępu. Widziałam nóż w jego sercu, nóż zadający śmierć, zaciśnięty w jego własnych drżących dłoniach. Pojawiła się inna wizja i nie wiem, co się stało, bo obrazy nie zawsze są chronologiczne. Richard był odziany we wspaniały czerwony płaszcz ze złotymi guzikami i brokatowym przybraniem. Leżał twarzą w dół... w plecach miał nóż. Był martwy i zarazem nie był. Jego własne ręce sięgnęły, żeby odwrócić leżącego, lecz zanim zobaczyłam jego martwą twarz, nadpłynęła inna wizja. Najgorsza. Najwyraźniejsza. – Z oczu Jebry znów popłynęły łzy. Łkała cicho, a Zedd ścisnął jej ramię, dodając otuchy i zachęcając, by mówiła dalej. – Widziałam, jak płonie. – Ocierała łzy i kołysała się, szlochając. – Krzyczał. Czułam swąd przypiekanej skóry. Potem cofnięto to coś, nie wiem co, co go paliło, i był nieprzytomny, naznaczony. Wypalono na nim znamię.

– Widziałaś ten znak? – Zedd poruszał językiem, usiłując zwilżyć wyschnięte nagle usta.

– Nie, nie widziałam. Ale wiem, co to było, wiem równie pewnie, jak rozpoznaję słońce. To był znak śmierci, znak Opiekuna zaświatów. Opiekun naznaczył go jako swoją własność.

– Były jeszcze jakieś wizje? – Zedd ze wszystkich sił starał się zapanować nad oddechem i drżeniem rąk.

– Tak, ale mniej wyraźne i niezrozumiałe. Przemknęły tak szybko, że wyczułam tylko zawarty w nich ból. Potem Richard odszedł. Skorzystałam z tego, że Mord-Sith patrzyły za nim, i pobiegłam do swojej komnaty. Długie godziny leżałam w łóżku, płacząc, udręczona tym, co widziałam. Lady Ordith waliła w drzwi, wołając mnie. Krzyknęłam, że jestem chora, i w końcu odeszła rozeźlona. Płakałam, dopóki starczyło mi łez. Widziałam zalety owego młodzieńca i płakałam, przerażona złem, które po niego sięgało. Wizje były rozmaite, a mimo to podobne. Wszystkim towarzyszyło to samo odczucie: niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo otacza tego chłopaka równie szczelnie jak woda rybę... – Jebra zdołała się trochę opanować, a Zedd obserwował ją w milczeniu. – To dlatego nie chcę dla niego pracować. Nie chcę mieć najmniejszego kontaktu z grożącym mu niebezpieczeństwem i brońcie mnie przed tym, dobre duchy. Nie chcę się narażać na dotknięcie zaświatów.

– Może mogłabyś mu pomóc, może twoje zdolności pomogłyby mu uniknąć niebezpieczeństwa. Właśnie na to liczyłem – powiedział cicho Zedd.

– Za żadne skarby świata nie pójdę na służbę do mistrza Rahla. – Jebra osuszyła twarz rękawem. – Nie jestem tchórzliwa, lecz nie jestem też heroiną z opowieści czy idiotką. Nie po to moje trzewia wróciły na miejsce, żeby mi je znowu ktoś wypruł i przy okazji zabrał duszę.

Zedd spokojnie patrzył, jak dziewczyna odzyskuje kontrolę nad sobą, jak odsuwa przerażające obrazy. Wzięła głęboki wdech i westchnęła. Błękitne oczy napotkały wzrok czarodzieja.

– Richard jest moim wnukiem – powiedział jej.

– Wybaczcie mi, dobre duchy. – Gwałtownie zamknęła powieki, zasłoniła usta dłonią, a potem otworzyła oczy, przerażona. – Zeddzie... tak mi przykro, że ci to wszystko opowiedziałam. Wybacz mi. Gdybym wiedziała, że to twój wnuk, to nigdy, nigdy bym ci tego nie wyjawiła. – Ręce trzęsły się jej. – Wybacz mi, wybacz. Błagam.

– Prawda jest prawdą. A ja nie należę do tych, którzy winiliby cię za to, że ją widziałaś. Jestem czarodziejem i wiem, że grozi mu niebezpieczeństwo. Dlatego prosiłem cię o pomoc. Stwór, który cię zranił, dostał się do świata żywych przez rozdarcie w zasłonie. Jeżeli zasłona będzie nadal pękać, Opiekun wydostanie się z zaświatów. Richard dokonał czynów, które według proroctw świadczą, że tylko on jeden potrafi scalić zasłonę.

Zedd znów położył sakiewkę ze złotem na kolanach Jebry, która się temu przyglądała. Cofnął pustą dłoń. Dziewczyna patrzyła na sakiewkę, jakby była to gotowa ukąsić ją bestia.

– Czy to będzie bardzo niebezpieczne? – spytała w końcu słabiutkim głosem.

– Nie bardziej niż popołudniowy spacerek w pałacu. – Zedd uśmiechnął się, kiedy nań spojrzała.

Jebra odruchowo przyłożyła dłoń do brzucha, tam gdzie była rana. Rozejrzała się po rozległym, wspaniałym holu, jakby szukała drogi ucieczki albo obawiała się ponownego ataku. Potem powiedziała, nie patrząc na czarodzieja:

– Moja babka była widzącą i moją jedyną mentorką. Powiedziała mi kiedyś, że wizje naznaczą cierpieniem całe moje życie i że nigdy nie zdołam powstrzymać ich napływu. Powiedziała też, żebym nie odmawiała, kiedy trafi mi się sposobność wykorzystania tego, co widzę, dla czyjegoś dobra. Że to choć trochę zmniejszy przygniatające mnie brzemię. Usłyszałam to, gdy dała mi swój kamień... – Jebra oddała sakiewkę Zeddowi. – Nie zrobiłabym tego za całe złoto DTIary. Ale zrobię to dla ciebie.

– Dzięki, dziecinko. – Czarodziej uśmiechnął się i pogładził policzek dziewczyny. Znów dał jej sakiewkę. – Przyda ci się. Będziesz miała wydatki. To, co zostanie, należy do ciebie. Takie jest moje życzenie.

– Co mam zrobić? – spytała, z rezygnacją kiwając głową.

– Najpierw oboje musimy się porządnie wyspać. Potem odpoczniesz parę dni, żeby odzyskać siły. Dopiero później czeka cię podróż, lady Bevinvier. – Rozbawiła go jej mina. – Oboje jesteśmy bardzo zmęczeni. Jutro wyruszam w ważnych sprawach. Ale najpierw przyjdę do ciebie i porozmawiamy. Od razu cię jednak proszę, żebyś nie nosiła kamienia na widoku. Nie ujawniaj swoich talentów podpatrującym oczom.

– Więc i nowemu panu będę służyła z ukrycia? Niezbyt to zaszczytne.

– Tym, którzy by cię teraz rozpoznali, nie zależy na złocie. Służą Opiekunowi. Pożądają czegoś cenniejszego niż kruszec. Jeśli cię wypatrzą, pożałujesz, że cię dziś ocaliłem.

Jebra zadrżała, lecz dała znak, iż się zgadza.