Całun nieśmiertelności - Terry Goodkind - ebook

Całun nieśmiertelności ebook

Terry Goodkind

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Całun nieśmiertelności zaczyna się tam, gdzie się kończy Pani Śmierci.
Potężna czarodziejka Nicci i jej towarzysze – niedawno pozbawiony daru Nathan i młody Bannon – wyruszają w dalszą podróż, przepędziwszy bezlitosnych Norukai, łowców niewolników, z Rena Bay. Misja Nicci – ocalić świat; wspólna misja – przywrócić Nathanowi magiczny dar.
Kierując się zagadkowym proroctwem wiedźmy Red idą na południe od Kol Adair, ku wspaniałemu miastu Ildakar, w którym czas przestał płynąć.

Książka dostępna w zasobach: 
Gminna Biblioteka Publiczna w Raszynie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 618

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Całun nieśmiertelności

 

Tego autora polecamy również

cykl „Miecz Prawdy”:

 

Pierwsza Spowiedniczka

Pierwsze prawo magii

Kamień Łez

Bractwo Czystej Krwi

Świątynia Wichrów

Dusza ognia

Nadzieja pokonanych

Filary Świata

Bezbronne imperium

Pożoga

Fantom

Spowiedniczka

Wróżebna machina

Trzecie królestwo

Skradzione dusze

Serce Wojny

Cykl „Kroniki Nicci”:

Pani Śmierci

Całun nieśmiertelności

 

oraz

 

Dług wdzięczności

Terry Goodkind

Całun nieśmiertelności

Przełożyła

Lucyna Targosz

 

 

Dom Wydawniczy REBIS

 

Tytuł oryginału

Shroud of Eternity

 

Copyright © 2017 by Terry Goodkind

All rights reserved

 

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,

Poznań 2018

 

Redaktor

Agnieszka Horzowska

 

Projekt i opracowanie graficzne i projekt okładki

Jacek Pietrzyński

 

Ilustracja na okładce

Bastien Lecouffe Deharme

 

prawolubni

 

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

 

Wydanie I

Poznań 2018

 

ISBN 978-83-8062-369-9

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

 

DTP: Akapit, Poznań, tel. 61-879-38-88

 

 

 

Rozdział 1

Poznaczone sinawymi plamami gnijące ludzkie mięso połyskiwało w słońcu. Zapadnięte gałki oczne zmieniły się w galaretę. Żuchwy zwisały luźno, nienaturalnie szeroko rozwarte z powodu nacięć biegnących przez policzki od kącików ust aż po uszy.

Nicci początkowo nie wyczuła woni rozkładu w rozrzedzonym, chłodnym górskim powietrzu. Ubrana w czarną suknię podróżną cofnęła się i przyjrzała czterem odciętym głowom zatkniętym na wysokich palach – dwie po każdej stronie skalistej drogi.

– Czar konserwujący przestaje działać – stwierdziła beznamiętnie, nie czując lęku. Widok śmierci nigdy nie robił na niej wrażenia. – Nie wiem, jak długo te głowy tkwią tutaj, ale wkrótce się rozpadną. Pojawi się więcej ptaków i much. – Odwróciła się ku swoim towarzyszom, a wiatr zwichrzył jej blond włosy.

Nathan Rahl oparł dłoń na głowicy miecza i podszedł do przerażających znaków ostrzegawczych. Niegdyś prorok i czarodziej, utracił oba te dary po przemieszczeniu się gwiazdy, kiedy Richard scalił zasłonę zaświatów. Ta fundamentalna zmiana w uniwersum wyeliminowała proroctwa i na nowo określiła prawa magii, z jeszcze nieznanymi skutkami.

– Sądziłem, że żywi Norukai są wystarczająco paskudni. – Potarł palcami gładko wygolony policzek. – Śmierć nie dodała im urody.

Nicci przypomniała sobie, jak bezlitośni, naznaczeni bliznami napastnicy zaatakowali rybacką osadę Renda Bay.

Brutalni łowcy niewolników wielu zabili, spalili część osady i wzięli jeńców. Ich okręty, z rzeźbami przerażających morskich węży na dziobach, były smukłe i mocne, granatowe żagle wspomagała magia.

Norukai, chcąc upodobnić się do węży, wydłużali rozcięciami usta, zszywali rozcięte policzki i tatuowali na skórze łuski. Nicci wykorzystała swój magiczny dar i przepędziła ohydnych napastników z Renda Bay. Nathan i Bannon wspomagali ją mieczami. Pokonani Norukai uciekli na morze.

Kiedy Nicci i jej towarzysze zeszli z gór, natknęli się na zagadkę. Czemu te odcięte głowy umieszczono właśnie tutaj, tak daleko w głębi lądu, po drugiej stronie gór? Dla Nicci to nie miało sensu.

– Nienawidzę Norukaich – mruknął wpatrzony w ponury widok Bannon. Jego niski głos zabrzmiał jak warknięcie Mrry, niespokojnej piaskowej pantery, chodzącej tam i z powrotem w pobliżu. – Nienawidzę ich za to, co zrobili biednym mieszkańcom Renda Bay, a szczególnie za to, że najechali naszą wyspę i porwali mojego przyjaciela Iana... – Głos mu się załamał. – Mnie też chcieli porwać... – Otarł pot z czoła i odgarnął w tył długie rude włosy.

Gniewnie kopnął najbliższy pal. Naruszone drewno powoli się przewróciło, głowa poleciała na ziemię i z głuchym odgłosem uderzyła w skałę. Żuchwa odpadła. Czar konserwujący stracił moc i rozkład szybko postępował.

Nicci patrzyła, jak cuchnąca skóra się rozpływa i zsuwa z czaszki niczym łój. Gałki oczne całkiem się rozpuściły, zalśniły, po czym wsiąkły w ziemię.

Bannon początkowo miał niewyraźną minę, ale potem okazał zadowolenie. Chciał przewrócić pozostałe trzy pale, lecz Nathan go powstrzymał.

– Chyba powinniśmy to przemyśleć, mój chłopcze. Ktokolwiek ustawił to tutaj, musiał mieć po temu ważny powód. A jak dobrze wiesz, łowcy niewolników nie są naszymi przyjaciółmi. – Poruszył nozdrzami, ale wcale nie wyglądał na przejętego upiornym widokiem czy ohydnym smrodem. – To sugeruje, że ten, kto zatknął te głowy na palach, mógłby być naszym sprzymierzeńcem... a przynajmniej wrogiem naszych wrogów. Nie powinniśmy budzić w nim gniewu.

Bannon nerwowo oparł dłoń na rękojeści swojego solidnego miecza, Niepokonanego.

– Słodka Matko Morza, nie pomyślałem o tym.

– Brak pomyślunku... to zmora wielu poszukiwaczy przygód – powiedział z dodającym otuchy uśmiechem Nathan. – A przed nami wiele przygód.

– Moi towarzysze zawsze powinni najpierw myśleć, a potem działać – oznajmiła twardo Nicci. – Na dłuższą metę oszczędzi nam to wielu kłopotów.

Piaskowa pantera podeszła do szczątków, poruszyła Wąsami z niesmakiem i znowu warknęła. Biła długim ogonem. Symbole wypalone w jej jasnobrązowej sierści były dziwnie podobne do osobliwych liter nabazgranych na tablicach ostrzegawczych u podstawy pali.

Nicci spojrzała na biegnącą zakosami górską drogę, niegdyś bardzo uczęszczaną, a teraz zarośniętą. Okrążała wychodnie i opadała za kolejną grań, schodząc ku ich celowi – wspaniałemu miastu, które nieoczekiwanie dostrzegli z wysokiej przełęczy Kol Adair... niezwykłemu miejscu, które zdawało się niknąć i pojawiać niczym miraż.

Smród zgnilizny przyprawiał ją o mdłości.

– Proponuję, żebyśmy się nie zatrzymywali na południowy posiłek, ale zjedli w marszu suchy prowiant. Mamy wiele mil do przejścia, zanim zapadnie noc.

– Aż się palę, żeby zobaczyć miasto – powiedział Nathan. – Nawet jeżeli wciąż nie wiemy, co powinniśmy zrobić, kiedy tam dotrzemy.

– Ale chcemy spróbować – odezwał się Bannon. – Będziemy świętować, jeżeli dzięki temu odzyskasz dar.

Nathan zsunął plecak z ramienia i wyjął trochę suszonego mięsa, które nieśli od Cliflwall.

– Nie zapominaj, chłopcze, że odnalezienie miasta może być ważnym elementem misji Nicci, która ma ocalić świat.

Czarodziejka prychnęła mało uprzejmie i spojrzała na Nathana swoimi przeszywającymi błękitnymi oczami, a potem odeszła nieco na bok.

– Nigdy nie przykładałam zbyt wielkiej wagi do tego, co wiedźma nakazała mi uczynić. Przepowiednie i zapowiedzi mogą się ziścić, ale nigdy tak, jak się tego spodziewamy. – Popatrzyła na siwego byłego czarodzieja. – Zakładałeś, że odzyskasz dar, jak tylko dotrzemy do Kol Adair, a okazało się, że to zaledwie pierwszy krok.

– Ach, lecz teraz poznaliśmy sens słów Red – odparł Nathan. – Zakładaliśmy... a domysły nikomu nie przynoszą korzyści. Jej wpis w mojej księdze życia głosił, że od Kol Adair spostrzegę, czego potrzebuję, żeby znowu być w pełni sobą. Po prostu nie wczytałem się zbyt dokładnie. Teraz pojmujemy właściwe znaczenie jej słów.

– A przynajmniej poczyniliśmy kolejny krok ku temu, co miała na myśli – stwierdziła Nicci. Przemyślenia tajemniczej wiedźmy budziły w niej niesmak.

Zanim wyruszyli w długą podróż z Mrocznych Ziem, Red napisała w tajemniczej księdze, którą dała staremu czarodziejowi:

Przyszłość i los zależą tak od podróży, jak i od jej celu. Kol Adair leży daleko na południe w Starym Świecie. Tam czarodziej ujrzy to, co mu potrzebne, by na powrót stał się w pełni sobą. A czarodziejka musi ocalić świat.

– Co do twojej części nie ma wątpliwości – odezwał się Bannon, zrównując się z Nicci. – Twoją misją jest ocalić świat. Cóż mogłoby być ważniejsze? Powinniśmy się kierować zaleceniami.

Czarodziejka przystanęła, podczas gdy Mrra poszła polować wśród wzgórz, i odpowiedziała młodemu człowiekowi:

– Właściwej osobie mętne proroctwa nie muszą mówić, że ma ocalić świat. Właściwa osoba zrobi to, co należy. Zrobi to dla lorda Rahla... – Nicci się wyprostowała i otrzepała z kurzu czarną, szarpaną wiatrem spódnicę. – A ja jestem właściwą osobą.

Nicci – potężna czarodziejka i dawna Siostra Mroku – poświęciła swoje życie i dar sprawie Richarda Rahla. Kochała go ponad wszystko i nigdy nie pokocha innego, ale pogodziła się z tym, że jego jedyną miłością jest Kahlan. Z tą miłością nie mogła rywalizować żadna inna kobieta, w tym i Nicci.

Lecz ona mogła mu ofiarować swoją niezachwianą lojalność. W D’Harze Richard i Kahlan zaniepokoili się, kiedy Nathan oznajmił, że chce pomóc mieszkańcom zniszczonych wojną Mrocznych Ziem. Stary czarodziej przez tysiąc lat był więziony w Pałacu Proroków, bo uznano, że wolny byłby niebezpieczny. Po ucieczce mężnie walczył na rzecz D’Hary. Poprosił, żeby go wysłano z misją jako podróżującego ambasadora D’Hary, jak sam się nazwał.

Chociaż wysoki, przystojny czarodziej był mądry, to pod wieloma względami przypominał dziecko łaknące zabawy. Richard, wiedząc, że Nathan wpakuje się w kłopoty, poprosił Nicci, żeby mu towarzyszyła jako obrończyni i strażniczka. Ona zaś zrobiłaby wszystko, o co by ją Richard poprosił, nawet gdyby miała to przypłacić życiem. Uświadomiła sobie, że odchodząc – i to bardzo daleko – oraz zachowując niezależność, najlepiej się przysłuży temu, którego kocha. No i ocali siebie. Pomogłaby odbudować świat i zabezpieczyć odległe rubieże imperium D’Hary. Tak mogłaby pomóc Richardowi. Tak mogłaby kochać Richarda.

D’harańskie siły pokojowe w końcu dotrą na południe, utworzą przyczółki i placówki. A na razie Nicci będzie zwiadowcą, jednoosobową strażą przednią, na tyle silną i godną zaufania, żeby się zająć sprawami tych dalekich ziem. Jeżeli dobrze wykona swoje zadanie – a taki miała zamiar – to lord Rahl nie będzie musiał wkraczać ze swymi wojskami...

Wzgórza się rozstąpiły, sosny zrzedły i roślinność przeszła w trawiaste stoki usiane ostami, wysokimi niemal jak drzewa; wielkie fioletowe kwiaty zwabiały grubiutkie trzmiele. Kępy niskich, ciemnolistnych dębów wypełniały zagłębienia i ciągnęły się w górę niektórych stoków. Kiedy wędrowcy brnęli przez kępy traw, umykały im z drogi chmary pasikoników. Wąż odpełzł i znikł w gąszczu.

Mrra wysforowała się naprzód, a troje wędrowców przez większość dnia schodziło z głównej grani. Na noc rozbili obóz w zacisznej kotlince, na brzegu bystrego strumienia. Bannonowi udało się złowić pięć małych pstrągów i chociaż ledwo wystarczyły na posiłek dla nich, chłopak rzucił dwa najmniejsze Mrze. Piaskowa pantera spojrzała na niego z wdzięcznością, a potem wgryzła się w srebrne łuski.

Nathan przysiadł przy ogniu, który Nicci rozpaliła dzięki swojemu darowi.

– Jak myślisz, czarodziejko, ile dni zajmie nam dotarcie do tego miasta?

– Zakładasz, że ono istnieje – powiedziała. Z Kol Adair widzieli skomplikowaną mozaikę miasta, wysokie wieże, geometryczne dachy... ale potem wszystko zniknęło. – To mogło być tylko złudzenie albo projekcja z innego miejsca.

Nathan potrząsnął głową, oparł brodę na dłoni.

– Musimy wierzyć, że jest prawdziwe! Zobaczyłem je z Kol Adair, jak zapowiedziała Red, więc musi istnieć. Wiedźma tak powiedziała. Pójdziemy tak daleko, jak będzie trzeba. – Odwrócił lazurowe oczy, jakby się zawstydził. – Muszę odzyskać dar, a teraz to nasza jedyna wskazówka.

Bannon rozpostarł na ziemi pelerynę i zwinął się w kłębek na miękkich liściach w pobliżu strumienia.

– Rozumie się, że pójdziemy do miasta, więc odpoczywajmy. – Ziewnął. – Mam wziąć drugą wartę?

Nicci przygotowała sobie miejsce do spania.

– Nie trzeba – powiedziała, kiedy Mrra spojrzała jej w oczy. Były związane zaklęciem, połączone więzią, której nikt poza nimi nie pojmował. – Mrra będzie nas pilnować, więc możemy porządnie wypocząć. Żadne zło nie zakradnie się do obozu. Ona nas ostrzeże przed każdym niebezpieczeństwem.

Rankiem wspięli się na porośnięty drzewami stok następnego wzniesienia, osiągając tę samą wysokość, z której wczoraj zeszli w dolinę. Pięli się mozolnie coraz bardziej stromą ścieżką na grzbiet grani. Nicci była przekonana, że tajemnicze miasto będzie zaraz za tym grzbietem, na rozległej równinie rozciągającej się za pogórzem.

Do południa wędrowali wśród dębów i rzadkich świerków, aż znaleźli się na samej górze. Gdy tylko drzewa przerzedziły się na tyle, że odsłoniły widok, wędrowcy spojrzeli na roztaczającą się przed nimi panoramę.

– Drogie duchy! – wyszeptał Nathan.

Bannon się zapatrzył, przetarł oczy i znowu patrzył.

Za pogórzem widzieli równinę opadającą stromo ku szerokiej rzece, jakby teren rozdarto i pionowo rozdzielono.

Lecz miasta nie było. Żadnego miasta. Nie było tam wielkiej i wspaniałej metropolii, jaką widzieli z Kol Adair.

Jednak równina nie była pusta. Widzieli armię – ogromną armię zajmującą pogórze i równinę; tak liczną, że mogła konkurować z najliczniejszymi wojskami, jakie Nicci widywała, służąc imperatorowi Jagangowi. Doskonale wiedziała, jakie spustoszenie może spowodować taka armia.

Zmrużyła oczy, chłonąc ten niepokojący widok.

– Musi tam być z pół miliona wojowników.

Bannon dotknął rękojeści miecza, jakby się zastanawiał, ilu by pokonał w pojedynkę.

– Cieszę się, czarodziejko, że jesteś tu, żeby ocalić świat.

Rozdział 2

Nicci, stojąc na grani pod niskim, pochylonym dębem, z dala od armii, niespiesznie oceniała sytuację.

– To może być problem.

Nathan, pełen nieuzasadnionego optymizmu, poprawił swój ozdobny miecz.

– A może nie. Konflikt ma dwie strony, a o ile wiem, nie należymy do żadnej. Tu, w głębi Starego Świata, nie mamy żadnych wrogów. Jesteśmy tylko przybywającymi z daleka wędrowcami i nie stanowimy zagrożenia.

Nicci potrząsnęła głową.

– Gdybym była ich dowódcą, nie ryzykowałabym. Każdy podróżny może być szpiegiem.

– Ale my nie jesteśmy – odezwał się Bannon. – Jesteśmy niewinni.

Naiwność chłopaka czasem bawiła, a czasem irytowała Nicci.

– Po co się przejmować paroma martwymi niewiniątkami, jeżeli to ochroni wojskową kampanię?

Kiedy maszerująca armia Jaganga napotykała wędrowców, którzy się znaleźli w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie, Nicci sama załatwiała sprawę... i nigdy nie kończyło się to dobrze dla wędrowców.

Nathan przygryzł wargę.

– Nic nie wiemy, czarodziejko. To ci wojownicy mogli nabić na pale głowy Norukaich, czyli są wrogami łowców niewolników. Toteż chętnie bym ich nazwał sprzymierzeńcami.

Nicci chwyciła powykrzywianą, upstrzoną porostami gałąź dębu, wyczuła dłonią jej szorstkość.

– Nie chcę ryzykować. Musimy być ostrożni, póki się czegoś więcej nie dowiemy.

Nathan, zapatrzony przed siebie, bezwiednie dotknął piersi, jakby usiłował odnaleźć w sobie utracony dar. Tak wiele nadziei pokładał w niejasnych słowach ze swojej księgi życia, w pragnieniu odnalezienia tajemniczego miasta, które zniknęło.

– Lecz musimy tam pójść, żeby dowiedzieć się, co się stało z miastem. Może któryś z tych żołnierzy wie. Wtedy bym się dowiedział, dlaczego straciłem dar.

Nicci popatrzyła na niego.

– Mówiłam ci, co zdaniem Sióstr Mroku było najpewniejszym sposobem pozbawienia czarodzieja mocy? Obdarcie go żywcem ze skóry, żeby magia wypłynęła z niego wraz z krwią, kropla po kropli. – Ruszyła w dalszą drogę. – Zrobiły to w Pałacu Proroków z kilkoma mającymi dar młodzieńcami.

Nathan poszedł za nią, raczej oburzony niż zaniepokojony.

– Zapewniam cię, że nie w ten sposób straciłem dar.

Mrra pobuszowała wśród wysokich traw i zawróciła ku nim. Wielka kocica nie przejęła się setkami tysięcy żołnierzy – byli za daleko, żeby stanowić bezpośrednie zagrożenie.

Nicci długo przyglądała się ogromnej armii, słuchając szelestu ciemnozielonych dębowych liści. Przymrużyła błękitne oczy.

– Coś jest nie tak. Zauważyliście? – Wskazała szeregi niezliczonych żołnierzy. – Przy tej liczbie ludzi powinniśmy widzieć nieustanny ruch. Zwiadowcy powinni wyruszać albo wracać z raportami, spieszeni żołnierze powinni ćwiczyć. Nie ma dymu z ognisk. I posłuchajcie: nie słychać żadnego dźwięku.

Wyszła poza osłonę dębów, już się nie obawiając, że tamci ją zauważą.

– Spójrzcie: gdzie są ich namioty, proporce? Tak liczna armia zostawiłaby ślad, przemieszczając się. Zniszczyłaby teren. – Popatrzyła przez ramię. – Gdyby przeszli przez góry, widzielibyśmy oznaki ich przemarszu; tysiące stóp rozdeptałoby ziemię i trawę.

– Może przyszli z innej strony – stwierdził Nathan. – Z północy albo z południa.

– Dlaczego nie ma ognisk? – powtórzyła. – Powinni mieć namioty, konie, wozy z zaopatrzeniem.

Nic na to nie powiedzieli.

– Jest tylko jeden sposób, żeby to zbadać – podpowiedział Bannon. – Możemy, zachowując ostrożność, przejść wśród wzgórz, trzymać się drzew, żeby nas nie zauważyli. Na równinie i pogórzu musimy trafić na jakieś grupki żołnierzy; może biwakujących w lasach zwiadowców, posłańców, patrole na obrzeżach. Jeśli napotkamy pojedyncze osoby, będziemy mogli je wypytać. – Uśmiechnął się niepewnie, ale położył dłoń na oplecionej rzemieniem rękojeści miecza.

Nicci z wolna skinęła głową.

– Dobry pomysł, Bannonie Farmerze. Podejdziemy wśród drzew, miej otwarte oczy. Mrra może pójść przodem i ostrzec nas. Jak tylko natrafimy na samotnego żołnierza, pochwycimy go i wypytamy. – Uśmiechnęła się krzywo. – W razie potrzeby zmusimy go do mówienia.

– W razie potrzeby. – Nathan uniósł brew. – Wołałbym nie zaczynać wojny z pół milionem żołnierzy. Przynajmniej póki nie odzyskam daru.

– Myślałem, że po prostu pogadamy z tym, kogo spotkamy – mruknął Bannon.

Długo już wędrowali, więc bez trudu przemierzali pogórze, wśród szeleszczących brązowych traw i kołyszących się wielkich ostów. Kiedy to było możliwe, trzymali się pod osłoną karłowatych dębów. Gdzieś daleko ćwierkały ptaki.

Lecz od odległej wielkiej armii nie dobiegał żaden dźwięk.

Nicci dostrzegła ciemny ślad tam, gdzie płonąca trawa zaczerniła połać suchych jak kość wzgórz, zanim zgasła. Potrafiła sobie wyobrazić, jak w tych pozbawionych wilgoci miesiącach późnego lata roślinność zmienia się w morze ognia. Najbardziej martwiło ją to, że na wypalonej przestrzeni nie mieli żadnej osłony.

Nathan przystanął przy ogromnym oście, osłonił oczy i wpatrywał się w wielką, dziwnie nieruchomą armię.

– Chyba masz rację. Zawsze miałem znakomity wzrok, pewnie dlatego, że przez tyle czasu oglądałem świat z wysokich wież. Wpatrywałem się teraz w grupy żołnierzy i nie dostrzegłem żadnego ruchu. Najmniejszego. Przyjrzałem się ich mundurom, dość staroświeckim i... – Zlizał kropelkę krwi z dłoni zranionej kolcem ostu. – Ich pancerze przypominają mi... – Zmarszczył czoło. – Pamiętacie, jak szliśmy w głąb lądu od Renda Bay? Zboczyłem wtedy ku dawnej wieży strażniczej. Przez jej krwioszkło widziałem potężne armie. Uważałem, że to wojska imperatora Kurgana, Żelaznego Kła. Generał Utros podbił w jego imieniu wiele ziem. Z wieży dzięki magii widziałem poprzez czas starożytnych wojowników. – Powoli pokiwał głową. – Drogie duchy, ci żołnierze przed nami bardzo mi przypominają tamtych.

– Ale oni byli odlegli o tysiące lat – odezwał się Bannon.

– Tak sądziłem. I nie mogę mieć pewności co do tej armii, póki nie podejdziemy bliżej.

Szli ku kępom drzew, wśród których mogli się schować. Nicci była coraz bardziej niespokojna. Nie dostrzegała sensu w tym, na co patrzyła.

Doskonale pamiętała armię Jaganga; smród, wrzawę, zamęt, jak morowe powietrze. Dzięki akustyce pogórza i otwartej równiny powinni słyszeć daleki pomruk krzyków, szczęk mieczy ćwiczących żołnierzy, stuk młotków zbrojmistrzów, wrzaski branek wleczonych do żołnierskich namiotów, odgłos kopania latryn lub grobów dla zabitych jeńców. Powinni czuć swąd pogrzebowych stosów i dym ognisk, słyszeć dźwięki muzyki, sprośne przyśpiewki, rozkazy wykrzykiwane przez oficerów, burkliwe użalanie się przegrywających hazardzistów.

Lecz słyszała wyłącznie wiatr, szelest traw, brzęczenie owadów... żadnych odgłosów wielkiej armii.

Mrra wróciła ze zwiadu, przedzierając się przez poszycie – nie skradała się, nie ukrywała. Nicci się uspokoiła.

Przed nimi w rozpadlinie na pogórzu kilka małych strumyczków łączyło się w wąwozie gęsto porośniętym karłowatymi dębami i sosnami. Bannon wskazał ku krzakom o zwisających gałęziach.

– Spójrzcie, widzę tam paru żołnierzy. Może uda nam się z nimi pogadać.

– Też ich widzę – powiedział Nathan. – Czterech lub pięciu. – W jego szepcie pobrzmiewała nadzieja.

Kiedy Nicci spostrzegła postacie skulone w cieniu gałęzi, przeszył ją zimny dreszcz. Trzymali się blisko siebie, może tu obozowali, może byli czujką armii. Ona ich nie zauważyła, Mrra nie wyczuła, lecz żołnierze pewnie zauważyli troje zbliżających się wędrowców.

– Może być już za późno. – Nicci nadal nie widziała żadnego ruchu. – Sprawdzimy, ale ostrożnie.

Dotknęła sztyletów na biodrach, choć jej najskuteczniejszym orężem była magia.

Bannon i Nathan dobyli mieczy. Ruszyli przez trawy ku zagajnikowi. Bannon schylił się pod gałęzią, odgarnął dłonią liście.

– To dobre miejsce na obóz – szepnął, o wiele za głośno zdaniem Nicci. – Może dlatego tu są.

Nicci go uciszyła, ale przyznała mu rację. Oddział działający na obrzeżach trzonu armii mógł się schronić w zalesionym wąwozie. Ale gdzie dym z ogniska?

Pięciu pradawnych wojowników czekało na nich pod dębami, tkwiąc wokół centralnego punktu. Mrra podeszła ku nim, węsząc, nie okazywała strachu. Nicci przystanęła, wpatrując się w ludzkie postaci. Krzepcy wojownicy mieli łuskowe pancerze, grube naramienniki, nagolenice i wzmocnione buty; głowy osłaniały im spiczaste hełmy z wizurami. Zbrojni byli w krótkie miecze. Jeden z żołnierzy pochylał się ku czemuś, czego, jak się zdaje, nikt prócz niego nie widział.

Cała piątka była zmieniona w jasnoszary kamień.

– Są... posągami – wyjąkał Bannon załamującym się głosem. – Jak po zaklęciu naprawiacza.

Nathan ostrożnie podszedł bliżej. Kamienny wojownik patrzył pustym wzrokiem w uprzątnięte miejsce na dnie lasu.

– Idę o zakład, że dawno temu płonęło tu ognisko. Czas zatarł po nim ślad, ale wciąż zostało parę tworzących krąg kamieni.

Wojownicy mieli twarze bez wyrazu; ich myśli znieruchomiały, kiedy zadziałał czar petryfikacji. Nicci się zbliżyła; nieśmiałe domysły były niczym zimny grad podczas letniej burzy. Żadnych ognisk, żadnego ruchu, kompletna cisza.

– Zastanawiam się, czy cała armia na równinie nie skamieniała.

Nathan był zarówno zafascynowany, jak i zaniepokojony.

– Magia niezbędna do rzucenia takiego czaru przewyższa wszystko, o czym słyszałem, wszystko od czasu wielkich wojen czarodziejów przed trzema tysiącami lat – powiedział z podziwem. – O, to były czasy nieokiełznanej, potężnej magii.

Bannon przeciągnął ostrzem miecza po ramieniu jednego ze skamieniałych wojowników. Stalowa klinga Niepokonanego zaśpiewała dźwięcznie.

– Tysiące lat... trzy tysiące, a oni wciąż w całości? Czy kiedykolwiek się obudzą? – Popatrzył na Nicci; powróciło bolesne wspomnienie. – Ożywiliśmy ludzi w Lockridge, kiedy Nathan pokonał naprawiacza. Wszystkich tych ludzi zastygłych z myślą o swoim przewinieniu.

– To była o wiele skromniejsza sprawa, mój chłopcze. Naprawiacz rzucał swoje złe czary wyłącznie na tych, którzy jego zdaniem byli winni, kolejno na każdego. – Czarodziej znowu potrząsnął głową. – To tutaj... po prostu zapiera dech. Tyle tysięcy żołnierzy!

Mrra obwąchała kamienne buty, ale posągi jej nie zainteresowały. Zniknęła w dębowym lesie, wśród połamanych przez wiatr gałęzi i grubej warstwy zbrązowiałych liści.

Nathan, w którym ciekawość wzięła górę nad niepokojem, chodził wśród skamieniałych żołnierzy, przyglądał się im jak gość podziwiający nowy ogród rzeźb na królewskim dziedzińcu.

– W Pałacu Proroków czytywałem pradawne kroniki wojenne. Znam te pancerze. Ten emblemat... widzicie stylizowany rysunek płomienia? – Postukał w napierśnik jednego z żołnierzy. – Taki symbol pojawia się w opowieściach o Żelaznym Kle. – Cofnął się, wsparł dłonie na biodrach. – jakie historie by nam opowiedzieli, żeby nadal milczeli – stwierdziła Nicci. – Bo gdyby oni mogli mówić, to mogłaby się odezwać cała armia. A wątpię, żeby gadanie było ich priorytetem.

Bannon nie posiadał się ze zdumienia.

– Jeśli przyszli zdobyć to wielkie miasto, to nic ich tu już nie trzyma. Miasto zniknęło.

– Przecież są posągami, chłopcze – przypomniał mu Nathan. – I nigdzie nie pójdą.

– No tak.

Nathan przybrał mentorski ton:

– Myśląc pozytywnie, to skoro ci żołnierze są posągami, to cała ta ogromna armia nie jest zagrożeniem ani dla nas, ani dla kogokolwiek innego. Możemy przejść wśród nich i dowiedzieć się, gdzie się podziało miasto. Żadnego skradania się. To powinno być łatwe.

Ledwo wypowiedział te nierozważne słowa, a już z drugiej strony wąwozu dobiegł jakiś trzask. Gałęzie pękały z hałasem i ukazała się wielka kudłata istota wyrywająca z korzeniami i odrzucająca na bok karłowate dęby.

Nicci ugięła kolana, stuliła dłonie, żeby dotknąć daru i przywołać magię. Nathan uniósł miecz, Bannon stał u jego boku. Mrra wyskoczyła spomiędzy drzew i pędziła ku nim.

Monstrum przystanęło, węszyło, mierząc wzrokiem intruzów. Było wielkie jak ogr, ale wyglądało jak niedźwiedź z koszmarów. Ryknęło, z rozdziawionej paszczy pociekły sznury śliny. Stanęło na tylnych łapach i wyciągnęło przednie z zakrzywionymi pazurami.

Ruszyło ku nim jak burza.

Rozdział 3

Stwór był zbyt wielki, żeby powstrzymały go karłowate dęby. Walił łapą niczym taranem, długimi pazurami chwytając uparte gałęzie. Ryczał i metodycznie niszczył las, zostawiając jedynie drzazgi dębiny, jak ozdobne frędzle ze wstążki zrobione przez szwaczkę. Wyrywał i odrzucał drzewa. Pędził ku nim, sapiąc i dysząc niczym miech kowalski.

Bannon przykucnął wśród kamiennych wojowników, jakby mogli go obronić.

– Co to takiego?!

– Co dzień dowiadujemy się czegoś nowego. – Nathan szeroko rozstawił stopy w czarnych butach. Zbierał się w sobie, ujął oburącz miecz, dla pewniejszego chwytu. – Ale sądzę, że będziemy z tym walczyć zwykłym sposobem.

Nicci stanęła przed nimi, zagięła palce; czuła mrowienie towarzyszące budzącemu się darowi.

– Cofnijcie się.

Monstrum przypominało jej olbrzymiego wściekłego niedźwiedzia – a może kiedyś było niedźwiedziem, teraz porośniętym zmierzwionym cynamonowym futrem, upaćkanym zasychającą ropą i krwią, które sączyły się z niezagojonych ran. W masywnym łbie jarzyły się szeroko rozstawione ślepia. Jedna połowa pyska wyglądała jak stopiony wosk świecy. Ślepie wypłynęło z oczodołu i osunęło się w dół pyska. Policzek zniknął, odsłaniając straszliwe kły w wydłużonej paszczy. Lepka ślina ciekła, zmieszana z krwią z popękanych dziąseł.

Z futrzastego cielska sterczały gładkie, wypukłe płytki, podobne do skorup homarów dostarczanych czasem przez rybaków do portu Grafan. Twarde płytki wyglądały jak wszczepione w monstrualne ciało niedźwiedzia, w jego skórze zaś wypalono symbole i geometryczne wzory zaklęć, podobne do zbliznowaciałych runów pokrywających Mrrę.

Monstrum pędziło ku nim, gotowe ich zabić. Nicci zauważyła, że tak naprawdę nie był to oszalały z głodu drapieżnik, potwór cierpiał straszliwe męki. Okaleczone cielsko, a zwłaszcza ropiejące piętna świadczyły o tym, że istotę tę ukształtował jakiś zły człowiek.

Nic dziwnego, że stwór był owładnięty żądzą mordu.

Chociaż Nicci to rozumiała, nie zamierzała pozwolić, żeby monstrum skrzywdziło jej towarzyszy. Niemal bezwiednie przywołała do obu dłoni kule syczącego, kłębiącego się ognia czarodzieja. Płynny żar ogarnie ohydnego stwora i zmieni w czysty popiół.

Rzuciła kulami ognia w zbliżającego się stwora, ciągle wyrywającego stojące mu na drodze drzewa. Pierwsza kula żaru sięgnęła celu – i tylko prześliznęła się po cielsku jak rozżarzona mgła, a potem trysnęła na połamane drzewa. Ogień czarodzieja zapalił gęste zarośla, ale stworowi nie zrobił krzywdy.

Druga kula uderzyła w potwornego niedźwiedzia, lecz ogień spłynął niczym woda po natłuszczonej skórze. Monstrum wciąż się zbliżało.

– Jest odporny na ogień czarodzieja! – wykrzyknął Nathan.

Nicci nie czekała. Miała cały arsenał innych zaklęć. Sięgnęła swoim darem, żeby zatrzymać serce stwora. W nagłej potrzebie często otaczała żywe serce magią i ściskała, póki nie przestało bić... ale teraz jej zaklęcie znowu jakby się ześliznęło. Nie mogła dosięgnąć serca, nie potrafiła wniknąć do środka.

Bestia parła naprzód. Już miała dopaść Nicci, kiedy ta wyrzuciła przed siebie ręce, wnętrzami dłoni ku górze, zebrała powietrze i zestaliła je, tworząc niewidzialny taran, który uderzył w potwora. Ten się zachwiał, przystanął na chwilę i znowu ruszył naprzód. Runy na jego skórze lśniły słabo.

Nicci wiedziała, co się dzieje. Mrra też była odporna na czary dzięki runom wypalonym w jej płowej sierści. Tego niedźwiedzia musiały chronić te same zaklęcia.

I już był przy niej, uderzył wielką łapą. Czarodziejka próbowała się uchylić, cios jednak trafił ją w ramię. Upadła, oszołomiona.

Nathan ruszył do boju.

– Zostaw to nam, czarodziejko. Dalej, chłopcze, od wielu dni nie używałeś swojego miecza!

Bannon z wrzaskiem ruszył na bestię, a Nathan przeciął mieczem jej górną łapę. Niedźwiedź kłapnął zniekształconą paszczą i zamachnął się na starego czarodzieja zdrową łapą. Nathan uskoczył. Z zadziwiającą gracją zawirował na jednej nodze i znowu ciął, ale jego ataki tylko rozdrażniały potwora.

Bannon zaatakował z drugiej strony, kreśląc Niepokonanym płaski łuk – miecz trafił bestię w potężną łapę i odciął cztery ostre jak noże pazury.

Nathan zaś z całą siłą opuścił miecz. Klinga uderzyła w wypukłą płytkę i odbiła się od niej. To wszystko stało się w parę sekund.

Nicci tymczasem się podniosła i stwierdziła, że pożoga rozpalona ogniem czarodzieja buszuje w podszyciu, pochłaniając suche gałęzie i dywan zeschniętych liści. Ogień będzie się rozprzestrzeniał i jeśli dotrze do suchych jak pieprz trawiastych wzgórz, nic go nie powstrzyma.

Lecz zanim zajmą się gaszeniem pożaru, powinni powstrzymać nacierającego potwora.

Skoro jej magia nie mogła mu bezpośrednio zaszkodzić, Nicci zaklęciem wyrwała z ziemi płonący dąb i cisnęła w bestię. Drzewo, dymiąc i siejąc iskrami, uderzyło w monstrum, podpalając mu futro. Bannon i Nathan uskoczyli z drogi, kiedy stwór odrzucił tę żagiew i znowu zaatakował.

Nicci zostawiła w spokoju swój dar i sięgnęła po sztylety. Musiała podejść bardzo blisko stwora, żeby go zranić krótkimi ostrzami. Nie chciała, żeby ją zmiażdżył w uścisku, żeby jej żebra trzasnęły jak gałązki, ale wypatrywała okazji.

Nathan znowu ciął mieczem, ale stwór walnął go na odlew. Stary czarodziej przeleciał dwadzieścia stóp i upadł w kępę karłowatych dębów, leżał tam nieruchomo.

Śmignął piaskowy kształt i Mrra skoczyła na monstrum. Choć pantera była o wiele mniejsza od niedźwiedzia, to była prawdziwą maszyną do zabijania, wyszkoloną na jakiejś dalekiej arenie.

Nicci ruszyła, wysuwając przed siebie sztylety. Kiedy uderzyła, jedno ostrze szczęknęło na wszczepionym pancerzu, ale drugie wbiło się w gęste futro. Uderzała raz za razem, jak kąsająca żmija, a potem odskoczyła.

Mrra atakowała pazurami i kłami, szarpiąc ranę, jaką miecz Bannona zrobił w brzuchu bestii. Pantera ją powiększała, aż wypłynęły wnętrzności. Bestia zaryczała, pryskając śliną. Zdrowa łapa drapała skórę Mrry, ale to nie powstrzymało wielkiej kocicy.

Bannon znowu dźgnął mieczem w brzuch potwora, wbił klingę głęboko, aż do kręgosłupa. Bestia zakrwawionymi łapami szarpała ostrze, potem zamierzyła się na chłopaka. Kiedy ten się uchylił, miecz wysunął się z rany, śliski od krwi.

Mrra walczyła, a Nicci podeszła na tyle blisko do bestii, że czuła jej cuchnący oddech. Wbiła sztylet w lewe ślepie, ostrze przebiło grubą kość na dnie oczodołu i dotarło do mózgu. Czarodziejka wbijała je coraz głębiej, uderzając dłonią w głowicę.

Nawet to nie uśmierciło stwora. Ale Nicci drugim sztyletem chlasnęła po gardzieli, przecinając warstwę tłuszczu i ścięgna aż do tętnicy. Ostre jak brzytwa ostrze przecięło tętnicę, na czarodziejkę trysnęła krew.

Mrra się odsunęła, wywlekając z brzucha bestii sznury jelit, jakby znalazła sobie nową zabawkę.

W oczach Bannona płonął ogień walki; był w bojowym transie, w który czasem wpadał. Z nieartykułowanym wrzaskiem uniósł wysoko miecz i wbił go w pierś niedźwiedzia, przebijając mostek i serce.

Udręczony stwór zadygotał, zabulgotał i wreszcie padł martwy.

Bannon, ciężko dysząc, pochylał się nad nim, zaciskając dłonie na owiniętej rzemieniem rękojeści. Kiedy popatrzył na krwawą masę, rozpłakał się – nie tylko z ulgi i zgrozy, ale i ze współczucia dla biednego stworzenia.

– Wołałbym go uśmiercić czysto.

Nathan tymczasem wydostał się z chaszczy; usuwał liście i gałązki z włosów i ubrania. Dotknął pulsującej bólem głowy.

– Żałuję, że nie mogłem być bardziej pomocny. Wykluczono mnie z gry niczym rannego zawodnika w Ja’La.

Martwy niedźwiedź wciąż drgał, lecz uwagę Nicci przyciągnęły syczące płomienie narastającego ognia. Karłowate dęby szybko się paliły, a sucha ściółka dostarczała mnóstwo pożywki dla ognia. Płomienie ogarniały gałęzie. Ogień już się wysforował przed pięciu skamieniałych żołnierzy, osmalając ich spetryfikowane rysy.

Nicci parę razy głęboko odetchnęła dla uspokojenia, skupiła się na swojej Han. Płonący las to było coś, z czym mogła walczyć; to był problem, z którym jej dar się upora. Znowu przywołała wiatr i powietrzną zasłoną otoczyła pożar. Szalało wokół nich tornado zeschniętych liści.

Zataczając dłońmi kręgi, sprawiała, że wiatr wirował coraz szybciej, wysysając z płonącej przestrzeni powietrze. Skanalizowała pożar, stłumiła, zamknęła w powietrznej kolumnie, którą ścisnęła, wypychając płomienie wysoko w niebo.

Bannon i Nathan schronili się przed nasilającym się wichrem, pozwolili czarodziejce wykorzystywać magię. Mrra położyła uszy po sobie. Wokół nich kołysały się i pękały konary, gałązki fruwały we wszystkie strony.

Wreszcie ostatnie płomienie zgasły, zostały tylko pasma dymu, które się rozwiały, kiedy Nicci przestała czarować. Wicher ucichł, konary dębów jakby westchnęły z ulgą. Zwęglone liście opadły na ziemię.

Nathan, rozczesując palcami siwe włosy, uśmiechem skwitował dzieło Nicci, nie widząc w tym nic wielkiego.

– Dzięki, czarodziejko. To się mogło źle skończyć. Sam bym to załatwił, gdybym miał dar.

– Wkrótce znów będziesz sobą, Nathanie. Odnajdziemy miasto. – Bannon nie tracił optymizmu. Spojrzał na Nicci i jego orzechowe oczy rozbłysły. – To było imponujące.

Nicci nie szafowała komplementami, ale była szczera.

– I twój miecz bardzo się przydał. – Prawdę mówiąc, była zakłopotana, że nie mogła walczyć magią, i zirytowana własną bezsilnością. Potrafiła zrozumieć trudny los Nathana. – Kiedy zobaczyłam te wypalone w sierści symbole, powinnam była się domyślić, że moje czary nie podziałają.

Leżące przed nimi martwe cielsko spowijała żelazista woń krwi i paskudny odór psującego się mięsa, mocniejsze od zapachu dymu. Mrra chodziła w poszyciu, trzymając się z dala od stwora i wypatrując innych zagrożeń.

Nathan z niepohamowaną ciekawością ukląkł przy niedźwiedziu, przesunął kłykciami po dziwacznych płytkach wszczepionych w jego skórę.

– Drogie duchy, cóż mogło stworzyć tak przerażającą istotę? I po co? – Podniósł wzrok, zdumiony. – Jeśli czarodziej ma dar tak potężny, żeby przemieniać ciało, to czemuż miałby go wykorzystywać w tak straszliwy sposób?

Bannon, też wpatrzony w martwą bestię, otarł z twarzy ślady łez, trochę się przy tym brudząc krwią.

– Na Chiriyi znałem chłopców lubiących wyrywać muchom skrzydełka i podpiekać chrząszcze nad płomieniem. Czasami robili okropne rzeczy biednym kotom i szczeniakom. – Potrząsnął głową. – Nie wiadomo, czemu ludzie wyczyniają takie okropieństwa.

Nathan wstał, otrzepał spodnie z liści, poprawił pelerynę. Spojrzał na Nicci, której twarz, włosy i czarna suknia pokryte były krwią.

– Paskudnie wyglądasz, czarodziejko.

– Z pewnością – powiedziała, patrząc na niego znacząco. Powoli się okręciła, wodząc wzrokiem po okopconych drzewach, dymiących pniach, ostatnich rozwiewających się pasemkach dymu. – Ogień było widać z daleka, a nasza walka z tym stworem na pewno przyciągnęła uwagę. To tyle, jeśli chodzi o nasze zamiary nieujawniania się. Zapowiedzieliśmy swoje przybycie.

Bannon i Nathan rozejrzeli się nieufnie.

Zza niskich dębów i nielicznych wyższych drzew dobiegł trzask łamanych gałęzi i dźwięk głosów. Mrra przysiadła, warcząc, kładąc uszy po sobie. Węszyła, jakby wyczuwała śmierć. Kiedy głosy się zbliżyły, pantera zniknęła w poszyciu.

Bannon popatrzył za kocicą.

– Mrra się nie wystraszyła, kiedy to monstrum nas zaatakowało. Co ją mogło teraz spłoszyć?

Nathan niedbale machnął mieczem, gotowy walczyć.

– Może i my powinniśmy się wystraszyć, mój chłopcze.

– Nie wystraszyć – powiedziała Nicci, unosząc sztylety. – Przygotować.

Zebrała się w sobie i czekała, aż ukażą się tajemniczy obcy.

Rozdział 4

Nadchodzący nie starali się kryć. Idąc przez las, głośno rozmawiali ochrypłymi głosami, jeden z nich gburowato się zaśmiał. Szeleścili liśćmi, rozgarniali gałęzie i kierowali się ku czarnym pozostałościom po leśnej pożodze. Nicci uświadomiła sobie, że musieli widzieć cyklon płomieni, które wystrzeliły ku niebu, zanim zostały zdmuchnięte.

Z gąszczu wyłoniły się trzy barwnie odziane postaci – smukli, wyniośli młodzi ludzie, źle przygotowani do pobytu w dziczy.

Nathan roześmiał się na ich widok.

– To młodziki!

Wyglądali na około dwudziestu lat, nie byli starsi od Bannona. Szli sobie lasem, jakby byli na zwyczajnej wycieczce, ubrani w dziwaczne, staromodne stroje: rozsznurowane na piersi koszule i jedwabne ciemnozielone pantalony, przewiązane w pasie szerokimi szarfami o kontrastujących barwach – czerwonymi, błękitnymi lub purpurowymi. Na ramionach mieli krótkie peleryny obszyte egzotycznym cętkowanym futrem – kompletnie niepraktyczne dla wojownika czy na trudniejszą podróż, stwierdziła Nicci. Każdy z nich miał długą pałkę zakończoną metalową kulą. Takie pałki mogły być dobrą bronią, ale młodzieńcy trzymali je jak paradne laseczki.

Nicci, Nathan i Bannon spotkali się z nimi na polanie, w pobliżu żarzących się jeszcze popiołów i zakrwawionego cielska potwornego niedźwiedzia. Młodzieńcy się zatrzymali, zdumieni widokiem brudnych, umazanych krwią ludzi.

Jeden z przybyłych, najwyraźniej przywódca, prychnął:

– Kim, na Opiekuna, jesteście? Nie spodziewaliśmy się, że kogokolwiek tu spotkamy.

Wysunął się naprzód, bezwiednie poprawiając pelerynkę. Miał kruczoczarne włosy i ciemnobrązowe oczy. Wydatne usta wykrzywiał grymas zaskoczenia. Ubrany był w luźną czerwoną koszulę z szeroką purpurową szarfą. Niedbale oparł o ziemię żelazną główkę pałki.

– Mimo to jesteśmy – stwierdziła Nicci, starając się ocenić, czy ci dziwaczni nieznajomi mogą być groźni.

Młodzian mówił z dziwnym, archaicznym akcentem, ale można go było zrozumieć.

Nathan odezwał się bardziej pojednawczo:

– Jesteśmy przybywającymi z daleka podróżnymi. Przyszliśmy z Kol Adair, a przedtem przebyliśmy pustkowie, góry, doliny, a nawet morze. – Zamilkł na chwilę dla większego efektu. – Przybywamy z Nowego Świata.

– To daleko – odpowiedział drugi z młodzieńców. Miał kasztanowe włosy i podobnej barwy cień zarostu na policzkach. – Myślałem, że zeszliście z jednego z górskich miast na północy.

Trzeci młodzian miał kwadratową twarz i bardzo krótkie ciemne włosy. Nie okazywał większej ciekawości niż tamci dwaj.

– Dokąd idziecie? Jak się nazywacie?

Tu włączyła się Nicci, zanim któryś z jej towarzyszy zdążył odpowiedzieć; nie chciała za dużo zdradzić.

– Idziemy tam, dokąd nas droga zaprowadzi. Badamy Stary Świat. Moi towarzysze to Bannon i Nathan.

Pierwszy młodzian postukał pałką w ziemię, poruszając leśną ściółkę.

– Jestem Amos. – Nie okazał ani zbytniej serdeczności, ani podejrzliwości, której Nicci mogła się spodziewać, po prostu rezerwę, jakby niewiele dla niego znaczyli. Wskazał na swoich przyjaciół. – To Jed i Brock. Kiedy ostatnio całun opadł, postanowiliśmy spędzić trochę czasu na zewnątrz i teraz znowu musimy czekać.

Brock, ten z krótko ostrzyżonymi ciemnymi włosami, spojrzał z zainteresowaniem na zmaltretowane cielsko niedźwiedzia, jego wypłynięte oko, połyskliwe wnętrzności wywleczone z brzucha.

– Kolejny bojowy niedźwiedź wyrwał się na swobodę. Amos prychnął.

– Naczelny treser Ivan to głupek. Rodzice tak mówią i to jedyna rzecz, co do której się zgadzają.

Jed podrapał cień zarostu na policzkach.

– Ostatniej nocy słyszeliśmy, jak poluje na wzgórzach, więc trzymaliśmy się z daleka. – Popatrzył na wędrowców. – Rozprawiliście się z bestią za nas.

– Dość niechlujnie – dodał Brock.

– Drogie duchy, wiecie, co to za stworzenie? – zapytał Nathan. – Widzieliście wcześniej takie monstrum? Wiecie, skąd się wzięło?

Amos zmarszczył brwi.

– Oczywiście. Nie słyszeliście, co powiedział Brock? To bojowy niedźwiedź.

Nicci starała się mówić spokojnie:

– Nigdy nie widzieliśmy bojowego niedźwiedzia.

– Jasne, że nie – odparł nonszalancko młodzian. – A nasi kreatorzy ciał stworzyli istoty o wiele gorsze.

Jed przesunął palcem po popękanym, osmalonym pniu jednego z drzew.

– Widzieliśmy rozprzestrzeniające się płomienie i martwiliśmy się, że pożoga może ogarnąć wzgórza. Moglibyśmy znaleźć się w potrzasku. Ale potem cyklon stłumił ogień.

– Ktoś tu znakomicie włada magią – stwierdził Amos, wpatrując się bacznie w troje wędrowców. – Czyje to dzieło?

– Nicci – odparł Bannon, najwyraźniej starając się zaimponować młodzianom. – Jest czarodziejką, Nathan też jest czarodziejem... a przynajmniej zazwyczaj.

Amos spojrzał teraz na wędrowców innym okiem, z mniejszą rezerwą.

– A więc macie dar? – Popatrzył na Bannona. – A ty? Bannon uniósł zakrwawiony miecz.

– A ja jestem fechmistrzem i poszukiwaczem przygód.

– Dobrze wiedzieć – stwierdził Brock z nutką sarkazmu.

Amos, znudzony już tą rozmową, podszedł do pięciu posągów żołnierzy, okopconych przez ogień.

– Jed uważał, że wśród drzew może być obóz. Zwiadowcy i szpiedzy.

Zmierzył wzrokiem najbliższy posąg, cofnął się i z wrednym grymasem zamachnął się pałką. Z całej siły walnął metalową końcówką w osłoniętą hełmem twarz posągu. Rozległ się głośny, dźwięczny trzask. Odpadła część kamiennego hełmu i nosa, zostawiając bliznę jasnego marmuru.

Nicci była zaskoczona tą nieoczekiwaną brutalnością i przygotowała się, na wypadek gdyby zaatakowali ją i jej towarzyszy. Bannon aż się zachłysnął ze zdumienia.

Lecz Jed i Brock zachichotali wraz z przyjacielem, unieśli pałki i tłukli nimi w głowy pięciu kamiennych wojowników. Ozdobne, spiczaste hełmy popękały i odpadły, orle nosy, grube brwi i zaciśnięte wargi zmieniły się w pył.

Zakłopotany Nathan wydał cichy okrzyk; nie wiedział, czy nie powinien ich powstrzymać.

– Drogie duchy!

Młodzi ludzie nie przestali, póki nie zniszczyli twarzy wszystkich pięciu posągów. Śmiali się i gratulowali sobie nawzajem tej pozbawionej ryzyka zabawy.

Nicci czuła, jak krew niedźwiedzia zasycha jej na policzkach i na czarnej sukni.

– Czemu to robicie? – zapytała zimno.

– Bo sobie na to zasłużyli, na zadek Opiekuna! – powiedział Amos. – Nienawidzimy ich. Wojsk generała Utrosa. Są tutaj od piętnastu tysięcy lat, kiedy to imperator Kurgan zamierzał podbić świat. Wszyscy znamy historię. I dlatego, kiedy opadła nasza ochronna zasłona, wyszliśmy z kolegami, żeby się zabawić... zrobić swoje.

Brock dodał:

– Przez wiele dni wędrowaliśmy po okolicy, szkodząc kamiennej armii, jak tylko się dało... na wszelki wypadek.

Nathan spojrzał na nich, nie kryjąc dezaprobaty. Nicci powiedziała ostro:

– Możecie niszczyć kamiennych żołnierzy, ale to nie oznacza, że jesteście wielkimi wojownikami.

Amos się skrzywił.

– Ale to jedyna szansa, jaką mamy, i nie zamierzamy zmarnować okazji do zemsty. Tak długo wszyscy czekaliśmy.

Trzej młodzi ludzie popatrzyli na siebie. Brock powiedział:

– Może powinniśmy wrócić przez równinę? Tyle tam posągów.

– Nie wiadomo, kiedy znowu opuszczą całun – odezwał się Jed, nagle zdenerwowany. – Nie chcemy tego przegapić i utknąć tu na dłużej.

– Mnóstwo czasu, żeby wrócić pod klosz. – Amos spojrzał na wypalony obszar. – Po prostu chciałem zobaczyć, kto tu rzucał czary. Wracajmy do domu.

– A gdzie jest wasz dom? – zapytał Bannon. – Przez większość naszej wędrówki ta kraina była rozległa i pusta. Nikogo nie widzieliśmy, odkąd przeszliśmy przez góry. Jesteście z wioski na wzgórzach?

Brock i Jed się zaśmiali, Amos przewrócił oczami.

– O, tu jest mnóstwo miast. A czy my wyglądamy na górskich wsioków?!

– No to skąd jesteście? – spytała stanowczo Nicci.

– Z dużego miasta, rozumie się.

Nathan się ożywił.

– Tak, widzieliśmy wielkie miasto! Możecie nam powiedzieć, jak je znaleźć?

Młodzi mężczyźni znowu się roześmiali.

– Oczywiście. Mieszkamy tam – powiedzieli takim tonem, jakby Nathan był ostatnim głupkiem.

– A jak się nazywa wasze miasto? – dopytywała się Nicci. Jeśli te młodziki nie zaczną zaraz odpowiadać na pytania, to z radością wyciśnie z nich odpowiedź.

– No jakże, przecież to Ildakar. – Amos i ją potraktował z góry. – Niemożliwe, żebyście nie znali tego wspaniałego miasta!

Rozdział 5

Nathan, słysząc nazwę niemal mitycznego miasta, poczuł dreszcz zachwytu i ekscytacji. Ildakar! Dostał gęsiej skórki i uświadomił sobie, że uśmiecha się jak chłopczyk mający dostać więcej łakoci, niż się spodziewał.

– Ildakar... z przedwiecznych legend? – Popatrzył na młodzieńców z o wiele większym zainteresowaniem niż przedtem. – Powiadają, że to zachwycająca metropolia.

– Nasza wspaniała, idealna społeczność przetrwała tysiące lat – powiedział z ironią Amos. – Lecz Ildakar nie jest legendą, to nasz dom.

– Ale gdzie to jest? – zapytał Nathan z większym sceptycyzmem niż podziwem. – Z wysokich partii gór dostrzegliśmy miasto, ale równina jest pusta.

– Nie licząc tych posągów – dodał Bannon.

Amos, Jed i Brock zaśmiali się z czegoś, o czym tylko oni wiedzieli.

– Nasze miasto leży tam, na skraju wzniesienia, jest chronione zasłoną. Nie lekceważcie czarodziejów Ildakaru.

Nathana aż dławiły naglące pytania. Poszedł za młodzieńcami, którzy opuszczali spalony dębowy zagajnik. Amos w marszu machał pałką, zmiatając z drogi zeschnięte gałązki. Wyszli z lasu na otwarty teren, schodzili z trawiastych wzgórz. Jed i Brock zabawiali się strącaniem czubków chwastów, siejąc wokół pierzastymi płatkami i ostrymi kolcami. Młodzi ludzie wydawali się beztroscy i odprężeni, niespieszno im było do Ildakaru pomimo wyraźnej niecierpliwości Nathana.

Były czarodziej puścił wodze fantazji. Popatrywał na Nicci, wymieniając z nią niewypowiedziane pytania. Cały czas się uśmiechał, przekonany, że w końcu znajdzie odpowiedzi. Powiadano, że Ildakar to bastion innowacyjnej magii z dawnych wieków, pełen mających potężny dar mężczyzn i kobiet. Skoro miasto pokonało – zamieniło w kamień? – armię wspaniałego generała Utrosa, zanim zniknęło we mgle legend, to z pewnością mają tam możliwości, żeby mu przywrócić utracony dar. Dokładnie tak, jak przepowiedziała wiedźma.

Odzyskał nadzieję. Przybrał teraz ojcowski ton.

– Chciałbym usłyszeć coś więcej, chłopcy. Spędziłem stulecia w Pałacu Proroków, przy północnej granicy Starego Świata. Może o nim słyszeliście? Zbudowano go przed tysiącami lat. Nie? No cóż, pałacu i tak już nie ma. Studiowałem rozmaite podania, zwłaszcza te dotyczące Wielkiej Wojny. – Pokiwał mądrze głową i zamilkł, chcąc sprawdzić, czy jakoś zareagują. – Ildakar odgrywa ogromną rolę w tej historii.

Młodzieńcy nie okazali zbytniego zainteresowania. Nie miał nawet pewności, czy w ogóle go słuchali.

Bannon starał się nawiązać kontakt z nowymi znajomymi, jakby liczył na to, że rówieśnicy lepiej go potraktują.

– Czarodziej Nathan opowiedział nam o imperatorze Kurganie i jego Żelaznym Kle. – Otworzył usta i puknął palcem w lewy kieł. – I o tym, jak generał Utros próbował oblegać Ildakar i jak złapali srebrnego smoka, żeby go wykorzystać w walce, ale się uwolnił i zaatakował ich... zanim miasto zniknęło... – Słowa lały się potokiem.

Nathan doceniał jego entuzjazm, ale wołałby, żeby Bannon się powściągnął, póki się czegoś więcej nie dowiedzą. Przerwał mu, doganiając Amosa:

– Zatem, chłopcy, jak wam się udało uciec?

– Uciec? Wyszliśmy z miasta, kiedy osłona zanikła – odpowiedział Amos. – Czarodzieje testują wyniki swoich prac, więc wkrótce znowu zaniknie. Nie musimy się spieszyć. Mamy mnóstwo czasu na powrót.

Brock ściął czubek suchego chwastu, wzbijając w powietrze chmurkę pierzastych nasion. Jed buszował wśród traw, ścigając szelest, który mógł powodować wąż albo królik.

Nathan obejrzał się przez ramię na wypaloną wśród wzgórz za nimi łatę. Ciekaw był, czy dostrzeże idącą ich śladem Mrrę, lecz piaskowa pantera zniknęła w rzadkiej roślinności. Zastanawiał się, czemu bardziej się przejęła tymi trzema zarozumiałymi młodzianami niż straszliwym niedźwiedziem czy szalejącą w lesie pożogą. Te młodziki nie sprawiały wrażenia groźnych.

Nicci wyskubała z czarnej spódnicy uparte rzepy.

– Miasto, które dostrzegliśmy z przełęczy, migotało niczym miraż. Wydawało się nadnaturalne.

– To magia – powiedział Amos. – W zależności od mocy osłony Ildakar to istnieje, to nie istnieje, to podlega czasowi, to nie. Całun opada i się podnosi, kiedy czarodzieje starają się utrzymać prastare zaklęcia. Razem z przyjaciółmi znaleźliśmy się tutaj, bo trafiła się po temu okazja.

– Dzięki temu możemy się zemścić na żołnierzach wroga – stwierdził Brock, mocno uderzając laską w kolczastą łodygę ostu. – Paru za jednym zamachem.

– Mam nadzieję, że miasto szybko się pojawi – odezwał się Jed. – Biwakowaliśmy tu i włóczyliśmy się trzy dni. Chętnie bym się wykąpał i zjadł porządny posiłek. Suchy prowiant nie jest najsmaczniejszy.

Amos uśmiechnął się szelmowsko.

– Myślałem, że bardziej by ci zależało na wizycie u jedwabistej yaxeny.

Jego dwaj towarzysze zaśmiali się pożądliwie. Brock dodał:

– Na zadek Opiekuna! Chciałbym być czysty i wypoczęty, zanim się w ten sposób wyżyję.

– O ile dziewczyny też są czyste i wypoczęte. Dla mnie to się najbardziej liczy – oznajmił Jed.

– Co to jest jedwabista yaxena? – zainteresował się Bannon.

Młodziki posłały mu miażdżące spojrzenie.

– Może kiedyś ci pokażemy.

Schodzili razem ze stoków, przez trawy i zielska. Nie musieli się kryć przed wielką armią, więc maszerowali szybko. Kiedy dotarli na równinę zastawioną tysiącami posągów żołnierzy, Nathan zapatrzył się na nieruchome szeregi. Kamienne postaci były wszędzie, unieruchomione w trakcie swoich zwykłych zajęć, prowadząc wielką wojnę... wojnę, która nigdy nie dotarła do Ildakaru.

Natrafili na grupę czterech jeźdźców, ich potężne wierzchowce były w bojowym rynsztunku. Nathan rozpoznał ozdobne części końskiej zbroi: stalowy naczółek chroniący głowę i pysk, nakarczek oraz napierśnik i blachy boczne. Zdobił je stylizowany płomień, symbol imperatora Kurgana. Prawa przednia noga jednego z koni była uniesiona, jakby bojowy rumak znieruchomiał w galopie; ale teraz posąg trwał w chwiejnej równowadze.

Żołnierze dosiadający koni mieli osobliwe starodawne zbroje, w których wyglądali bardzo groźnie: szerokie hełmy z czubem nad czołem, osłoną nosa i spiczastą osłoną brody, gładki pancerz chroniący pierś, skórzane osłony ud, wzmocnione metalowymi płytkami. Na okrągłych tarczach też widniał płomień Kurgana.

Bannon przystanął, żeby podziwiać posągi kawalerzystów.

– Musieli jechać na wypad.

Amos naparł obiema dłońmi na kamiennego konia z uniesioną nogą.

– Pomóżcie mi.

Jed i Brock przyłączyli się bez wahania. Amos popatrzył na Bannona.

– I ty też możesz się przyłożyć. Pozwolimy ci.

Bannon niepewnie dołączył do młodzików.

– Co robimy?

Wszyscy czterej oparli dłonie o kamiennego konia.

– Walczymy w dawnej wojnie.

Amos z przyjaciółmi naparli, zachwiali kamiennym koniem. Bannon niewiele im w tym pomógł.

– To historyczny artefakt, chłopcy. Nie powinniście... – zganił ich Nathan.

– To żołnierz nieprzyjaciela.

Amos zacisnął zęby, zaczerwienił się z wysiłku. Natężyli się i przewrócili kamiennego konia z jeźdźcem. Ciężki posąg runął na ziemię – przednia noga konia się złamała, kamienny żołnierz pękł w połowie.

Młodzi ludzie się cofnęli i pogratulowali sobie.

– Jeszcze tylko jakieś sto tysięcy do załatwienia – stwierdził Jed i oddalił się niespiesznie.

Przemierzali rozległy, milczący obóz, gdzie niezliczeni starożytni wojownicy znieruchomieli w trakcie gorączkowej działalności. Wiele posągów miało zbroje – byli gotowi do walki. Dwaj krzepcy żołnierze stali ze skrzyżowanymi na piersi rękami w rękawicach rycerskich, niczym nieustępliwi strażnicy; najwyraźniej trzymali wartę.

– Dlaczego nie ma namiotów i chorągwi? – zapytał Bannon. Nathan odpowiedział:

– Po tylu stuleciach po jednych i drugich nie pozostał ślad. Żołnierze zmienili się w kamień, lecz cała reszta dawno temu się rozpadła.

Osłonił oczy przed jaskrawym popołudniowym światłem, wodził wzrokiem po scenerii. Dziesięciu skamieniałych żołnierzy leżało kręgiem na ziemi, wokół nich wyrosły zielska i trawy. Z ich póz i z tego, że byli nieubrani, wywnioskował, że spali wokół ogniska pod dawno nieistniejącymi kocami. Inni przysiedli w pobliżu, wyciągając ręce ku środkowi kręgu, jakby trzymali patyki, piekąc mięso nad ogniem.

Jeden z żołnierzy stał z dłońmi przy kroczu, patrząc ku ziemi, skamieniały w trakcie sikania. Amos wraz z towarzyszami uznali, że to ogromnie zabawne, i pałkami o metalowych czubkach odłamali kamienne dłonie, zamienili w pył skamieniałą męskość.

Dotarli do placyku wśród posągów – być może stał tu duży namiot z zaopatrzeniem, który z czasem się rozpadł.

– To dobre miejsce na obóz – oznajmił Amos, potem popatrzył na Bannona. – Macie jakieś zapasy?

– Liczę, że macie porządne jedzenie – dodał Jed. – I tak dużo, żeby się podzielić.

Nicci popatrzyła na nich twardo.

– Powinniście się lepiej przygotować na tę wyprawę.

Amos się zirytował, a Nathan zdjął swój plecak.

– Mamy żywność. Chętnie się podzielimy. – Rozwiązał rzemienie, otworzył plecak, pokazując chronione zaklęciem steki z sarniny, które wycięli z jednej z ostatnich zdobyczy Mrry.

Obcy uśmiechnęli się z uznaniem.

– Wygląda zachęcająco – rzeki Brock.

Wspólnie zebrali naręcza zeschniętego zielska, trawy i połamanych gałązek. Nathan ułożył krąg z kamieni, a młodzieńcy z Ildakaru cisnęli na środek stertę suszu.

Bannon popatrzył na nieporządną kupę, pochylił się i zabrał do roboty.

– Do rozpalenia ogniska trzeba się bardziej przyłożyć. Sucha trawa, potem gałązki na rozpałkę, większe gałęzie ułożone wokół.

Amos przewrócił ciemnobrązowymi oczami.

– Po co się tak trudzić?

Gestem uwolnił odrobinę swojego daru i podpalił stertę suszu. Szybko mieli porządne ognisko.

– O, tak z pewnością jest szybciej – mruknął Bannon.

Nicci zwykle też rozpalała ich ogniska.

W zapadającym zmierzchu upiekli mięso i zasiedli do jedzenia. Nathanowe próby nawiązania rozmowy nie bardzo się powiodły. Młodzi ludzie wyjęli z plecaków wafle miodowe i ziarniste ciastka i podzielili się nimi. Nathan uznał, że są bardzo smaczne, ale chłopcy upierali się, że im się przejadły.

Nathan patrzył w gęstniejącej ciemności na rozległą przestrzeń przypominającą mu równinę Azrith w D’Harze. Ogromna preria ciągnęła się aż do stromego brzegu rzeki przecinającej wielką równinę – lecz nawet ta wielka otwarta przestrzeń wydawała się zbyt mała, żeby pomieścić niezliczonych żołnierzy, którzy przybyli podbić Ildakar.

Nathan, sięgając po drugi miodowy wafel, kiwnął brodą ku odległej rzece.

– To wygląda na niezwykłe wypiętrzenie. Taka rzeka powinna wyżłobić szeroką dolinę, ale ta tutaj przecięła równinę niczym topór. Stąd te ogromne klify nad wodą.

– I nie stało się to przez przypadek – powiedział Amos, oblizując palce z sarniego tłuszczu. – Czarodzieje z dumy, żeby chronić Ildakar, połączyli swoje dary, by wypiętrzyć tę część równiny, unosząc tę olbrzymią połać setki stóp ponad rzekę Killraven. Strome urwisko uniemożliwia atak od strony wody.

– Tylko głupcy zaatakowaliby Ildakar – wtrącił Brock, żując przypieczone mięso; wyjął z ust chrząstkę, przyjrzał się jej i rzucił w trawę. – Generał Utros i jego armia przekonali się o tym na własnej skórze.

– Jak ktokolwiek mógłby zaatakować miasto, skoro nie można go znaleźć? – zapytała Nicci. – Gdzie się podział Ildakar?

– To część naszego geniuszu – stwierdził Amos, nie uściślając tego bardziej.

Skryte w trawach nocne owady zaczęły swoje kojące pieśni, a Nathan rozmyślał nad tym, czego się dowiedział z legend i historii. Jeżeli czarodzieje z Ildakaru potrafili zrobić coś takiego, to z pewnością pomogą mu odzyskać dar.

Ale najpierw muszą rozwikłać zagadkę znikającego miasta.

Następnego dnia, długo po wschodzie słońca, wyruszyli przez równinę, wędrując wśród skamieniałych żołnierzy. Od czasu do czasu jacyś kamienni wojownicy przyciągali uwagę trzech młodzieńców. Jeden kucający wojak, z kamiennymi spodniami wokół kamiennych kolan, padł na ziemię tam, gdzie latryna, z której korzystał, zmieniła się w proch. Amos z przyjaciółmi pokruszyli posąg na kawałki.

Brali na cel szczególnie groźnie wyglądających wojowników, którzy aż się palili, żeby zdobyć Ildakar. Pałkami tłukli po oczach, nosach, ustach, kalecząc twarze, pozbawiając je rysów – i bardzo ich to bawiło.

Nathan, po tym wszystkim, co czytał o świetności Ildakaru, był rozczarowany ich postępowaniem. Powiódł wzrokiem po niezliczonych posągach na równinie.

– Sądzę, że jednym z tych posągów jest generał Utros. Frapująco byłoby go znaleźć tylko po to, żeby ujrzeć jego twarz, przez wzgląd na historię.

– Skąd byśmy wiedzieli, że to on? – Bannon popatrzył chmurnie na posąg, który ich towarzysze właśnie rozbili. – Ci wojownicy nie mają tabliczek z nazwiskami.

– Drogi chłopcze, sądzę, że gdybyśmy wystarczająco długo szukali, tobyśmy znaleźli wojownika w generalskim mundurze lub zbroi, najpewniej niemal pośrodku obozu, w namiocie dowództwa. – Nathan otrzepał gors plisowanej koszuli, którą nosił od wyruszenia z Cliffwall. – Ale po tych wszystkich latach nie będzie śladu po namiocie... żadnych stołów, resztek map, żadnych chorągwi.

Nicci popatrzyła na odległą rzekę i opadające ku niej urwisko.

– Skoro wasi czarodzieje byli tak potężni, to dlaczego się bali? Podniesienie połowy równiny, poszarpanie terenu, żeby stworzyć ogromne klify, to nie świadczy o pewności siebie.

– To był pokaz naszej potęgi – wyjaśnił Amos. – Rzeką Killraven przypływały towary z dalekich krain, ale kiedy nastały mroczne czasy, przybywali też i głupi najeźdźcy chcący podbić miasto. Dlatego czarodzieje stworzyli wysokie urwiska i przysunęli rzekę bliżej. Ukształtowali teren tak, jak garncarz urabia glinę. Ildakar przetrwał cały ten czas i jesteśmy mocniejsi i potężniejsi niż kiedykolwiek. – Stęknął z wysiłku i pchnął kolejnego kamiennego żołnierza, przewracając go w zielsko.

Zbliżali się do urwiska nad rzeką. Nathan był ciekaw, jak zejdą nad wodę, jeśli to było ich celem. Chłopcy nie chcieli niczego tłumaczyć i uporczywe pytania czarodzieja wyraźnie ich irytowały.

Kiedy w gorącym popołudniu znaleźli się niecałą milę od stromizny, Nicci dała wyraz swojej frustracji:

– No i gdzie to miasto?

Jej czarna suknia była upstrzona jasnobrązowymi nasionami, rzepami i źdźbłami trawy.

Amos na to:

– Jesteśmy we właściwym miejscu, ale nie wiem, kiedy opadnie zasłona. W żaden sposób nie możemy tego przyspieszyć.

– Może znowu trzeba będzie nocować pod chmurką. – Jed był zawiedziony. – Wołałbym...

Powietrze nagle zamigotało i zmieniło się, jakby jakieś straże w niewidzialnym mieście zauważyły, że się zbliżają. Nathan wyczuł w powietrzu ostry metaliczny posmak, jakby w pobliżu uderzył piorun. Nasiliło się brzęczenie – jakby wisiała tu chmara komarów – i narosło do uporczywego buczenia, od którego cierpły mu zęby.

Potem rozwiała się rozległa panorama pustej równiny; powietrze jakby się złuszczyło, odsłaniając to, co było ukryte za zasłoną.

Kiedy migotanie ustało, Nathan zapatrzył się na ogromny i zapierający dech w piersiach Ildakar leżący wprost przed nimi.

Rozdział 6

Nicci stanęła jak wryta, patrząc na miasto, którego jeszcze przed chwilą nie było. Bannon chwiejnie się cofnął.

– Słodka Matko Morza!

Wszystkie szczegóły się wyostrzyły i trzeszczące buczenie ustało.

Zza zasłony czasu wyłoniło się otoczone murami miasto, wielkie jak Tanimura. Niezliczone poziomy budowli wznosiły się na wyrzeźbionym z równiny płaskowyżu.

Nathan osłonił oczy.

– Drogie duchy, nawet najbardziej nieprawdopodobne legendy nie oddawały sprawiedliwości temu miastu. Rozumiem, dlaczego Żelazny Kieł się upierał, żeby je podbić.

– Oto Ildakar – powiedział Amos, jakby to wszystko wyjaśniało. – Wielu obcych chciało go zdobyć, ale żadnej armii się to nigdy nie udało.

Młodzieńcy nic więcej nie dodali, toteż Nathan wyjaśnił Nicci i Bannonowi:

– Ildakar był najważniejszym miastem na południu Starego Świata, ośrodkiem sztuki i rzemiosł, centrum badań nauk magicznych. Wielu największych uczonych i wiele odkryć z pradawnych czasów pochodzi właśnie stąd. – Pogładził gładko wygolony podbródek. – Po prawdzie to wiele nowatorskich prac w archiwach Cliffwall powstało w Ildakarze, trzy tysiące lat temu.

– Nasze miasto jeszcze urosło od tamtych czasów – odezwał się Amos. Poprawił obszytą futrem pelerynkę i ruszył przez równinę ku wielkiej bramie w ogromnych murach. – To dlatego, że chroniła nas zasłona. Gdyby Ildakar pozostał podatny na ataki, pewnie podbiłby nas generał Utros albo jakiś inny watażka.

Nicci pokiwała głową, podziwiając potężne kamienne mury otaczające wypiętrzone miasto. Wiatr zwiał jej na twarz blond włosy.

– Gdyby imperator Jagang wiedział o Ildakarze, na pewno wysłałby wojska Imperialnego Ładu, żeby go podbiły.

– I Jagang, kimkolwiek był, też by przegrał – stwierdził Amos. – Ukrywając nasze miasto poza czasem, uniknęliśmy przez wieki wojen, zniszczeń i ciężkich doświadczeń. Przez piętnaście wieków izolacji zbudowaliśmy idealną społeczność. – Zatrzymał się przed najbliższym kamiennym żołnierzem, z obwisłym wąsem i brodawką na nosie. Z pogardliwym uśmieszkiem walnął pałką w głowę posągu.

Jed i Brock, dając upust tłumionej złości, przyłączyli się do niego i wszyscy trzej walili w posąg, póki nie zamienili kamiennego żołnierza w gruz.

Nicci irytowały ich niestosowne niszczycielskie zapędy, ale oszczędziła chłopcom ostrej nagany, bo wśród żołnierzy Jaganga widywała dużo gorsze okropieństwa. Nudzące się wojska Imperialnego Ładu gwałciły, torturowały i okaleczały jeńców tylko dlatego, że nie miały nic lepszego do roboty. W porównaniu z tym to bezmyślne niszczycielstwo było niczym.

Nathan odwrócił zniesmaczone spojrzenie od młodzieńców i zamrugał, otrząsając się z zadumy. Znowu miał przed sobą zdumiewające metropolis, wznoszące się niczym wyspa na skraju równiny.

– To miasto żyje! Chodźmy zobaczyć Ildakar.

Poszli przez trawiastą równinę ku wysokim murom. Szli pozostałością wielkiej drogi, na której zostały nieliczne kamienie brukowe, zarośnięte kępami trawy i upartego zielska.

Nicci przyglądała się dziwnym, barwnym budowlom, wczepionym w zbocza wymodelowanego płaskowyżu; porównywała je do Altur’Rang i Aydindril. Ildakar był tak wielki, że wznosił się jak góra ze stromymi ulicami, zieleńcami, tarasowatymi ogrodami i sadami. Naprzemienne wysokie mury i bariery tworzyły koncentryczne umocnienia, wyrastające agresywnie z łagodnej doliny.

Po tych wszystkich bezbarwnych kamiennych żołnierzach, po brązowych trawach równiny Ildakar wprost eksplodował kolorami. Purpurowe i czerwone proporce powiewały nad blankami. Dachy stłoczonych białych domów pokrywały glazurowane dachówki – czerwone, czarne, w kolorze ochry. Niektóre okna lśniły w blasku słońca tęczą barwnych kryształów. Na murze urządzono wiszące ogrody, zielone wodospady pnączy i innej roślinności.

Poza wysoką obronną zaporą przedmieścia były niczym warstwy cebuli; niewielkie domostwa, duże magazyny, wieże obserwacyjne, miejsca zgromadzeń. Nicci pomyślała o siedzibie Richarda, Pałacu Ludu, ogromnym mieście w budowli górującej nad równiną Azrith. Ildakar był równie imponujący i wspaniały, ale z osobliwą falistą architekturą, lubującą się w spiczastych wieżach i opływowych łukach.

Zbliżając się do zewnętrznego muru, natrafili na pozostałości po głębokich rowach – zarośnięte fosy, które przed wiekami zapobiegały atakom konnicy, ale z czasem ich skarpy się osunęły. Wędrowcy przez nie przeszli.

Amos wskazał tę przeszkodę.

– Tradycyjne umocnienia obronne Ildakaru przez wieki uważano za nie do zdobycia, ale po tym, jak czarodzieje stworzyli ochronną zasłonę, już nie były potrzebne.

– Całun był wszystkim, czego potrzebowaliśmy, żeby trzymać na dystans niebezpieczny świat – dodał Jed.

Nicci zrozumiała, że kiedy po raz pierwszy zobaczyli miasto z Kol Adair, ochronna kopuła migotała, może zanikała, kiedy czar tracił moc. Z tego, co Amos z przyjaciółmi niechętnie wyznali, wynikało, że całun od lat to zanikał, to się pojawiał – na długo przedtem, nim Richardowe przemieszczenie gwiazdy zmieniło prawa magii.

Trzej młodzieńcy maszerowali, pokrzykując. Chociaż mówili o posiłku i kąpieli – oraz odwiedzeniu tajemniczych Jedwabistych yaxen” – wcale nie było im spieszno do domu.

– A co, jeśli miasto znowu zniknie, zanim tam dotrzemy? – zapytał Bannon, przyspieszając kroku. – Czyż nie chcemy się dostać do środka?

Nathan też się niepokoił.

– Przebyliśmy długą drogę, żeby znaleźć Ildakar. Nie chciałbym, żebyśmy stracili tę sposobność.

Amos wzruszył ramionami i odrobinę zwolnił, ot tak, z przekory.

– Teraz, kiedy zasłona opadła, władczyni i wódz-czarodziej przez co najmniej tydzień nie rzucą zaklęć. Miasto będzie otwarte na zewnętrzny świat.

Nicci miała ochotę poznać więcej odpowiedzi, porozmawiać z osobami bardziej zaciekawionymi gośćmi z zewnątrz. Nie spodziewała się wiele po Amosie i jego towarzyszach; już widywała złotych młodzieńców.

– Nie wiemy, ile czasu zabierze nasza sprawa. – Spojrzała na Nathana. – Czarodziej ma ważną prośbę do waszych władców.

– A Nicci ma zbawić świat – wtrącił się Bannon. – Wiedźma ich tu przysłała.

– Wiedźma? – Amos znowu przewrócił oczami. – Pomniejsza czarodziejka? Zwyczajna widząca? W Ildakarze wiedźmy nie mają wysokiej pozycji. W naszym mieście mający dar są potężni.

Nicci ucieszyły te słowa, bo miała już dość wiedźm.

– Czemu wasi czarodzieje są o tyle potężniejsi od każdego przeciwnika? W tamtych czasach nie było innych mających dar? Nawiedzających Sny?

– Ildakar był inny, bo nasi czarodzieje się zjednoczyli. Dzięki tajemnym badaniom poznali magię i zaklęcia, których nikt inny nie znał, a kiedy połączyli swoje umiejętności, nikt z zewnątrz nie mógł ich pokonać.

Ze sposobu, w jaki wypowiadał te słowa, Nicci się domyśliła, że Amos jak papuga powtarza to, co mu wbijano do głowy przez całe życie. Jednak wydawało się to prawdą.

Wkrótce dotarli do wysokich zewnętrznych murów i wielkiej dwuskrzydłowej bramy z twardego jak kamień drewna, umocowanej na potężnych żelaznych zawiasach; każda deska miała długość pnia drzewa. Brama wydawała się odporna na wszelkie ataki i tarany. Nicci powiodła wzrokiem po konstrukcji, starając się odgadnąć, czy miałaby moc, żeby wypalić sobie wejście. Lub – w razie potrzeby – drogę ucieczki.

Bannon był onieśmielony.

– Pozwolą nam wejść?

Amos prychnął.

– Wpuszczą nas. Jestem synem władczyni i wodza-czarodzieja. – Podszedł do mniejszej furtki o wymiarach człowieka, umieszczonej po lewej stronie, i załomotał pięścią. – Naczelny kapitanie Avery, masz służbę?! Otwórz! Przyprowadziłem gości.

Nicci usłyszała po drugiej stronie głosy, a potem skrzypienie i szczęk, kiedy odsuwano żelazne rygle. Wyczuła błysk magii, kiedy pieczęć została zdjęta z ościeżnicy; potem mniejsze wrota się otwarły. Stał w nich żołnierz w mundurze, wysoki i przystojny, z czerwonym naramiennikiem na lewym ramieniu. Brązowy skórzany pancerz, wzmocniony metalowymi łuskami, osłaniał jego tors, ale ręce pozostawały odkryte. Przy szerokim pasie wisiały sztylet i pochwa z krótkim mieczem. Chociaż było ciepło, kapitan był w pelerynie obszytej szorstkim brązowym futrem nieznanego Nicci zwierzaka. Wysokie buty sięgały mu niemal do kolan.

Kapitan spojrzał na Amosa, ignorując obcych.

– Oczekiwaliśmy twojego powrotu, młody człowieku.

Amos z przyjaciółmi przepchnęli się przez bramę.

– Cokolwiek robisz z moją matką, kapitanie, nie masz nade mną władzy. – Obejrzał się przez ramię na Nicci, Nathana i Bannona, którzy czekali, żeby ich przedstawiono. – To naczelny kapitan Avery, dowódca straży miejskiej. Będzie wiedział, co robić. – Znowu popatrzył na muskularnego żołnierza. – Kobieta jest czarodziejką, a stary twierdzi, że jest czarodziejem. Ponoć mają jakieś sprawy w Ildakarze i przebyli długą drogę. Przekazuję ci ich. Zaprowadź ich do moich rodziców w wieży tronowej. – Przerwał i popatrzył na Bannona, namyślając się. – Zostajesz z nimi, jak sądzę?

Bannon odgarnął do tyłu długie rude włosy i podjął decyzję.

– Tak, zostaję.

Amos najwyraźniej nie miał innych pytań.

– Świetnie. My trzej mamy co innego do roboty.

Jed wysforował się naprzód.

– Najpierw chodźmy do łaźni. Niewolnicy mogą nam tam przynieść strawę.

– Myślałem, że najpierw zechcesz odwiedzić jedwabiste yaxeny – odezwał się Brock.

– Wieczorem – odparł Amos. – Będzie mnóstwo czasu.

Trzej młodzieńcy, już na nich nie spojrzawszy, weszli do tętniącego życiem miasta. Naczelny kapitan Avery zaś spojrzał chmurnie na troje obcych.

– Chodźcie ze mną.

Kiedy znaleźli się za murem, zatrzasnął za nimi bramę i zasunął liczne rygle. Jak tylko zostali bezpiecznie zamknięci w środku, kapitan powiedział:

– Witajcie w Ildakarze.

Rozdział 7

Nicci nie lubiła, jak zamykano za nią drzwi. Lub ryglowano.

Kiedy zabezpieczono zwykłą niewielką bramkę, spojrzała na wysokie paradne wierzeje górujące nad jej głową. Wydawały się nie do pokonania; drewno przyozdobiono egzotycznymi wzorami, a nawet falistymi zarysami zaklęć obronnych.

Nathan także wpatrywał się w drewnianą zaporę. Marszczył brwi, ale potem uśmiechnął się z przymusem. Powiedział do Nicci:

– Chcieliśmy dotrzeć do tego miasta, a teraz w nim jesteśmy. Uznałbym to za dobry znak.

Czarodziejka objęła przywództwo i stanęła przed naczelnym kapitanem Averym. W swojej czarnej sukni, z długimi blond włosami i zgrabną sylwetką wcale nie wyglądała groźnie – nawet ze sztyletami na biodrach – lecz przenikliwość spojrzenia błękitnych oczu dała kapitanowi straży do myślenia.

– Jestem Nicci, przedstawicielka imperium D’Hary. A to Nathan Rahl, czarodziej i podróżujący ambasador D’Hary.

– A to jest nasz towarzysz, Bannon – dodał Nathan.

Młody człowiek dotknął miecza u boku.

– Pomagam ich chronić.

Popatrzył za trzema młodzianami, którzy już zniknęli w tłumie.

Avery patrzył na nich z kamienną twarzą, tak przystojną, jak i wyniosłą.

Miał krótko ostrzyżone brązowe włosy i wypielęgnowane wąsy, ale reszta twarzy była gładko wygolona.

– Przybyliśmy do Ildakaru, żeby porozmawiać z waszymi władcami – powiedziała Nicci.

– Czyli mam obowiązek zaprowadzić was do wieży tronowej. O tam. – Krótkim skinieniem głowy wskazał szczyt płaskowyżu, wysoko ponad niższymi poziomami miasta; wznosiła się tam smukła wieża, górując nad ulicami w dole. – Nie wiem, czy duma czarodziejów obraduje, ale władczyni i wódz-czarodziej tam będą.

Avery rozkazał pięciu zbrojnym, żeby im towarzyszyli jako eskorta.

Ildakar był miastem pełnym barw, egzotycznych aromatów i wspaniałych widoków. Szli szybkim wojskowym krokiem, jakby Avery nie miał ochoty na pogawędkę czy zbędną zwłokę. Ludzie, których mijali, przyglądali się im, a Bannon kręcił na wszystkie strony głową, chłonąc te wspaniałości.

– To miasto jest większe od Tanimury.

Nicci szacowała ulice i budowle wokół.

– Tanimura jest bardziej rozciągnięta, Ildakar zaś jest zwarty, nie zmarnowano ani cala.

Szlachta, kupcy, sklepikarze nosili luźne ubrania z akcentami intensywnych kolorów; inni byli w spodniach z szarego płótna i byle jakich tunikach z postrzępionymi rękawami i takimż wycięciem przy szyi. Ci w szarościach – zamiast starannie wykonanych butów – nosili sandały. Nicci uznała, że pochodzili z niższej warstwy, pewnie byli robotnikami, bo nieśli dzbany z wodą, ciągnęli wózki, dźwigali skrzynie albo czyścili ścieki. I mieli spuszczone oczy.

Nicci, idąc za żołnierzami po wijących się brukowanych ulicach, zauważyła, że nawet na niższym poziomie bruk był dobrze utrzymany, a chodniki zamiecione. Murowane domy były pobielone, dachy pokryte wypalonymi terakotowymi dachówkami, szkliwionymi jaskrawymi barwami, niczym łuski smoka. Robotnicy wchodzili po drewnianych drabinach na dachy i naprawiali poluzowane dachówki lub układali nowe, tworząc pasiaste wzory, które można było zobaczyć z wyższych poziomów Ildakaru.

Obszyte złotą lamówką purpurowe chorągwie wisiały na wysokich budynkach i dzwonnicach. Na chorągwiach umieszczono wszechobecny symbol Ildakaru – stylizowane słońce, od którego rozchodziły się zygzakowate błyskawice. Symbol wyglądał zarazem potężnie i groźnie.

Ulice tworzyły wznoszącą się spiralę – jak piękna muszla ślimaka – dążąc ku szczytowi strzelistego płaskowyżu. Najpiękniejsze budowle zajmowały wyższy poziom – wspaniałe wille, rzucająca się w oczy schodkowa piramida oraz wysoka wieża na skraju stromego urwiska.