Kroniki Królowego Mostu - Jacek Bromski - ebook + audiobook + książka

Kroniki Królowego Mostu ebook i audiobook

Jacek Bromski

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Mieszkańcy wsi Królowy Most stają przed nie lada wyzwaniem. Wszystko z powodu historycznego znaleziska – dokumentu, w którym król Jan Kazimierz nadaje miejscowości prawa samodzielnego księstwa. Olaboga! Proboszcz Antoni, komendant Wołkowyski, profesor Nasiłko i inni muszą coś zrobić z niepodległością, która na nich spadła. I robią...

Polska codzienność oglądana przez szkło powiększające białostockiej prowincji bawi i gwarantuje świetną zabawę. Nie zabraknie bimbru, zakąski, prostej filozofii życiowej i niezbywalnych rodzimych przywar. To opowieść nie tylko dla miłośników filmowej serii U Pana Boga... oraz pięknego Podlasia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 440

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 59 min

Lektor: Michał Zarzycki

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zima

Rozdział 1

W nocy ktoś naszczał do wiel­kiej gli­nia­nej donicy, w któ­rej przed kościo­łem stała dzie­wię­cio­me­trowa cho­inka.

Sprawa sama w sobie byłaby dość błaha, ale splot nie­sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ści spra­wił, że afera przy­brała nie­pro­por­cjo­nal­nie więk­szy wymiar.

Przede wszyst­kim – kościelny Józuś.

Józuś cho­inkę już pierw­szego grud­nia przy­wiózł od leśni­czego Sepioła, a potem z pomocą braci Sie­mień­czu­ków usta­wił w gli­nia­nej donicy i przy­ozdo­bił lamp­kami, bomb­kami, srebr­nymi wstę­gami i czer­wono-bia­łym łań­cu­chem.

Na szczy­cie cho­inki zawie­sił kolo­ro­wego anioła, któ­rego wyciął ze sta­rego numeru pisma „Łowiec Pol­ski”, i przy­le­pił na dyk­cie, a potem posma­ro­wał biał­kiem z trzech jajek. Mróz ściął białko i anioł błysz­czał w słońcu. Całe mia­sto podzi­wiało anioła. Nikomu nie przy­szło do głowy, że anioł jest z papieru. Zda­nia były podzie­lone: jedni mówili, że anioł jest ze szkla­nej ema­lii, inni – że z bla­chy poma­lo­wa­nej błysz­czącą farbą.

Józuś tak był dumny ze swo­jego dzieła, że kilka razy dzien­nie wycho­dził przed kościół, żeby podzi­wiać, jak anioł mieni się róż­nymi kolo­rami o świ­cie, w połu­dnie i przed zacho­dem słońca.

Potem – ksiądz pro­boszcz.

Ksiądz pro­boszcz tego dnia udał się z wizytą do Supra­śli i noco­wał w klasz­to­rze, więc kiedy odkryto świę­to­kradz­two, pod nie­obec­ność księ­dza zaalar­mo­wano całą oko­licę.

Wresz­cie – Rata­jowa, księża gospo­dyni, która po dro­dze na targ wcze­snym ran­kiem zbli­żyła się do cho­inki, żeby wyłą­czyć świe­cące całą noc lampki. Wcią­ga­jąc nosem mroźne powie­trze, poczuła fetor świe­żej szczyny.

Od tej chwili sprawa poto­czyła się wartko, nabie­rała roz­pędu i cię­żaru gatun­ko­wego jak tocząca się po zbo­czu góry śnieżna kula, która staje się zacząt­kiem groź­nej lawiny.

Rata­jowa wró­ciła na ple­ba­nię i obu­dziła Józu­sia.

– Józuś! A wsta­waj no zaraz i wywal te cho­in­kie! Ktoś w nocy naszczał do doniczki. Widać uprzy­krzyła się ludziom.

Józuś zerwał się i wybiegł przed kościół. Pocią­gnął nosem, zawró­cił i wykrę­cił numer na poli­cję. Oddał Rata­jo­wej słu­chawkę, żeby wytłu­ma­czyła, o co cho­dzi.

Komen­danta jesz­cze nie było w komi­sa­ria­cie, tele­fon ode­brał dyżurny Polesz­czuk i natych­miast wysłał radio­wóz na miej­sce wypadku. Poli­cjanci przy­je­chali, pową­chali i roz­po­częli czyn­no­ści śled­cze. Sprawa została opa­trzona nume­rem A sie­dem­set czter­na­ście łamane przez zero sie­dem i tra­fiła do akt.

Kiedy zaspany komen­dant przy­szedł wresz­cie do komi­sa­riatu, było już za późno, żeby cokol­wiek zmie­nić.

Polesz­czuk usta­lił, że poprzed­niego dnia w gospo­dzie u Stru­zi­ko­wej czte­rech męż­czyzn popi­jało do pół­nocy i zakoń­czyło wie­czór grza­nym piwem. Grzane piwo wypito na roz­grzewkę, noc była mroźna, a droga do domu daleka.

Dwóm z nich droga powrotna do domu wypa­dała obok kościoła.

Byli to Gie­nek Nabie­lak, zięć Śli­wiaka, i Wie­siek Bie­le­wicz, któ­rego ojciec miał warsz­tat mecha­niczny i napra­wiał trak­tory dla całej oko­licy.

Polesz­czuk zamel­do­wał o wszyst­kim komen­dan­towi oraz zapro­po­no­wał, żeby obu podej­rza­nych wezwać jak naj­szyb­ciej na prze­słu­cha­nie. Komen­dant podra­pał się w głowę, wes­tchnął i roz­ka­zał Polesz­czukowi wziąć radio­wóz, poli­cjanta Sta­sia jako ubez­pie­cze­nie i przy­wieźć podej­rza­nych na komi­sa­riat. Po dwu­dzie­stu pię­ciu minu­tach obaj sta­nęli przed biur­kiem komen­danta.

Gie­nek Nabie­lak nie czuł nic, był w sta­nie apa­tii. Prze­stę­po­wał z nogi na nogę, miął czapkę w rękach i pra­gnął jak naj­szyb­ciej wró­cić do łóżka albo i poło­żyć się gdzie­kol­wiek i pocze­kać, aż ustą­pią efekty wczo­raj­szego pijań­stwa i usta­nie ból głowy. Wie­siek za to odczu­wał coś w rodzaju wyrzu­tów sumie­nia, o ile tak można nazwać upo­rczywą goni­twę myśli, które kłę­biły mu się pod czaszką, a spro­wa­dzały się głów­nie do jed­nego pyta­nia: co poszło nie tak? Sta­rali się prze­cież nie zosta­wiać śla­dów, na pewno na miej­scu prze­stęp­stwa nie było odci­sków pal­ców, a nie podej­rze­wał miej­sco­wej poli­cji, żeby w tak krót­kim cza­sie zdo­łała prze­pro­wa­dzić bada­nie próbki DNA szczyny, pobra­nej z kościel­nej donicy.

Komen­dant nie zamie­rzał tra­cić czasu. Kazał Polesz­czu­kowi zamknąć drzwi i powie­dział do zatrzy­ma­nych:

– Znam ja was od dziecka. Nie będę sto­so­wał ruty­no­wych poli­cyj­nych metod, takich jak krzy­żowe prze­słu­cha­nie, lustro wenec­kie, nie będę sto­so­wał aresztu, żeby zapo­biec mata­cze­niu, ani per­swa­zji siło­wych dla poprawy pamięci. Chcę wie­dzieć tylko jedno, i to natych­miast. Któ­ren naszczał do donicy pod kościo­łem?

Popa­trzyli po sobie i chwilę mil­czeli. Wie­siek Bie­le­wicz zamy­ślał iść w zaparte i za żadne skarby nie przy­zna­wać się do winy, bo podej­rze­wał, że komen­dant nie ma żad­nych dowo­dów ich spraw­stwa, ale Gie­nek pękł i ode­zwał się cichym gło­sem:

– Obaj szcza­lim. Mróz był, a przed kościo­łem jakby tro­chu cie­plej wyda­wało się.

– Ale dla­czego do donicy?!

– Jakże to tak naszczać przed kościo­łem do poświę­co­nej ziemi? A do donicy co innego.

– Dobra! – powie­dział komen­dant i wstał. – Może­cie iść do domu. Na razie nie zamknę was, ale nie wolno wam wyjeż­dżać z mia­sta. Pozo­sta­je­cie do dys­po­zy­cji poli­cji aż do odwo­ła­nia.

Nabie­lak i Bie­le­wicz poszli ze zwie­szo­nymi gło­wami. W dro­dze powrot­nej Bie­le­wicz nie ode­zwał się do Gienka ani sło­wem.

Ni­gdy jesz­cze żadne śledz­two w Kró­lo­wym Moście nie skoń­czyło się tak szybko. Ni­gdy dotąd żadna sprawa nie została przez poli­cję wyja­śniona w ciągu kilku godzin. Star­szy poste­run­kowy Polesz­czuk był dumny, że miał w tym nie­mały udział.

Ale komen­dant się mar­twił. Miał sprawę w aktach, usta­lono win­nych i coś trzeba było z tym zro­bić.

Pod wie­czór wró­cił ksiądz pro­boszcz.

Ksiądz pro­boszcz nie lubił zimą ruszać się z ple­ba­nii. Ot, pocho­dzić z kolędą po oko­licz­nych domo­stwach, od drzwi do drzwi, poga­wę­dzić z para­fia­nami, popró­bo­wać baby kar­to­fla­nej, zio­ło­wej nalewki albo gala­retki ze świń­skich uszu, to tak. Uliczki odśnie­żone, zmar­z­liny posy­pane popio­łem, od domu do domu nie­da­leko, więc mróz, choć szczy­pie w policzki, nie doku­cza, a wręcz orzeź­wia. Ale zabie­rać się zimą w dal­szą podróż, czy to za rzekę, na zachód od Kró­lo­wego Mostu, czy na wschód, poprzez Pusz­czę Kny­szyń­ską – co to, to nie. Jak naj­rza­dziej. Tylko wtedy, kiedy naprawdę potrzeba.

A tak naprawdę trzeba każ­dego roku ruszać w drogę dopiero przed Wigi­lią Bożego Naro­dze­nia, i to aż do Supra­śli. Jak naka­zuje wie­lo­let­nia tra­dy­cja, ksiądz pro­boszcz tego dnia spo­wiada w klasz­to­rze Naj­święt­szej Marii Panny.

Do Supra­śli z Kró­lo­wego Mostu prze­szło trzy godziny jazdy saniami przez leśne dróżki.

Pro­boszcz nie lubił bryczki ani sań i zwy­kle objeż­dżał para­fię na rowe­rze. Przez więk­szą część roku nie uzna­wał innego środka loko­mo­cji, ale jak każ­dej zimy, tak i teraz głę­boki śnieg pokrył polne drogi pół­me­trową zaspą, więc o rowe­rze z naj­grub­szymi nawet opo­nami trzeba było zapo­mnieć.

Maciej Sie­mień­czuk, który zwy­kle zwo­ził drzewo od drwali z pusz­czy do tar­taku, zaprzągł do sań, żeby zawieźć księ­dza do klasz­toru. Ksiądz zakrył usta sza­li­kiem i wcią­gał nosem mroźne powie­trze. Pusz­cza zimą wyglą­dała jak baj­kowa kra­ina lodu, mróz skrzy­piał pod pło­zami sań, śnieżne czapy leżały na świer­ko­wych gałę­ziach i tylko smród obor­nika od pier­dzą­cych rześko koni przy­po­mi­nał, że to nie bajka, a świat rze­czy­wi­sty.

Sio­stry cze­kały, cały dzień sku­pione na rachunku sumie­nia i modli­twie. Ksiądz pro­boszcz spo­wia­dał w klasz­tor­nej kaplicy. Spo­wiedź zajęła mu nie­całe trzy godziny walki z sen­no­ścią; w ciągu kwar­tału sie­dem­dzie­siąt dwie zakon­nice nie nagrze­szyły ani dużo, ani inte­re­su­jąco. Jedna nie poza­mia­tała w refek­ta­rzu, cho­ciaż była jej kolej na sprzą­ta­nie, druga ukrad­kiem zja­dła poma­rań­czę, kiedy sio­stra prze­ło­żona wysłała ją po coś do spi­żarni, innej się śniło, że tań­czyła na balu.

Tyle mniej wię­cej ksiądz zapa­mię­tał, bo prawdę mówiąc, nie sku­piał się na natu­rze grze­chu, a nawet wolał zapo­mi­nać o szcze­gó­łach, a w spo­wie­dzi naj­bar­dziej sza­no­wał sam akt wyzna­nia winy i żal za wyrzą­dzone zło. Mier­ziła go myśl, że miałby być czy­im­kol­wiek sędzią, i dla­tego każ­demu spo­wia­da­ją­cemu się wyzna­czał taką samą pokutę: dzie­sięć pacie­rzy, bez względu na wagę popeł­nio­nych grze­chów.

Rozdział 2

Następ­nego dnia po tym, jak Polesz­czuk zaaresz­to­wał Nabie­laka i mło­dego Bie­le­wi­cza, na komi­sa­ria­cie poja­wił się biz­nes­men Śli­wiak. Biegł całą drogę i nawet pośli­zgnął się na śniegu, z tru­dem łapiąc rów­no­wagę. Mimo mrozu płaszcz miał roz­pięty, czapkę futrzaną trzy­mał w ręku, więc wiatr roz­wie­wał jego dłu­gie włosy.

Komen­dant sie­dział za biur­kiem i gło­wił się nad instruk­cją w spra­wie orga­ni­za­cji tere­no­wych oddzia­łów obrony prze­ciw­lot­ni­czej, która nade­szła dzi­siaj pole­co­nym z mini­ster­stwa obrony, kiedy Śli­wiak wpa­ro­wał do jego gabi­netu bez zapo­wie­dzi, za to w bojo­wym nastroju. Sapał gło­śno, rzu­cił czapkę na biurko i siadł na krze­śle. Po chwili odzy­skał oddech.

– Ty chcesz mnie mojego zię­cia do wię­zie­nia wsa­dzić!? Czyś ty do cna ocza­dział, Hen­ryk? Kry­mi­na­li­ste chcesz z chło­paka zro­bić? Kry­mi­na­li­ste?

Komen­dant się zmar­twił. Fak­tycz­nie, miał sprawę w aktach, usta­lono win­nych i coś trzeba było z tym zro­bić. Odcze­kał chwilę, żeby Śli­wiak tro­chę ostygł z gniewu, i powie­dział pojed­naw­czo:

– Ja chcę jego wsa­dzić? A na co on mnie jest we więź­niu potrzebny? U nas wię­zień to tylko kło­pot i kata­klizm, nie przy­mie­rza­jąc. Nie ma u nas sto­łówki, więź­niowi jedze­nie trzeba do celi z gospody nosić, a rachunki nasz budżet nad­we­rę­żają.

– To na co sprawę sądowe ty jemu zakła­dasz?

Komen­dant podra­pał się w głowę.

– A co mnie zro­bić, skoro pro­to­kół spo­rzą­dzili? Akta sprawy zało­żyli? Pro­ce­dury so i trzeba ich prze­strze­gać. Jak trzeba będzie jego dłu­żej w wię­zie­niu prze­trzy­mać, do Supra­śli się go wyśle.

Śli­wiak pochy­lił się na krze­śle.

– I o co ty ich chcesz oskar­żać, Hen­ryk? Że do donicy naszczali?

– Znisz­cze­nie mie­nia. Nie­oby­czaj­ność w miej­scu publicz­nym. Para­grafy się znajdo.

– Teren kościelny był i mie­nie też kościelne, a nie publiczne – zauwa­żył Śli­wiak.

– I co za róż­nica?

– A taka, że z oskar­że­nia pry­wat­nego ty ich możesz ści­gać, a nie musisz z urzędu.

Śli­wiak zauwa­żył, że komen­dant ma roz­pięty na brzu­chu mun­dur, a guziki od koszuli ledwo się trzy­mają.

– Mun­dur masz roz­pięty. Co, nie dopina się?

– Dopina się – mach­nął ręką komen­dant. – Jak stoję, to się dopina. Jak sie­dzę, wygod­niej roz­piąć. Mówił ja dla Jadźki, żeby mnie wstawki przy­szyła, ale gdzie tam. Każe mnie schud­nąć. Mówi, że już się nie da, bo w zeszłym roku wstawki mnie przy­szyła. To czego tera nie chce posze­rzyć? Prze­cież nowego mun­duru nie kupie, jak ten ma dopiero trzy lata.

– Baby – zauwa­żył Śli­wiak. – To jak to będzie?

– A jak ma być?

– Bądźże czło­wie­kiem, Hen­ryk. Idź do księ­dza.

Komen­dant pomy­ślał przez chwilę nad pro­po­zy­cją Śli­wiaka i poczuł ulgę. Przy­chy­lił się do jego rozu­mo­wa­nia. Było mu to nawet na rękę, bo gło­wił się od jakie­goś czasu, jak tu z kło­potu wybrnąć, żeby prawa nie naru­szyć, a śledz­two umo­rzyć. Odsu­nął się od biurka. Wstał i wło­żył czapkę.

– Razem pój­dziem.

Po dro­dze na ple­ba­nię prze­cho­dzili obok cho­inki. Śli­wiak zaj­rzał do donicy, pocią­gnął nosem i pokrę­cił głową. Komen­dant powtó­rzył jego ruchy.

– Czu­jesz coś? – zapy­tał Śli­wiak.

– Nic. Musi szczyna wywie­trzała.

Ksiądz przy­jął ich w refek­ta­rzu i wysłu­chał cier­pli­wie.

– To czego wy ode mnie ocze­ku­je­cie?

Komen­dant zaczął nie­śmiało:

– Nooo… Żeby ksiądz pro­boszcz roz­wa­żył, czy by od ści­ga­nia nie odstą­pić? Zni­koma szko­dli­wość?

– A co mnie do tego? Od ści­ga­nia poli­cja jest.

– Ale sprawa na tere­nie kościel­nym miej­sce miała – wyja­śnił komen­dant. – Według prawa tylko ksiądz pro­boszcz może od poli­cji zażą­dać wykry­cia i uka­ra­nia spraw­ców. My pod kościo­łem nie mamy jurys­dyk­cji.

– A ja na swój koszt cho­in­kie wymie­nie! – dodał Śli­wiak. – Dwa razy więk­szą posta­wię!

– Wy mnie głowy nie zawra­caj­cie – prze­rwał mu ksiądz. – Przy­ślij­cie wy mnie ich do spo­wie­dzi, już ja im karę sto­sowno wymy­ślę. Ale nie za szcza­nie do donicy, tylko że alko­holu nad­uży­wają w adwen­cie.

Pocią­gnął za wiszący przy drzwiach ple­ciony sznur z drew­nianą gałką na końcu.

– Pora obiadu jest.

Weszła Rata­jowa, wycie­ra­jąc ręce w zapa­skę.

– I czego Rata­jowa po poli­cje dzwo­niła? Kazał kto? – zapy­tał surowo ksiądz. – Tera wszyst­kie mamy kło­pot!

– A co? Szczyne poczuła, to zawo­łała Józu­sia! – zacie­trze­wiła się. – A ten był zroz­pa­czony, że jego cho­in­kie oszczali. To i zadzwo­niła. Żeby jego pocie­szyć. Kogo miała pytać, jak ksiądz był w Supra­śli?

– Pomy­śleć trzeba było – pokrę­cił głową ksiądz. Nie miał ochoty wda­wać się w dłuż­szą dys­ku­sję z gospo­dy­nią, bo kłó­tliwa była z natury i nie­ustę­pliwa. – Co na obiad, Rata­jowa?

Rata­jowa mil­czała chwilę, bo się w sobie zacięła. Źle przyj­mo­wała repry­mendy, a już zwłasz­cza przy gościach. Popra­wiła kra­cia­stą chustkę na gło­wie i – nie patrząc na księ­dza – odburk­nęła gdzieś w prze­strzeń:

– Żur będzie.

– Chiba widzi, że gości będziem mieli?

– A czy my nad­mier­nego kło­potu, Boże broń, nie naro­bim? – ode­zwał się Śli­wiak.

Ksiądz mach­nął ręką.

– Kło­poty to moja spe­cjal­ność – zacy­to­wał.

Rata­jowa poło­żyła dodat­kowe nakry­cia. Zawró­ciła do kuchni i zaraz pospiesz­nie wnio­sła wazę z zupą. Ksiądz uniósł por­ce­la­nową pokrywkę. W powie­trzu roz­niósł się sma­ko­wity zapach, wzbo­ga­cony deli­kat­nym aro­ma­tem suszo­nych boro­wi­ków.

– Żur postny aby? – zapy­tał prze­zor­nie.

– A jak ina­czej? – obu­rzyła się. – Z samymi grzy­bami zro­biła. Ani łyżki smalcu.

– Tro­chu to i wyczuć można – wes­tchnął ksiądz. – Ze smal­cem peł­niej­szy by był. No, ale post to post. A tu smalcu w adwen­towy pią­tek się zachciało.

Żeby udo­bru­chać Rata­jową, spró­bo­wał wcią­gnąć ją w roz­wa­ża­nie natury teo­lo­gicz­nej.

– Widzi Rata­jowa, jak to czło­wieka do grze­chu cią­gnie? Samo jego cią­gnie, ani pomy­śleć zdąży. Do grze­chu nikogo nama­wiać nie potrzeba, ludzie wie­dzo, co ich kusi. Ale do wstrze­mięź­li­wo­ści trzeba przy­mu­szać pod groźbo mąk pie­kiel­nych.

Zawią­zał ser­wetę pod brodą.

– Widać natura ludzka taka. Nie pomy­śli, zgrze­szy. Pomy­śli, to nie zgrze­szy. Zna­czy się, rozu­mem nad naturo trzeba stało kon­trole spra­wo­wać.

Komen­dant poki­wał głową ze zro­zu­mie­niem. Jak zawsze zga­dzał się z księ­dzem i jak zawsze nie mógł się nadzi­wić, jak to ksiądz potrafi sprawy tego świata krótko a dosad­nie przed­sta­wić, w taki spo­sób, żeby dla każ­dego jasne były.

– A na dru­gie czego nago­to­wała? – zapy­tał pro­boszcz.

– Pie­ro­gów nago­to­wała.

– Z kapu­sto?

– Ruskich.

– Ruskich? Jak ruskie aby bez skwa­rek jeść? – zanie­po­koił się.

– Śmie­tano pole­jem.

– Dobrze. No to sia­daj­cie, póki żur gorący. – Ksiądz się­gnął po łyżkę.

*

Po obie­dzie komen­dant zwal­czył natu­ralną sen­ność i wró­cił do komi­sa­riatu. Obo­wią­zek wzy­wał. Gdy mijał sie­dzą­cego za biur­kiem Mariana Cie­lęc­kiego, zawo­łał:

– Marian! Dawaj dla mnie akta sprawy Nabie­laka!

– Tak jest! – zerwał się na równe nogi Marian. W domu komen­dant był dla niego teściem, ale na komi­sa­ria­cie był przede wszyst­kim komen­dantem, któ­remu nale­żało oka­zy­wać sza­cu­nek. – A po co? Będziem ich do wię­zie­nia wsa­dzać?

– Wręcz prze­ciw­nie. Pisz umo­rze­nie ze względu na brak skargi wła­ści­ciela pose­sji.

– Jakiego wła­ści­ciela pose­sji? – zapy­tał zdzi­wiony szcze­rze Marian.

– Dur­nyś ty? No księ­dza pro­bosz­cza prze­cież! Taż pod kościo­łem zaj­ście było, a ksiądz nie będzie wno­sił skargi. Więc sprawę trzeba umo­rzyć.

Marian się­gnął do szafy po cał­kiem cienki segre­ga­tor z nume­rem sprawy. Siadł za biur­kiem i zabrał się do pisa­nia, głę­boko wzdy­cha­jąc.

*

Śli­wiak doje­chał do domu. Wysiadł z samo­chodu, trza­snął drzwicz­kami. Widać było po nim wzbu­rze­nie. Bar­dzo łatwo wpa­dał w gniew, jaka­kol­wiek sprawa nie po jego myśli powo­do­wała w nim gwał­towny wzrost ciśnie­nia. Zwy­kle ten stan nie trwał długo, Śli­wiak potra­fił ochło­nąć w kilka minut i ci, któ­rzy dobrze go nie znali, czę­sto nie mogli się nadzi­wić nagłej zmia­nie nastroju. Nato­miast ci, któ­rzy go znali, a zwłasz­cza naj­bliż­sza rodzina, dobrze wie­dzieli, że naj­le­piej prze­cze­kać nagłe wybu­chy gniewu.

Córka Śli­wiaka, Dorota, i jego zięć, Nabie­lak, w salo­nie oglą­dali w tele­wi­zji pro­gram Magdy Ges­sler, kiedy Śli­wiak sta­nął w drzwiach.

– Gie­nek! Do mnie do gabi­netu!

Nabie­lak wstał z ocią­ga­niem.

– Coś się stało?

– Ty się mnie pytasz? – wrza­snął Śli­wiak.

– A o co cho­dzi? – zanie­po­ko­iła się Dorota.

Śli­wiak poszedł do gabi­netu i usiadł za biur­kiem. Nabie­lak sta­nął przed nim, a córka została w drzwiach.

– Ostatni raz ja tobie dupę ochro­nił! Ostatni raz!

– No dobra, ojciec, tro­chu napici byli­śmy, i tyle – zaczął pojed­naw­czo Nabie­lak, bo się domy­ślił, o co cho­dzi.

– Tro­chu napity to ty jesteś codzien­nie.

– Ojciec, zawsze ty się jego cze­piasz! – zaczęła go bro­nić Dorota. – Daj ty se lepiej spo­kój!

– Cze­piam się, jak jest się czego cze­piać! – zabul­go­tał z wście­kło­ści Śli­wiak. – A ty jego zawsze bro­nisz! Zawsze po jego stro­nie, nie­ważne, jak naroz­ra­biał! Do cho­inki naszczali! Mało do więź­nia ich nie wsa­dzili! A tera ja musze cho­inkie odku­py­wać! I to więk­szą, ozdoby nowe dostar­czać! A kto za to zapłaci? Może ty, Gie­nek? Prze­cież ty goło­dup­cem jesteś! Może byś się za jakie robote wziął?

– Za jakie robotę!? – ode­zwał się Nabie­lak. – Prze­cież to ojciec nie chce mi dać u sie­bie posady!

– Posadę ci dać? Jeść i pić ci daje, nie wystar­czy? Jesz­cze by ja potrze­bo­wał, żeby mi się jakiś dar­mo­zjad po zakła­dzie pętał? A umiesz ty co?

Nabie­lak wyszedł, uda­jąc obra­żo­nego; to była jego linia obrony, dawno obmy­ślana. Omi­nął żonę w drzwiach.

– Cze­goś się go znowu cze­pił? To przez te nerwy on tak pije!

– Mówi­łem ci, żebyś za niego nie szła? – syk­nął. – Nie mówi­łem?

– Ty tego nie rozu­miesz, tato, ale ja zako­chana byłam.

– Mogłaś se być zako­chana, a za mąż nie wycho­dzić – powie­dział Śli­wiak, już spo­koj­niej­szy. – Jak­bym ja się żenił za każ­dym razem, jak byłem zako­chany, tobym na roz­wody nie nastar­czył. Nie widzisz, że on się do niczego nie nadaje?

– Już ja wiem, do czego on się nadaje! Chiba syna mamy? A ty wnuka! Więc lepiej zejdź z niego!

Wyszła i trza­snęła drzwiami.

Dzieci – pomy­ślał Śli­wiak. I po co pło­dzić te dzieci? Chiba po to, żeby ci miał kto ostat­nią szklanke her­baty wyrwać z ręki na łożu śmierci.

Rozdział 3

Pro­fe­sor Nasiłko wol­nym kro­kiem prze­cha­dzał się po świą­tecz­nie przy­stro­jo­nym rynku, na któ­rym jak co roku usta­wiono stra­gany ozdo­bione świer­ko­wymi gałę­ziami, obwie­szone lam­pio­nami i kolo­ro­wymi bomb­kami.

Pogoda była bez­wietrzna, płatki śniegu opa­dały leni­wie i przy­kry­wały bia­łym obru­sem zwy­kle zabło­cony chod­nik. Płatki śniegu były grube, ale lek­kie, fru­nęły w powie­trzu i zmie­niały kie­ru­nek jak latawce w bez­wietrz­nej pogo­dzie. Pro­fe­sor odczu­wał dumę, że na Pod­la­siu nawet głupi śnieg pada jakoś ina­czej. W takim dajmy na to Paryżu śnieg pada drob­niutki, że pra­wie go nie widać, i w dodatku od razu top­nieje, i mie­sza się z bło­tem. Pro­fe­sor ni­gdy nie był w Paryżu, ale czy­tał dużo ksią­żek podróż­ni­czych i histo­rycz­nych i w ten spo­sób uzy­skał nie­ba­ga­telną wie­dzę o współ­cze­snym świe­cie.

Zatrzy­mał się przy budce, w któ­rej Jasiek Pie­tru­cha poda­wał grzane piwo z korze­niami, i popro­sił o mały kufe­lek. Jasiek odmó­wił przy­ję­cia zapłaty i jesz­cze doło­żył tek­tu­rową tackę z pla­ster­kami kory­ciń­skiego sera z niedź­wie­dzim czosn­kiem.

Pro­fe­sor Nasiłko cie­szył się wiel­kim sza­cun­kiem w mia­steczku, trzy­dzie­ści lat uczył histo­rii w tutej­szej szkole, więc Jasiek – jak i więk­szość miesz­kań­ców Kró­lo­wego Mostu – także uczęsz­czał na jego lek­cje.

Usiadł, roz­piął szary pal­to­cik z futrza­nym koł­nie­rzem i popił łyk piwa. Przy­glą­dał się, jak oży­wiony tłum miesz­kań­ców prze­cha­dza się mię­dzy stra­ga­nami, jak dzieci obrzu­cają się śnież­nymi kulami, jak klienci usta­wiają się w kolejce do budki z piwem; Jasiek Pie­tru­cha spryt­nie zain­sta­lo­wał pod dasz­kiem i ukrył w gałąz­kach jemioły gło­śnik, z któ­rego roz­le­gały się świą­teczne kolędy – co ogól­nie bar­dzo pod­no­siło nastrój bożo­na­ro­dze­nio­wego jar­marku, ale rów­nież przy­cią­gało ama­to­rów grza­nego piwa. Pro­fe­sor słusz­nie uwa­żał pol­skie kolędy za naj­pięk­niej­sze na świe­cie.

Na stra­ga­nach sprze­dawcy poroz­kła­dali pla­sti­kowe zabawki, plu­szowe zwie­rzaki, drew­niane mie­cze i cho­in­kowe ozdoby, w prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści chiń­skiej pro­duk­cji. Widać było, że chiń­ski prze­mysł wytwór­czy jak zwy­kle dobrze przy­go­to­wał się do obcho­dów Bożego Naro­dze­nia.

Wesoły gwar prze­bi­jał się przez kolędy z gło­śnika Pie­tru­chy, prze­kupki gło­śno zachwa­lały swoje pro­dukty: baby kar­to­flane, ogórki kiszone w wodzie z Narwi, pier­niki, kin­dziuki i cepe­liny. Środ­kiem ulicy prze­je­chały sanie zaprzę­żone w dwa konie, któ­rym woź­nica przy­cze­pił do uzdy brzę­czące dzwo­neczki. Nasiłko przy­glą­dał się temu wszyst­kiemu z uczu­ciem rado­ści w sercu, tak jakby pierw­szy raz napa­wał wzrok bogac­twem świą­tecz­nego jar­marku.

A prze­cież co roku rynek w mia­steczku wyglą­dał mniej wię­cej tak samo.

Po powro­cie do domu pro­fe­sor zapi­sał w zeszy­cie nastę­pu­jące słowa:

Świąt Bożego Naro­dze­nia w Kró­lo­wym Moście zawsze wycze­ki­wano z nie­cier­pli­wo­ścią. Koń­czy się rok, więc ludzie zapo­mi­nają o złych rze­czach, które się w ciągu roku wyda­rzyły, a wspo­mi­nają tylko dobre, patrzą na sie­bie z życz­li­wo­ścią, co nie zawsze ma miej­sce, zwłasz­cza pod­czas słot­nej i zabło­co­nej jesieni, a biały śnieg okry­wa­jący pola, dachy i ulice wyma­zuje z pamięci smutne dni listo­pa­dowe. Dziś wszy­scy szy­kują się do świąt.

Pro­fe­sor Nasiłko od lat pro­wa­dził Kro­nikę Kró­lo­wego Mostu. Jako histo­ryk śle­dził wszel­kie wzmianki o tej oko­licy, wer­to­wał księgi para­fialne, stare doku­menty, rocz­niki cza­so­pism w biblio­tece bia­ło­stoc­kiej, spi­sy­wał lokalne prze­kazy i opo­wie­ści, ale także poświę­cał wiele miej­sca wyda­rze­niom bie­żą­cym. Miał ambi­cje lite­rac­kie, sta­rał się nadać swoim zapi­skom piękną formę, wzo­ro­wał się w tym na Dłu­go­szu. Sto pięć­dzie­siąt pięć zapi­sa­nych drob­nym macz­kiem sześć­dzie­się­cio­kart­ko­wych zeszy­tów w kar­to­no­wej opra­wie zaj­mo­wało cztery półki w zawa­lo­nym książ­kami regale. Pro­fe­sor, w miarę jak odkry­wał nowe histo­ryczne wyda­rze­nia, stale uzu­peł­niał te zeszyty, które odno­siły się do zamierz­chłych cza­sów; sześć­dzie­siąt kilka wolu­mi­nów obło­żo­nych w czer­woną obwo­lutę sta­no­wiło histo­ryczną część Kro­niki.

Na bie­żąco opi­sy­wał aktu­alne wyda­rze­nia z życia mia­sta i oko­licy. W tym celu uzy­skał dostęp nie tylko do archi­wów miej­skich, zapi­sów urzędu stanu cywil­nego czy ksiąg para­fial­nych, ale także do pro­to­ko­łów poli­cyj­nych. Można mieć pew­ność, że przy­szłe poko­le­nia będą miały dokładny wgląd w histo­ryczny prze­bieg zda­rzeń, które póź­niej dopro­wa­dziły do wie­ko­pom­nego triumfu Kró­lo­wego Mostu.

Ale i wśród współ­cze­snych dzia­łal­ność kro­ni­kar­ska pro­fe­sora budziła wielki sza­cu­nek i wdzięcz­ność. Od czasu do czasu w „Kurie­rze Pod­la­skim” publi­ko­wano jakiś roz­dział doty­czący daw­nych dzie­jów tej kolebki kul­tury i oby­czaju, a kilka lat temu magi­strat, z oka­zji dwu­set­nej rocz­nicy nada­nia praw miej­skich, opu­bli­ko­wał bro­szurę Kró­lowy Most. U zara­nia dzie­jów autor­stwa pro­fe­sora Nasiłki.

*

Kawa­łek drogi za mia­stem, w środku Pusz­czy Kny­szyń­skiej, komen­dant dowo­dził tajną poli­cyjną akcją. Słońce oświe­tlało sie­lan­kowy zimowy kra­jo­braz: drzewa przy­kryte śnież­nymi cza­pami, zaspy na leśnych dróż­kach.

Skra­jem lasu pra­wie bez­gło­śnie sunęły na niskim biegu dwa radio­wozy. Z daleka sły­chać było huk sie­kiery walą­cej o pień drzewa, hałas odbi­jał się echem od wie­ko­wych świer­ków i sosen. Fala dźwię­kowa powo­do­wała, że z gałęzi drzew spa­dały śnieżne płaty.

Za tym odgło­sem podą­żali czte­rej poli­cjanci i komen­dant.

Oba pojazdy zatrzy­mały się przy prze­cince, gdzie huk sie­kiery sły­chać było naj­wy­raź­niej. Poli­cjanci wysie­dli z radio­wo­zów i prze­kra­dali się mię­dzy drze­wami. Nasłu­chi­wali, sta­ra­jąc się nie robić hałasu, aż wresz­cie dotarli do źró­dła: chłop w kufajce ści­nał dorodną cho­inkę, która padła była wła­śnie pod ostat­nim cio­sem sie­kiery. Drugi chłop usi­ło­wał ją pod­nieść.

– Stój! Poli­cja! Jeste­ście okrą­żone! – wrza­snął komen­dant.

Chłop odru­chowo pod­niósł ręce do góry i upu­ścił sie­kierę.

– Czego tu poli­cja? Myśla­łem, że leśni­czy!

– Leśni­czego się nie boicie, bo wia­domo, że z wami trzyma! Skąd jeste­ście?

– Z Wierz­chlesi, panie komen­dan­cie.

Chłop zdjął czapkę i uka­zał zmierz­wioną czu­prynę.

– To aż do pusz­czy was przy­wiało? – zapy­tał komen­dant, groź­nie wyma­chu­jąc pisto­le­tem. – U sie­bie drze­wek nie macie?

– So, ale mar­nawe – pospie­szył z odpo­wie­dzią jego pomoc­nik. – Tu w pusz­czy dorodne, dzie­ciaki bedo się cie­szyć.

Komen­dant pokrę­cił głową bez­rad­nie.

– Oj, ludzie, ludzie, nie wie­cie wy, że to kra­dzież?

– Jak kra­dzież? – żach­nął się chłop. – Prze­cież to niczyje.

– Niczyje? Lasy pań­stwowe są, a tutaj jesz­cze rezer­wat przy­rody dodat­kowo, Pusz­cza Kny­szyń­ska.

– Pań­stwowe zna­czy niczyje – wzru­szył ramio­nami chłop. – Prze­cież my tu z dziada pra­dziada po cho­inki jeź­dzim. Pań­stwu od tego nie ubę­dzie.

– Może i nie ubę­dzie – zgo­dził się komen­dant – ale poli­cja na straży prawa stać musi. Macie szczę­ście, że w dobrym nastroju jestem i man­datu wam nie wymie­rze. Wra­caj­cie do domu.

Chłopi popa­trzyli na sie­bie. Wło­żyli czapki na głowy. Prze­stą­pili z nogi na nogę.

– A cho­in­kie możem wziąć?

– Cho­in­kie kon­fi­skuje jako dowód rze­czowy – powie­dział surowo komen­dant. – No już! Gubić mnie się stąd!

Poli­cjanci zeszli z leśnej dróżki, by zro­bić im przej­ście. Kiedy chłopi znik­nęli za drze­wami, komen­dant wydał roz­kaz:

– Anci­piuk! Ładuj cho­in­kie na radio­wóz i zawieź do mnie do domu. Fak­tycz­nie, dorodna jest.

Poli­cjanci unie­śli cho­inkę i powle­kli ją w stronę radio­wozu. Radio­wóz ze wzglę­dów tak­tycz­nych pozo­sta­wili parę­set metrów dalej, więc powrót wąską prze­cinką z dorodną cho­inką na bar­kach zabrał im sporo czasu.

Komen­dant zdjął czapkę i podra­pał się po gło­wie. Rozej­rzał się. Za drze­wami widać było polanę zaro­śniętą krze­wami i szczątki drew­nia­nej cha­łupy. Poznał tę oko­licę. W zamierz­chłych cza­sach matka wysy­łała go tu po miód.

*

W samym środku pusz­czy, dwa i pół kilo­me­tra od Kró­lo­wego Mostu, stało nie­gdyś kil­ka­na­ście cha­łup. Wio­ska nie­wio­ska nazy­wała się Prze­chody, a w daw­nych cza­sach jej miesz­kańcy zaj­mo­wali się smo­lar­stwem, zbie­ra­niem leśnego miodu i pędze­niem samo­gonu. Krowy paśli na wrzo­so­wi­sku sze­roko zara­sta­ją­cym leśne bagienko i ponoć dla­tego sery z Prze­cho­dów miały lekko przy­dy­miony smak. Po te sery przy­jeż­dżali ama­to­rzy z całej oko­licy, z Supra­śli, z Sofi­pola, z Wierz­chlesi, a nawet z samego Bia­łe­go­stoku.

Potem wszystko się odmie­niło, puste półki w skle­pach zaczęły się zapeł­niać i nawet w wiej­skim skle­piku można było wybie­rać spo­śród kil­ku­na­stu rodza­jów sera, podobno nawet takich z samej Fran­cji.

Trudno było wobec takiej kon­ku­ren­cji utrzy­my­wać się z sero­war­skiej dzia­łal­no­ści, więc wio­ska powoli pusto­szała, aż wresz­cie opusto­szała zupeł­nie. Naj­młodsi miesz­kańcy oko­licy nie znają już nazwy Prze­chody, a prze­cież pół wieku temu to tutaj miesz­kała naj­słyn­niej­sza na całe Pod­la­sie szep­tu­cha, baba War­wara, która ponoć prze­po­wia­dała upa­dek Związku Sowiec­kiego, za co ówcze­sny komen­dant poste­runku urzę­dowo zaka­zał jej wró­że­nia.

Baba War­wara nie usłu­chała zakazu i komen­dant Mili­cji Oby­wa­tel­skiej co tydzień nakła­dał na nią man­dat. Za obo­pólną zgodą War­wara man­dat spła­cała jaj­kami i kiszką, bo taką walutą oko­liczna lud­ność pła­ciła jej za uroki, wróżby i zio­łowe medy­ka­menty.

Pro­fe­sor Nasiłko, który wykła­dał w szkole, opo­wia­dał o babie War­wa­rze w swoim cyklu wykła­dów o histo­rii Kró­lo­wego Mostu. Szcze­gól­nie cenił baby szep­tu­chy, sza­no­wał ich moce lecz­ni­cze i wie­rzył w ich prze­po­wied­nie. War­wara, Afa­na­zja, baba Leduszka zaj­mo­wały w jego Kro­ni­kach pocze­sne miej­sce – zarówno one same, jak i histo­ryczne ana­lizy ich prze­po­wiedni pod kątem aku­rat­no­ści, które pro­fe­sor skru­pu­lat­nie prze­pro­wa­dzał. Uwa­żał za swój obo­wią­zek przy­bli­żyć mło­dzieży dzieje rodzin­nych stron, a jako praw­dziwy lokalny patriota sta­rał się wzbo­ga­cić histo­ryczną prawdę o miej­scowe legendy, prze­ka­zy­wane ust­nie z poko­le­nia na poko­le­nie. Wie­czo­rami spi­sy­wał to, co usły­szał od naj­star­szych miesz­kań­ców; sta­rał się porów­nać i ujed­no­li­cić naj­róż­niej­sze wer­sje tych samych wyda­rzeń, żeby dzieło jego życia, Kro­nika Kró­lo­wego Mostu, którą zamie­rzał wkrótce wydać wła­snym sump­tem, stało się w miarę moż­li­wo­ści naj­bar­dziej zbli­żoną do obiek­tyw­nej prawdy histo­rią tej ziemi.

Pro­fe­sor był ide­ali­stą, ale nie aż tak naiw­nym, żeby głę­boko nie wie­rzyć w zda­nie wyczy­tane w kro­ni­kach Kadłubka, że tego histo­ria jest, któ­rego inkaust i pióro, co ją opi­sują. Dla­tego w szkole na lek­cjach histo­rii pozwa­lał sobie nie­kiedy co nieco wyol­brzy­miać zna­cze­nie i pozy­cję Kró­lo­wego Mostu w histo­rii Pod­la­sia.

– Nasza rzeczka Pry­pina nie zawsze była brud­nym poto­kiem. Kie­dyś wody miała rwące, zwłasz­cza w wio­senne roz­topy – opo­wia­dał uczniom. – Jesz­cze za ruskiego zaboru głu­pia Olena, co dla całej wio­ski krowy pasała, wpa­dła za krową do wody, to je obie za Bia­łym­sto­kiem wyło­wili. Oko­liczni miesz­kańcy tutaj na mię­tusa zasta­wiali się. Mię­tus to ryba, która tylko czy­ste wody lubi, a w Pry­pi­nie nie­raz się zda­rzało nawet metro­wego mię­tusa wyło­wić. W Kro­nice Kró­lo­wego Mostu wszystko jest opi­sane i z księ­gami para­fial­nymi się zga­dza, tak że to wszystko, co ja wam opo­wia­dam, to prawda naj­praw­dziw­sza histo­ryczna jest.

Lubił pod­kre­ślać waż­ność swo­ich słów ryt­micz­nym wale­niem trzcinką w stół.

– Jak Napo­leon szedł na Moskwe, jego sape­rzy w dwa dni wybu­do­wali na Pry­pi­nie most. Jak już most zbu­do­wali, to zaraz cały han­del mię­dzy Wscho­dem a Zacho­dem tędy się prze­wa­lał. A gdzie han­del, tam i roz­wój. Więc połą­czyły się oko­liczne wio­ski: Sokółka, Wierz­chle­sie, Bia­ły­stok, Supraśl, Prze­chody, i utwo­rzyli tę naszą metro­po­lię, która od mostu Napo­leona wzięła nazwę Kró­lowy Most. Tak, Wie­ro­miej­czyk?

Wie­ro­miej­czyk w trze­ciej ławce pod oknem od paru minut pod­no­sił rękę.

– To czego tera Bia­ły­stok jest sto­lico woje­wódz­twa, a nie Kró­lowy Most?

Pro­fe­sor trzcinką wska­zał Bia­ły­stok na wiszą­cej na ścia­nie mapie Pod­la­sia.

– Uwa­run­ko­wa­nia geo­gra­ficzne widać prze­wa­żyły. Jak rów­nież poli­tyczne. Car­skie wła­dze przez zemstę odma­wiały przy­zna­nia nam praw miej­skich. Dopiero parę lat przed powsta­niem listo­pa­do­wym Kró­lowy Most stał się mia­stem, i to po inter­wen­cji samego księ­cia Butry­mo­wi­cza, do któ­rego oko­liczne zie­mie nale­żały, a który miał swoje wpływy w Peters­burgu. A Bia­ły­stok cynicz­nie wyko­rzy­stał te oka­zje, żeby swoje zna­cze­nie w regio­nie umoc­nić, mimo że w porów­na­niu do nas był zwy­czaj­nym zadu­piem. W histo­rii świata wiele jest przy­kła­dów, że nie rze­czy­wi­ste zasługi i spra­wie­dli­wość, a pota­jemne intrygi i kon­szachty mają decy­du­jący wpływ na dal­szy roz­wój wypad­ków. Nie dener­wuj ty mnie, Wie­ro­miej­czyk, tylko ucz się! Zapa­mię­taj, że kto przod­ków swo­ich usza­no­wać nie potrafi, sam ni­gdy sza­cunku nie zasłuży się.

Rozdział 4

Trzy dni przed Wigi­lią młody Gie­drojć wró­cił do domu. Z wali­zeczką w ręku wysiadł z auto­busu linii Bia­ły­stok – Sokółka. Przy­sta­nek auto­bu­sowy znaj­do­wał się tuż obok rynku, na któ­rym trwał jar­mark świą­teczny. Przez chwilę się zawa­hał, czy nie przejść na drugą stronę ulicy, nie wmie­szać się w gwarny tłum, nie pood­dy­chać świą­teczną atmos­ferą, ale zatrzy­mał go dawny szkolny kolega. Na ławeczce przed skle­pem spo­żyw­czym sie­działa miej­scowa złota mło­dzież: Nabie­lak, Bie­le­wicz, Zenon Bożyczko i dwóch innych mło­dzień­ców, zna­nych Gie­droj­ciowi z widze­nia.

Wie­siek Bie­le­wicz wstał z ławki.

– O, Szy­mon! Na święta przy­je­chał?

– No na święta, jakby ina­czej?

– To sia­daj, napi­jem się! – zro­bił zapra­sza­jący gest. – Posuńta się, chło­paki!

– Nie mogę. Do domu spie­szę się.

– Daj spo­kój, Szy­mek! – nale­gał Bie­le­wicz. – Z kole­gami nie posie­dzisz? Nie opo­wiesz, co w wiel­kim świe­cie dzieje się?

Gie­drojć wes­tchnął i odpo­wie­dział z god­no­ścią:

– Nie po to ja na uni­wer­sy­tet cho­dził, żeby teraz z wami na widoku publicz­nym piwo pić! A w gospo­dzie nie łaska?

– W gospo­dzie piwo droż­sze – ode­zwał się Nabie­lak. – Eko­no­mii nie uczyli cie­bie tam?

Gie­drojć mach­nął tylko ręką i poszedł przed sie­bie ulicą Klo­nową, przy któ­rej dwie prze­cznice dalej mie­ściła się pie­kar­nia jego ojca, a nad pie­kar­nią rodzinny dom. Szedł dziar­skim kro­kiem, wysoki, postawny, każ­dym ruchem zdra­dza­jąc wro­dzone poczu­cie wła­snej war­to­ści i pły­nącą stąd pew­ność sie­bie.

Kie­dyś ulica Klo­nowa nazy­wała się aleją Czer­wo­nej Armii i stary Gie­drojć prze­kli­nał za każ­dym razem, kiedy musiał w doku­men­tach urzę­do­wych wpi­sy­wać adres pie­karni.

Szy­mon otwo­rzył drzwi pod szyl­dem z napi­sem: „Pie­kar­nia – Gie­drojć”. Wszedł do sklepu. Zabrzmiał dzwo­ne­czek zawie­szony nad drzwiami.

Posta­wił walizkę na pod­ło­dze. W skle­pie nie było nikogo, usły­szał za to jakieś hałasy na zaple­czu. Rozej­rzał się. Zauwa­żył nową oszkloną gablotę, w któ­rej wyeks­po­no­wano kolo­rowe torty, mako­wiec z lukrem i ser­nik oblany płynną cze­ko­ladą. Inte­res się roz­wija – pomy­ślał i gło­śno krzyk­nął:

– Ojciec! Hej! Jest tam kto!?

Stary Gie­drojć wyszedł zza drzwi pro­wa­dzą­cych na zaple­cze sklepu, do wła­ści­wej pie­karni.

– Szy­mek! Wró­ci­łeś! Z nieba mi spa­dasz, synu! – sta­nął na pal­cach i uści­skał syna, który był od niego wyż­szy o głowę, a potem się odwró­cił i wrza­snął: – Chodź no tu, mele­peto!

Z pie­karni wyszedł cze­lad­nik. Wytarł w biały far­tuch ręce uty­tłane w mące i uści­snął dłoń Szy­mona.

– Czego się maj­ster pie­kli! Każ­demu się może zda­rzyć!

– Nie mogie! – zła­pał się za brzuch pie­karz. – Soli nasy­pał do cia­sta zamiast spulch­nia­cza! Cały wypiek do śmieci! Nawet świ­nie nie będą tego żryć! Idź mi stąd, żebym cię na oczy nie widział!

Cze­lad­nik się sku­lił i znik­nął w pie­karni.

– No, Szy­mek! Na dobre wró­ci­łeś?

– Jesz­cze tylko na wio­snę obrona pracy magi­ster­skiej. Szy­mon Gie­drojć, magi­ster prawa! Dumny jesteś z syna?

– Magi­ster nie magi­ster, w pie­karni się przy­dasz – powie­dział pie­karz pro­tek­cjo­nal­nym tonem. W tra­dy­cji wycho­waw­czej Pod­la­sia taki ton był przez rodzi­ców uzna­wany za wła­ściwy. – Tera na święta dwa razy tyle roboty, co zwy­kle. A tego nie­dojdę wyrzucę i będziem inte­res pro­wa­dzić razem!

Młody Gie­drojć się zaśmiał.

– Tato! A ty znowu swoje. Nie po to ja stu­dio­wał, żeby teraz bułki piec. Na święta do rodziny przy­je­chał, odsap­nąć tro­chę, a nie w pie­karni tyrać.

– A co w tym złego? My pie­ka­rze z dziada pra­dziada! – W gło­sie ojca Szy­mon usły­szał gniewną nutę. – Ten sklep to jesz­cze twój pra­dzia­dek wybu­do­wał, jak z wojny bol­sze­wic­kiej wró­cił! Zawód uczciwy i poży­teczny. A ci praw­nicy to co? Krę­ta­cze i tyle! Już ja wiem! Tak potra­fio zagma­twać, żeby nikt do prawdy nie doszedł.

– Na tym ten zawód polega, tato! Co będziemy dys­ku­to­wać na wstę­pie. – Szy­mon znał wybu­chowy cha­rak­ter ojca i wolał nie ryzy­ko­wać awan­tury. – Dobra. Zoba­czy się. Ja też bym spulch­nia­cza od soli nie roz­róż­nił. Jak egza­minu nie zdam, to będę innej roboty szu­kał.

Ojciec zro­bił znak krzyża. Szy­mon pogro­ził mu pal­cem.

– No! Tylko niech mi się tu ojciec nie wymo­dli, żebym nie zdał!

Historia Szymona Giedrojcia

W skró­cie: Gie­drojć poszedł na stu­dia, kiedy się oka­zało, że w komi­sa­ria­cie jest za dużo poli­cjan­tów. Ale to długa i skom­pli­ko­wana histo­ria i nie ma co opo­wia­dać jej w skró­cie, bowiem każdy szcze­gół ma swoje zna­cze­nie i kon­se­kwen­cje.

Odkąd latem poste­run­kowy Bożyczko, ojciec Zenona, prze­szedł na eme­ry­turę, komen­dant miał wakat.

Już zawczasu co parę mie­sięcy wysy­łał monity do komendy woje­wódz­kiej. Był komen­dan­tem na tyle długo, że zda­wał sobie sprawę z darem­no­ści swo­ich pism. Ze sta­ty­styk zamiesz­cza­nych co roku w biu­le­ty­nie „W Służ­bie Narodu” wie­dział, że w całym kraju bra­kuje poli­cjan­tów, a szkoły poli­cyjne nie nadą­żają z wypusz­cza­niem nowych rocz­ni­ków. Ale wie­dział także, że jeśli nie będzie moni­to­wał, wydział kadr w komen­dzie woje­wódz­kiej zli­kwi­duje mu etat i tym samym zmniej­szy budżet. Nie miał złu­dzeń co do nie­uchron­no­ści dzia­ła­nia biu­ro­kra­tycz­nej machiny, bo w poli­cji wszę­dzie mógł pano­wać bała­gan, ale na pewno nie w rachun­ko­wo­ści.

Gdyby jesz­cze w Kró­lo­wym Moście dra­stycz­nie wzro­sła prze­stęp­czość albo gdyby bli­skość pogra­ni­cza spo­wo­do­wała wzmo­że­nie aktyw­no­ści grup prze­myt­ni­czych, do swo­ich próśb komen­dant miałby prawo doło­żyć kilka bar­dzo poważ­nych argu­men­tów. Nie­stety, czy to auto­ry­tet moralny księ­dza pro­bosz­cza, czy też od poko­leń zako­rze­niona w miesz­kań­cach Kró­lo­wego Mostu bojaźń Boża powo­do­wały, że pod wzglę­dem prze­stęp­czo­ści sta­ty­styki kra­jowe sta­wiały ten region na chwa­leb­nym sza­rym końcu.

Już wkrótce jed­nak się oka­zało, że łaskawy los w nad­mia­rze wyna­gro­dził sta­ra­nia komen­danta.

Po pierw­sze – Gie­drojć.

Gie­drojć grał na tubie w stra­żac­kiej orkie­strze i według kapel­mi­strza był tam nie­zbędny. Orkie­stra stra­żacka była dumą mia­sta, w każdą środę i każdą sobotę ćwi­czyła na placu manew­ro­wym, masze­ru­jąc wokół wieży stra­żac­kiej i wygry­wa­jąc nie tylko mar­sze, ale rów­nież walce i tanga, a także popu­larne pio­senki, która to umie­jęt­ność znaj­do­wała zasto­so­wa­nie pod­czas potań­có­wek orga­ni­zo­wa­nych w remi­zie raz w mie­siącu. Dzięki regu­lar­nym ćwi­cze­niom orkie­stra, masze­ru­jąc i nie gubiąc rytmu mar­szo­wego, potra­fiła grać kawałki utrzy­mane w zupeł­nie innym ryt­mie, a kapel­mistrz wyma­chi­wał zło­coną laską, ani razu nie myląc kroku. Ten feno­men budził powszechną cie­ka­wość, a naj­więk­sze uzna­nie orkie­stra zdo­była po ode­gra­niu bossa novy.

Ile­kroć orkie­stra odby­wała ćwi­cze­nia, za pło­tem oka­la­ją­cym plac manew­rowy zbie­rała się grupa gapiów, nie tylko melo­ma­nów, ale też tych, któ­rzy po cichu liczyli, że kie­dyś kapel­mistrz się pomyli i szyk mar­szowy stra­żac­kiej orkie­stry wresz­cie któ­re­goś dnia się posy­pie. Jak dotych­czas ni­gdy się to nie wyda­rzyło. Raz podobno młody Pro­ta­piuk, kiedy jesz­cze był kil­ku­na­sto­let­nim wyrost­kiem, wysta­wił odpor­ność dętej orkie­stry na ciężką próbę: siadł okra­kiem na pło­cie i krzy­wiąc się nie­mi­ło­sier­nie, zaja­dał obraną ze skórki cytrynę, co miało spo­wo­do­wać u stra­ża­ków śli­no­tok i w kon­se­kwen­cji unie­moż­li­wić trę­ba­czom grę. Nic takiego jed­nak się nie stało, za to kapel­mistrz wie­czo­rem w gospo­dzie poskar­żył się ojcu Pro­ta­piuka, który po powro­cie do domu spu­ścił chło­pa­kowi lanie. Pro­ta­piuk nabrał od tego wstrętu do owo­ców cytru­so­wych, ale w szkole dalej miał opi­nię naj­więk­szego psot­nika.

Tak więc Gie­drojć słu­żył w straży, ale serce cią­gnęło go do poli­cji. Kiedy zwol­niło się miej­sce po poste­run­ko­wym Bożyczce, Gie­drojć upa­trzył swoją szansę. Zda­wał sobie sprawę, że nie będzie łatwo, bo kapel­mistrz, który w grun­cie rze­czy w straży rzą­dził, nie chciał go puścić. Orkie­stra była jego oczkiem w gło­wie i fak­tycz­nie naj­waż­niej­szą for­ma­cją w straży, bo na kon­kur­sach orga­ni­zo­wa­nych w woje­wódz­twie nie­odmien­nie zaj­mo­wała pierw­sze miej­sce i przy­spa­rzała wiele chwały jed­no­stce straży z Kró­lo­wego Mostu, a dzięki potań­ców­kom i lote­riom orga­ni­zo­wa­nym w remi­zie straż pożarna w znacz­nym stop­niu wspo­ma­gała swój budżet.

Gie­drojć obmy­ślił więc plan dzia­ła­nia. Cho­ciaż miał wtedy dopiero dwa­dzie­ścia lat, na tle innych stra­ża­ków odzna­czał się wiel­kim spry­tem.

Przy naj­bliż­szej oka­zji przy­szedł do komi­sa­riatu, żeby poga­dać. Zastał komen­danta w dobrym humo­rze. Ran­kiem komen­dant zło­wił w Pry­pi­nie spo­rego szczu­paka i zdą­żył się nim pochwa­lić i wzbu­dzić nie­szczery podziw poli­cjan­tów.

– Co tam, Gie­drojć? Spa­liło się coś?

– Ja się palę, panie komen­dan­cie. Ze wstydu – powie­dział Gie­drojć. – W zeszłym tygo­dniu mój pra­pra­pra­dzia­dek przy­śnił mnie się. Ten, co podobno za Kościuszki był gie­ne­ra­łem.

– I jak ty jego poznał, Szy­mek? – zaśmiał się komen­dant. – Że to aku­rat twój pra­pra­dzia­dek, czy co tam?

– Cał­kiem podobny do mojego ojca był z rysów, tyle że w mun­du­rze ze zło­tym aksel­ban­tem. Popa­trzał na mnie surowo i powie­dział dla mnie jedno słowo: „Wstyd!”. Na początku ja nie wie­dział, o co jemu roz­cho­dzi się, ale myślał przez kilka dni i domy­ślił się. U nas w rodzi­nie zawsze woj­skowe byli, ponoć nasz pro­to­pla­sta ze Chro­brym na Ruś Kijow­ską cho­dził i za męstwo tam oka­zane król jemu tytuł knia­ziow­ski nadał. Jego wnuk pod Kiej­stu­tem słu­żył i znacz­nie rodzinną for­tunę przy­spo­rzył. Nawet dzia­dek nogę na nie­miec­kiej minie stra­cił.

– A skąd to wszystko tak dokład­nie wia­domo? – zacie­ka­wił się komen­dant. – Ja to nawet nie wiem, jak mój pra­dzia­dek miał na imię.

– Tro­chę z prze­ka­zów rodzin­nych wia­domo, bo podobno nasza rodzina sta­ro­żytna jest. Tro­chę też pro­fe­sor Nasiłko wyna­lazł w sta­rych doku­men­tach. Pro­fe­sor szpera po róż­nych tam takich szpar­ga­łach, w para­fial­nych księ­gach, w biblio­tece miej­skiej, do muzeum w Tyko­ci­nie jeź­dzi. Cie­kawi się tym.

– Ale o co jemu cho­dzi? Po co dla mnie to wszystko opo­wiada?

– Opo­wia­dam, bo ten gie­ne­rał przy­śnił mnie się i ja już wiem dla­czego. Żeby ja przod­kom wstydu nie naro­bił. Skoro każde poko­le­nie w naszej rodzi­nie w woj­sku ojczyź­nie słu­żyło, to ja bym też chciał.

– Do woj­ska ty chcesz iść?

– Do woj­ska nie ma po co, bo wojny nie ma i jak na razie nie­stety nie zanosi się. Do poli­cji bym chciał. Mun­dur nosić. Słu­żyć.

– Do poli­cji? Mun­dur? Prze­cie ty mun­dur stra­żacki nosisz?

– To nie to samo. Do pożaru nie jeż­dżę. W orkie­strze gram. Na tubie. Na tubie każ­den może grać, któ­ren tylko to cho­ler­stwo unie­sie. Na tubie grać można z tole­ran­cjo do pół tonu, więc nawet słuch abso­lutny nie­po­trzebny.

– Taaa… Ludzi niby nam potrzeba, ale wykwa­li­fi­ko­wa­nych – powie­dział po namy­śle komen­dant. – Tych, co nie­wiele umiejo, dosyć ja mam u sie­bie.

– Dwa lata ja w straży słu­żył.

– Po szkole?

– Muzycz­nej. Wzięli, bo na trąbe potrze­bo­wali kogoś.

– To czego ty wresz­cie do poli­cji?

– Auto­ry­tet. Zaszczyt pod panem komen­dan­tem słu­żyć.

Komen­dant uśmiech­nął się z zado­wo­le­niem. Wie­dział dobrze, jakim sza­cun­kiem się cie­szy w Kró­lo­wym Moście, ale zawsze przy­jem­nie od czasu do czasu takie potwier­dze­nie usły­szeć.

– No, to ja rozu­mie, ale to tro­chu za mało. Że pra­dziad przy­śnił się tobie, to dla mnie też nie jest poważny argu­ment.

– Od dziecka marzy­łem, żeby za poli­cjanta być. – Gie­drojć przy­brał bła­galny ton. – Jak chło­paki szli węgiel kraść z wago­nów, to ja mówi­łem, żeby nie szli. Nie­raz mnie bańki spu­ścili z tego powodu.

Komen­dant podra­pał się po łysi­nie. Przyj­rzał się Gie­droj­ciowi. Włosy ryże, oczy nie­bie­skie, chu­dzie­lec, na oko metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu, zna­ków szcze­gól­nych brak.

– Ty byś mnie nawet nadał się, ale cie­bie komen­dant straży nie puści.

– A jak puści?

– Jak puści, to możem poga­dać, ale ja jego pro­sił o to nie będę.

– Dobra! – powie­dział Szy­mon Gie­drojć i wyszedł.

Młod­sza sio­stra Szymka, Józia, cho­dziła do księ­dza na reli­gię. Brat obar­czył ją misją dyplo­ma­tyczną. Któ­rejś nie­dzieli, po lek­cji, kiedy inne dzieci już opu­ściły salę para­fialną, Józia zaga­dała:

– Mogie ja się dla księ­dza pro­bosz­cza o coś zapy­tać?

– Tak? A co ty znowu zbro­iła?

– Nie o mnie, a o mojego brata Szymka, co w straży pożar­nej służy.

– Brat coś nabroił? To niech do spo­wie­dzi przyj­dzie.

– Nic takiego, roz­cho­dzi się o to, że on już nie chce w straży. On by chciał do poli­cji. Tylko że jego nie chcą ze straży puścić, bo on w orkie­strze dętej gra.

– No… – zasę­pił się ksiądz. – Jak on w orkie­strze gra, to fak­tycz­nie sprawa trudna. Potrzebny jest. Wszystko jedno, niech on przyj­dzie do spo­wie­dzi.

Gie­drojć przy­szedł i wyłusz­czył swoją sprawę. Ksiądz pomy­ślał, a potem wsiadł na rower i poje­chał na komi­sa­riat. Po krót­kiej roz­mo­wie, w któ­rej komen­dant potwier­dził goto­wość wzię­cia Szymka do komi­sa­riatu, pro­boszcz udał się na nego­cja­cje do straży pożar­nej.

W rezul­ta­cie tych dzia­łań Szy­mon Gie­drojć został przy­jęty do poli­cji, ale pozo­stał człon­kiem stra­żac­kiej orkie­stry dętej i zobo­wią­zał się do udziału w pró­bach, ćwi­cze­niach i publicz­nych kon­cer­tach.

W ten spo­sób wszy­scy byli zado­wo­leni, a ksiądz umoc­nił swoją repu­ta­cję salo­mo­no­wego roz­jemcy.

Wiele mamy w języku pol­skim przy­słów i powie­dzeń na temat podwój­no­ści wyda­rzeń i oko­licz­no­ści. Mówi się: „Nie­szczę­ścia cho­dzą parami” albo „Na dwoje babka wró­żyła”, albo „Dwa grzyby w barszcz”, „Co dwie głowy, to nie jedna”, „Do dwóch razy sztuka”; mawia się też, że „Chy­try dwa razy traci” albo że „Nie wcho­dzi się dwa razy do tej samej rzeki”. Mamy i inne takie porze­ka­dła, któ­rych uży­wamy zależ­nie od oko­licz­no­ści.

Komen­dant zasta­na­wiał się nad prze­wrot­no­ścią losu i różne takie przy­sło­wia przy­cho­dziły mu do głowy, bowiem zaraz, jak tylko przy­jął Gie­droj­cia do poli­cji, dotarło do niego zawia­do­mie­nie z komendy woje­wódz­kiej, że jego monity spo­tkał wresz­cie pozy­tywny odzew i wydział kadr odde­le­go­wał do komi­sa­riatu w Kró­lo­wym Moście świeżo upie­czo­nego absol­wenta szkoły ofi­cer­skiej poli­cji, nie­ja­kiego Mariana Cie­lęc­kiego, który zamel­duje się do służby pod koniec czerwca.

Historia Mariana Cielęckiego

Tak więc po dru­gie – Marian Cie­lęcki.

W trak­cie koń­co­wego egza­minu prak­tycz­nego na strzel­nicy zda­rzył się wypa­dek, który – choć nie miał żad­nych tra­gicz­nych kon­se­kwen­cji – sta­no­wił poważne naru­sze­nie zasad bez­pie­czeń­stwa i mógł się skoń­czyć bar­dzo źle. Jeden ze zda­ją­cych egza­min ele­wów nie­chcący prze­sta­wił dźwi­gienkę auto­ma­tycz­nego kara­binka AKM z ognia poje­dyn­czego na cią­gły i naci­snął spust. AKM wypluł z sie­bie serię, czym kom­plet­nie zasko­czył elewa. Chło­pak ści­skał kur­czowo kara­bi­nek i jed­no­cze­śnie naci­skał spust, stra­cił kon­trolę nad kie­run­kiem strza­łów, co gor­sza, siła odrzutu go prze­wró­ciła i kule zaczęły świ­stać we wszyst­kich kie­run­kach. Komi­sja egza­minacyjna rato­wała się ucieczką przez usy­pany z pia­sku wał ochronny i nie był to widok licu­jący z powagą gene­ra­łów i puł­kow­ni­ków. Wszystko się uspo­ko­iło, kiedy wypróż­nił się maga­zy­nek AKM. Komi­sja wygra­mo­liła się zza wału, gene­ra­ło­wie i puł­kow­nicy otrze­pali mun­dury z pia­sku i po krót­kiej nara­dzie posta­no­wili rele­go­wać nie­szczę­snego elewa z uczelni.

Był nim Marian Cie­lęcki.

Po jakimś cza­sie jed­nak jeden z egza­mi­na­to­rów obej­rzał akta i zwró­cił uwagę na kilka szcze­gó­łów, które pozwo­liły mu się zorien­to­wać, że stu­dent Cie­lęcki w zasa­dzie już od początku stu­diów budził wśród wykła­dow­ców uczelni wąt­pli­wo­ści tej natury, czy aby rze­czy­wi­ście nadaje się na ofi­cera poli­cji. Ale te wąt­pli­wo­ści ni­gdy nie spo­wo­do­wały żad­nych przy­krych kon­se­kwen­cji z uwagi na osobę jego pro­tek­tora, ogól­nie sza­no­wa­nego i powa­ża­nego, a w dodatku pia­stu­ją­cego wyso­kie sta­no­wi­sko w Komen­dzie Głów­nej.

Jak jest ogól­nie wia­dome, pro­tek­cja w woj­sku i w poli­cji bywa jed­nym z głów­nych czyn­ni­ków roku­ją­cych w przy­szło­ści dobrą karierę, ale na szczę­ście nie jedy­nym. I cza­sami zdol­no­ści, dobre wyniki w nauce i suk­cesy zawo­dowe bywają rów­nież brane pod uwagę.

Długo się zasta­na­wiano, co począć w obli­czu wszyst­kich tych oko­licz­no­ści, aż w końcu gene­rał-dok­tor Michał Kwie­ciń­ski wymy­ślił roz­wią­za­nie w myśl zasady popu­lar­nej w kor­pu­sie medycz­nym: jak naj­mniej szko­dzić, to może pacjent sam jakoś ozdro­wieje.

– Dajmy mu skie­ro­wa­nie do jakie­goś komi­sa­riatu z naj­mniej­szym odset­kiem prze­stęp­czo­ści, moż­li­wie jak naj­da­lej od cen­trum, czyli na kom­plet­nym zadu­piu.

Komi­sja posłała po sta­ty­styki. Po ana­li­zie padło na Kró­lowy Most.

Marian Cie­lęcki dostał dyplom, skie­ro­wa­nie i roz­kaz wyjazdu. Na komi­sa­ria­cie w Kró­lo­wym Moście miał się zamel­do­wać w czerwcu.

Komen­dant miał nie lada orzech do zgry­zie­nia, jak to się mówi. Miał dwóch poli­cjan­tów na jeden etat. Według regu­la­minu powi­nien któ­re­goś zwol­nić.

Odko­men­de­ro­wa­nego ze szkoły ofi­cer­skiej nie bar­dzo wypa­dało, a że Gie­droj­cia polu­bił, nie chciał mu robić przy­kro­ści. Więc myślał, wer­to­wał prze­pisy i w końcu wymy­ślił. Wezwał go i zako­mu­ni­ko­wał, że w poli­cji brak praw­ni­ków i w związku z tym Gie­drojć zostaje służ­bowo skie­ro­wany na stu­dia praw­ni­cze do Bia­łe­go­stoku, a for­mal­nie pozo­staje w służ­bie.

Minęło pra­wie pięć lat. Przez ten czas Gie­drojć stu­dio­wał, a świeżo upie­czony ofi­cer Marian Cie­lęcki na dobre osie­dlił się w Kró­lo­wym Moście i robił karierę w poli­cji. Duży wpływ na prze­bieg tej kariery miał pewien logiczny ciąg wyda­rzeń: Marian naj­pierw zako­chał się w Lud­mile, córce komen­danta, a potem kon­se­kwen­cją i sta­ło­ścią uczu­cia spra­wił, że jego afekt został odwza­jem­niony. Aż wresz­cie się z nią oże­nił.

Komen­dant, choć w głębi ducha uwa­żał Mariana za fajt­łapę, sprzy­jał temu związ­kowi, bo Luśka – jak ją wołali w domu – miała już sze­ścio­let­niego synka. Po roku stu­diów peda­go­gicz­nych w Łomży wró­ciła bez dyplomu, za to w szó­stym mie­siącu ciąży, co przy­spo­rzyło ojcu nie­mało kło­potu. Komen­dant naj­pierw prze­słu­chi­wał córkę według naj­lep­szych poli­cyj­nych wzo­rów, a kiedy Luśka przez tydzień igno­ro­wała każde jego pyta­nie, obra­ził się i prze­stał się do niej odzy­wać. Ale że cie­ka­wość mu nie minęła, prze­pro­wa­dził śledz­two. Poje­chał do Łomży powę­szyć w aka­de­miku, prze­słu­chał kole­żanki, a nawet woźną i kucharkę w stu­denc­kiej sto­łówce, ale nie udało mu się usta­lić, kto jest ojcem dziecka. A Luśka każde pyta­nie na ten temat dalej zby­wała mach­nię­ciem ręki. Nawet z matką nie chciała o tym roz­ma­wiać. W tej kwe­stii wyka­zała się żela­zną kon­se­kwen­cją.

Komen­dant z nie­po­ko­jem wyglą­dał naro­dzin, ale kiedy się oka­zało, że wnuk przy­szedł na świat zdrowy i dorodny, w miej­sce nie­po­koju zaczął go drę­czyć gniew pomie­szany ze wsty­dem.

Na całe szczę­ście uspo­so­bie­nie miał łagodne, więc napady gniewu nie były zbyt czę­ste, a z cza­sem ustały zupeł­nie – w miarę jak wnuk rósł, przy­bie­rał na wadze i zaczy­nał się uśmie­chać do dziadka, i tłuc go małą rączką po nosie.

Kiedy Luśka wyszła za Mariana, ludzie też prze­stali gadać na ten temat.

Rozdział 5

I teraz Marian dwa dni przed Wigi­lią udał się do banku. Minął straż­nika. Straż­nik stał przy drzwiach i obrzu­cał każ­dego klienta podejrz­li­wym spoj­rze­niem, cho­ciaż więk­szość z nich znał przy­naj­mniej z widze­nia, bo pra­co­wał w banku spół­dziel­czym od dwu­dzie­stu lat.

W banku Marian pod­szedł do okienka, w któ­rym klien­tów obsłu­gi­wała Lud­miła Nie­dbałko. Pochy­lił się i zaj­rzał w jej dekolt. Trudno było nie zaj­rzeć, jako że pod ciem­no­zie­lo­nym swe­ter­kiem prę­żył się dum­nie pokaźny biust. Wes­tchnął, a pod wpły­wem jego wes­tchnie­nia Lud­miła pod­cią­gnęła swe­te­rek.

Lud­miła, postawna blon­dynka, o któ­rej pier­siach miej­scowi wypo­wia­dali się dum­nie, uży­wa­jąc powszech­nie zna­nego okre­śle­nia „skarby Pod­la­sia”, była przy­zwy­cza­jona do takich wes­tchnień. Jej uroda, ogól­nie doce­niana w Kró­lo­wym Moście, powo­do­wała, że męż­czyźni czę­sto oglą­dali się za nią na ulicy. Jed­nak mimo że jako kobieta była obiek­tem pożą­da­nia miej­sco­wych kawa­le­rów, pozo­sta­wała w sta­nie nie­za­męż­nym aż do dzi­siaj. Docze­kała już swo­ich trzy­dzie­stych uro­dzin i cho­ciaż świat w tych spra­wach od dawna szedł do przodu, to w Kró­lo­wym Moście zaczęto już prze­bą­ki­wać o sta­ro­pa­nień­stwie.

Lud­miła nie przej­mo­wała się tym. Prze­czy­tała kie­dyś w jakiejś książce Sta­ni­sławy Fle­sza­ro­wej-Muskat, że męż­czyźni boją się ide­ału i wolą go podzi­wiać z daleka, i to jej wystar­czyło, bo ta wła­śnie autorka była dla niej auto­ry­te­tem w spra­wach życio­wych.

– Oj, pani Lud­miło… – powie­dział na przy­wi­ta­nie skon­fun­do­wany Marian.

– Słu­cham – odpo­wie­działa uprzej­mie Lud­miła.

– Sto zło­tych chcia­łem pod­jąć. Pre­zent musze mało­la­towi kupić na Gwiazd­kie.

Otrze­pał mun­dur z resz­tek śniegu.

– Prze­cież może pan kartą pła­cić. Po co ta fatyga?

– Kartą pła­cić to nie to samo – odparł Marian. – Czło­wiek nie czuje, że pie­nią­dze wydaje. Nie ma tej powścią­gli­wo­ści finan­so­wej. A jak żywy pie­niądz mam w ręku, to zawsze się zasta­no­wię, czy dobry wyda­tek robie. Poza tym na targ idę, a tam karty kre­dy­to­wej nie przyj­mujo.

– No dobrze, dowód popro­szę.

– Na co dowód? Nie zna mnie pani?

– Takie mamy prze­pisy. Znam, nie znam, dowód trzeba poka­zać – powie­działa surowo Lud­miła.

Jesz­cze raz pod­cią­gnęła dekolt, bo Marian mimo­wol­nie znowu zaczął się gapić.

Drzwi otwo­rzyły się z trza­skiem. Do banku wszedł Śli­wiak. Sta­nął w kolejce za Maria­nem, który ner­wowo obma­cy­wał kie­sze­nie w poszu­ki­wa­niu port­fela.

– Chiba zapo­mnia­łem dowodu… – szep­nął do Lud­miły.

– Trudno. W takim razie zapra­szam do ban­ko­matu.

– Cześć, Marian. – Śli­wiak odsu­nął go od okienka ener­gicz­nym ruchem. – W domu wszystko dobrze? Luśka zdrowa? Pre­zent żonie kupi­łeś?

Marian sku­lił się w sobie i popa­trzył na obrączkę na palcu. Wzmianka o żonie go spe­szyła.

– Może pan iść do kole­żanki, panie Śli­wiak, aku­rat jest wolna. – Lud­miła poka­zała pal­cem dwa inne okienka.

– Kiedy ja już tak mam, że wolę u pani. Prze­sądny jestem. A pani zawsze mi szczę­ście przy­nosi – wyszcze­rzył zęby Śli­wiak.

Jemu aku­rat obce było poczu­cie nie­śmia­łego zaże­no­wa­nia w obli­czu pięk­nych kobiet. Jasne, nie był prze­cież kawa­le­rem na wyda­niu.

– Czym mogę słu­żyć, panie Śli­wiak?

– Tutaj jest lista płac wszyst­kich moich pra­cow­ni­ków, co im księ­gowa pen­sje wysyła. Z nume­rami kont – powie­dział Śli­wiak. – Niech pani wszyst­kim wyśle po pięć­set zło­tych. Na święta.

Marian pod­niósł brwi ze zdzi­wie­nia.

– Coś się panu stało?

– A co się miało stać?

– To będzie kupa pie­nię­dzy! Prze­cież pan zatrud­nia kil­ka­dzie­siąt osób!

– Czter­dzie­ści dwie – wes­tchnął Śli­wiak i poki­wał głową.

– To będzie dwa­dzie­ścia jeden tysięcy plus koszty prze­le­wów – wyli­czyła w pamięci Lud­miła. Nie darmo pra­co­wała w banku już sie­dem lat.

– Panie Śli­wiak! – krzyk­nął Marian. – Ja pana nie poznaje! Co się stało?

Śli­wiak zdjął sza­lik. Zro­biło mu się gorąco.

– Rano, jak się obu­dził i wstał z łóżka, to cóś mnie tak za serce zła­pało, że nie mogłem powie­trza zaczerp­nąć. Usiadł ja i pomy­ślał, że ze mną już koniec. Zaczął ja się zasta­na­wiać, ile ludzi przyj­dzie na pogrzeb. Wyszło, że nie za wiele.

– I posta­no­wił pan dobry uczy­nek zro­bić? – domy­śliła się Lud­miła.

– Dokład­nie. I jak tylko to sobie posta­no­wi­łem, ból mnie odszedł, jak ręką odjął. – Wes­tchnął. – No cóż… Słowo się rze­kło…

Marian poki­wał głową ze zro­zu­mie­niem, ale naszła go reflek­sja.

– Ale aż po pięć­set zło­tych?

– Chcia­łem po tysiąc począt­kowo – powie­dział szep­tem Śli­wiak i rozej­rzał się po sali. – Na szczę­ście do banku mam jakieś dzie­sięć minut spa­ce­rem. Był czas się zasta­no­wić.

Marian wes­tchnął, bo współ­czuł Śli­wia­kowi. Pod­szedł do ban­ko­matu i wyjął sto zło­tych.

– To do zoba­cze­nia.

Śli­wiak się nie obej­rzał, bo był zajęty wypi­sy­wa­niem zle­ce­nia.

Z banku Cie­lęcki ruszył na targ.

Na targu Rata­jowa, z gumo­wym wia­der­kiem, roz­glą­dała się przy stra­ga­nie z rybami. Obok krę­cił się tłum kupu­ją­cych, ktoś niósł cho­inkę, ktoś siatkę pełną owo­ców, ktoś inny trzy­mał gęś za głowę. Marian z tru­dem prze­ci­skał się przez tłum. Ukło­nił się Rata­jo­wej.

– Kar­pie tłu­ściut­kie! – zachwa­lał sprze­dawca. – Ten nada się?

– Nie będę ja już kar­pia brała. Ksiądz mnie zabro­nił.

– Jak zabro­nił? Jak­żesz to Wigi­lia bez kar­pia? – zdzi­wił się sprze­dawca.

– Pro­gram jakiś w tele­wi­zji obej­rzał, jak te kar­pie cier­pio, jak się duszo w tłoku bez wody i mnie zabro­nił kar­pia kupy­wać. – Rata­jowa poka­zała na beczkę z rybami. – Fak­tycz­nie, męczo się!

– Ale czy taki karp to on coś czuje w ogóle? – powie­działa Misz­cza­kowa, przy­słu­chu­jąca się roz­mo­wie. Misz­cza­kowa była radną w radzie miej­skiej już trze­cią kaden­cję i wysoce sobie ceniła swoje wła­sne zda­nie. – Mózgu to on nie ma, tylko tako wypust­kie…

– Nie­które ludzie to nawet tej wypustki nie majo – odpa­ro­wała gło­śno Rata­jowa, która nie sza­no­wała Misz­cza­ko­wej.

– Jak sam ksiądz pro­boszcz nie każe kar­pia, to może ja cóś inszego znajdę? – zapro­po­no­wał sprze­dawca. – Szczu­paczka mam pięk­nego, w sam raz, dwu­ki­lowy, takie naj­smacz­niej­sze.

– Szczu­paczka? – skrzy­wiła się Rata­jowa. – Tro­chu za suchy, fasze­ro­wać by jego musiała. San­da­cza jak by miał, o, ciu­tek tłust­sza ryba, do gala­rety by ja jego zro­biła, Ksiądz pro­boszcz lubi z chrza­nem.

– Znajdę i san­da­cza – uspo­koił ją sprze­dawca. – Wszy­scy wie­dzą, że na jedze­niu ksiądz pro­boszcz rozu­mie się jak mało kto.

– A tego kar­pia niech mnie da – powie­działa Misz­cza­kowa. – Ja nie taka prze­sądna.

Marian tym­cza­sem prze­ci­snął się mię­dzy stra­ga­nami peł­nymi ozdób cho­in­ko­wych, stro­jów świę­tego miko­łaja, świą­tecz­nych pier­ni­ków, aż doszedł do stra­ganu z zabaw­kami, który pro­wa­dził jego zna­jo­mek, Gumik.

– Cześć Marian. Cze­góś potrzeba?

– Pre­zent dla pasierba musze kupić, żona kazała. Myśla­łem, że sama kupiła, ale nie, mnie musi na ostat­nio chwile wysy­łać.

– A w jakim wieku mały? Ile już ma?

– Jede­na­sty mu idzie.

– Czas leci – zauwa­żył Gumik. – Dopiero co ja jego prze­cież w wózeczku widy­wał, jesz­cze jak za bastruka ucho­dził. To co ja tu mam? Gry kom­pu­te­rowe, klocki Lego, jakieś modele samo­cho­dów?

Marian wziął do ręki pudełko kloc­ków.

– Ale to chiń­skie pod­róbki?

– Za to tań­sze – wzru­szył ramio­nami Gumik. – A klo­cek to jest klo­cek. Co za róż­nica. Wszystko tu jest made in China, nie uwie­rzysz, nawet ta ciu­paga i kape­lusz góral­ski.

– Taaa? A ile za te ciu­page? – zain­te­re­so­wał się Marian.

– Za pięć dych dam ciu­page razem z kape­lu­szem.

– Niech będzie ciu­paga – zde­cy­do­wał się. – Nie­dawno Jano­sika w tele­wi­zji oglą­dał, to mu się na pewno spodoba.

Rozdział 6

W dzień wigi­lijny ksiądz wra­cał polną dróżką. Rower pro­wa­dził po udep­ta­nym śniegu. Rower zabrał raczej dla utrzy­ma­nia rów­no­wagi, po nocy śnieg na dro­dze zlo­do­wa­ciał i jazda na rowe­rze byłaby zbyt nie­bez­pieczna i dla zdro­wia, i dla zacho­wa­nia powagi. Ksiądz wyszedł z ple­ba­nii wcze­snym ran­kiem, jesz­cze przed świ­tem, żeby rzu­cić okiem na świat, który tego dnia, jak się wyda­wało, wyglą­dał jakoś szcze­gól­nie, bar­dziej rado­śnie w poran­nym słońcu i iskrzą­cym się śniegu.

Przy­sta­nął w swoim ulu­bio­nym miej­scu, z któ­rego widział roz­po­ście­ra­jącą się pano­ramę mia­steczka: kominy dymiące ku utra­pie­niu eko­lo­gów, śnieżne czapy na dachach, na polach gaw­rony pró­bu­jące coś wydzio­bać ze zmar­z­nię­tej ziemi. Dzwon kościelny zapra­szał na jutrz­nię. Ksiądz przy­spie­szył kroku, cią­gle roz­my­śla­jąc.

No i zapo­wiada się nam piękny dzień wigi­lijny. Rata­jowa od rana pew­nie gotuje, zawsze nago­tuje sto razy za dużo i nie da sobie wytłu­ma­czyć, że to obraza boska mar­no­wać jedze­nie. A my tylko we troje, z Józu­siem. Cho­ciaż co roku nakry­cie dla wędrowca sta­wiamy, to jesz­cze się nie zda­rzyło, żeby jaki wędro­wiec do nas zawi­tał.

*

Pro­fe­sor Nasiłko, gdy opi­sy­wał w swo­jej Kro­nice życie codzienne Kró­lo­wego Mostu, szcze­gól­nie kon­cen­tro­wał się na tych dniach, które w kalen­da­rzu były zazna­czone na czer­wono. Inte­re­so­wały go święta pań­stwowe i kościelne, bo trak­to­wał je jako natu­ralną cezurę. Życie upły­wało od nie­dzieli do nie­dzieli, od Nowego Roku do Wiel­ka­nocy, od trze­ciego maja do Matki Boskiej Ziel­nej, od Wszyst­kich Świę­tych do Bożego Naro­dze­nia. Tego dnia pisał:

Gdzie spoj­rzeć, we wszyst­kich domach w Kró­lo­wym Moście trwa przed­świą­teczna krzą­ta­nina. Daw­niej co roku tra­dy­cyj­nie w tym dniu kobiety zaj­mo­wały się kuch­nią, a męż­czyźni spo­ty­kali się w gospo­dzie na śle­dzika zakra­pia­nego kie­lisz­kiem wódki. Tak było przez lata, ba, chyba nawet przez wieki, aż wresz­cie Stru­zi­kowa, idąc z duchem czasu, pięć lat temu poło­żyła kres tej tra­dy­cji i zamknęła gospodę w dzień wigi­lijny. Męż­czyźni począt­kowo bun­to­wali się, a nawet dobi­jali do zamknię­tych drzwi gospody; na próżno, Stru­zi­kowa pozo­stała nie­wzru­szona. Mówi się, że tę sta­now­czość odna­la­zła w sobie, dopiero kiedy sama wyszła za mąż za obec­nego naszego bur­mi­strza, Jerzego Bociana. W każ­dym razie poranne wigi­lijne pijań­stwa skoń­czyły się i teraz ojco­wie, wypiw­szy grzane piwo na świą­tecz­nym jar­marku, wra­cają do domu pomóc dzie­ciom w ubie­ra­niu cho­inki. To pozwala docze­kać w trzeź­wo­ści wigi­lijnej wie­cze­rzy i delek­to­wać się daniami, spo­śród któ­rych więk­szość poja­wia się na stole jedy­nie raz do roku, w Wigi­lię. I cho­ciaż już ponad dwa­dzie­ścia lat temu Kościół ofi­cjal­nie zniósł obo­wią­zek postu w dzień wigi­lijny, w Kró­lo­wym Moście nikt nie zwraca uwagi na ten kano­niczny non­sens, bo przy­wią­za­nie do tra­dy­cji jest u nas sil­niej­sze niż gdzie­kol­wiek na świe­cie.

*

Halina, żona poprzed­niego bur­mi­strza, Mie­czy­sława, razem z trzema cór­kami szy­ko­wały w kuchni wigi­lijną kola­cję. Halina pró­bo­wała się doli­czyć, ile nakryć trzeba usta­wić na stole:

– Zaraz. Ty z mężem plus dwoje dzieci, Baśka, Jola i Artur z dziec­kiem, ja, to będzie dzie­więć?

– Mary­sia wpad­nie, jak posie­dzi z rodzi­cami. To już dzie­sięć – dorzu­ciła Baśka.

Baśka uczyła pol­skiego w szkole. Mary­sia była jej ulu­bioną uczen­nicą, a kiedy zdała maturę, bar­dzo zbli­żyła się do swo­jej nauczy­cielki.

– Ja to nawet lubię te twojo Mary­sie – powie­działa matka. – Tyle że ludzie już zaczy­najo gadać.

– Niech se gadajo – wzru­szyła ramio­nami Baśka. – Czasy są tera inne. Byłam u księ­dza u spo­wie­dzi i dał mi roz­grze­sze­nie. Powie­dział, że to nie grzech.

– Jak to nie jest grzech, to za co ci dawał to roz­grze­sze­nie? – zapy­tała Jolka logicz­nie.

– Głu­pia, za inne grze­chy – zaśmiała się Baśka. – Co ty myślisz, że ja tylko Mary­sie mam na sumie­niu?

– Ojciec nie przy­je­dzie? – zapy­tała pro­wo­ka­cyj­nie Hanka.

– Nawet jakby przy­je­chał, to ja jego za próg nie wpusz­czę – powie­działa Halina.

– Dla­czego, mamo… Odpuść ty jemu. Tyle lat…

– W życiu. Jak do tej lafi­ryndy poje­chał, co ja na niej nową para­sol­kie poła­mała, to niech tam se sie­dzi.

– Dała­byś spo­kój. Wigi­lia jest – poparła Hankę Baśka. – Jest nadzieja, że się ode­zwie ludz­kim gło­sem.

– Jak mówię nie, to nie – zacięła się Halina. – A co was nagle naszło?

– Dzwo­nił do mnie, pytał się, jak żyjemy – powie­działa Hanka. – Mówił, że tęskni za twoją kuch­nią.

– Jasne, że tęskni. Ta jego flama ma takie cycki, że trudno jej się pochy­lić nad ron­dlem – poka­zała rękami bujny dekolt. – Sam tego chciał. Niech tam zdy­cha z głodu. Teraz mu żal rodziny się zro­biło!

Par­ska­jąc zło­ścią, wyszła z kuchni.

Były bur­mistrz, zaraz jak prze­grał wybory z Bocia­nem, pozo­sta­wił dom rodzinny. Wyje­chał do Bia­łe­go­stoku i zamiesz­kał z Dzidką, swoją dawną sekre­tarką, z którą łączył go pota­jemny romans.

– Nie daruje mu. Zobacz, nawet jego foto­gra­fie wrzu­ciła za kre­dens – powie­działa do sióstr Hanka.

Pochy­liła się i wycią­gnęła por­tret ojca.

– Ale co? Jak on na Wigi­lie chce przy­je­chać, to zna­czy, że z to Dzidko coś się chyba psuje, nie? – zacie­ka­wiła się Baśka. – To może kie­dyś mu daruje.

– Faceci tacy już są. Ambitni – stwier­dziła Hanka. – Jak prze­stał być bur­mi­strzem, to się stąd wyniósł. Żeby ludziom w oczy nie patrzeć.

*

Z Kro­niki pro­fe­sora Nasiłki, zeszyt sto dwu­dzie­sty czwarty:

Był to rok wybor­czy. Nasz bur­mistrz Mie­czy­sław Fie­do­row szy­ko­wał się na kolejną kaden­cję, kiedy nie­ocze­ki­wa­nie docze­kał się kon­ku­renta.

Naj­bo­gat­szy czło­wiek w Kró­lo­wym Moście, przed­się­biorca Śli­wiak, zapra­gnął zostać bur­mi­strzem. Poza ambi­cją kie­ro­wała nim zapewne chęć osią­gnię­cia jakichś oso­bi­stych korzy­ści, bo – jak wiemy z histo­rii ludz­ko­ści – boga­tym ni­gdy nie dość bogac­twa, a nic nie sprzyja pomno­że­niu majątku bar­dziej niż wła­dza.

Śli­wiak zda­wał sobie sprawę, że bur­mistrz cie­szy się nie­małą popu­lar­no­ścią w oko­licy i że nasz lud kon­ser­wa­tywny zmian nie lubi, więc jego, Śli­wiaka, szanse na wygraną w powszech­nych wybo­rach nie są zbyt wiel­kie.

Dla­tego posta­no­wił się­gnąć po metody nie­kon­wen­cjo­nalne, ale sze­roko w poli­tyce świa­to­wej sto­so­wane.

Po pierw­sze: spro­wa­dził Gru­zina, ban­dyc­kiego watażkę z Bia­ło­rusi, który nie­gdyś gra­so­wał w oko­licy, dopóki komen­dant nie wygnał go z mia­sta. Gru­zin ze swo­imi ludźmi stwo­rzyli bojówkę, która zry­wała pla­katy wybor­cze urzę­du­ją­cego bur­mi­strza i ter­ro­ry­zo­wała miesz­kań­ców.

Po dru­gie: wyko­rzy­stał swoje wpływy w lokal­nej gaze­cie „Goniec Pod­la­ski” i prze­pro­wa­dził kam­pa­nię pra­sową kom­pro­mi­tu­jącą bur­mi­strza. Mię­dzy innymi zamie­ścił zdję­cia przed­sta­wia­jące bur­mi­strza i jego sekre­tarkę Dzidkę w nie­dwu­znacz­nej sytu­acji ple­ne­ro­wej. Zdję­cia na zle­ce­nie Śli­wiaka zro­bił naczelny redak­tor „Gońca Pod­la­skiego”, który w tym celu uga­niał się za bur­mi­strzem po wrzo­so­wi­skach, aż wresz­cie w trzci­nach nad rzeką przy­ła­pał go w intym­nej sytu­acji z sekre­tarką. Dzidka opa­lała się bez biu­sto­no­sza, a bur­mistrz recy­to­wał jej swój ostatni poemat.

W rezul­ta­cie tej publi­ka­cji bur­mi­strzowa dowie­działa się o nie­wier­no­ści męża i wpa­dła do magi­stratu. Zio­nęła pra­gnie­niem pomsty. Dzidka rów­nież czy­tała miej­scową gazetę, więc spo­dzie­wała się jakichś reper­ku­sji. Na widok bur­mi­strzo­wej ucie­kła na ulicę, ta jed­nak goniła Dzidkę przez całe mia­sto i poła­mała na niej chiń­ską para­solkę z moty­wem kwia­to­wym hibi­skusa, co spo­wo­do­wało sze­roko komen­to­wany skan­dal, potę­pie­nie ze strony opi­nii publicz­nej i w kon­se­kwen­cji nagły wyjazd Dzidki do Bia­łe­go­stoku. Trzeba przy­znać, że całe mia­sto, a zwłasz­cza jego żeń­ska część, soli­da­ry­zo­wało się z bur­mi­strzową.

Trudno było prze­wi­dzieć, jak się skoń­czy ta przed­wy­bor­cza rywa­li­za­cja, zwłasz­cza ze względu na nie­kon­wen­cjo­nalne metody zasto­so­wane przez Śli­wiaka, gdyby nie Bocian.

W tym miej­scu zapis w Kro­nice się urywa, pro­fe­sor pozo­sta­wił wolne miej­sce, żeby uzu­peł­nić ją o histo­rię Bociana.

Kilka lat minęło, zanim pro­fe­so­rowi udało się poznać i opi­sać tę histo­rię.

Historia Bociana

Histo­ria Bociana była w grun­cie rze­czy tak cie­kawa, a zara­zem nie­praw­do­po­dobna, że nikt by w nią nie uwie­rzył, gdyby nie fakt, że wyda­rzyła się naprawdę.

Pro­fe­sor Nasiłko był prze­ko­nany, że sta­no­wi­łaby wspa­niałą kanwę powie­ści, gdyby pro­fe­sor, jako skąd­inąd czło­wiek pióra, kie­dy­kol­wiek zdo­był się na śmia­łość pod­ję­cia tego praw­dzi­wie lite­rac­kiego wyzwa­nia. Na to jed­nak się nie zano­siło, tym bar­dziej że Bocian nie był skłonny do zwie­rzeń i wiele lat odma­wiał pro­fe­sorowi roz­mowy, szu­ka­jąc róż­nych wymó­wek. Mimo to Nasiłko nie dawał za wygraną i uży­wał argu­mentu, że Bocian jest jedną z naj­waż­niej­szych oso­bi­sto­ści Kró­lo­wego Mostu i zasłu­guje na pocze­sne miej­sce w Kro­nice, cho­ciażby jako bur­mistrz. Na to Bocian dowo­dził, że więk­szą część życia spę­dził poza Kró­lo­wym Mostem, i powo­ły­wał się na nomen­kla­turę sta­ty­sty­ków, że sta­nowi w mie­ście „ele­ment napły­wowy”.

Nasiłko jed­nak co jakiś czas pona­wiał swoją pro­po­zy­cję, cią­gle bez rezul­tatu, aż do chwili, kiedy Bocian zapadł na covid i leżał zło­żony nie­mocą całe dwa tygo­dnie.

Po okre­sie kwa­ran­tanny pro­fe­sor odwie­dził Bociana. Stru­zi­kowa wpu­ściła go do sypialni i podała grzane wino z korze­niami. Póź­niej trudno było usta­lić, czy to przez cho­ro­bowe osła­bie­nie dłu­go­trwałą gorączką, czy przez dzia­ła­nie grza­nego wina, wzmoc­nione jego tem­pe­ra­turą, czy – co naj­bar­dziej praw­do­po­dobne – przez wła­śnie nabytą świa­do­mość kru­cho­ści życia i nie­uchron­no­ści jego końca, dość że Bocian zgo­dził się na zwie­rze­nia.

Jerzy Bocian uro­dził się jako Józef Cza­pla na war­szaw­skiej Pel­co­wiź­nie, w rodzi­nie, która dała mu nie­wiel­kie szanse na wybór drogi życio­wej. Matka pro­wa­dziła znaną w dziel­nicy melinę, czyli han­dlo­wała wódką i bim­brem, ojciec był doli­nia­rzem i od czasu do czasu odsia­dy­wał drobne wpadki.

Okre­śle­nie „doli­niarz” – jak to sobie póź­niej uświa­do­mił pro­fe­sor – nie było prze­ci­wień­stwem górala, a sta­no­wiło potoczną nazwę zło­dzieja kie­szon­ko­wego, zaję­cia, które wyma­gało nie tylko sprytu, ale też wyjąt­ko­wej zręcz­no­ści, naby­wa­nej w spe­cjal­nych szko­łach zło­dziej­skich przez dłu­gie lata.

Fach ten, o dłu­giej histo­rycz­nej tra­dy­cji, opi­sy­wany w lite­ra­tu­rze przez Karola Dic­kensa, Guya de Mon­ta­lam­berta czy Wale­riana Pie­przycę, stra­cił rację bytu, kiedy spo­pu­la­ry­zo­wały się karty kre­dy­towe. Z dnia na dzień ludzie prze­stali nosić w port­fe­lach gotówkę, a skra­dzione karty pospiesz­nie blo­ko­wali w banku. W oczy rodziny Cza­plów zaj­rzało widmo głodu.

Antoni Cza­pla z koniecz­no­ści musiał się prze­kwa­li­fi­ko­wać. Dochody z han­dlu wódką nie wystar­czały na utrzy­ma­nie rodziny. Z dwoma kom­pa­nami zaczęli się wła­my­wać do miesz­kań i skle­pów i czę­sto wyko­rzy­sty­wali małego Józefa, który – ze względu na mło­do­ciany wiek – naj­czę­ściej stał na cza­tach.

Bocian nie­chęt­nie wspo­mi­nał dzie­ciń­stwo, dość że pierw­szy wyrok odsie­dział w zakła­dzie popraw­czym dla nie­let­nich, a drugi już w wię­zie­niu dla doro­słych.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki