Wróżebna machina - Terry Goodkind - ebook + książka

Wróżebna machina ebook

Terry Goodkind

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Terry Goodkind swoim świetnie znanym i mającym wielu fanów cyklem „Miecz Prawdy” stworzył całkowicie nową jakość w literaturze fantasy. Teraz w doskonałym stylu wraca do tamtego intrygującego świata i jego bohaterów: Richarda Cyphera, Kahlan Amnell, czarodzieja Zedda i innych.

Richard i Kahlan przypadkiem odkrywają tajemniczą machinę, która przez tysiące lat spoczywała pod Pałacem Ludu. Okazuje się, że wypisuje ona złowrogie proroctwa, które w przewrotny sposób się spełniają. Giną ludzie, niektórzy zabijają swoich bliskich lub popełniają samobójstwa, chcąc uniknąć straszliwej przyszłości, jaka im się objawiła. Wreszcie machina wyrzuca przepowiednię dotyczącą Kahlan i Richarda, zapowiada grozę i koszmar, którym nikt nie będzie w stanie zapobiec.

Co się kryje za wróżebną machiną i jej przerażającymi proroctwami? Czy można się przeciwstawić tej potężnej, mrocznej sile?

„Ścierające się przeciwstawne moce, zdrada, napięcie i złowrogie intrygi – wszystko to znajdziecie w najnowszej powieści mistrza fantasy Terry’ego Goodkinda”.
„Publishers Weekly”

[opis wydawcy]

Książka dostępna w zasobach:
Gminna Biblioteka Publiczna w Raszynie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wróżebna machina

 

W sprzedaży

następujące tomy cyklu „Miecz Prawdy”:

 

Pierwsze prawo magii

Kamień Łez

Bractwo Czystej Krwi

Świątynia Wichrów

Dusza ognia

Nadzieja pokonanych

Filary Świata

Bezbronne imperium

Pożoga

Fantom

Spowiedniczka

Wróżebna machina

 

oraz

 

Dług wdzięczności

Terry Goodkind

Wróżebnamachina

Przełożyła

Lucyna Targosz

 

 

Dom Wydawniczy REBISPoznań 2012

 

Tytuł oryginału

The Omen Machine

 

Copyright © 2011 by Goodkind

All rights reserved

 

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,

Poznań 2012

 

Redaktor

Agnieszka Horzowska

 

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki

Jacek Pietrzyński

 

Ilustracja na okładce

Rob Anderson/Revel Studios

 

Wydanie I

 

ISBN 978-83-7510-796-8

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74e-mail: [email protected]

 

Skład: AKAPIT, Poznań, tel. 61-879-38-88

Rozdział 1

Mrok – powiedział chłopiec.

Richard zmarszczył brwi, nie bardzo wiedząc, czy dobrze zro­zumiał wyszeptane słowo. Obejrzał się przez ramię na zatroskaną Kahlan. Zrozumiała nie lepiej niż on.

Chłopiec leżał na wystrzępionym dywanie położonym na gołej ziemi tuż przed namiotem obwieszonym sznurami barwnych pa­ciorków. Zatłoczone targowisko przed pałacem zmieniło się w nie­wielkie miasteczko składające się z tysięcy namiotów, wozów i kra­mów. Tłumy ludzi przybyłych z daleka i z okolicy na wspaniały wczorajszy ślub napłynęły na targowisko, kupując, co tylko się dało: od pamiątek i biżuterii po świeży chleb i gotowane mięsiwa, wy­myślne napitki i mikstury, kolorowe paciorki.

Pierś chłopca unosiła się leciutko przy każdym płytkim oddechu, lecz oczy wciąż miał zamknięte. Richard pochylił się nad słabym dzieckiem.

– Mrok?

Chłopiec lekko potaknął.

– Wszędzie dokoła mrok.

Wcale nie było ciemno. Promienie porannego słońca padały na ludzi przelewających się tysiącami w przejściach pomiędzy namio­tami i wozami. Richard nie sądził, by mały w ogóle czuł ten świą­teczny nastrój.

Słowa dziecka, na pozór bez sensu, kryły inne znaczenie, coś wię­cej, coś ponurego, jakby dotyczyły zupełnie innego miejsca.

Richard widział kątem oka, jak mijający ich zwalniają, przyglą­dając się lordowi Rahlowi i Matce Spowiedniczce, którzy zatrzymali się przy chorym chłopcu i jego matce. Targowisko rozbrzmiewało skoczną muzyką, rozmowami, śmiechem i ożywionymi targami. Dla większości przechodzących w pobliżu widok lorda Rahla i Matki Spowiedniczki był wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju, jed­nym z wielu w ciągu ostatnich dni, o których będą często opowiadać w nadchodzących latach.

Gwardziści z Pierwszej Kompanii stali niedaleko, również bacz­nie się przyglądając, ale obserwowali głównie tłumy przelewające się po targowisku. Żołnierze chcieli mieć pewność, że tłoczący się ludzie nie znajdą się zbyt blisko, chociaż nie było żadnego powodu, żeby spodziewać się kłopotów.

W końcu wszyscy byli w dobrych nastrojach. Trwająca całe lata wojna się skończyła. Panował pokój, rósł dobrobyt. Wczorajszy ślub zwiastował nowy początek, wielki świat nigdy niebranych pod uwa­gę możliwości.

Richard pomyślał, że słowa chłopca są niczym cień zupełnie niepasujący do ogólnego entuzjazmu.

Kahlan przykucnęła przy nim. Jej biała atłasowa suknia, atry­but Matki Spowiedniczki, lśniła pod wczesnowiosennym niebem, jakby dziewczyna była dobrym duchem, który zstąpił pośród nich. Richard wsunął rękę pod kościste ramiona chłopca i uniósł go tro­chę, a Kahlan przytknęła bukłak do ust malca.

– Możesz wypić choć łyk?

Chłopiec jakby jej nie słyszał. Zignorował pytanie i przysunięte naczynie.

– Jestem sam – powiedział słabym głosem. – Tak bardzo sam.

Zabrzmiało to tak rozpaczliwie, że Kahlan ze współczuciem do­tknęła chudego barku malca.

– Nie jesteś sam – zapewnił Richard tonem mającym rozproszyć smutek tych słów. – Są przy tobie ludzie. I twoja mama.

Pod zamkniętymi powiekami oczy chłopca poruszały się, jakby wypatrując czegoś w ciemnościach.

– Czemu wszyscy mnie opuścili?

Kahlan delikatnie położyła dłoń na unoszącej się w oddechu pier­si dziecka.

– Opuścili cię?

Chłopiec, zatracony w jakiejś wizji, jęczał i kwilił. Rzucał głową na boki.

– Czemu zostawili mnie samego w mroku i chłodzie?

– Kto cię zostawił? – zapytał Richard, w skupieniu nasłuchując cichych słów malca. – Gdzie?

– Miałem sny – powiedział chłopiec odrobinę silniejszym głosem. Richard ściągnął brwi zaskoczony tą zmianą tematu.

– Jakie sny?

W głosie chłopca znów zabrzmiały dezorientacja i niepokój.

– Czemu miałem sny?

Richard miał wrażenie, że to skierowane jakby do samego siebie pytanie nie wymaga odpowiedzi. Kahlan i tak spróbowała.

– My nie...

– Niebo wciąż jest błękitne?

Kahlan i Richard spojrzeli po sobie.

– Tak – zapewniła chłopca.

Ale chyba i tego nie usłyszał.

Richard uważał, że nie ma potrzeby męczyć chłopca, domagając się odpowiedzi. Najwyraźniej był chory i bredził. Doszukiwanie się sensu w majaczeniach mijało się z celem.

Mała dziecięca dłoń znienacka wczepiła się w ramię Richarda.

A on usłyszał szczęk dobywanych z pochew mieczy. Nie odwra­cając się, uniósł drugą rękę, nakazując stojącym za nim żołnierzom spokój.

– Czemu wszyscy mnie zostawili? – zapytał znowu chłopiec.

Richard nachylił się trochę bardziej, mając nadzieję, że w końcu go uspokoi.

– Gdzie cię zostawili?

Chłopiec otworzył oczy tak nagle, że Richard i Kahlan się wystra­szyli. Wbijał w Richarda wzrok, jakby chciał mu zajrzeć w duszę. Chude palce wpijały się w ramię z siłą, jakiej Richard nigdy by się nie spodziewał po malcu.

– W pałacu panuje mrok.

Richardem wstrząsnął dreszcz wywołany chłodnym powiewem wiatru.

Chłopiec zamknął oczy i zapadł się w sobie.

Richard starał się być wobec niego łagodny, lecz mimo woli w jego głosie zabrzmiała ostra nuta.

– O czym ty mówisz? Jaki mrok w pałacu?

– Mrok... szuka mroku – wyszeptał chłopiec, a potem już tylko niezrozumiale mamrotał.

Richard zmarszczył brwi, próbując się w tym doszukać sensu.

– Co to znaczy, że mrok szuka mroku?

– On mnie znajdzie, wiem, że znajdzie.

Ręka chłopca, nagle zbyt ciężka, żeby mógł ją utrzymać w górze, ześliznęła się z ramienia Richarda. Zastąpiła ją dłoń Kahlan, kiedy obydwoje czekali przez chwilę, czy malec jeszcze coś powie. Ale on najwyraźniej na dobre zamilkł.

Musieli wracać do pałacu. Czekano tam na nich.

Poza tym Richard nie sądził, żeby to, co chłopiec by ewentualnie jeszcze powiedział, było bardziej zrozumiałe. Spojrzał na matkę ma­łego stojącą nad nim i trącą dłonie.

Kobieta przełknęła ślinę.

– On mnie przeraża, kiedy się taki robi. Wybacz, lordzie Rahlu, nie zamierzałam cię odrywać od twoich spraw.

Troski sprawiły, że przedwcześnie się postarzała.

– To jest moja sprawa – powiedział Richard. – Zszedłem tu dzi­siaj, żeby pobyć wśród ludzi, którzy wczoraj nie dostali się do pała­cu na uroczystość. Wielu przyjechało z bardzo daleka. Chcieliśmy z Matką Spowiedniczką okazać wdzięczność wszystkim, którzy przybyli na ślub naszych przyjaciół. Zasmuca mnie widok osób tak udręczonych jak ty i twój malec. Postaramy się przysłać uzdrowi­ciela, żeby sprawdził, co mu dolega.

Kobieta potrząsnęła głową.

– Byłam już u uzdrowicieli. Nie potrafią mu pomóc.

– Na pewno? – spytała Kahlan. – Są tutaj bardzo uzdolnione osoby i może im by się udało.

– Już z nim byłam u kobiety o wielkiej mocy, u Zaszytej Służki, aż w Kharga Trace.

Kahlan zmarszczyła brwi.

– Zaszyta Służka? Co to za uzdrowicielka?

Kobieta zawahała się i odwróciła wzrok.

– No cóż, słyszałam, że ma wielkie zdolności. Zaszyte Służki... wiele potrafią, więc pomyślałam, że ona pomoże. Ale Jit, tak się nazywa, powiedziała, że Henrik nie jest chory, tylko wyjątkowy.

– To się często zdarza twojemu synkowi? – zapytała Kahlan. Kobieta zacisnęła dłoń na skromnej sukni.

– Nie. Ale się zdarza. Widzi różne rzeczy. Widzi oczami innych, tak myślę.

Kahlan położyła dłoń na czole chłopca, a potem przeczesała mu włosy palcami.

– Myślę, że to gorączkowe majaki i tyle – stwierdziła. – Jest roz­palony.

Kobieta kiwała głową.

– Taki się robi, gorączka i w ogóle, kiedy widzi oczami innych. – Napotkała wzrok Richarda. – Pewnie jakieś widzenie, tak mi się zdaje. Chyba coś w tym rodzaju przeżywa, kiedy go to dopada. Ja­kieś jasnowidzenie.

Richard, podobnie jak Kahlan, nie sądził, żeby chłopiec widział coś więcej niż gorączkowe wizje, ale nie powiedział tego głośno. Ko­bieta i tak była zrozpaczona.

Poza tym nie przepadał za proroctwami. Lubił je jeszcze mniej niż zagadki, a zagadek po prostu nie cierpiał. Uważał, że ludzie przeceniają proroctwa.

– Nie ma w tym nic wyjątkowego – powiedział. – Myślę, że to tylko dziecięca gorączka.

Kobieta najwyraźniej nie uwierzyła w ani jedno jego słowo, ale nie miała ochoty sprzeciwiać się lordowi Rahlowi. Nie tak dawno lord Rahl siał grozę w D’Harze – i to nie bez powodu.

Stare lęki, podobnie jak urazy, mają długi żywot.

– Może zjadł coś, co mu zaszkodziło – podpowiedziała Kahlan.

– Nie, nie zjadł nic takiego – upierała się kobieta. – Je to samo co i ja. – Przez chwilę badawczo się im przyglądała, a potem dodała: – Ale zjawiły się psy i mu się naprzykrzały.

Richard spojrzał na nią, marszcząc brwi.

– Co to znaczy?

Kobieta oblizała wargi.

– Nnno, psy... dzikie psy węszyły tu ostatniej nocy. Pobiegłam po bochenek chleba. Henrik pilnował naszych paciorków. Wystraszył się, kiedy psy się zjawiły, i schował się w środku. Kiedy wróciłam, psy węszyły i warczały u wejścia do namiotu. Miały zjeżoną sierść na grzbietach. Chwyciłam kij i je przegnałam. A rano był taki jak teraz.

Richard już miał coś powiedzieć, kiedy chłopiec znienacka strasz­nie się wygiął. Zamierzył się zakrzywionymi palcami na Richarda i Kahlan, jak osaczone zwierzątko.

Richard się poderwał, odciągnął Kahlan poza zasięg rąk małego, a żołnierze dobyli mieczy.

Chłopiec, szybko jak królik, umknął w plątaninę namiotów i tłum. Żołnierze natychmiast skoczyli za nim. Mały zanurkował pod niski wóz i wyskoczył po drugiej stronie. Żołnierze byli za wy­socy, żeby pójść w jego ślady, i musieli okrążyć wóz, co pozwoliło chłopcu się wysforować. Richard nie sądził, żeby długo utrzymał tę przewagę.

Chłopiec i ścigający go żołnierze w jednej chwili zniknęli wśród wozów, namiotów i ludzi. Nie należało uciekać przed gwardzistami z Pierwszej Kompanii.

Richard spostrzegł, że zadrapanie na grzbiecie dłoni Kahlan krwawi.

– To tylko draśnięcie, Richardzie – zapewniła go, widząc, jak na to patrzy. – Nic mi nie jest. Po prostu się wystraszyłam.

Spojrzał na krwawiące zadrapania na własnej dłoni i westchnął z irytacją.

– Ja też.

Zbliżył się kapitan gwardzistów z mieczem w dłoni.

– Znajdziemy go, lordzie Rahlu. Na równinach Azrith właściwie nie ma gdzie się ukryć. Nie ucieknie daleko. Znajdziemy go.

Kapitanowi najwyraźniej ani trochę się nie podobało, że ktoś – choćby i mały chłopiec – przelał krew lorda Rahla.

– To tylko draśnięcie, jak powiedziała Matka Spowiedniczka. Chciałbym jednak, żebyście znaleźli chłopca.

Dwunastu gwardzistów uderzyło pięściami w pierś.

– Znajdziemy go, lordzie Rahlu – powtórzył kapitan. – Możesz być tego pewny.

Richard skinął głową.

– Dobrze. Kiedy to zrobicie, zadbajcie, żeby bezpiecznie wrócił do matki. Wśród kupców są i uzdrowiciele. Przyprowadźcie tutaj któ­regoś, kiedy znajdziecie chłopca, i sprawdźcie, czy zdoła mu pomóc.

Kapitan wyznaczył dodatkowych gwardzistów do poszukiwań małego. Kahlan pochyliła się ku Richardowi.

– Lepiej wracajmy do pałacu. Mamy mnóstwo gości.

Richard potaknął.

– Mam nadzieję, że twój synek wkrótce wyzdrowieje – powiedział do kobiety, zanim ruszył ku ogromnemu płaskowyżowi, na którym stał Pałac Ludu.

Pałac ten odziedziczył wraz z D’Harą, krainą, o której istnie­niu w ogóle nie wiedział, kiedy dorastał. Pod wieloma względami D’Hara – imperium, którym władał, nadal stanowiła dla niego ta­jemnicę.

Rozdział 2

Grosik za twoją przyszłość, panie?

Richard przystanął i spojrzał na starą kobietę siedzącą ze skrzy­żowanymi nogami na uboczu, w jednym z wielu wspaniałych holi Pałacu Ludu. Opierała się o ścianę przy podstawie marmurowe­go łuku, wysokiego na kilka pięter, niepewna, czy zdobyła nowego klienta. Tuż przy niej leżała brązowa płócienna torba z jej dobyt­kiem i cienka laska. Kobieta była ubrana w skromną, ale czystą długą, szarą, wełnianą suknię. Na ramionach miała kremowy szal chroniący przed kąsaniem odchodzącej już zimy. Nadeszła wiosna, lecz jak dotąd była raczej obietnicą niż faktem.

Kobieta odgarnęła ze skroni pasma kasztanowo-siwych włosów; najwyraźniej chciała zrobić dobre wrażenie na potencjalnych klien­tach. Mleczna mgiełka na oczach, sposób, w jaki unosiła głowę ku nikomu w szczególności, niepewne ruchy – Richard się domyślił, że ona nie widzi ani jego, ani Kahlan. Tylko słuch pozwalał kobiecie orientować się w otaczających ją wspaniałościach.

Poza miejscem, w którym siedziała, jeden z wielu pomostów prze­cinał hol na wysokości drugiego piętra. Przechodziły tam grupki rozmawiających ludzi; inni stali przy marmurowych balustradach, patrząc w dół, niektórzy przyglądali się Richardowi i Kahlan oraz towarzyszącym im gwardzistom. W gęstych tłumach snujących się obszernymi korytarzami było wielu gości przybyłych na wczorajszą uroczystość.

Chociaż Pałac Ludu przykrywał właściwie jeden dach, było to najprawdziwsze miasto ściśnięte na samotnym, olbrzymim płasko­wyżu wyrastającym z równin Azrith. Ponieważ pałac był rodzin­ną siedzibą lorda Rahla, niektóre jego części były niedostępne dla zwiedzających, lecz większość rozległego kompleksu stanowiła dom dla innych. Były tam kwatery najróżniejszych osób: urzędników, kupców, rzemieślników, robotników, a także pokoje dla gości. Kory­tarze spajały pałac-miasto w jeden organizm i umożliwiały dostęp do wszystkich części.

Niedaleko siedzącej pod ścianą kobiety w sklepowej witrynie widniały bele materiału. W pałacu mieściły się najrozmaitsze skle­py. W dolnej części płaskowyżu znajdowały się setki dodatkowych pomieszczeń – żołnierskie kwatery i kolejne sklepy dla mieszkań­ców pałacu i gości.

Do Pałacu Ludu najszybciej można się było dostać wąską dro­gą biegnącą pod górę skrajem płaskowyżu, którą Richard i Kahlan przybyli po wizycie na targowisku; była ona jednak tak zdradliwa, że nie pozwalano z niej korzystać. Odwiedzający, kupcy i robotnicy wchodzili przez wielkie wrota, a potem korzystali z korytarzy we­wnątrz płaskowyżu. Wiele osób nigdy się nie zapędzało do stojącego na szczycie pałacu – przychodzili na targowisko, które w spokoj­nych czasach wyrosło na równinie, lub odwiedzali sklepy położone przy trasie.

Po podniesieniu zwodzonego mostu i zamknięciu wielkich we­wnętrznych wrót pałac był nie do zdobycia. Kroniki mówiły, że oblężenia wygasały na niegościnnych równinach Azrith na długo przedtem, nim zaczęły się dawać we znaki tym w pałacu. Wielu próbowało, ale nie było sposobu na zdobycie Pałacu Ludu.

Stara kobieta na pewno się natrudziła, żeby dotrzeć wewnętrz­nymi korytarzami na samą górę do właściwej budowli. Ponieważ była niewidoma, musiało jej być szczególnie ciężko. Chociaż wszę­dzie trafiali się ludzie chcący poznać przyszłość, to Richard przy­puszczał, że tu na górze znajdowała więcej chętnych do zapłacenia za wróżby, i dlatego wspinaczka warta była wysiłku.

Spojrzał w pozornie niekończący się korytarz wypełniony ludź­mi i nigdy niemilknącym szelestem kroków oraz szmerem rozmów. Domyślał się, że kobieta dostrajała się do głosów ludzi w koryta­rzach i po nich oceniała ogrom pałacu.

Zrobiło mu się jej żal, jak wtedy, kiedy ją zobaczył siedzącą sa­motnie pod ścianą korytarza – lecz teraz współczuł jej dlatego, że nie mogła ujrzeć otaczających ją wspaniałości, wysokich marmuro­wych kolumn, kamiennych ław i granitowych posadzek w wymyślne wzory, lśniących w snopach słonecznego blasku wpadającego przez umieszczone w górze świetliki. Richard nigdy nie widział niczego tak pięknego jak ten pałac – poza lasami Hartlandu, w których dorastał. Nieustannie podziwiał intelekt i wysiłek, jakich trzeba było, żeby coś takiego zaprojektować i zbudować.

Wiele razy w dziejach D’Hary – jak wtedy, kiedy Richard zna­lazł się tu po raz pierwszy jako więzień – pałac był siedzibą złych władców. Kiedy indziej zaś, tak jak teraz, był ośrodkiem pokoju i dobrobytu, promieniował mocą spajającą imperium D’Hary.

– Grosik za moją przyszłość? – rzucił Richard.

– To uczciwa wymiana – odparła bez wahania kobieta.

– Mam nadzieję, że nie powiesz, że moja przyszłość nie jest warta więcej niż grosz.

Stara kobieta się uśmiechnęła. Zamglone oczy patrzyły, nie wi­dząc.

– Będzie tyle warta, jeśli nie posłuchasz przepowiedni.

Wyciągnęła na oślep rękę, czekając na odpowiedź. Richard po­łożył jej monetę na dłoni. Pomyślał, że staruszka tylko wróżeniem może zarabiać na życie. Ślepota przydawała jej wiarygodności. Lu­dzie pewnie zakładali, że jako niewidoma jest obdarzona swego ro­dzaju wewnętrznym widzeniem, i to ułatwiało jej sprawę.

– Ach – westchnęła, znacząco kiwając głową i ważąc na dłoni monetę, którą jej dał. – Srebro, nie miedź. Najwyraźniej ktoś ceni swoją przyszłość.

– I co mi ona przyniesie? – zapytał Richard.

Właściwie nie obchodziło go, co ma do powiedzenia wróżka, ale spodziewał się czegoś za ten pieniążek.

Kobieta uniosła ku niemu twarz, chociaż nie mogła go widzieć. Uśmiech zniknął. Wahała się przez chwilę, zanim powiedziała:

– Dach się zawali.

Sprawiała wrażenie, że powiedziała coś innego, niż zamierzała, że własne słowa ją zaskoczyły. Znienacka odjęło jej mowę.

Kahlan i czekający w pobliżu żołnierze spojrzeli na sklepienie od tysięcy lat przykrywające pałac. Nie wyglądało, jakby się miało zawalić.

Dziwna wróżba, pomyślał Richard, ale tak naprawdę nie zatrzy­mał się przy kobiecie dlatego, że chciał przepowiedni.

– A ja przepowiadam, że zaśniesz dzisiaj z pełnym żołądkiem. W pobliskim sklepie, po twojej lewej, sprzedają gorące posiłki. Za ten grosik kupisz sobie jedzenie. Uważaj na siebie, dobra kobieto, i raduj się wizytą w pałacu.

Kobieta znów się uśmiechała, tym razem z wdzięcznością.

– Dzięki, panie.

Nadbiegła Rikka, jedna z Mord-Sith, i zatrzymała się przy nich. Odrzuciła na plecy długi jasny warkocz. Richard tak przywykł do Mord-Sith w czerwonych skórzanych uniformach, że teraz dziwnie mu było je widzieć w brązowym odzieniu (kolejny znak, że długa wojna się skończyła). Do budzącego mniejszą grozę stroju wyraźnie nie pasowało podejrzliwe niezadowolenie widoczne w błękitnych oczach. Do tego wyrazu oczu Mord-Sith Richard przywykł aż za bardzo.

Nieskazitelna twarz Rikki spochmurniała.

– Widzę, że mówiono prawdę. Krwawisz. Co się stało?

W jej głosie pobrzmiewało nie zwykłe zatroskanie, lecz narasta­jący gniew Mord-Sith, bo oto lord Rahl, którego przysięgała chronić za cenę własnego życia, wpakował się w kłopoty. Była nie tylko ciekawa, wręcz żądała odpowiedzi.

– To nic takiego. I już nie krwawię. To tylko draśnięcie.

Rikka z niezadowoleniem łypnęła na dłoń Kahlan.

– Czy wy musicie wszystko robić razem? Widzę, że nie powinny­śmy was wypuszczać na zewnątrz bez naszej ochrony. Cara będzie wściekła i nie bez powodu.

Kahlan się uśmiechnęła, chcąc uspokoić Rikkę.

– Jak powiedział Richard, to tylko draśnięcie. I sądzę, że Cara dzisiaj powinna być zadowolona i szczęśliwa.

Rikka pozostawiła to bez komentarza i przeszła do innych spraw:

– Zedd chce cię widzieć, lordzie Rahlu. Posłał mnie po ciebie.

– Lord Rahl! – Kobieta u jego stóp uczepiła się nogawki Richar­da. – Drogie duchy, nie zorientowałam się... Przepraszam, lordzie Rahlu. Wybacz mi. Nie wiedziałam, kim jesteś, bo nigdy bym nie...

Richard dotknął jej ramienia, uciszając te przeprosiny i dając znak, że nie są potrzebne. Spojrzał na Mord-Sith.

– Dziadek powiedział, o co chodzi?

– Nie, ale ton jego głosu świadczył, że to dla niego ważne. Znasz Zedda i wiesz, jaki potrafi być.

Kahlan leciutko się uśmiechnęła. Richard aż za dobrze wiedział, co Rikka ma na myśli. Cara przez lata była blisko Richarda i Kah­lan, zawsze czujna i opiekuńcza, Rikka zaś wiele czasu spędziła z Zeddem w Wieży Czarodzieja. Przywykła do tego, że Zedd często najprostsze sprawy uważa za naglące. Richard sądził, że Rikka na swój sposób polubiła Zedda i czuła się odpowiedzialna za jego bez­pieczeństwo. W końcu był Pierwszym Czarodziejem i dziadkiem lor­da Rahla. A co ważniejsze, wiedziała, jaki jest ważny dla Richarda.

– W porządku, Rikko. Chodźmy sprawdzić, co zdenerwowało Zedda.

Chciał odejść, ale siedząca na podłodze kobieta go zatrzymała, szarpiąc za nogawkę.

– Lordzie Rahlu – powiedziała, starając się go przyciągnąć bli­żej – nie prosiłabym cię o zapłatę, zwłaszcza że jestem tylko skrom­nym gościem w twoim domu. Zabierz, proszę, swoje srebro i moją wdzięczność za ten gest.

– Zawarliśmy umowę – powiedział Richard uspokajającym to­nem. – Ty dotrzymałaś swojej części. Jestem ci winien zapłatę za przepowiednię.

Puściła jego nogawkę.

– Więc uważaj, bo jest prawdziwa.

Rozdział 3

Idąc za Rikką w głąb niedostępnych dla ogółu, wyłożonych boazerią korytarzy, Kahlan dostrzegła Zedda stojącego z Carą i Benjaminem przy oknie wychodzącym na niewielki dziedziniec znajdujący się na dnie głębokiej studni, którą tworzyły kamienne mury pałacu wzno­szące się poza zasięg wzroku. Skromne, pozbawione ozdób drzwi w pobliżu okna prowadziły do atrium, gdzie niewielka śliwa rosła przy drewnianej ławie osadzonej na kamiennej podmurówce obroś­niętej bujnym, zielonym bluszczem. Choć atrium było małe, i tak zapewniało otwartą przestrzeń i światło dnia we wnętrzu pałacu.

Kahlan cieszyła się, że już nie są w ogólnie dostępnych koryta­rzach, gdzie wszyscy bez przerwy im się przyglądali. Ogarnął ją głęboki spokój, kiedy Richard na chwilę objął ją i przytulił. Oparł brodę o czubek jej głowy, kiedy się ku niemu nachyliła. Chwila bli­skości, na jaką rzadko sobie pozwalali publicznie.

Cara, ubrana w biały skórzany uniform, patrzyła przez okno na dziedziniec. Jasny warkocz był idealnie zapleciony. Czerwony Agiel, broń Mord-Sith, zawsze w pogotowiu, zawieszony na łańcusz­ku okalającym przegub, odcinał się od bieli obcisłego stroju niczym plama krwi na śnieżnobiałym obrusie. Agiel, przypominający krót­ki pręt, był równie groźny jak kobiety, które go nosiły.

Benjamin miał na sobie nieskazitelny generalski mundur, a u bio­dra lśniący srebrny miecz. Bynajmniej nie dla ozdoby. Kahlan wiele razy widziała, jak Benjamin dowodzi w bitwie, znała jego odwagę. To ona mianowała go generałem.

Spodziewała się, że Cara i Benjamin będą ubrani zwyczajnie. Oni jednak wyglądali na gotowych do wojny, która się skończyła. Przypuszczała, że tych dwoje nigdy nie pozwoli sobie na złagodzenie czujności. Bo ich zadaniem było chronienie Richarda – lorda Rahla.

Człowiek, którego strzegli, był oczywiście o wiele groźniejszy niż którekolwiek z nich. Richard, w czarno-złotym stroju czarodzieja wojny, w każdym calu wyglądał na lorda Rahla. Lecz był kimś wię­cej. Nosił u biodra Miecz Prawdy, szczególny oręż przeznaczony dla wyjątkowej osoby. Broń obdarzoną mocą, choć właściwą bronią był władający mieczem człowiek. To właśnie czyniło go Poszukiwaczem i sprawiało, że był tak groźny.

– Obserwowali całą noc? – pytał właśnie Zedd, kiedy Kahlan i Ri­chard zatrzymali się przy nim.

Twarz Cary zrobiła się niemal tak purpurowa jak Agiel.

– Nie wiem – warknęła, nie odrywając gniewnego wzroku od okna. – To była moja noc poślubna i zajmowałam się czymś innym.

– Oczywiście. – Uśmiechnął się uprzejmie Zedd.

Obejrzał się na Richarda i Kahlan i powitał ich przelotnym uśmiechem. Kahlan pomyślała, że uśmiech zniknął szybciej, niż mogła się spodziewać.

Richard wtrącił się, zanim dziadek zdążył coś dodać:

– Co się dzieje, Caro?

Przeniosła na niego gniewne spojrzenie.

– Ktoś mi się przyglądał w naszej sypialni.

– Przyglądał ci się... – powtórzył Richard. – Jesteś pewna?

Jego twarz nie zdradzała, co sądzi o tak dziwnym pomyśle. Kah­lan zauważyła jednak, że nie odrzucił od razu słów Cary. Zwróciła też uwagę, że Cara nie powiedziała, iż miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Powiedziała, że była obserwowana. A Cara z ca­łą pewnością nie miała skłonności do urojeń.

– Wczorajszy dzień obfitował w różne wydarzenia. Wielu ludzi przybyło na wasz ślub, wielu przyglądało się tobie i Benjaminowi. – Richard wskazał Kahlan. – Nawet teraz, kiedy już się przyzwycza­iłem, że wszyscy cały czas się nam przyglądają, to kiedy wreszcie zostajemy sami, nie mogę się wyzbyć wrażenia, że nadal się we mnie wpatrują.

– Ludzie stale przyglądają się Mord-Sith – stwierdziła Cara, naj­wyraźniej niezadowolona z podejrzenia, że coś sobie uroiła.

– Tak, lecz kątem oka. Rzadko patrzą wprost na Mord-Sith.

– No i?

– Wczoraj było inaczej. Nie jesteś przyzwyczajona, że ktoś patrzy prosto na ciebie. A wczoraj wszyscy przyglądali się tobie i Benjami­nowi, patrzyli wprost na was. Wszystkie oczy były na ciebie zwró­cone. Nie przywykłaś do tego. Może to tylko wrażenie pozostałe po tym, że byłaś w centrum uwagi?

Cara rozważała tę możliwość, jakby przedtem w ogóle o tym nie pomyślała. Wreszcie zmarszczyła brwi, pewna swoich racji.

– Nie. Ktoś mnie obserwował.

– No dobrze. Kiedy po raz pierwszy wydało ci się, że ktoś cię obserwuje?

– Tuż przed świtem – odpowiedziała bez wahania. – Nadal było ciemno. Najpierw pomyślałam, że ktoś jest w pokoju, lecz oprócz nas dwojga nikogo tam nie było.

– Jesteś pewna, że to ciebie obserwowano? – zapytał Zedd.

Pytanie zabrzmiało niewinnie, lecz Kahlan wiedziała swoje. Dotąd milczący Benjamin zdumiał się:

– Chcesz powiedzieć, że to mnie mogli obserwować?

Zedd spojrzał znacząco na wysokiego, jasnowłosego d’harańskiego generała.

– Chcę powiedzieć, że się zastanawiam, czy faktycznie to was obserwowali.

– Poza nami nikogo tam nie było – warknęła Cara.

Zedd nachylił ku niej głowę.

– Byliście w jednej z sypialnych komnat lorda Rahla.

W błękitnych oczach Cary nagle błysnęło zrozumienie. Głos z po­irytowanego stał się lodowaty, bo przyjęła postawę przesłuchującej, równie dobrze pasującą do Mord-Sith jak skórzany uniform. Popa­trzyła na czarodzieja przymrużonymi oczami.

– Sugerujesz, że ktoś zaglądał do komnaty, żeby się przekonać, czy jest tam lord Rahl?

Dobrze zrozumiała aluzję Zedda.

Czarodziej wzruszył kościstymi ramionami.

– W komnacie są lustra?

– Lustra? Cóż, boja wiem...

– Są tam dwa lustra – powiedziała Kahlan. – Jedno wysokie, na stojaku obok biblioteczki, i drugie, mniejsze, nad toaletką.

Komnata była jednym z darów jej i Richarda dla Cary i Benjami­na. Lord Rahl, przebywając w pałacu, miał do wyboru wiele komnat sypialnych – prawdopodobnie był to dawny sposób na zmylenie za­bójców. W pałacu zapewne znajdowało się więcej prywatnych kom­nat, niż Richard zwiedził czy w ogóle o nich wiedział. On i Kahlan chcieli, żeby jedna z tych uroczych komnat należała do Cary i Ben­jamina, ilekroć będą w Pałacu Ludu. Było to zupełnie zrozumiałe, skoro Benjamin dowodził Pierwszą Kompanią, strażnikami lorda Rahla podczas pobytu w pałacu, a Cara była przyboczną strażnicz­ką obydwojga.

Richard, dorastający jako leśny przewodnik, uważał, że jedna sypialnia w zupełności wystarczy. Kahlan była tego samego zda­nia. Mieli też komnaty w Pałacu Spowiedniczek w Aydindrill oraz kwatery w najrozmaitszych innych miejscach.

Kahlan nie obchodziło, jakie mają komnaty i gdzie, byle ona i Ri­chard byli razem. Najszczęśliwsze chwile przeżyła pewnego lata w niewielkiej chatce zbudowanej przez Richarda na pustkowiach Westlandu.

Cara chętnie przyjęła komnatę w pałacu. Bez wątpienia w dużej mierze dlatego, że mieściła się w pobliżu pokoju Richarda i Kahlan.

– Dlaczego chcesz wiedzieć, czy w komnacie są lustra? – zapytał Benjamin.

Ton jego głosu także się zmienił. Tak mówił generał odpowie­dzialny za bezpieczeństwo lorda Rahla w Pałacu Ludu.

Zedd uniósł brew i utkwił w generale wymowne spojrzenie.

– Słyszałem, że niektórzy potrafią wykorzystywać mroczną ma­gię, żeby zaglądać przez lustra w inne miejsca.

– Masz taką pewność czy też to tylko pogłoski? – zapytał Richard.

– Pogłoski – przyznał z westchnieniem Zedd. – Lecz pogłoski czę­sto okazują się prawdą.

– Kto by coś takiego potrafił?

Kahlan pomyślała, że Richard przemawia jak lord Rahl domaga­jący się odpowiedzi. Cała ta sprawa irytowała wszystkich.

Zedd uniósł otwarte dłonie.

– Nie wiem, Richardzie. Ja nie potrafię. Nie posiadłem tej umie­jętności, nawet nie wiem, czy faktycznie istnieje. Jak mówiłem, sły­szałem tylko pogłoski, nigdy się z tym nie zetknąłem.

– Czemu ktoś miałby szukać lorda Rahla i Matki Spowiedniczki? – spytała Cara.

Najwyraźniej to ją bardziej denerwowało niż myśl, że ktoś miał­by podglądać ją i Benjamina.

– Dobre pytanie – stwierdził Zedd. – Słyszałaś coś?

Cara zastanawiała się tylko przez chwilę.

– Nie. Niczego nie słyszałam i nie widziałam. Ale czułam, że ktoś patrzy.

Zedd się zamyślił, wykrzywiając usta.

– Cóż, osłonię komnatę, żeby was nie oglądały wścibskie oczy.

– A czy magiczna tarcza powstrzyma też pogłoski? – zaciekawił się Richard.

Zedd znowu się uśmiechnął.

– Nie jestem pewien. Nie wiem, czy taka umiejętność istnieje czy nie, i nie wiem, czy ktoś naprawdę zaglądał do komnaty.

– Zaglądał – upierała się Cara.

Kahlan rozłożyła ręce.

– Wygląda na to, że najprościej byłoby zasłonić lustra.

– Nie – mruknął w zadumie Richard, patrząc w atrium. – Nie są­dzę, że należy zasłonić lustra czy osłonić komnatę magiczną tarczą.

Zedd wsparł się pięściami pod boki.

– A dlaczego nie?

– Jeśli ktoś w jakiś sposób zagląda do tej komnaty, a my zasłonimy lustra lub ją osłonimy, to nie będzie już mógł tego robić.

– Przecież o to chodzi – stwierdziła Kahlan.

– I ktoś się dowie, że go odkryliśmy, i nie dowiemy się, dlaczego tam zagląda.

Zedd wetknął długi kościsty palec w niesforne, faliste siwe włosy i podrapał się po głowie.

– Nie nadążam za tobą, drogi chłopcze.

– Jeśli ten, kto tam zaglądał, naprawdę szukał Kahlan i mnie, to już wie, że to nie my byliśmy w komnacie. Jeśli zostawimy lu­stra w spokoju i nie osłonimy komnaty, a Cara dzisiejszej nocy nie będzie czuła, że ktoś ją obserwuje, to będziemy mieć pewność, że tamtemu nie chodzi o nią i o Benjamina. Jeżeli naprawdę szuka mnie i Kahlan, to zajrzy gdzie indziej.

Kahlan na tyle dobrze znała Richarda, by wiedzieć, że ten nad czymś się zastanawia.

Cara muskała łańcuszek z Agielem, namyślała się.

– To ma sens. Jeśli dzisiaj tam nie zajrzy, będzie to oznaczało, że pewnie szuka ciebie i Matki Spowiedniczki.

Zedd lekceważąco machnął ręką.

– Albo że to się nie zdarzyło, tylko to sobie wyobraziłaś.

– Jak wykryjemy, kto potrafi zrobić coś takiego? Zajrzeć ot, tak do komnaty? – zapytał Benjamin, zanim Cara zdążyła zaprotesto­wać.

Zedd wzruszył ramionami.

– Nie twierdzę, że coś takiego w ogóle jest możliwe. Nigdy nie słyszałem o żadnych konkretnych zaklęciach, dotarły do mnie tylko pogłoski. Chyba dajemy się ponosić wyobraźni. Tej nocy spróbujmy być bardziej obiektywni, dobrze?

Cara, po chwili zadumy, skinęła głową.

– Będę dzisiaj uważniejsza. Ale wcale sobie tego nie wyobrazi­łam.

Kahlan, widząc, że Richard wpatruje się w atrium pustym wzro­kiem, wiedziała, że lord Rahl już myśli o czymś innym. Pozostali też to wyczuli i w milczeniu czekali, żeby się dowiedzieć, co też mu chodzi po głowie.

– Czy ktoś z was słyszał o Kharga Trace? – zapytał wreszcie.

Rozdział 4

Kharga Trace? – powtórzył Benjamin.

Wsunął kciuk za pas i ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w podłogę, próbując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek słyszał tę nazwę. Zedd pokręcił głową. Kahlan z oczu Rikki wyczytała, że zna ona to miejsce, ale zamiast odpowiedzieć, spojrzała na Carę, poddając się, jak wszystkie Mord-Sith, jej autorytetowi.

– Kharga Trace leży na Mrocznych Ziemiach – powiedziała Cara. Richard wychwycił delikatną, lecz mrożącą krew w żyłach zmia­nę w jej głosie. Szare oczy odwróciły się od atrium i spoczęły na niej.

– Gdzie?

– Na Mrocznych Ziemiach, dalekich rejonach D’Hary. – Wskaza­ła kciukiem za siebie. – Na północ i wschód stąd.

– Dlaczego nazywa się je Mrocznymi Ziemiami?

– Większość leży poza cywilizacją. To coś w rodzaju Dziczy: zaco­fane, zapadłe, niegościnne miejsce. Tyle że nie jest płaskie i otwarte jak Dzicz, to głównie rozległe, pozbawione szlaków tereny górskie i mroczne lasy. Przez to trudno dotrzeć do plemion w najdalszych zakątkach, a nawet je odnaleźć. Lecz jeżeli trafisz do tych odległych rejonów, które zamieszkują, to ryzykujesz, że te plemiona odnajdą ciebie.

Cara mówiła rzeczowo, oficjalnie, jakby to był zwykły raport, którego zażyczył sobie lord Rahl, lecz w jej głosie pobrzmiewały lodowate nuty.

– Przeważnie jest tam pochmurno i ciemno. Na Mrocznych Zie­miach rzadko widzi się słońce. Być może stąd wzięła się ich nazwa.

Cara tak ostrożnie sformułowała odpowiedź, że Kahlan podejrze­wała, iż nazwa może mieć inne pochodzenie.

– Lecz mieszkają tam cywilizowani ludzie i nazywają to miejsce swoim domem – powiedział Richard. – W końcu to część D’Hary.

Cara przytaknęła.

– W prowincji Fajin oprócz głównego miasta Saavedra w doli­nach tu i ówdzie są rozrzucone miasteczka, górskie wioski, lecz poza tymi forpocztami cywilizacji to zakazane ziemie. Ludzie nie zapędzają się poza miasta, a kiedy już muszą, to trzymają się nie­licznych dróg. Niezbyt wiele wiadomo o tej krainie, bo nie prowadzi się tam ożywionego handlu, po części dlatego, że właściwie nie ma czym handlować.

– No a ta druga część? – zainteresował się Richard.

Cara zawahała się na moment, a potem odpowiedziała:

– Nigdy już nie ujrzano tych, co się udali na Mroczne Ziemie. Większość ludzi unika oddalania się od zamieszkanych okolic. Od czasu do czasu znikają bez śladu nawet ci, którzy trzymają się dróg i barykadują na noc w domach.

Richard skrzyżował ramiona na piersi.

– Z jakiej przyczyny ludzie znikają?

Cara wzruszyła ramionami.

– Nie mam pewności, lordzie Rahlu. To kraina zabobonów, czar­nej magii i zasznurowanych ust. Ludzie nie mówią o rzeczach, któ­rych się boją, bo inaczej one by po nich przyszły.

Richard na tym nie poprzestał.

– Zabobony nie sprawiają, że ludzie znikają.

Cara nie umknęła przed jego przenikliwym spojrzeniem.

– Mówi się, że na Mrocznych Ziemiach grasują drapieżcy z za­światów.

Słysząc te ponure słowa, wszyscy wzięli głęboki oddech.

– I w Midlandach są takie miejsca – powiedział wreszcie Zedd. – Czasem to tylko przesądy, jak powiedziałaś, lecz są okolice, w któ­rych takie opowieści mają solidne podstawy.

Kahlan miała co do tego pewność. Pochodziła z Midlandów.

– Pewnie tak jest i z Mrocznymi Ziemiami – przyznała Cara. – Lecz niecywilizowane okolice są rozleglejsze i bardziej oddalone niż te w Midlandach. Jeśli na Mrocznych Ziemiach wydarzy się coś złego, nikt nie ruszy z pomocą.

– Dlaczego w ogóle ktoś tam mieszka? – zapytała Kahlan.

Cara znowu wzruszyła ramionami.

– Bez względu na to, jak jakieś miejsce jest dzikie, surowe i ubo­gie, i tak jest domem dla tych, którzy się tam urodzili. Większość ludzi rzadko oddala się od domu, od tego, co znają, bo lękają się nieznanego.

– Cara ma rację – stwierdził Richard. – Musimy też pamiętać, że tamtejsi mieszkańcy walczyli wraz z nami o wolność, poparli nas. I oni stracili wielu w tej wojnie.

Cara z westchnieniem się z tym zgodziła.

– To prawda. Znałam paru żołnierzy z prowincji Fajin, mężnie walczyli. Ale żaden z nich nie pochodził z Kharga Trace. Z tego, co słyszałam, wynika, że Kharga Trace jest bardziej niegościnne niż reszta Mrocznych Ziem. Tylko nieliczni, jeśli w ogóle ktokolwiek, tam mieszkają. Niewielu ma też powody, żeby się tam zapędzać.

– Skąd tak dużo wiesz o Mrocznych Ziemiach? – zaciekawiła się Kahlan.

– Prawdę mówiąc, nie wiem zbyt wiele. Rahl Posępny miewał jakieś sprawy na Mrocznych Ziemiach i dlatego coś niecoś o nich wiem. Pamiętam, że raz czy dwa wspominał o Kharga Trace. – Cara pokręciła głową. – Mroczne Ziemie pasowały do niego, jak przed­tem do jego ojca. Obydwaj strachem i okrucieństwem sprawowali władzę nad tamtejszymi ludźmi. Często powtarzał, że to jedyna metoda, żeby utrzymać w ryzach Mroczne Ziemie. Rahl Posępny, podobnie jak jego ojciec, wysyłał czasem Mord-Sith na Mroczne Zie­mie, żeby przypomniały mieszkańcom o lojalności wobec D’Hary.

Richard zmarszczył brwi.

– Więc tam byłaś?

– Nie, mnie nigdy nie wysłał. O ile wiem, nie była tam żadna z obecnie żyjących Mord-Sith.

Przez chwilę patrzyła w dal.

– Wiele wysłanych nigdy nie wróciło.

Błękitne oczy Cary znowu spojrzały na Richarda.

– Rahl Posępny zwykł wysyłać Konstancję.

Richard pochwycił znaczące spojrzenie Cary, ale nic nie powie­dział. Poznał Konstancję, kiedy był więźniem Rahla Posępnego.

To on ją zabił.

Kiedy wojna się skończyła, Richard i Kahlan trochę lepiej poznali D’Harę, chociaż wciąż wiele spraw pozostawało dla nich tajemnicą. To była rozległa kraina, z miastami, o których nigdy wcześniej nie słyszeli, a tym bardziej ich nie odwiedzili. Były również odległe rejo­ny, jak Mroczne Ziemie, leżące tak daleko, że właściwie były mniej lub bardziej suwerenne.

– Większość zarządców miast i dystryktów jest teraz tutaj – ode­zwał się Benjamin. – O ile wiem, żaden nie ośmielił się zignorować zaproszenia od samego lorda Rahla na nasz ślub, choćby nie wiem jak odległe i prymitywne były ich ziemie. Jeżeli chcesz, możemy od nich dowiedzieć się czegoś więcej o Kharga Trace.

Richard z roztargnieniem przytaknął, rozmyślając już o czymś innym.

– Richardzie – zagaił Zedd, kiedy rozmowa się urwała, a wszyscy przyglądali się zapatrzonemu w dal chłopakowi. – Słyszałem, że robisz coś ze wszystkimi księgami w pałacu.

– Porządkujemy je – odpowiedziała Kahlan, bo Richard w ogóle nie usłyszał pytania.

– Porządkujecie?

– Tak – odezwał się w końcu Richard, który jednak słyszał pyta­nie. – Wśród tysięcy tomów nie sposób znaleźć tego, którego akurat się potrzebuje. Nie mam nawet jak się dowiedzieć, czy potrzeb­ną informację znajdę w którejś z bibliotek. Nikt nie wie, gdzie co jest i co w ogóle tu jest. Więc porządkuję. Berdine zna górnod’harański i sporo wie o rozmaitych bibliotekach, więc zleciłem jej to zadanie. Nathan w tym pomaga.

Zedd odniósł się do tego sceptycznie.

– To niesłychanie skomplikowane przedsięwzięcie, Richardzie. Nie mam pewności, czy to w ogóle wykonalne, nawet jeśli bierze w tym udział prorok. Powinienem sprawdzić, co i jak robisz.

Richard przytaknął.

– Rozumie się. Chodź, zaprowadzę cię do jednej z większych bi­bliotek, w której pracuje Berdine. I tak miałem tam pójść. Chcę do czegoś zajrzeć.

Kahlan była ciekawa, co to takiego.

Kiedy ruszyli, została w tyle i ujęła ramię Cary, żeby i ona zwol­niła. Pozwoliły tamtym sądzić, że chcą porozmawiać o ślubie i Carze-żonie – coś podobnego jeszcze nigdy się nie zdarzyło. Przed na­staniem Richarda nikt nie wpadłby na pomysł, że Mord-Sith może wyjść za mąż.

– O co chodzi? – spytała cicho Cara.

Kahlan spojrzała ku idącym daleko przed nimi Richardowi, Zeddowi, Benjaminowi i Rikce, pogrążonym w rozmowie. Grube dywa­ny tłumiły ich kroki i głosy.

– Coś się dzieje. Nie wiem co, ale na tyle znam Richarda, żeby się zorientować, kiedy coś go absorbuje.

– Co mam robić?

– Chcę, żeby Mord-Sith nie odstępowała go ani na krok.

– Matko Spowiedniczko, już to postanowiłam, kiedy Zedd nam powiedział, że ten ktoś mógł zaglądać do komnaty, bo należy ona do lorda Rahla.

Kahlan się uśmiechnęła i położyła dłoń na ramieniu Cary.

– Cieszę się, że małżeństwo nie osłabiło twojej czujności.

– Twojej też. Jak myślisz, o co chodzi?

Kahlan zagryzła dolną wargę.

– Dzisiaj gorączkujący chłopiec powiedział Richardowi, że w pa­łacu panuje mrok. Myślę, że to tylko majaczenia, ale znam Richarda i wiem, że te słowa zapadły mu w umysł. A zanim tu przyszliśmy, stara kobieta, wróżka, zatrzymała Richarda i przepowiedziała mu, że dach się zawali. A potem się dowiedzieliśmy, że ktoś zaglądał do waszej komnaty.

– Jak sądzisz, co myśli lord Rahl?

Kahlan spojrzała w przenikliwe, błękitne oczy Cary.

– Jak znam Richarda, to myśli, że właśnie się pojawiło trzecie dziecko kłopotów.

– Wiedziałam, że powinnam dzisiaj włożyć czerwony uniform.

– Nie przesadzajmy. Po prostu jestem ostrożna. To, że Richard o czymś myśli, niekoniecznie oznacza, że właśnie tak jest.

– Matko Spowiedniczko, kiedy lorda Rahla nachodzi coś takiego, zwykle pojawiają się kłopoty.

– Rzeczywiście – przyznała Kahlan.

Rozdział 5

Kahlan przyglądała się, jak Zedd chodzi tam i z powrotem po złoto-błękitnym dywanie w stronę mahoniowego stołu; długie szaty czarodzieja owijały się wokół jego nóg, kiedy zawracał, jakby nie mogły za nim nadążyć. Okna na poziomie galerii oświetlały dłu­gą bibliotekę chłodnym, monochromatycznym światłem. Widziała przez nie, że od ich pobytu na targowisku napłynęły stalowoszare chmury, zapowiadając wiosenną burzę.

Chociaż na przeciwległej ścianie galerii znajdowały się okna, w samej bibliotece nie było ani jednego. Kahlan pomyślała, że bi­blioteka musi się mieścić prawie pod Ogrodem Życia znajdującym się w wielkiej bryle pałacu ponad nimi. Lecz konstrukcja budowli była tak skomplikowana, że trudno jej się było zorientować.

W przeciwległym kącie biblioteki Nathan opierał się o żłobkowa­ną drewnianą kolumnę, szerszą niż jego potężne bary. W koszuli z żabotem, wysokich butach, zielonej pelerynie na ramieniu (żeby już nie wspominać o mieczu) bardziej wyglądał na awanturnika niż na proroka. Był jednak tym drugim. Skąpany w ciepłym, żółtym blasku lampy umocowanej na kolumnie w zacienionej wnęce był całkowicie pogrążony w lekturze.

Przed Kahlan na całej długości stołu księgi leżały w schludnych stosach lub bezładnych stertach. Pomiędzy księgami zaś walały się pióra i puste kubki, pliki papierów, stały lampy i buteleczki atra­mentu. Lampy z odbłyśnikiem, na kolumnach i na końcach rzędów półek, oświetlały bardziej ustronne zakątki biblioteki. Było po­chmurno, toteż pomimo lamp w cichej komnacie panował półmrok.

Berdine, w brązowym skórzanym uniformie, skrzyżowała ramiona na piersi i przysiadła na stole; ona też obserwowała przechadzającego się Zedda. Oczy miała równie błękitne jak Cara, za to włosy kaszta­nowe, a nie blond. Była niższa i krąglejsza niż większość Mord-Sith.

W przeciwieństwie do pozostałych Mord-Sith fascynowały ją książki i wiele razy okazała się nieocenioną pomocnicą Richarda w wynajdywaniu użytecznych informacji w tysiącach woluminów. Chociaż Berdine z niebywałym entuzjazmem zajmowała się księga­mi, była równie groźna jak Cara czy każda inna Mord-Sith.

Zedd wreszcie się zatrzymał.

– Nie jestem przekonany, że to się uda, Richardzie, a przynaj­mniej że będzie praktyczne. Istnieje wiele sposobów klasyfikowania ksiąg oraz tych dotyczących więcej niż jednego tematu. Jeśli księ­ga traktuje o mieście położonym nad rzeką i umieścisz ją w dziale o miastach, to potem, kiedy będziesz potrzebować informacji o rze­kach, nie zorientujesz się, że tamta księga o miastach powiedziała­by ci też coś ważnego o rzece.

Westchnął i rozejrzał się po bibliotece.

– Całe życie czytałem i studiowałem księgi i mogę ci powiedzieć, że z mojego długiego doświadczenia wynika, iż nie zawsze zdołasz zaszufladkować księgę do konkretnej kategorii.

– Bierzemy to pod uwagę – powiedział cierpliwie Richard.

Poirytowany Zedd odwrócił się ku stercie ksiąg na stole, rzucił okiem na tę otwartą leżącą na samym wierzchu i podniósł ją. Po­machał nią przed Richardem.

– No i są takie księgi jak ta. Jak zaklasyfikujesz coś, w czym w ogóle trudno doszukać się sensu?

Berdine podrapała się po policzku.

– Co to za księga? O czym?

Zedd zamknął na chwilę tom, żeby przeczytać tytuł.

– Regula — powiedział z rozdrażnieniem. Przekartkował wo­lumin i pokręcił głową z rezygnacją. – Nie mam pojęcia, co ozna­cza ten tytuł, a po przekartkowaniu mam jeszcze słabsze pojęcie, o czym traktuje.

Kiedy podawał księgę Berdine, Kahlan zauważyła, że po słowie Regula na skórzanym grzbiecie wyciśnięto dziwny kolisty symbol z trójkątem w środku. Wewnątrz znajdował się jeszcze wygięty, haczykowaty znak, jakiego nigdy nie widziała. Trochę przypominał cyfrę 9, lecz odwróconą.

– Ach, ta – mruknęła Berdine, też kartkując księgę. – Część jest w górnod’harańskim, lecz reszta nie. Podejrzewam, że to słownik.

Zedd przez chwilę patrzył na nią ze zdumieniem.

– A cóż to znaczy?

– Rozumiem to, co jest w górnod’harańskim, ale nie mam pewno­ści, co znaczą te wszystkie zawijasy i symbole.

– Skoro nie masz pewności, co to jest, jak to sklasyfikujesz? – najeżył się Zedd.

Richard położył dłoń na ramieniu dziadka.

– Wpiszemy ją na listę ksiąg, których znaczenia nie rozumiemy. Bieżąca klasyfikacja: nieznane.

Zedd wpatrywał się w niego przez chwilę.

– No cóż, to ma sens.

– Och, to nie jest „nieznane”, lordzie Rahlu – odezwała się Berdine. – Jak wspomniałam, uważam, że to słownik.

– Słownik? – Zedd wskazał palcem księgę. – Pełno tu dziwacz­nych symboli, a nie słów.

– Tak, wiem. – Berdine odgarnęła z twarzy pasmo falistych kasztanowatych włosów. – Nie mogłam się za bardzo w to wgłębić, ale podejrzewam, że te symbole są prastarym pismem. Znalazłam ustęp, w którym nazywa się je mową Początku.

Zedd skomentował ironicznie:

– Wygląda na to, że sklasyfikujesz ją jako „bezużyteczną”. Uwa­żam, że to będzie tak częsty problem, że trudno mi się dopatrzeć sensu w całej tej pracy.

– Posłuchaj – odezwał się Richard – zdarzało się, że wpadaliśmy w poważne tarapaty albo nie mogliśmy czemuś zapobiec, bo nie po­trafiliśmy odszukać potrzebnych nam akurat informacji. W przeszło­ści istnieli skrybowie sprawujący pieczę nad ogromem wiedzy zgro­madzonej w każdej bibliotece. O ile wiem, odpowiadali za konkretne księgi lub poszczególne działy w konkretnej bibliotece. Gdy potrzeb­ne były księgi mogące zawierać informacje na dany temat, można było skonsultować się ze skrybami, a oni zawężali poszukiwania do tomów, w których najprawdopodobniej można było znaleźć te wiado­mości. Bez znających się na rzeczy skrybów, którzy wiele wiedzieli o księgach i o nie dbali, wiedza w bibliotekach jest praktycznie niedo­stępna. Musimy mieć sposób odnajdywania ksiąg na dowolny temat, żeby uzyskiwać potrzebne informacje. Po twojej ostatniej wizycie w pałacu zaczęliśmy wszystko katalogować. Staramy się stworzyć system obejmujący wszystkie księgi ze wszystkich bibliotek, żebyśmy w razie potrzeby mogli znaleźć informacje na konkretny temat.

Zedd wskazał stół.

– To te sterty papierzysk?

Richard przytaknął.

– Nie chcę przenosić ksiąg bez potrzeby, bo nie wiem, dlaczego są w danej bibliotece lub na konkretnej półce. Poza tym, że groźne księgi o magii umieszczono w zakazanych bibliotekach, nie udało mi się wykryć żadnej logiki w ich przechowywaniu, ale całkiem możliwe, że są tam, gdzie są, z jakiegoś powodu. Nie znam go, to­też nie chcę ich przenosić z miejsca na miejsce, żeby niechcący nie stworzyć nowych problemów. Dlatego dla każdej księgi robimy kar­tę z jej tytułem, umiejscowieniem i krótką notką o treści. Dzięki temu, zamiast układać w kategorie księgi, możemy sortować karty. W przypadku, o którym wspomniałeś, będziemy mieć kartę księgi w kategorii „miasta” i zrobimy kopię, żeby umieścić ją też w katego­rii „rzeki”. W ten sposób ograniczymy ryzyko, że pominiemy ważne powiązane informacje.

Zedd powiódł wzrokiem po rzędach regałów. W tej bibliotece znaj­dowały się tysiące ksiąg, a była ona jedną z wielu w pałacu.

– To mnóstwo roboty, chłopcze.

Richard wzruszył ramionami.

– Mamy obfitość informacji w dziesiątkach tysięcy ksiąg w roz­maitych pałacowych bibliotekach i żadnego efektywnego sposobu, żeby znaleźć konkretną wiadomość, kiedy jest nam potrzebna. Za­miast się tym zamartwiać, znalazłem rozwiązanie. Jeśli masz lep­sze, chętnie je poznam.

Zedd na chwilę mocno zacisnął usta, rozważając ten problem.

– Raczej nie. Muszę przyznać, że to, co mówisz, ma sens. Robiłem coś podobnego, ale na o wiele mniejszą skalę.

– Enklawa Pierwszego Czarodzieja w Wieży Czarodzieja – po­wiedział Richard, kiwając głową. – Pamiętam, że wszędzie leżały sterty ksiąg.

Zedd pogrążył się we wspomnieniach.

– Układałem w sterty księgi o konkretnych sprawach, chcąc je mieć pod ręką. Zamierzałem odpowiednio ustawić je na półkach. Ale nigdy się do tego nie zabrałem, no i było tam stosunkowo nie­wiele ksiąg. Teraz wojna się skończyła, więc może po powrocie do Wieży wezmę się do tej dawno zapomnianej roboty.

– Lord Rahl chciał, żebyśmy zaczęli od tej biblioteki, bo chyba nie ma tu szczególnie cennych lub rzadkich ksiąg – powiedziała Berdine, odrywając Zedda od wspomnień. – Kiedy Rahl Posępny był lordem, to o ile wiem, nie korzystał z tej biblioteki. Uznałam, że to oznacza, iż te księgi są mniej ważne.

– O ile wiesz – napomniał ją Zedd. – Na tej podstawie nie możesz twierdzić, że przynajmniej niektóre księgi nie mogą być rzadkie... lub niebezpieczne.

– To prawda – przyznała Berdine. – Lecz w pewnych innych bi­bliotekach są księgi, co do których mamy pewność, że zawierają niebezpieczne rzeczy.

– Uznaliśmy, że dobrze będzie zacząć tu, zanim przejdziemy do większych czy zakazanych bibliotek – odezwał się Richard. – A je­śli znajdziemy tu ważne księgi, to będziemy o tym wiedzieć, kiedy w końcu połączymy karty wszystkich ksiąg. Dzięki temu będzie­my wiedzieć, gdzie są księgi na dowolny temat, bez względu na to, w której są bibliotece czy też są rozproszone w całym pałacu.

Zedd najwyraźniej się uspokoił.

– To brzmi sensownie.

Richard wskazał księgę na stole, którą wcześniej przeglądali.

– A kiedy natrafimy na księgę tego rodzaju, to oznaczymy ją jako „nieznane” lub może „słownik”, jak zaproponowała Berdine.

– Lordzie Rahlu, ta księga nie jest podobna do żadnej innej. Mia­łam porozmawiać z tobą o tym, co powinniśmy z nią zrobić. Właści­wie to ani „nieznane”, ani „słownik”.

Richard skrzyżował ramiona na piersi.

– Mówiłaś, że słownik.

– Możliwe, ale nie mogę jej tak sklasyfikować.

Richard spojrzał na nią chmurnie.

– Dlaczego?

– Hmmm... przypomina słownik, ale nie mam pewności.

Richard potarł czoło.

– Przez ciebie mam mętlik w głowie, Berdine.

Berdine pochyliła się i przysunęła do siebie księgę. Otworzyła ją na stole, patrząc na Richarda, jakby miała się z nim podzielić smakowitą plotką.

– Spójrz tutaj. Księgę na nowo oprawiono. To nie jest oryginalna okładka.

Zedd, Kahlan, a nawet Cara nachylili się, żeby popatrzeć.

Richard spojrzał na księgę z nowo rozbudzonym zainteresowa­niem.

– Skąd wiesz?

Berdine powiodła palcem po wewnętrznej stronie okładki w miej­scu złączenia z grzbietem.

– Widać, że tuje połączono, ale nie pasują do siebie. Sama księga też nie jest kompletna. Większości stronic brakuje. Nowa oprawa miała zawrzeć to, co zostało.

Richard przekrzywił głowę, żeby lepiej się przyjrzeć księdze.

– Jesteś pewna, że brakuje większości stron?

– Tak. – Berdine odwróciła ostatnią kartkę i postukała w słowa w górnod’harańskim na końcu. – Spójrz tutaj. Usunięto większość stronic z wyjątkiem początku księgi. Jako ostatnią kartkę załączo­no tę notatkę wyjaśniającą, dlaczego to zrobiono.

Richard wziął księgę ze stołu, żeby samodzielnie przeczytać. Kie­dy w milczeniu pracował nad tłumaczeniem, leciutko pobladł.

– Co tam napisano? – spytała Kahlan.

Richard spojrzał na nią z zatroskaniem.

– Napisano, że resztę księgi zabrano na przechowanie do Berglendursch ost Kymermosst. To tutaj to wstęp.

Kahlan pamiętała tę nazwę. Berglendursch ost Kymermosst to w górnod’harańskim góra Kymermosst. Tam zbudowano Świątynię Wichrów.

Trzy tysiące lat temu Świątynię Wichrów, zawierającą mnóstwo niebezpiecznych artefaktów, w jakiś sposób przeniesiono ze świata istot żywych tam, gdzie nikt nie mógł do niej dotrzeć.

Ukryto ją poza zasięgiem ludzi, w zaświatach.

W ciągu tych tysięcy lat zdarzali się śmiałkowie, którzy udawali się do świata zmarłych, żeby spróbować dostać się do Świątyni Wi­chrów. Nikt nie uszedł z życiem z tej próby.

Dokonał tego dopiero Richard.

Wybrał się samotnie w zaświaty i jako pierwszy po tysiącach lat postawił stopę w świątyni.

Kiedy uwolnił moc szkatuł Ordena pod koniec wojny, naprawił wiele zła oraz usunął zagrożenia i pułapki, które zabiły wielu nie­winnych ludzi.

Przywrócił również Świątynię Wichrów żywym – znowu znalazła się na swoim miejscu na szczycie góry Kymermosst.

Rozdział 6

Cóż, przynajmniej wiesz, gdzie jest reszta – przerwał ciszę Zedd. Zmarszczył krzaczaste brwi nad orzechowymi oczami. – Mówiąc mi, że przywróciłeś świątynię temu światu, oznajmiłeś też, że nikt prócz ciebie nie może tam wejść. Czyż nie, Richardzie?

Dla Kahlan zabrzmiało to bardziej jak nakaz niż pytanie.

Pomimo napięcia w głosie Zedda Richard się rozluźnił.

– Tak. Reszta księgi, cokolwiek zawiera, jest zamknięta w bez­piecznym miejscu.

Richard westchnął, zamknął dziwną księgę i położył na stole.

– Berdine, chyba powinnaś oznaczyć kartę Regula jako nieznane i napisać, że znajduje się i tutaj, i w Świątyni Wichrów.

Zedd znowu patrzył na Berdine, jakby chciał zatrzymać temat Świątyni Wichrów na później, na prywatną rozmowę z Richardem.

– A więc sporządzasz kartę dla każdej księgi w tej bibliotece? Berdine potaknęła, biorąc gruby plik papierów.

– Każda z tych stronic to księga. W tym przypadku wszystkie księgi z tego pliku są księgami proroctw. Zapisujemy tytuł i dołą­czamy krótką notkę o treści, jeśli możemy to zrobić.

– W ten sposób – wtrącił się Richard – mając kartę każdej księgi, uzyskamy w końcu coś w rodzaju zbioru wszystkich pałacowych ksiąg. Nie sądzę, by proroctwa okazały się dla nas szczególnie po­mocne, ale przynajmniej będziemy wiedzieć, gdzie się znajdują te księgi i o czym traktują.

Kahlan pomyślała, że szanse na to są znikome. Większość ksiąg proroctw zawierała przypadkowe przepowiednie, a nie tematy, któ­rych dotyczyły proroctwa. Prorocy, ludzie mający dar, niegdyś nie aż tak nieliczni, jak się stali z upływem stuleci, spisywali każdą przepowiednię, jaka im się objawiła. W rezultacie w wielu księgach proroctw nie ma żadnej chronologii, a tym bardziej wspólnego te­matu, przez co niezwykle trudno będzie je sklasyfikować.

Co więcej, czytać je mogli właściwie tylko prorocy. Osoba pozba­wiona daru na podstawie samych słów mogła źle zinterpretować znaczenie proroctwa. Proroctwo – wypowiedziane czy zapisane – rzadko oznaczało to, co człowiek sądził. Właściwe znaczenie zawie­rała raczej wizja, którą wywoływało w umyśle proroka.

Wszyscy się odwrócili, kiedy po drugiej stronie stołu stanął Nathan.

– Jestem tutaj, żeby przejrzeć wszystkie księgi proroctw i pomóc je odpowiednio zaklasyfikować. Spędziłem życie na lekturze prze­powiedni, więc zazwyczaj jestem już zaznajomiony z każdym wolu­minem. Zwykle można je tylko spisać jako proroctwa, ale przynaj­mniej będziemy mieć rejestr ich wszystkich i będziemy wiedzieli, gdzie je znaleźć.

– Pomoc Nathana jest nieoceniona – powiedziała Berdine. – Na­wet nie próbuję sama zaklasyfikować ksiąg z proroctwami.

Richard skrzyżował ramiona na piersi i oparł się biodrem o stół.

– Skoro już mowa o proroctwach, Nathanie, to rankiem natkną­łem się w holu na starą kobietę przepowiadającą przyszłość.

Kahlan się zastanawiała, ile czasu minie, zanim Richard dotrze do drugiego dziecięcia kłopotów.

– Niewidomą?

– Tak.

Nathan skinął głową.

– Sabella. Spotkałem ją. Nie udaje.

– Chcesz powiedzieć, że naprawdę przepowiada przyszłość?

Nathan niemal zetknął kciuk i palec wskazujący, zostawiając między nimi tylko niewielką przestrzeń.

– O tyle, o ile. Ma bardzo skromny dar. Większość jej gadania to gładkie słówka, mówi ludziom to, co chcą usłyszeć, żeby mogła zarobić na życie. Przede wszystkim stara się sprawiać wrażenie, że wyczytuje przepowiednię z wizji. Może na przykład powiedzieć młodej kobiecie, że widzi jej przyszłe zamążpójście. Trudno to uznać za proroctwo, skoro większość młodych kobiet wyjdzie za mąż. Lecz ma odrobinę prawdziwego daru. Gdyby nie miała, tobym ci o niej powiedział. Nie sądzę, żebyś chciał mieć w pałacu szarlatankę oszu­kującą ludzi; ja też bym kogoś takiego nie chciał.

Kahlan dobrze wiedziała, że Nathan, jedyny znany jej żyjący prorok, bardzo dba o dobrą sławę prorokowania. Richard nie przy­wiązywał zbyt wielkiej wagi do proroctw i niezbyt im ufał, w przeci­wieństwie do Nathana. To, że Richard unikał proroctw, jego wolna wola były dla Nathana czynnikami równowagi niezbędnej dla ist­nienia proroctw, jak i wszelkiej magii.

– Jest tu ktoś jeszcze, oczywiście dysponujący mniejszym darem niż ty, lecz potrafiący choć w niewielkim stopniu przepowiadać przyszłość? – zapytał Richard.

– Jest w pałacu kilka osób o niewielkiej zdolności prorokowa­nia. Właściwie każdy ma iskrę daru. Dzięki temu ma się kontakt z magią i z prorokowaniem. – Nathan wykonał nieokreślony gest. – Każdy od czasu do czasu nagle myśli o niewidzianym od wieków przyjacielu czy bliskiej osobie. Można odczuć przemożną potrzebę spotkania się z kimś. Kiedy zaś podejmie się taką próbę, okazu­je się, że ta osoba jest chora lub właśnie zmarła. Większość ludzi doświadczyła przeczucia, że odwiedzi ich ktoś dawno niewidziany: i nagle ten ktoś puka do drzwi. Większość miewa od czasu do czasu takie przeczucia. Są to skromne przypadki prorokowania. Ponie­waż wszyscy mamy niewielką iskierkę daru, ta umiejętność, nawet minimalna, niekiedy wywołuje omen. W niektórych owa iskierka jest nieco silniejsza i regularnie doświadczają pomniejszych przy­padków prorokowania. Choć nie jest to prawdziwy dar, taki jak mój, umożliwia im dostrzeżenie cienia przyszłości. Niektórzy ludzie są na tyle samoświadomi, by zważać na te wewnętrzne podszepty.

– I wiesz, że w pałacu są tacy ludzie?

Nathan wzruszył ramionami.

– Oczywiście. Pewna kobieta z personelu kuchni doświadcza pomniejszych przeczuć. Kolejna, Lauretta, pracuje w pałacowym sklepie z mięsem. I ona ma niewielki talent. Nawiasem mówiąc, zanudzała mnie, żebym cię namówił, byś do niej przyszedł. Upiera się, że ma coś dla ciebie, jakiś omen.

– Czemu tego nie zrobiłeś?

– Richardzie, codziennie z dziesięć osób chce, żebym wpłynął na ciebie i pomógł im uzyskać jakąś łaskę, zapewnił audiencję czy na­wet zaproszenie na herbatkę, żeby mogli udzielić ci porad w waż­nych dla nich sprawach. Nie zawracam ci głowy tym, na co i tak nie masz czasu. Lauretta jest dobrą kobietą, ale jakoś dziwną, toteż ci o niej nie wspomniałem.

Richard westchnął.

– Wiem, o co ci chodzi. Sam spotykam wiele takich osób...

Kahlan uważała, że Richard często jest zbyt cierpliwy wobec ludzi. Że pozwala im, by zajmowali mu zbyt wiele czasu, co odry­wa go od poważniejszych spraw, lecz taki właśnie był. Po prostu wszystko go ciekawiło, także życie i troski ludzi. Przypominał jej w tym Zedda. Poza tym kochała to w nim, choć od czasu do czasu ją to irytowało.

– I co usłyszałeś od niewidomej Sabelli?

Richard przez chwilę patrzył w dalszy kąt biblioteki, a potem przeniósł wzrok na proroka.

– Że dach się zawali.

Nathan dłużej niż on patrzył nieruchomo w dal.

– Taka przepowiednia jest zbyt konkretna. To przekracza jej umiejętności.

– Cóż, tak właśnie powiedziała. – Richard przyjrzał się pobladłej twarzy Nathana. – Jesteś pewien, że to wykracza poza jej umiejęt­ności?

– Niestety tak.

– Wiesz, co oznacza ta przepowiednia?

Kahlan odniosła wrażenie, że Nathan nie odpowie, ale jednak w końcu to zrobił.

– Nie, nie mogę powiedzieć, że wiem.

– Skoro nie wiesz, co to znaczy, to dlaczego masz taką minę i skąd wiesz, że to przekracza umiejętności Sabelli? Skąd w ogóle wiesz, że to prawdziwy omen, a nie po prostu czcza gadanina w za­mian za monetę?

Nathan wziął od Berdine plik papierów.

– Większość ksiąg w tej bibliotece jest dość pospolita – rzekł, kartkując stronice. – Całe życie czytałem księgi proroctw. Pozwolę sobie powiedzieć, że znam niemal każdą z istniejących. Większość tutejszych woluminów, w tym te z proroctwami, to kopie, które można znaleźć w wielu bibliotekach.

Nathan wreszcie znalazł kartę, której szukał, i wyciągnął ją.

– Z wyjątkiem tego woluminu. To dość osobliwa księga.

– Co w niej takiego niezwykłego? – zapytał Richard.

Prorok podał mu kartę.

– Niezbyt wiele. Aż do dzisiaj. Dlatego do tej pory nie wgłębiałem się w nią.

Richard rzucił okiem na kartę.

– Zapiski kresu. Dziwny tytuł. Co oznacza?

– Tak naprawdę nikt nie wie. To bardzo stara praca. Niektórzy uważają, że to po prostu kompilacja przypadkowych fragmentów dłuższych proroctw zaginionych w ciągu wieków. Inni sądzą, że znaczy dokładnie to, co sugeruje, że zawiera zapiski o kresie.

Richard spojrzał chmurnie na Nathana.

– Kresie? Kresie czego?

Nathan uniósł brew.

– Kresie czasu.

– Kres czasu – powtórzył Richard. – A ty jak myślisz?

– Najdziwniejsze jest to, że sam nie wiem, co myśleć – powie­dział prorok. – Mam dar, toteż kiedy czytam proroctwa, często mie­wam wizje dotyczące ich prawdziwego znaczenia. Lecz ta księga jest inna. Patrzyłem na nią wiele razy w ciągu całego mojego ży­cia. Kiedy ją czytam, nie mam żadnych wizji. Co więcej, nie jestem w tym odosobniony. Nikt nie jest pewien znaczenia tytułu po części dlatego, że inni prorocy mieli takie same trudności jak ja. I u nich te proroctwa nie wywoływały żadnych wizji.

– Nietrudno się domyślić dlaczego – odezwała się Cara. – Moim zdaniem to po prostu wskazuje, że zapiski w tej księdze nie są praw­dziwymi proroctwami. Jesteś prorokiem. Gdyby to były prawdziwe przepowiednie, tobyś o tym wiedział. Miałbyś wizje.

Nathan uśmiechnął się szelmowsko.

– Jak na kogoś, kto nic nie wie o magii, trafiłaś w sedno. Tak twierdziło wielu, których zdaniem te zapiski to tylko przypadkowe urywki, zbyt fragmentaryczne, żeby można im wierzyć. Mówi się również, że księga jest fałszywką. – Uśmiech zniknął. – Jest tylko jeden problem z tą teorią.

– Jakiż to? – ubiegł Carę Richard.

– Pokażę wam.

Nathan pomaszerował środkowym przejściem, a za nim Richard, Kahlan, Zedd, Cara, Benjamin i na końcu Berdine. Rikka została przy drzwiach biblioteki; trzymała straż, pilnując, żeby nikt im nie przeszkadzał. Na samym końcu komnaty Nathan zaczął przeglądać grzbiety ksiąg stojących w wysokiej, zdobionej szafie bibliotecznej. Wreszcie się pochylił i zdjął tom z niższej półki.

– Oto ona – oznajmił, pokazując im grzbiet księgi z wytłoczonym tytułem Zapiski kresu.

Kartkował ją przez chwilę, a potem podał otwarty wolumin Ri­chardowi i postukał wers na stronicy po prawej.

Richard wpatrywał się w słowa, jakby trudno mu było uwierzyć w to, co widzi.

– Co tam napisano? – spytała w końcu Kahlan.

Richard spojrzał na nią szarymi oczyma.

– „Dach się zawali”.

– To samo, co powiedziała dzisiaj ta stara kobieta? – zachmurzy­ła się Kahlan. – A dalej?

– Nic więcej. Na stronicy są tylko te słowa.

Nathan powiódł wzrokiem po otaczającej go grupce.

– To fragmentaryczne proroctwo.

Richard wpatrywał się w krótkie zdanie. Benjamin był zaintry­gowany. Wychudła twarz Zedda stężała, nie wyrażając żadnych emocji, co tylko pogłębiło zmarszczki. Berdine była zatroskana.

Cara zmarszczyła nos.

– Fragmentaryczne proroctwo?

Nathan potaknął.

– Tak zwięzłe, że wydaje się zaledwie fragmentem, wyimkiem. Proroctwa są zwykle choć odrobinę bardziej złożone niż to tutaj i zazwyczaj o wiele bardziej zawiłe.

Richard znowu spojrzał na księgę.

– Albo jest to po prostu paplanina.

Nathan zesztywniał.

– Paplanina?!

– Oczywiście. Ktoś chciał się popisać, więc wymyślił coś, co brzmi nadzwyczajnie, ale wcale takie nie jest.

Nathan przekrzywił głowę, siwe włosy musnęły bark.

– Nie nadążam.

– Jak dawno, twoim zdaniem, to napisano?

– Nie mam pewności, ale proroctwo musi liczyć przynajmniej kil­ka tysięcy lat. Być może jest o wiele starsze.

– A nie sądzisz, że przez ten czas zapadł się jakiś dach albo dwa? Proroctwo zapowiadające, że dach się zawali, robi wrażenie, lecz tak naprawdę nie jest niczym więcej jak głoszeniem w słoneczny dzień, że spadnie deszcz. Wcześniej czy później zacznie padać, więc spokojnie można coś takiego przepowiedzieć. Tak samo wcześniej czy później, z upływem lat, zawali się jakiś dach. Kiedy tak się sta­nie, osoba, która to przepowiedziała, wyda się prorokiem.

– Dla mnie to ma sens – stwierdziła Cara, szczęśliwa, że unie­szkodliwiono proroctwo.

– Jest tylko jeden problem – odezwał się Nathan.

Richard oddał mu księgę.

– To znaczy?

– Czcze przepowiednie są zazwyczaj nieokreślone. Jak mówisz, prędzej czy później zacznie padać. Lecz prawdziwe przepowiednie powtarzają się słowo w słowo. Można by rzec, że omen się objawia, żeby przypomnieć ludziom o sobie.

Richard spojrzał na Nathana spod zmarszczonych brwi.

– Chcesz powiedzieć, że twoim zdaniem ta przepowiednia jest prawdziwa, bo ta kobieta ją dziś słowo w słowo powtórzyła? Że nad­szedł czas jej spełnienia?

Nathan leciutko się uśmiechnął.

– W ten sposób to działa, Richardzie.

Kahlan zauważyła, że ktoś pojawił się w drzwiach. Po szatach ze złotym lamowaniem poznała, że to pałacowy urzędnik. Rikka zamieniła z nim kilka słów, a potem szybko ruszyła przejściem.

– Lordzie Rahlu, zaczyna się przyjęcie. Nowo poślubieni małżon­kowie powinni witać gości.

Richard uśmiechnął się, otoczył ramionami barki Benjamina i Cary i skierował ich ku drzwiom.

– Nie pozwólmy im czekać na honorowych gości.

Rozdział 7

Wchodząc do wspaniałego holu, Richard przepatrywał tłum, szu­kając mężczyzny, o którym opowiedziała mu Cara. Kiedy tak szli za Mord-Sith i jej nowo poślubionym mężem, Kahlan wsparła się na jego ramieniu, nachyliła ku niemu i szepnęła:

– Wiem, że masz o czym myśleć, Richardzie, ale postaraj się pamiętać, że to przyjęcie Cary i Benjamina i chcemy, by miło je wspominano.

Richard się uśmiechnął. Wiedział, o co jej chodzi. Od pierwszego przyjęcia, na które zabrał ją tego dnia, kiedy się spotkali, nigdy – z takiego czy innego powodu – się dobrze nie bawili. Dość często wszelkie spotkania kończyły się tragicznie. No ale to było w trakcie długiej wojny.

– Owszem. – Delikatnie szturchnął Kahlan, przysuwając się do niej. – Tworzą wspaniałą parę, prawda?

– Oto Richard, jakiego kocham – szepnęła z uśmiechem.

Wielką komnatę wypełniał gwar ludzi bawiących się na ban­kiecie. Stoły, zastawione najrozmaitszymi potrawami, przyciągały tłumy, wśród których krążył z półmiskami pełnymi przekąsek pa­łacowy personel w błękitnych jak niebo szatach.

To Cara wybrała kolor ich szat. Richard nie pytał, dlaczego zde­cydowała się na taką barwę, ale podejrzewał, iż dlatego, że Mord-Sith nie nosiły niczego w tym kolorze. Cieszył się, że wybrała coś miłego.

– No dalej – powiedział do Cary.

Leciutkim pchnięciem skłonił ją, żeby weszła pośród ludzi, któ­rzy zjawili się na wydanym przez nią i Benjamina przyjęciu. Ucie­szyło go, że Cara, zagłębiając się w ludzkie morze, uśmiechnęła się do niego przez ramię. Oby cuda nigdy się nie skończyły.

Przyglądał się Carze i Benjaminowi z wdziękiem przyjmującym serdeczne życzenia od ludzi z bliższych i dalszych ziem, którzy się wokół nich tłoczyli, i prawie nie słuchał rozmowy Kahlan i Zedda. Czarodziej opowiadał jej o tym, co nowego w Aydindril, o napra­wach w Pałacu Spowiedniczek, w którym dorastała, i o wszystkich innych sprawach.

– Wspaniale słyszeć, że Aydindril znów tętni życiem – stwier­dziła Kahlan. – Richard i ja nie możemy się doczekać, kiedy tam pojedziemy.

Wokół kręciły się setki kobiet ubranych w najwspanialsze stroje, lecz zdaniem Richarda żadna nie mogła się równać z Kahlan. Jej biała szata Matki Spowiedniczki, z kwadratowym dekoltem, ele­gancka w swej prostocie, opływała jej idealną sylwetkę. Sprawiała, że długie, kasztanowe włosy wydawały się bujniejsze, a zielone oczy bardziej urzekające.

Chociaż uważał ją za najpiękniejszą ze wszystkich znanych mu kobiet, od pierwszej chwili ujęła go inteligencja skrząca się w jej oczach. W latach, które potem nadeszły, poznał i pokochał Kahlan, a ona nigdy nie dała mu powodu, by zwątpił w to, co na samym początku wyczytał w jej oczach. Budząc się każdego ranka i pa­trząc w jej zielone oczy, miał wrażenie, że śni na jawie.

– Tak, to wspaniale widzieć, że miasto tętni życiem – mówił Zedd – lecz powiem ci, Kahlan, że handel przepowiedniami staje się irytujący.

Richard nagle spojrzał na dziadka.

– Handel przepowiedniami? O czym ty mówisz?

Zedd przesunął palcem po kanciastej szczęce, zastanawiając się nad odpowiedzią.

– Kiedy wojna się skończyła i ludzie wrócili do Aydindril, pojawi­li się też różnego rodzaju prorocy. Wszyscy równie chętnie słuchają przepowiedni jak plotek. Niektórzy chcą wiedzieć, czy znajdą miłość. Inni, czy im się powiedzie w interesach. Jeszcze inni uważają, że przyszłość to czarna rozpacz, i chcą zawczasu usłyszeć ostrzeżenie przed nadciągającymi okropnościami. Niektórzy chcą nawet poznać przepowiednie o końcu świata i dlatego czujnie wypatrują znaków.

Richard osłupiał.

– Znaków? Jakich znaków?

– Och, no wiesz, że pewnej nocy księżyc w pełni otaczały trzy kręgi. Lub że w tym roku wiosna się spóźnia. Że podczas ostatniej pełni nie było mrozu. Takie tam głupoty.

– Och – westchnął Richard.

Ulżyło mu, że to tylko typowy strach przed końcem świata, za­wsze towarzyszący takim wydarzeniom, jak zaćmienie czy nietypo­wa zmiana pór roku. Często najzwyklejsze zdarzenia łączono w nie­zawodne oznaki nieuchronnie zbliżającego się końca istot żywych.

Wielu ludzi najwyraźniej odczuwa potrzebę wiary, że jakaś kata­strofa położy kres światu. Zwykle w nieodległej przyszłości.

Zedd splótł dłonie za plecami.

– Nagle wszyscy chcą wiedzieć, co im przyniesie przyszłość. Wy­gląda na to, że ostatnio prawie wszyscy zajmują się proroctwami, ich rozpowiadaniem i nawet związanymi z tym interesami.

W zielonych oczach Kahlan błysnęło zatroskanie.

– Nie przypominam sobie handlu proroctwami w Aydindril. Wi­działam coś takiego na mniejszą skalę w rozmaitych miejscowoś­ciach, lecz nie pamiętam, żeby w Aydindril było to tak powszechne, jak mówisz.

– Cóż, teraz jest. Niemal na każdym rogu ktoś oferuje proroctwa, wróżby i przepowiednie. Każdy, kto chce poznać przyszłość, może wybierać spośród licznej grupy osób głoszących, że potrafią przewi­dzieć, co się wydarzy.

Richard przysunął się do Kahlan.

– Czyż nie było tak zawsze? Ludzie zawsze chcieli poznać przy­szłość.

– Ale nie aż do tego stopnia. Teraz rozwinęła się działalność prorocza, że tak powiem, i coraz więcej ludzi jest gotowych płacić, a potem rozgłaszać każde ostrzeżenie, jakie usłyszą. Miasto stało się wylęgarnią przepowiedni stających się zarzewiem plotek. Muszę przyznać, Richardzie, że zaczyna mnie to niepokoić.

Podszedł lokaj w błękitnym stroju i skłonił się, podsuwając tacę. Kahlan wzięła kielich. Upiła łyk wina i przysłuchiwała się opowie­ści Zedda.

– Wojna się skończyła i ludzi już nie dręczy strach. Przywykli jednak żyć w lęku i zapewne dlatego teraz, kiedy zniknęły realne przyczyny obaw, zainteresowali się złowieszczymi przepowiednia­mi, żeby zaspokoić naprzykrzającą się im zjawę lęku.

Richard oparł lewą dłoń na głowni miecza. Nie przyjął propono­wanego napitku. Nie dobywał broni od pierwszego dnia minionej zimy. Byłby szczęśliwy, gdyby już nigdy nie musiał tego robić.

– Kahlan ma rację. Ludzie przez lata żyli w strachu, że nie do­czekają następnego dnia. Wojna wreszcie się skończyła i budzą się co rano, uświadamiając sobie, że mają przyszłość, prawdziwą przy­szłość. Chcą wiedzieć, co im przyniesie. Wołałbym, żeby sami ją two­rzyli, spełniali własne marzenia, lecz przypuszczam, iż wielu wierzy, że przyszłość skrywa jakieś tajemnice, które proroctwo może ujawnić.

Zedd gestem dłoni odprawił lokaja, a potem powiedział:

– Całkiem możliwe. – Przez chwilę obserwował tłum rojący się w wielkim holu. – Lecz mnie się wydaje, że jest w tym coś jeszcze – dodał cicho.

Kahlan się uśmiechnęła.

– Widzisz? Wojna się skończyła, a nawet ty nie potrafisz przestać się martwić. Robisz to samo co inni. Powinieneś trochę się odprężyć. Panuje pokój.

– Pokój – prychnął Zedd. Posłał im przyprawiające o dreszcz spojrzenie. – Nie ma nic groźniejszego nad czasy pokoju.

Richard miał nadzieję, że dziadek się myli, że – jak powiedziała Kahlan – po prostu tak przywykł do zamartwiania się, iż ulega starym przyzwyczajeniom. Rozumiał Zedda. I on nie mógł przestać się martwić, chociaż panował pokój.

Niepokoiła go opowieść Cary o tym, że ktoś się im przyglądał. Niepokoiło go i to, że przepowiednia starej Sabelli okazała się do­kładnie taka sama jak ta z księgi Zapiski kresu.