Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Mieszkańcy wsi Królowy Most stają przed nie lada wyzwaniem. Wszystko z powodu historycznego znaleziska – dokumentu, w którym król Jan Kazimierz nadaje miejscowości prawa samodzielnego księstwa. Olaboga! Proboszcz Antoni, komendant Wołkowyski, profesor Nasiłko i inni muszą coś zrobić z niepodległością, która na nich spadła. I robią...
Polska codzienność oglądana przez szkło powiększające białostockiej prowincji bawi i gwarantuje świetną zabawę. Nie zabraknie bimbru, zakąski, prostej filozofii życiowej i niezbywalnych rodzimych przywar. To opowieść nie tylko dla miłośników filmowej serii U Pana Boga... oraz pięknego Podlasia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 440
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 59 min
Lektor: Michał Zarzycki
W nocy ktoś naszczał do wielkiej glinianej donicy, w której przed kościołem stała dziewięciometrowa choinka.
Sprawa sama w sobie byłaby dość błaha, ale splot niesprzyjających okoliczności sprawił, że afera przybrała nieproporcjonalnie większy wymiar.
Przede wszystkim – kościelny Józuś.
Józuś choinkę już pierwszego grudnia przywiózł od leśniczego Sepioła, a potem z pomocą braci Siemieńczuków ustawił w glinianej donicy i przyozdobił lampkami, bombkami, srebrnymi wstęgami i czerwono-białym łańcuchem.
Na szczycie choinki zawiesił kolorowego anioła, którego wyciął ze starego numeru pisma „Łowiec Polski”, i przylepił na dykcie, a potem posmarował białkiem z trzech jajek. Mróz ściął białko i anioł błyszczał w słońcu. Całe miasto podziwiało anioła. Nikomu nie przyszło do głowy, że anioł jest z papieru. Zdania były podzielone: jedni mówili, że anioł jest ze szklanej emalii, inni – że z blachy pomalowanej błyszczącą farbą.
Józuś tak był dumny ze swojego dzieła, że kilka razy dziennie wychodził przed kościół, żeby podziwiać, jak anioł mieni się różnymi kolorami o świcie, w południe i przed zachodem słońca.
Potem – ksiądz proboszcz.
Ksiądz proboszcz tego dnia udał się z wizytą do Supraśli i nocował w klasztorze, więc kiedy odkryto świętokradztwo, pod nieobecność księdza zaalarmowano całą okolicę.
Wreszcie – Ratajowa, księża gospodyni, która po drodze na targ wczesnym rankiem zbliżyła się do choinki, żeby wyłączyć świecące całą noc lampki. Wciągając nosem mroźne powietrze, poczuła fetor świeżej szczyny.
Od tej chwili sprawa potoczyła się wartko, nabierała rozpędu i ciężaru gatunkowego jak tocząca się po zboczu góry śnieżna kula, która staje się zaczątkiem groźnej lawiny.
Ratajowa wróciła na plebanię i obudziła Józusia.
– Józuś! A wstawaj no zaraz i wywal te choinkie! Ktoś w nocy naszczał do doniczki. Widać uprzykrzyła się ludziom.
Józuś zerwał się i wybiegł przed kościół. Pociągnął nosem, zawrócił i wykręcił numer na policję. Oddał Ratajowej słuchawkę, żeby wytłumaczyła, o co chodzi.
Komendanta jeszcze nie było w komisariacie, telefon odebrał dyżurny Poleszczuk i natychmiast wysłał radiowóz na miejsce wypadku. Policjanci przyjechali, powąchali i rozpoczęli czynności śledcze. Sprawa została opatrzona numerem A siedemset czternaście łamane przez zero siedem i trafiła do akt.
Kiedy zaspany komendant przyszedł wreszcie do komisariatu, było już za późno, żeby cokolwiek zmienić.
Poleszczuk ustalił, że poprzedniego dnia w gospodzie u Struzikowej czterech mężczyzn popijało do północy i zakończyło wieczór grzanym piwem. Grzane piwo wypito na rozgrzewkę, noc była mroźna, a droga do domu daleka.
Dwóm z nich droga powrotna do domu wypadała obok kościoła.
Byli to Gienek Nabielak, zięć Śliwiaka, i Wiesiek Bielewicz, którego ojciec miał warsztat mechaniczny i naprawiał traktory dla całej okolicy.
Poleszczuk zameldował o wszystkim komendantowi oraz zaproponował, żeby obu podejrzanych wezwać jak najszybciej na przesłuchanie. Komendant podrapał się w głowę, westchnął i rozkazał Poleszczukowi wziąć radiowóz, policjanta Stasia jako ubezpieczenie i przywieźć podejrzanych na komisariat. Po dwudziestu pięciu minutach obaj stanęli przed biurkiem komendanta.
Gienek Nabielak nie czuł nic, był w stanie apatii. Przestępował z nogi na nogę, miął czapkę w rękach i pragnął jak najszybciej wrócić do łóżka albo i położyć się gdziekolwiek i poczekać, aż ustąpią efekty wczorajszego pijaństwa i ustanie ból głowy. Wiesiek za to odczuwał coś w rodzaju wyrzutów sumienia, o ile tak można nazwać uporczywą gonitwę myśli, które kłębiły mu się pod czaszką, a sprowadzały się głównie do jednego pytania: co poszło nie tak? Starali się przecież nie zostawiać śladów, na pewno na miejscu przestępstwa nie było odcisków palców, a nie podejrzewał miejscowej policji, żeby w tak krótkim czasie zdołała przeprowadzić badanie próbki DNA szczyny, pobranej z kościelnej donicy.
Komendant nie zamierzał tracić czasu. Kazał Poleszczukowi zamknąć drzwi i powiedział do zatrzymanych:
– Znam ja was od dziecka. Nie będę stosował rutynowych policyjnych metod, takich jak krzyżowe przesłuchanie, lustro weneckie, nie będę stosował aresztu, żeby zapobiec mataczeniu, ani perswazji siłowych dla poprawy pamięci. Chcę wiedzieć tylko jedno, i to natychmiast. Któren naszczał do donicy pod kościołem?
Popatrzyli po sobie i chwilę milczeli. Wiesiek Bielewicz zamyślał iść w zaparte i za żadne skarby nie przyznawać się do winy, bo podejrzewał, że komendant nie ma żadnych dowodów ich sprawstwa, ale Gienek pękł i odezwał się cichym głosem:
– Obaj szczalim. Mróz był, a przed kościołem jakby trochu cieplej wydawało się.
– Ale dlaczego do donicy?!
– Jakże to tak naszczać przed kościołem do poświęconej ziemi? A do donicy co innego.
– Dobra! – powiedział komendant i wstał. – Możecie iść do domu. Na razie nie zamknę was, ale nie wolno wam wyjeżdżać z miasta. Pozostajecie do dyspozycji policji aż do odwołania.
Nabielak i Bielewicz poszli ze zwieszonymi głowami. W drodze powrotnej Bielewicz nie odezwał się do Gienka ani słowem.
Nigdy jeszcze żadne śledztwo w Królowym Moście nie skończyło się tak szybko. Nigdy dotąd żadna sprawa nie została przez policję wyjaśniona w ciągu kilku godzin. Starszy posterunkowy Poleszczuk był dumny, że miał w tym niemały udział.
Ale komendant się martwił. Miał sprawę w aktach, ustalono winnych i coś trzeba było z tym zrobić.
Pod wieczór wrócił ksiądz proboszcz.
Ksiądz proboszcz nie lubił zimą ruszać się z plebanii. Ot, pochodzić z kolędą po okolicznych domostwach, od drzwi do drzwi, pogawędzić z parafianami, popróbować baby kartoflanej, ziołowej nalewki albo galaretki ze świńskich uszu, to tak. Uliczki odśnieżone, zmarzliny posypane popiołem, od domu do domu niedaleko, więc mróz, choć szczypie w policzki, nie dokucza, a wręcz orzeźwia. Ale zabierać się zimą w dalszą podróż, czy to za rzekę, na zachód od Królowego Mostu, czy na wschód, poprzez Puszczę Knyszyńską – co to, to nie. Jak najrzadziej. Tylko wtedy, kiedy naprawdę potrzeba.
A tak naprawdę trzeba każdego roku ruszać w drogę dopiero przed Wigilią Bożego Narodzenia, i to aż do Supraśli. Jak nakazuje wieloletnia tradycja, ksiądz proboszcz tego dnia spowiada w klasztorze Najświętszej Marii Panny.
Do Supraśli z Królowego Mostu przeszło trzy godziny jazdy saniami przez leśne dróżki.
Proboszcz nie lubił bryczki ani sań i zwykle objeżdżał parafię na rowerze. Przez większą część roku nie uznawał innego środka lokomocji, ale jak każdej zimy, tak i teraz głęboki śnieg pokrył polne drogi półmetrową zaspą, więc o rowerze z najgrubszymi nawet oponami trzeba było zapomnieć.
Maciej Siemieńczuk, który zwykle zwoził drzewo od drwali z puszczy do tartaku, zaprzągł do sań, żeby zawieźć księdza do klasztoru. Ksiądz zakrył usta szalikiem i wciągał nosem mroźne powietrze. Puszcza zimą wyglądała jak bajkowa kraina lodu, mróz skrzypiał pod płozami sań, śnieżne czapy leżały na świerkowych gałęziach i tylko smród obornika od pierdzących rześko koni przypominał, że to nie bajka, a świat rzeczywisty.
Siostry czekały, cały dzień skupione na rachunku sumienia i modlitwie. Ksiądz proboszcz spowiadał w klasztornej kaplicy. Spowiedź zajęła mu niecałe trzy godziny walki z sennością; w ciągu kwartału siedemdziesiąt dwie zakonnice nie nagrzeszyły ani dużo, ani interesująco. Jedna nie pozamiatała w refektarzu, chociaż była jej kolej na sprzątanie, druga ukradkiem zjadła pomarańczę, kiedy siostra przełożona wysłała ją po coś do spiżarni, innej się śniło, że tańczyła na balu.
Tyle mniej więcej ksiądz zapamiętał, bo prawdę mówiąc, nie skupiał się na naturze grzechu, a nawet wolał zapominać o szczegółach, a w spowiedzi najbardziej szanował sam akt wyznania winy i żal za wyrządzone zło. Mierziła go myśl, że miałby być czyimkolwiek sędzią, i dlatego każdemu spowiadającemu się wyznaczał taką samą pokutę: dziesięć pacierzy, bez względu na wagę popełnionych grzechów.
Następnego dnia po tym, jak Poleszczuk zaaresztował Nabielaka i młodego Bielewicza, na komisariacie pojawił się biznesmen Śliwiak. Biegł całą drogę i nawet poślizgnął się na śniegu, z trudem łapiąc równowagę. Mimo mrozu płaszcz miał rozpięty, czapkę futrzaną trzymał w ręku, więc wiatr rozwiewał jego długie włosy.
Komendant siedział za biurkiem i głowił się nad instrukcją w sprawie organizacji terenowych oddziałów obrony przeciwlotniczej, która nadeszła dzisiaj poleconym z ministerstwa obrony, kiedy Śliwiak wparował do jego gabinetu bez zapowiedzi, za to w bojowym nastroju. Sapał głośno, rzucił czapkę na biurko i siadł na krześle. Po chwili odzyskał oddech.
– Ty chcesz mnie mojego zięcia do więzienia wsadzić!? Czyś ty do cna oczadział, Henryk? Kryminaliste chcesz z chłopaka zrobić? Kryminaliste?
Komendant się zmartwił. Faktycznie, miał sprawę w aktach, ustalono winnych i coś trzeba było z tym zrobić. Odczekał chwilę, żeby Śliwiak trochę ostygł z gniewu, i powiedział pojednawczo:
– Ja chcę jego wsadzić? A na co on mnie jest we więźniu potrzebny? U nas więzień to tylko kłopot i kataklizm, nie przymierzając. Nie ma u nas stołówki, więźniowi jedzenie trzeba do celi z gospody nosić, a rachunki nasz budżet nadwerężają.
– To na co sprawę sądowe ty jemu zakładasz?
Komendant podrapał się w głowę.
– A co mnie zrobić, skoro protokół sporządzili? Akta sprawy założyli? Procedury so i trzeba ich przestrzegać. Jak trzeba będzie jego dłużej w więzieniu przetrzymać, do Supraśli się go wyśle.
Śliwiak pochylił się na krześle.
– I o co ty ich chcesz oskarżać, Henryk? Że do donicy naszczali?
– Zniszczenie mienia. Nieobyczajność w miejscu publicznym. Paragrafy się znajdo.
– Teren kościelny był i mienie też kościelne, a nie publiczne – zauważył Śliwiak.
– I co za różnica?
– A taka, że z oskarżenia prywatnego ty ich możesz ścigać, a nie musisz z urzędu.
Śliwiak zauważył, że komendant ma rozpięty na brzuchu mundur, a guziki od koszuli ledwo się trzymają.
– Mundur masz rozpięty. Co, nie dopina się?
– Dopina się – machnął ręką komendant. – Jak stoję, to się dopina. Jak siedzę, wygodniej rozpiąć. Mówił ja dla Jadźki, żeby mnie wstawki przyszyła, ale gdzie tam. Każe mnie schudnąć. Mówi, że już się nie da, bo w zeszłym roku wstawki mnie przyszyła. To czego tera nie chce poszerzyć? Przecież nowego munduru nie kupie, jak ten ma dopiero trzy lata.
– Baby – zauważył Śliwiak. – To jak to będzie?
– A jak ma być?
– Bądźże człowiekiem, Henryk. Idź do księdza.
Komendant pomyślał przez chwilę nad propozycją Śliwiaka i poczuł ulgę. Przychylił się do jego rozumowania. Było mu to nawet na rękę, bo głowił się od jakiegoś czasu, jak tu z kłopotu wybrnąć, żeby prawa nie naruszyć, a śledztwo umorzyć. Odsunął się od biurka. Wstał i włożył czapkę.
– Razem pójdziem.
Po drodze na plebanię przechodzili obok choinki. Śliwiak zajrzał do donicy, pociągnął nosem i pokręcił głową. Komendant powtórzył jego ruchy.
– Czujesz coś? – zapytał Śliwiak.
– Nic. Musi szczyna wywietrzała.
Ksiądz przyjął ich w refektarzu i wysłuchał cierpliwie.
– To czego wy ode mnie oczekujecie?
Komendant zaczął nieśmiało:
– Nooo… Żeby ksiądz proboszcz rozważył, czy by od ścigania nie odstąpić? Znikoma szkodliwość?
– A co mnie do tego? Od ścigania policja jest.
– Ale sprawa na terenie kościelnym miejsce miała – wyjaśnił komendant. – Według prawa tylko ksiądz proboszcz może od policji zażądać wykrycia i ukarania sprawców. My pod kościołem nie mamy jurysdykcji.
– A ja na swój koszt choinkie wymienie! – dodał Śliwiak. – Dwa razy większą postawię!
– Wy mnie głowy nie zawracajcie – przerwał mu ksiądz. – Przyślijcie wy mnie ich do spowiedzi, już ja im karę stosowno wymyślę. Ale nie za szczanie do donicy, tylko że alkoholu nadużywają w adwencie.
Pociągnął za wiszący przy drzwiach pleciony sznur z drewnianą gałką na końcu.
– Pora obiadu jest.
Weszła Ratajowa, wycierając ręce w zapaskę.
– I czego Ratajowa po policje dzwoniła? Kazał kto? – zapytał surowo ksiądz. – Tera wszystkie mamy kłopot!
– A co? Szczyne poczuła, to zawołała Józusia! – zacietrzewiła się. – A ten był zrozpaczony, że jego choinkie oszczali. To i zadzwoniła. Żeby jego pocieszyć. Kogo miała pytać, jak ksiądz był w Supraśli?
– Pomyśleć trzeba było – pokręcił głową ksiądz. Nie miał ochoty wdawać się w dłuższą dyskusję z gospodynią, bo kłótliwa była z natury i nieustępliwa. – Co na obiad, Ratajowa?
Ratajowa milczała chwilę, bo się w sobie zacięła. Źle przyjmowała reprymendy, a już zwłaszcza przy gościach. Poprawiła kraciastą chustkę na głowie i – nie patrząc na księdza – odburknęła gdzieś w przestrzeń:
– Żur będzie.
– Chiba widzi, że gości będziem mieli?
– A czy my nadmiernego kłopotu, Boże broń, nie narobim? – odezwał się Śliwiak.
Ksiądz machnął ręką.
– Kłopoty to moja specjalność – zacytował.
Ratajowa położyła dodatkowe nakrycia. Zawróciła do kuchni i zaraz pospiesznie wniosła wazę z zupą. Ksiądz uniósł porcelanową pokrywkę. W powietrzu rozniósł się smakowity zapach, wzbogacony delikatnym aromatem suszonych borowików.
– Żur postny aby? – zapytał przezornie.
– A jak inaczej? – oburzyła się. – Z samymi grzybami zrobiła. Ani łyżki smalcu.
– Trochu to i wyczuć można – westchnął ksiądz. – Ze smalcem pełniejszy by był. No, ale post to post. A tu smalcu w adwentowy piątek się zachciało.
Żeby udobruchać Ratajową, spróbował wciągnąć ją w rozważanie natury teologicznej.
– Widzi Ratajowa, jak to człowieka do grzechu ciągnie? Samo jego ciągnie, ani pomyśleć zdąży. Do grzechu nikogo namawiać nie potrzeba, ludzie wiedzo, co ich kusi. Ale do wstrzemięźliwości trzeba przymuszać pod groźbo mąk piekielnych.
Zawiązał serwetę pod brodą.
– Widać natura ludzka taka. Nie pomyśli, zgrzeszy. Pomyśli, to nie zgrzeszy. Znaczy się, rozumem nad naturo trzeba stało kontrole sprawować.
Komendant pokiwał głową ze zrozumieniem. Jak zawsze zgadzał się z księdzem i jak zawsze nie mógł się nadziwić, jak to ksiądz potrafi sprawy tego świata krótko a dosadnie przedstawić, w taki sposób, żeby dla każdego jasne były.
– A na drugie czego nagotowała? – zapytał proboszcz.
– Pierogów nagotowała.
– Z kapusto?
– Ruskich.
– Ruskich? Jak ruskie aby bez skwarek jeść? – zaniepokoił się.
– Śmietano polejem.
– Dobrze. No to siadajcie, póki żur gorący. – Ksiądz sięgnął po łyżkę.
*
Po obiedzie komendant zwalczył naturalną senność i wrócił do komisariatu. Obowiązek wzywał. Gdy mijał siedzącego za biurkiem Mariana Cielęckiego, zawołał:
– Marian! Dawaj dla mnie akta sprawy Nabielaka!
– Tak jest! – zerwał się na równe nogi Marian. W domu komendant był dla niego teściem, ale na komisariacie był przede wszystkim komendantem, któremu należało okazywać szacunek. – A po co? Będziem ich do więzienia wsadzać?
– Wręcz przeciwnie. Pisz umorzenie ze względu na brak skargi właściciela posesji.
– Jakiego właściciela posesji? – zapytał zdziwiony szczerze Marian.
– Durnyś ty? No księdza proboszcza przecież! Taż pod kościołem zajście było, a ksiądz nie będzie wnosił skargi. Więc sprawę trzeba umorzyć.
Marian sięgnął do szafy po całkiem cienki segregator z numerem sprawy. Siadł za biurkiem i zabrał się do pisania, głęboko wzdychając.
*
Śliwiak dojechał do domu. Wysiadł z samochodu, trzasnął drzwiczkami. Widać było po nim wzburzenie. Bardzo łatwo wpadał w gniew, jakakolwiek sprawa nie po jego myśli powodowała w nim gwałtowny wzrost ciśnienia. Zwykle ten stan nie trwał długo, Śliwiak potrafił ochłonąć w kilka minut i ci, którzy dobrze go nie znali, często nie mogli się nadziwić nagłej zmianie nastroju. Natomiast ci, którzy go znali, a zwłaszcza najbliższa rodzina, dobrze wiedzieli, że najlepiej przeczekać nagłe wybuchy gniewu.
Córka Śliwiaka, Dorota, i jego zięć, Nabielak, w salonie oglądali w telewizji program Magdy Gessler, kiedy Śliwiak stanął w drzwiach.
– Gienek! Do mnie do gabinetu!
Nabielak wstał z ociąganiem.
– Coś się stało?
– Ty się mnie pytasz? – wrzasnął Śliwiak.
– A o co chodzi? – zaniepokoiła się Dorota.
Śliwiak poszedł do gabinetu i usiadł za biurkiem. Nabielak stanął przed nim, a córka została w drzwiach.
– Ostatni raz ja tobie dupę ochronił! Ostatni raz!
– No dobra, ojciec, trochu napici byliśmy, i tyle – zaczął pojednawczo Nabielak, bo się domyślił, o co chodzi.
– Trochu napity to ty jesteś codziennie.
– Ojciec, zawsze ty się jego czepiasz! – zaczęła go bronić Dorota. – Daj ty se lepiej spokój!
– Czepiam się, jak jest się czego czepiać! – zabulgotał z wściekłości Śliwiak. – A ty jego zawsze bronisz! Zawsze po jego stronie, nieważne, jak narozrabiał! Do choinki naszczali! Mało do więźnia ich nie wsadzili! A tera ja musze choinkie odkupywać! I to większą, ozdoby nowe dostarczać! A kto za to zapłaci? Może ty, Gienek? Przecież ty gołodupcem jesteś! Może byś się za jakie robote wziął?
– Za jakie robotę!? – odezwał się Nabielak. – Przecież to ojciec nie chce mi dać u siebie posady!
– Posadę ci dać? Jeść i pić ci daje, nie wystarczy? Jeszcze by ja potrzebował, żeby mi się jakiś darmozjad po zakładzie pętał? A umiesz ty co?
Nabielak wyszedł, udając obrażonego; to była jego linia obrony, dawno obmyślana. Ominął żonę w drzwiach.
– Czegoś się go znowu czepił? To przez te nerwy on tak pije!
– Mówiłem ci, żebyś za niego nie szła? – syknął. – Nie mówiłem?
– Ty tego nie rozumiesz, tato, ale ja zakochana byłam.
– Mogłaś se być zakochana, a za mąż nie wychodzić – powiedział Śliwiak, już spokojniejszy. – Jakbym ja się żenił za każdym razem, jak byłem zakochany, tobym na rozwody nie nastarczył. Nie widzisz, że on się do niczego nie nadaje?
– Już ja wiem, do czego on się nadaje! Chiba syna mamy? A ty wnuka! Więc lepiej zejdź z niego!
Wyszła i trzasnęła drzwiami.
Dzieci – pomyślał Śliwiak. I po co płodzić te dzieci? Chiba po to, żeby ci miał kto ostatnią szklanke herbaty wyrwać z ręki na łożu śmierci.
Profesor Nasiłko wolnym krokiem przechadzał się po świątecznie przystrojonym rynku, na którym jak co roku ustawiono stragany ozdobione świerkowymi gałęziami, obwieszone lampionami i kolorowymi bombkami.
Pogoda była bezwietrzna, płatki śniegu opadały leniwie i przykrywały białym obrusem zwykle zabłocony chodnik. Płatki śniegu były grube, ale lekkie, frunęły w powietrzu i zmieniały kierunek jak latawce w bezwietrznej pogodzie. Profesor odczuwał dumę, że na Podlasiu nawet głupi śnieg pada jakoś inaczej. W takim dajmy na to Paryżu śnieg pada drobniutki, że prawie go nie widać, i w dodatku od razu topnieje, i miesza się z błotem. Profesor nigdy nie był w Paryżu, ale czytał dużo książek podróżniczych i historycznych i w ten sposób uzyskał niebagatelną wiedzę o współczesnym świecie.
Zatrzymał się przy budce, w której Jasiek Pietrucha podawał grzane piwo z korzeniami, i poprosił o mały kufelek. Jasiek odmówił przyjęcia zapłaty i jeszcze dołożył tekturową tackę z plasterkami korycińskiego sera z niedźwiedzim czosnkiem.
Profesor Nasiłko cieszył się wielkim szacunkiem w miasteczku, trzydzieści lat uczył historii w tutejszej szkole, więc Jasiek – jak i większość mieszkańców Królowego Mostu – także uczęszczał na jego lekcje.
Usiadł, rozpiął szary paltocik z futrzanym kołnierzem i popił łyk piwa. Przyglądał się, jak ożywiony tłum mieszkańców przechadza się między straganami, jak dzieci obrzucają się śnieżnymi kulami, jak klienci ustawiają się w kolejce do budki z piwem; Jasiek Pietrucha sprytnie zainstalował pod daszkiem i ukrył w gałązkach jemioły głośnik, z którego rozlegały się świąteczne kolędy – co ogólnie bardzo podnosiło nastrój bożonarodzeniowego jarmarku, ale również przyciągało amatorów grzanego piwa. Profesor słusznie uważał polskie kolędy za najpiękniejsze na świecie.
Na straganach sprzedawcy porozkładali plastikowe zabawki, pluszowe zwierzaki, drewniane miecze i choinkowe ozdoby, w przeważającej większości chińskiej produkcji. Widać było, że chiński przemysł wytwórczy jak zwykle dobrze przygotował się do obchodów Bożego Narodzenia.
Wesoły gwar przebijał się przez kolędy z głośnika Pietruchy, przekupki głośno zachwalały swoje produkty: baby kartoflane, ogórki kiszone w wodzie z Narwi, pierniki, kindziuki i cepeliny. Środkiem ulicy przejechały sanie zaprzężone w dwa konie, którym woźnica przyczepił do uzdy brzęczące dzwoneczki. Nasiłko przyglądał się temu wszystkiemu z uczuciem radości w sercu, tak jakby pierwszy raz napawał wzrok bogactwem świątecznego jarmarku.
A przecież co roku rynek w miasteczku wyglądał mniej więcej tak samo.
Po powrocie do domu profesor zapisał w zeszycie następujące słowa:
Świąt Bożego Narodzenia w Królowym Moście zawsze wyczekiwano z niecierpliwością. Kończy się rok, więc ludzie zapominają o złych rzeczach, które się w ciągu roku wydarzyły, a wspominają tylko dobre, patrzą na siebie z życzliwością, co nie zawsze ma miejsce, zwłaszcza podczas słotnej i zabłoconej jesieni, a biały śnieg okrywający pola, dachy i ulice wymazuje z pamięci smutne dni listopadowe. Dziś wszyscy szykują się do świąt.
Profesor Nasiłko od lat prowadził Kronikę Królowego Mostu. Jako historyk śledził wszelkie wzmianki o tej okolicy, wertował księgi parafialne, stare dokumenty, roczniki czasopism w bibliotece białostockiej, spisywał lokalne przekazy i opowieści, ale także poświęcał wiele miejsca wydarzeniom bieżącym. Miał ambicje literackie, starał się nadać swoim zapiskom piękną formę, wzorował się w tym na Długoszu. Sto pięćdziesiąt pięć zapisanych drobnym maczkiem sześćdziesięciokartkowych zeszytów w kartonowej oprawie zajmowało cztery półki w zawalonym książkami regale. Profesor, w miarę jak odkrywał nowe historyczne wydarzenia, stale uzupełniał te zeszyty, które odnosiły się do zamierzchłych czasów; sześćdziesiąt kilka woluminów obłożonych w czerwoną obwolutę stanowiło historyczną część Kroniki.
Na bieżąco opisywał aktualne wydarzenia z życia miasta i okolicy. W tym celu uzyskał dostęp nie tylko do archiwów miejskich, zapisów urzędu stanu cywilnego czy ksiąg parafialnych, ale także do protokołów policyjnych. Można mieć pewność, że przyszłe pokolenia będą miały dokładny wgląd w historyczny przebieg zdarzeń, które później doprowadziły do wiekopomnego triumfu Królowego Mostu.
Ale i wśród współczesnych działalność kronikarska profesora budziła wielki szacunek i wdzięczność. Od czasu do czasu w „Kurierze Podlaskim” publikowano jakiś rozdział dotyczący dawnych dziejów tej kolebki kultury i obyczaju, a kilka lat temu magistrat, z okazji dwusetnej rocznicy nadania praw miejskich, opublikował broszurę Królowy Most. U zarania dziejów autorstwa profesora Nasiłki.
*
Kawałek drogi za miastem, w środku Puszczy Knyszyńskiej, komendant dowodził tajną policyjną akcją. Słońce oświetlało sielankowy zimowy krajobraz: drzewa przykryte śnieżnymi czapami, zaspy na leśnych dróżkach.
Skrajem lasu prawie bezgłośnie sunęły na niskim biegu dwa radiowozy. Z daleka słychać było huk siekiery walącej o pień drzewa, hałas odbijał się echem od wiekowych świerków i sosen. Fala dźwiękowa powodowała, że z gałęzi drzew spadały śnieżne płaty.
Za tym odgłosem podążali czterej policjanci i komendant.
Oba pojazdy zatrzymały się przy przecince, gdzie huk siekiery słychać było najwyraźniej. Policjanci wysiedli z radiowozów i przekradali się między drzewami. Nasłuchiwali, starając się nie robić hałasu, aż wreszcie dotarli do źródła: chłop w kufajce ścinał dorodną choinkę, która padła była właśnie pod ostatnim ciosem siekiery. Drugi chłop usiłował ją podnieść.
– Stój! Policja! Jesteście okrążone! – wrzasnął komendant.
Chłop odruchowo podniósł ręce do góry i upuścił siekierę.
– Czego tu policja? Myślałem, że leśniczy!
– Leśniczego się nie boicie, bo wiadomo, że z wami trzyma! Skąd jesteście?
– Z Wierzchlesi, panie komendancie.
Chłop zdjął czapkę i ukazał zmierzwioną czuprynę.
– To aż do puszczy was przywiało? – zapytał komendant, groźnie wymachując pistoletem. – U siebie drzewek nie macie?
– So, ale marnawe – pospieszył z odpowiedzią jego pomocnik. – Tu w puszczy dorodne, dzieciaki bedo się cieszyć.
Komendant pokręcił głową bezradnie.
– Oj, ludzie, ludzie, nie wiecie wy, że to kradzież?
– Jak kradzież? – żachnął się chłop. – Przecież to niczyje.
– Niczyje? Lasy państwowe są, a tutaj jeszcze rezerwat przyrody dodatkowo, Puszcza Knyszyńska.
– Państwowe znaczy niczyje – wzruszył ramionami chłop. – Przecież my tu z dziada pradziada po choinki jeździm. Państwu od tego nie ubędzie.
– Może i nie ubędzie – zgodził się komendant – ale policja na straży prawa stać musi. Macie szczęście, że w dobrym nastroju jestem i mandatu wam nie wymierze. Wracajcie do domu.
Chłopi popatrzyli na siebie. Włożyli czapki na głowy. Przestąpili z nogi na nogę.
– A choinkie możem wziąć?
– Choinkie konfiskuje jako dowód rzeczowy – powiedział surowo komendant. – No już! Gubić mnie się stąd!
Policjanci zeszli z leśnej dróżki, by zrobić im przejście. Kiedy chłopi zniknęli za drzewami, komendant wydał rozkaz:
– Ancipiuk! Ładuj choinkie na radiowóz i zawieź do mnie do domu. Faktycznie, dorodna jest.
Policjanci unieśli choinkę i powlekli ją w stronę radiowozu. Radiowóz ze względów taktycznych pozostawili paręset metrów dalej, więc powrót wąską przecinką z dorodną choinką na barkach zabrał im sporo czasu.
Komendant zdjął czapkę i podrapał się po głowie. Rozejrzał się. Za drzewami widać było polanę zarośniętą krzewami i szczątki drewnianej chałupy. Poznał tę okolicę. W zamierzchłych czasach matka wysyłała go tu po miód.
*
W samym środku puszczy, dwa i pół kilometra od Królowego Mostu, stało niegdyś kilkanaście chałup. Wioska niewioska nazywała się Przechody, a w dawnych czasach jej mieszkańcy zajmowali się smolarstwem, zbieraniem leśnego miodu i pędzeniem samogonu. Krowy paśli na wrzosowisku szeroko zarastającym leśne bagienko i ponoć dlatego sery z Przechodów miały lekko przydymiony smak. Po te sery przyjeżdżali amatorzy z całej okolicy, z Supraśli, z Sofipola, z Wierzchlesi, a nawet z samego Białegostoku.
Potem wszystko się odmieniło, puste półki w sklepach zaczęły się zapełniać i nawet w wiejskim sklepiku można było wybierać spośród kilkunastu rodzajów sera, podobno nawet takich z samej Francji.
Trudno było wobec takiej konkurencji utrzymywać się z serowarskiej działalności, więc wioska powoli pustoszała, aż wreszcie opustoszała zupełnie. Najmłodsi mieszkańcy okolicy nie znają już nazwy Przechody, a przecież pół wieku temu to tutaj mieszkała najsłynniejsza na całe Podlasie szeptucha, baba Warwara, która ponoć przepowiadała upadek Związku Sowieckiego, za co ówczesny komendant posterunku urzędowo zakazał jej wróżenia.
Baba Warwara nie usłuchała zakazu i komendant Milicji Obywatelskiej co tydzień nakładał na nią mandat. Za obopólną zgodą Warwara mandat spłacała jajkami i kiszką, bo taką walutą okoliczna ludność płaciła jej za uroki, wróżby i ziołowe medykamenty.
Profesor Nasiłko, który wykładał w szkole, opowiadał o babie Warwarze w swoim cyklu wykładów o historii Królowego Mostu. Szczególnie cenił baby szeptuchy, szanował ich moce lecznicze i wierzył w ich przepowiednie. Warwara, Afanazja, baba Leduszka zajmowały w jego Kronikach poczesne miejsce – zarówno one same, jak i historyczne analizy ich przepowiedni pod kątem akuratności, które profesor skrupulatnie przeprowadzał. Uważał za swój obowiązek przybliżyć młodzieży dzieje rodzinnych stron, a jako prawdziwy lokalny patriota starał się wzbogacić historyczną prawdę o miejscowe legendy, przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie. Wieczorami spisywał to, co usłyszał od najstarszych mieszkańców; starał się porównać i ujednolicić najróżniejsze wersje tych samych wydarzeń, żeby dzieło jego życia, Kronika Królowego Mostu, którą zamierzał wkrótce wydać własnym sumptem, stało się w miarę możliwości najbardziej zbliżoną do obiektywnej prawdy historią tej ziemi.
Profesor był idealistą, ale nie aż tak naiwnym, żeby głęboko nie wierzyć w zdanie wyczytane w kronikach Kadłubka, że tego historia jest, którego inkaust i pióro, co ją opisują. Dlatego w szkole na lekcjach historii pozwalał sobie niekiedy co nieco wyolbrzymiać znaczenie i pozycję Królowego Mostu w historii Podlasia.
– Nasza rzeczka Prypina nie zawsze była brudnym potokiem. Kiedyś wody miała rwące, zwłaszcza w wiosenne roztopy – opowiadał uczniom. – Jeszcze za ruskiego zaboru głupia Olena, co dla całej wioski krowy pasała, wpadła za krową do wody, to je obie za Białymstokiem wyłowili. Okoliczni mieszkańcy tutaj na miętusa zastawiali się. Miętus to ryba, która tylko czyste wody lubi, a w Prypinie nieraz się zdarzało nawet metrowego miętusa wyłowić. W Kronice Królowego Mostu wszystko jest opisane i z księgami parafialnymi się zgadza, tak że to wszystko, co ja wam opowiadam, to prawda najprawdziwsza historyczna jest.
Lubił podkreślać ważność swoich słów rytmicznym waleniem trzcinką w stół.
– Jak Napoleon szedł na Moskwe, jego saperzy w dwa dni wybudowali na Prypinie most. Jak już most zbudowali, to zaraz cały handel między Wschodem a Zachodem tędy się przewalał. A gdzie handel, tam i rozwój. Więc połączyły się okoliczne wioski: Sokółka, Wierzchlesie, Białystok, Supraśl, Przechody, i utworzyli tę naszą metropolię, która od mostu Napoleona wzięła nazwę Królowy Most. Tak, Wieromiejczyk?
Wieromiejczyk w trzeciej ławce pod oknem od paru minut podnosił rękę.
– To czego tera Białystok jest stolico województwa, a nie Królowy Most?
Profesor trzcinką wskazał Białystok na wiszącej na ścianie mapie Podlasia.
– Uwarunkowania geograficzne widać przeważyły. Jak również polityczne. Carskie władze przez zemstę odmawiały przyznania nam praw miejskich. Dopiero parę lat przed powstaniem listopadowym Królowy Most stał się miastem, i to po interwencji samego księcia Butrymowicza, do którego okoliczne ziemie należały, a który miał swoje wpływy w Petersburgu. A Białystok cynicznie wykorzystał te okazje, żeby swoje znaczenie w regionie umocnić, mimo że w porównaniu do nas był zwyczajnym zadupiem. W historii świata wiele jest przykładów, że nie rzeczywiste zasługi i sprawiedliwość, a potajemne intrygi i konszachty mają decydujący wpływ na dalszy rozwój wypadków. Nie denerwuj ty mnie, Wieromiejczyk, tylko ucz się! Zapamiętaj, że kto przodków swoich uszanować nie potrafi, sam nigdy szacunku nie zasłuży się.
Trzy dni przed Wigilią młody Giedrojć wrócił do domu. Z walizeczką w ręku wysiadł z autobusu linii Białystok – Sokółka. Przystanek autobusowy znajdował się tuż obok rynku, na którym trwał jarmark świąteczny. Przez chwilę się zawahał, czy nie przejść na drugą stronę ulicy, nie wmieszać się w gwarny tłum, nie pooddychać świąteczną atmosferą, ale zatrzymał go dawny szkolny kolega. Na ławeczce przed sklepem spożywczym siedziała miejscowa złota młodzież: Nabielak, Bielewicz, Zenon Bożyczko i dwóch innych młodzieńców, znanych Giedrojciowi z widzenia.
Wiesiek Bielewicz wstał z ławki.
– O, Szymon! Na święta przyjechał?
– No na święta, jakby inaczej?
– To siadaj, napijem się! – zrobił zapraszający gest. – Posuńta się, chłopaki!
– Nie mogę. Do domu spieszę się.
– Daj spokój, Szymek! – nalegał Bielewicz. – Z kolegami nie posiedzisz? Nie opowiesz, co w wielkim świecie dzieje się?
Giedrojć westchnął i odpowiedział z godnością:
– Nie po to ja na uniwersytet chodził, żeby teraz z wami na widoku publicznym piwo pić! A w gospodzie nie łaska?
– W gospodzie piwo droższe – odezwał się Nabielak. – Ekonomii nie uczyli ciebie tam?
Giedrojć machnął tylko ręką i poszedł przed siebie ulicą Klonową, przy której dwie przecznice dalej mieściła się piekarnia jego ojca, a nad piekarnią rodzinny dom. Szedł dziarskim krokiem, wysoki, postawny, każdym ruchem zdradzając wrodzone poczucie własnej wartości i płynącą stąd pewność siebie.
Kiedyś ulica Klonowa nazywała się aleją Czerwonej Armii i stary Giedrojć przeklinał za każdym razem, kiedy musiał w dokumentach urzędowych wpisywać adres piekarni.
Szymon otworzył drzwi pod szyldem z napisem: „Piekarnia – Giedrojć”. Wszedł do sklepu. Zabrzmiał dzwoneczek zawieszony nad drzwiami.
Postawił walizkę na podłodze. W sklepie nie było nikogo, usłyszał za to jakieś hałasy na zapleczu. Rozejrzał się. Zauważył nową oszkloną gablotę, w której wyeksponowano kolorowe torty, makowiec z lukrem i sernik oblany płynną czekoladą. Interes się rozwija – pomyślał i głośno krzyknął:
– Ojciec! Hej! Jest tam kto!?
Stary Giedrojć wyszedł zza drzwi prowadzących na zaplecze sklepu, do właściwej piekarni.
– Szymek! Wróciłeś! Z nieba mi spadasz, synu! – stanął na palcach i uściskał syna, który był od niego wyższy o głowę, a potem się odwrócił i wrzasnął: – Chodź no tu, melepeto!
Z piekarni wyszedł czeladnik. Wytarł w biały fartuch ręce utytłane w mące i uścisnął dłoń Szymona.
– Czego się majster piekli! Każdemu się może zdarzyć!
– Nie mogie! – złapał się za brzuch piekarz. – Soli nasypał do ciasta zamiast spulchniacza! Cały wypiek do śmieci! Nawet świnie nie będą tego żryć! Idź mi stąd, żebym cię na oczy nie widział!
Czeladnik się skulił i zniknął w piekarni.
– No, Szymek! Na dobre wróciłeś?
– Jeszcze tylko na wiosnę obrona pracy magisterskiej. Szymon Giedrojć, magister prawa! Dumny jesteś z syna?
– Magister nie magister, w piekarni się przydasz – powiedział piekarz protekcjonalnym tonem. W tradycji wychowawczej Podlasia taki ton był przez rodziców uznawany za właściwy. – Tera na święta dwa razy tyle roboty, co zwykle. A tego niedojdę wyrzucę i będziem interes prowadzić razem!
Młody Giedrojć się zaśmiał.
– Tato! A ty znowu swoje. Nie po to ja studiował, żeby teraz bułki piec. Na święta do rodziny przyjechał, odsapnąć trochę, a nie w piekarni tyrać.
– A co w tym złego? My piekarze z dziada pradziada! – W głosie ojca Szymon usłyszał gniewną nutę. – Ten sklep to jeszcze twój pradziadek wybudował, jak z wojny bolszewickiej wrócił! Zawód uczciwy i pożyteczny. A ci prawnicy to co? Krętacze i tyle! Już ja wiem! Tak potrafio zagmatwać, żeby nikt do prawdy nie doszedł.
– Na tym ten zawód polega, tato! Co będziemy dyskutować na wstępie. – Szymon znał wybuchowy charakter ojca i wolał nie ryzykować awantury. – Dobra. Zobaczy się. Ja też bym spulchniacza od soli nie rozróżnił. Jak egzaminu nie zdam, to będę innej roboty szukał.
Ojciec zrobił znak krzyża. Szymon pogroził mu palcem.
– No! Tylko niech mi się tu ojciec nie wymodli, żebym nie zdał!
W skrócie: Giedrojć poszedł na studia, kiedy się okazało, że w komisariacie jest za dużo policjantów. Ale to długa i skomplikowana historia i nie ma co opowiadać jej w skrócie, bowiem każdy szczegół ma swoje znaczenie i konsekwencje.
Odkąd latem posterunkowy Bożyczko, ojciec Zenona, przeszedł na emeryturę, komendant miał wakat.
Już zawczasu co parę miesięcy wysyłał monity do komendy wojewódzkiej. Był komendantem na tyle długo, że zdawał sobie sprawę z daremności swoich pism. Ze statystyk zamieszczanych co roku w biuletynie „W Służbie Narodu” wiedział, że w całym kraju brakuje policjantów, a szkoły policyjne nie nadążają z wypuszczaniem nowych roczników. Ale wiedział także, że jeśli nie będzie monitował, wydział kadr w komendzie wojewódzkiej zlikwiduje mu etat i tym samym zmniejszy budżet. Nie miał złudzeń co do nieuchronności działania biurokratycznej machiny, bo w policji wszędzie mógł panować bałagan, ale na pewno nie w rachunkowości.
Gdyby jeszcze w Królowym Moście drastycznie wzrosła przestępczość albo gdyby bliskość pogranicza spowodowała wzmożenie aktywności grup przemytniczych, do swoich próśb komendant miałby prawo dołożyć kilka bardzo poważnych argumentów. Niestety, czy to autorytet moralny księdza proboszcza, czy też od pokoleń zakorzeniona w mieszkańcach Królowego Mostu bojaźń Boża powodowały, że pod względem przestępczości statystyki krajowe stawiały ten region na chwalebnym szarym końcu.
Już wkrótce jednak się okazało, że łaskawy los w nadmiarze wynagrodził starania komendanta.
Po pierwsze – Giedrojć.
Giedrojć grał na tubie w strażackiej orkiestrze i według kapelmistrza był tam niezbędny. Orkiestra strażacka była dumą miasta, w każdą środę i każdą sobotę ćwiczyła na placu manewrowym, maszerując wokół wieży strażackiej i wygrywając nie tylko marsze, ale również walce i tanga, a także popularne piosenki, która to umiejętność znajdowała zastosowanie podczas potańcówek organizowanych w remizie raz w miesiącu. Dzięki regularnym ćwiczeniom orkiestra, maszerując i nie gubiąc rytmu marszowego, potrafiła grać kawałki utrzymane w zupełnie innym rytmie, a kapelmistrz wymachiwał złoconą laską, ani razu nie myląc kroku. Ten fenomen budził powszechną ciekawość, a największe uznanie orkiestra zdobyła po odegraniu bossa novy.
Ilekroć orkiestra odbywała ćwiczenia, za płotem okalającym plac manewrowy zbierała się grupa gapiów, nie tylko melomanów, ale też tych, którzy po cichu liczyli, że kiedyś kapelmistrz się pomyli i szyk marszowy strażackiej orkiestry wreszcie któregoś dnia się posypie. Jak dotychczas nigdy się to nie wydarzyło. Raz podobno młody Protapiuk, kiedy jeszcze był kilkunastoletnim wyrostkiem, wystawił odporność dętej orkiestry na ciężką próbę: siadł okrakiem na płocie i krzywiąc się niemiłosiernie, zajadał obraną ze skórki cytrynę, co miało spowodować u strażaków ślinotok i w konsekwencji uniemożliwić trębaczom grę. Nic takiego jednak się nie stało, za to kapelmistrz wieczorem w gospodzie poskarżył się ojcu Protapiuka, który po powrocie do domu spuścił chłopakowi lanie. Protapiuk nabrał od tego wstrętu do owoców cytrusowych, ale w szkole dalej miał opinię największego psotnika.
Tak więc Giedrojć służył w straży, ale serce ciągnęło go do policji. Kiedy zwolniło się miejsce po posterunkowym Bożyczce, Giedrojć upatrzył swoją szansę. Zdawał sobie sprawę, że nie będzie łatwo, bo kapelmistrz, który w gruncie rzeczy w straży rządził, nie chciał go puścić. Orkiestra była jego oczkiem w głowie i faktycznie najważniejszą formacją w straży, bo na konkursach organizowanych w województwie nieodmiennie zajmowała pierwsze miejsce i przysparzała wiele chwały jednostce straży z Królowego Mostu, a dzięki potańcówkom i loteriom organizowanym w remizie straż pożarna w znacznym stopniu wspomagała swój budżet.
Giedrojć obmyślił więc plan działania. Chociaż miał wtedy dopiero dwadzieścia lat, na tle innych strażaków odznaczał się wielkim sprytem.
Przy najbliższej okazji przyszedł do komisariatu, żeby pogadać. Zastał komendanta w dobrym humorze. Rankiem komendant złowił w Prypinie sporego szczupaka i zdążył się nim pochwalić i wzbudzić nieszczery podziw policjantów.
– Co tam, Giedrojć? Spaliło się coś?
– Ja się palę, panie komendancie. Ze wstydu – powiedział Giedrojć. – W zeszłym tygodniu mój praprapradziadek przyśnił mnie się. Ten, co podobno za Kościuszki był gienerałem.
– I jak ty jego poznał, Szymek? – zaśmiał się komendant. – Że to akurat twój prapradziadek, czy co tam?
– Całkiem podobny do mojego ojca był z rysów, tyle że w mundurze ze złotym akselbantem. Popatrzał na mnie surowo i powiedział dla mnie jedno słowo: „Wstyd!”. Na początku ja nie wiedział, o co jemu rozchodzi się, ale myślał przez kilka dni i domyślił się. U nas w rodzinie zawsze wojskowe byli, ponoć nasz protoplasta ze Chrobrym na Ruś Kijowską chodził i za męstwo tam okazane król jemu tytuł kniaziowski nadał. Jego wnuk pod Kiejstutem służył i znacznie rodzinną fortunę przysporzył. Nawet dziadek nogę na niemieckiej minie stracił.
– A skąd to wszystko tak dokładnie wiadomo? – zaciekawił się komendant. – Ja to nawet nie wiem, jak mój pradziadek miał na imię.
– Trochę z przekazów rodzinnych wiadomo, bo podobno nasza rodzina starożytna jest. Trochę też profesor Nasiłko wynalazł w starych dokumentach. Profesor szpera po różnych tam takich szpargałach, w parafialnych księgach, w bibliotece miejskiej, do muzeum w Tykocinie jeździ. Ciekawi się tym.
– Ale o co jemu chodzi? Po co dla mnie to wszystko opowiada?
– Opowiadam, bo ten gienerał przyśnił mnie się i ja już wiem dlaczego. Żeby ja przodkom wstydu nie narobił. Skoro każde pokolenie w naszej rodzinie w wojsku ojczyźnie służyło, to ja bym też chciał.
– Do wojska ty chcesz iść?
– Do wojska nie ma po co, bo wojny nie ma i jak na razie niestety nie zanosi się. Do policji bym chciał. Mundur nosić. Służyć.
– Do policji? Mundur? Przecie ty mundur strażacki nosisz?
– To nie to samo. Do pożaru nie jeżdżę. W orkiestrze gram. Na tubie. Na tubie każden może grać, któren tylko to cholerstwo uniesie. Na tubie grać można z tolerancjo do pół tonu, więc nawet słuch absolutny niepotrzebny.
– Taaa… Ludzi niby nam potrzeba, ale wykwalifikowanych – powiedział po namyśle komendant. – Tych, co niewiele umiejo, dosyć ja mam u siebie.
– Dwa lata ja w straży służył.
– Po szkole?
– Muzycznej. Wzięli, bo na trąbe potrzebowali kogoś.
– To czego ty wreszcie do policji?
– Autorytet. Zaszczyt pod panem komendantem służyć.
Komendant uśmiechnął się z zadowoleniem. Wiedział dobrze, jakim szacunkiem się cieszy w Królowym Moście, ale zawsze przyjemnie od czasu do czasu takie potwierdzenie usłyszeć.
– No, to ja rozumie, ale to trochu za mało. Że pradziad przyśnił się tobie, to dla mnie też nie jest poważny argument.
– Od dziecka marzyłem, żeby za policjanta być. – Giedrojć przybrał błagalny ton. – Jak chłopaki szli węgiel kraść z wagonów, to ja mówiłem, żeby nie szli. Nieraz mnie bańki spuścili z tego powodu.
Komendant podrapał się po łysinie. Przyjrzał się Giedrojciowi. Włosy ryże, oczy niebieskie, chudzielec, na oko metr dziewięćdziesiąt wzrostu, znaków szczególnych brak.
– Ty byś mnie nawet nadał się, ale ciebie komendant straży nie puści.
– A jak puści?
– Jak puści, to możem pogadać, ale ja jego prosił o to nie będę.
– Dobra! – powiedział Szymon Giedrojć i wyszedł.
Młodsza siostra Szymka, Józia, chodziła do księdza na religię. Brat obarczył ją misją dyplomatyczną. Którejś niedzieli, po lekcji, kiedy inne dzieci już opuściły salę parafialną, Józia zagadała:
– Mogie ja się dla księdza proboszcza o coś zapytać?
– Tak? A co ty znowu zbroiła?
– Nie o mnie, a o mojego brata Szymka, co w straży pożarnej służy.
– Brat coś nabroił? To niech do spowiedzi przyjdzie.
– Nic takiego, rozchodzi się o to, że on już nie chce w straży. On by chciał do policji. Tylko że jego nie chcą ze straży puścić, bo on w orkiestrze dętej gra.
– No… – zasępił się ksiądz. – Jak on w orkiestrze gra, to faktycznie sprawa trudna. Potrzebny jest. Wszystko jedno, niech on przyjdzie do spowiedzi.
Giedrojć przyszedł i wyłuszczył swoją sprawę. Ksiądz pomyślał, a potem wsiadł na rower i pojechał na komisariat. Po krótkiej rozmowie, w której komendant potwierdził gotowość wzięcia Szymka do komisariatu, proboszcz udał się na negocjacje do straży pożarnej.
W rezultacie tych działań Szymon Giedrojć został przyjęty do policji, ale pozostał członkiem strażackiej orkiestry dętej i zobowiązał się do udziału w próbach, ćwiczeniach i publicznych koncertach.
W ten sposób wszyscy byli zadowoleni, a ksiądz umocnił swoją reputację salomonowego rozjemcy.
Wiele mamy w języku polskim przysłów i powiedzeń na temat podwójności wydarzeń i okoliczności. Mówi się: „Nieszczęścia chodzą parami” albo „Na dwoje babka wróżyła”, albo „Dwa grzyby w barszcz”, „Co dwie głowy, to nie jedna”, „Do dwóch razy sztuka”; mawia się też, że „Chytry dwa razy traci” albo że „Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”. Mamy i inne takie porzekadła, których używamy zależnie od okoliczności.
Komendant zastanawiał się nad przewrotnością losu i różne takie przysłowia przychodziły mu do głowy, bowiem zaraz, jak tylko przyjął Giedrojcia do policji, dotarło do niego zawiadomienie z komendy wojewódzkiej, że jego monity spotkał wreszcie pozytywny odzew i wydział kadr oddelegował do komisariatu w Królowym Moście świeżo upieczonego absolwenta szkoły oficerskiej policji, niejakiego Mariana Cielęckiego, który zamelduje się do służby pod koniec czerwca.
Tak więc po drugie – Marian Cielęcki.
W trakcie końcowego egzaminu praktycznego na strzelnicy zdarzył się wypadek, który – choć nie miał żadnych tragicznych konsekwencji – stanowił poważne naruszenie zasad bezpieczeństwa i mógł się skończyć bardzo źle. Jeden ze zdających egzamin elewów niechcący przestawił dźwigienkę automatycznego karabinka AKM z ognia pojedynczego na ciągły i nacisnął spust. AKM wypluł z siebie serię, czym kompletnie zaskoczył elewa. Chłopak ściskał kurczowo karabinek i jednocześnie naciskał spust, stracił kontrolę nad kierunkiem strzałów, co gorsza, siła odrzutu go przewróciła i kule zaczęły świstać we wszystkich kierunkach. Komisja egzaminacyjna ratowała się ucieczką przez usypany z piasku wał ochronny i nie był to widok licujący z powagą generałów i pułkowników. Wszystko się uspokoiło, kiedy wypróżnił się magazynek AKM. Komisja wygramoliła się zza wału, generałowie i pułkownicy otrzepali mundury z piasku i po krótkiej naradzie postanowili relegować nieszczęsnego elewa z uczelni.
Był nim Marian Cielęcki.
Po jakimś czasie jednak jeden z egzaminatorów obejrzał akta i zwrócił uwagę na kilka szczegółów, które pozwoliły mu się zorientować, że student Cielęcki w zasadzie już od początku studiów budził wśród wykładowców uczelni wątpliwości tej natury, czy aby rzeczywiście nadaje się na oficera policji. Ale te wątpliwości nigdy nie spowodowały żadnych przykrych konsekwencji z uwagi na osobę jego protektora, ogólnie szanowanego i poważanego, a w dodatku piastującego wysokie stanowisko w Komendzie Głównej.
Jak jest ogólnie wiadome, protekcja w wojsku i w policji bywa jednym z głównych czynników rokujących w przyszłości dobrą karierę, ale na szczęście nie jedynym. I czasami zdolności, dobre wyniki w nauce i sukcesy zawodowe bywają również brane pod uwagę.
Długo się zastanawiano, co począć w obliczu wszystkich tych okoliczności, aż w końcu generał-doktor Michał Kwieciński wymyślił rozwiązanie w myśl zasady popularnej w korpusie medycznym: jak najmniej szkodzić, to może pacjent sam jakoś ozdrowieje.
– Dajmy mu skierowanie do jakiegoś komisariatu z najmniejszym odsetkiem przestępczości, możliwie jak najdalej od centrum, czyli na kompletnym zadupiu.
Komisja posłała po statystyki. Po analizie padło na Królowy Most.
Marian Cielęcki dostał dyplom, skierowanie i rozkaz wyjazdu. Na komisariacie w Królowym Moście miał się zameldować w czerwcu.
Komendant miał nie lada orzech do zgryzienia, jak to się mówi. Miał dwóch policjantów na jeden etat. Według regulaminu powinien któregoś zwolnić.
Odkomenderowanego ze szkoły oficerskiej nie bardzo wypadało, a że Giedrojcia polubił, nie chciał mu robić przykrości. Więc myślał, wertował przepisy i w końcu wymyślił. Wezwał go i zakomunikował, że w policji brak prawników i w związku z tym Giedrojć zostaje służbowo skierowany na studia prawnicze do Białegostoku, a formalnie pozostaje w służbie.
Minęło prawie pięć lat. Przez ten czas Giedrojć studiował, a świeżo upieczony oficer Marian Cielęcki na dobre osiedlił się w Królowym Moście i robił karierę w policji. Duży wpływ na przebieg tej kariery miał pewien logiczny ciąg wydarzeń: Marian najpierw zakochał się w Ludmile, córce komendanta, a potem konsekwencją i stałością uczucia sprawił, że jego afekt został odwzajemniony. Aż wreszcie się z nią ożenił.
Komendant, choć w głębi ducha uważał Mariana za fajtłapę, sprzyjał temu związkowi, bo Luśka – jak ją wołali w domu – miała już sześcioletniego synka. Po roku studiów pedagogicznych w Łomży wróciła bez dyplomu, za to w szóstym miesiącu ciąży, co przysporzyło ojcu niemało kłopotu. Komendant najpierw przesłuchiwał córkę według najlepszych policyjnych wzorów, a kiedy Luśka przez tydzień ignorowała każde jego pytanie, obraził się i przestał się do niej odzywać. Ale że ciekawość mu nie minęła, przeprowadził śledztwo. Pojechał do Łomży powęszyć w akademiku, przesłuchał koleżanki, a nawet woźną i kucharkę w studenckiej stołówce, ale nie udało mu się ustalić, kto jest ojcem dziecka. A Luśka każde pytanie na ten temat dalej zbywała machnięciem ręki. Nawet z matką nie chciała o tym rozmawiać. W tej kwestii wykazała się żelazną konsekwencją.
Komendant z niepokojem wyglądał narodzin, ale kiedy się okazało, że wnuk przyszedł na świat zdrowy i dorodny, w miejsce niepokoju zaczął go dręczyć gniew pomieszany ze wstydem.
Na całe szczęście usposobienie miał łagodne, więc napady gniewu nie były zbyt częste, a z czasem ustały zupełnie – w miarę jak wnuk rósł, przybierał na wadze i zaczynał się uśmiechać do dziadka, i tłuc go małą rączką po nosie.
Kiedy Luśka wyszła za Mariana, ludzie też przestali gadać na ten temat.
I teraz Marian dwa dni przed Wigilią udał się do banku. Minął strażnika. Strażnik stał przy drzwiach i obrzucał każdego klienta podejrzliwym spojrzeniem, chociaż większość z nich znał przynajmniej z widzenia, bo pracował w banku spółdzielczym od dwudziestu lat.
W banku Marian podszedł do okienka, w którym klientów obsługiwała Ludmiła Niedbałko. Pochylił się i zajrzał w jej dekolt. Trudno było nie zajrzeć, jako że pod ciemnozielonym sweterkiem prężył się dumnie pokaźny biust. Westchnął, a pod wpływem jego westchnienia Ludmiła podciągnęła sweterek.
Ludmiła, postawna blondynka, o której piersiach miejscowi wypowiadali się dumnie, używając powszechnie znanego określenia „skarby Podlasia”, była przyzwyczajona do takich westchnień. Jej uroda, ogólnie doceniana w Królowym Moście, powodowała, że mężczyźni często oglądali się za nią na ulicy. Jednak mimo że jako kobieta była obiektem pożądania miejscowych kawalerów, pozostawała w stanie niezamężnym aż do dzisiaj. Doczekała już swoich trzydziestych urodzin i chociaż świat w tych sprawach od dawna szedł do przodu, to w Królowym Moście zaczęto już przebąkiwać o staropanieństwie.
Ludmiła nie przejmowała się tym. Przeczytała kiedyś w jakiejś książce Stanisławy Fleszarowej-Muskat, że mężczyźni boją się ideału i wolą go podziwiać z daleka, i to jej wystarczyło, bo ta właśnie autorka była dla niej autorytetem w sprawach życiowych.
– Oj, pani Ludmiło… – powiedział na przywitanie skonfundowany Marian.
– Słucham – odpowiedziała uprzejmie Ludmiła.
– Sto złotych chciałem podjąć. Prezent musze małolatowi kupić na Gwiazdkie.
Otrzepał mundur z resztek śniegu.
– Przecież może pan kartą płacić. Po co ta fatyga?
– Kartą płacić to nie to samo – odparł Marian. – Człowiek nie czuje, że pieniądze wydaje. Nie ma tej powściągliwości finansowej. A jak żywy pieniądz mam w ręku, to zawsze się zastanowię, czy dobry wydatek robie. Poza tym na targ idę, a tam karty kredytowej nie przyjmujo.
– No dobrze, dowód poproszę.
– Na co dowód? Nie zna mnie pani?
– Takie mamy przepisy. Znam, nie znam, dowód trzeba pokazać – powiedziała surowo Ludmiła.
Jeszcze raz podciągnęła dekolt, bo Marian mimowolnie znowu zaczął się gapić.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Do banku wszedł Śliwiak. Stanął w kolejce za Marianem, który nerwowo obmacywał kieszenie w poszukiwaniu portfela.
– Chiba zapomniałem dowodu… – szepnął do Ludmiły.
– Trudno. W takim razie zapraszam do bankomatu.
– Cześć, Marian. – Śliwiak odsunął go od okienka energicznym ruchem. – W domu wszystko dobrze? Luśka zdrowa? Prezent żonie kupiłeś?
Marian skulił się w sobie i popatrzył na obrączkę na palcu. Wzmianka o żonie go speszyła.
– Może pan iść do koleżanki, panie Śliwiak, akurat jest wolna. – Ludmiła pokazała palcem dwa inne okienka.
– Kiedy ja już tak mam, że wolę u pani. Przesądny jestem. A pani zawsze mi szczęście przynosi – wyszczerzył zęby Śliwiak.
Jemu akurat obce było poczucie nieśmiałego zażenowania w obliczu pięknych kobiet. Jasne, nie był przecież kawalerem na wydaniu.
– Czym mogę służyć, panie Śliwiak?
– Tutaj jest lista płac wszystkich moich pracowników, co im księgowa pensje wysyła. Z numerami kont – powiedział Śliwiak. – Niech pani wszystkim wyśle po pięćset złotych. Na święta.
Marian podniósł brwi ze zdziwienia.
– Coś się panu stało?
– A co się miało stać?
– To będzie kupa pieniędzy! Przecież pan zatrudnia kilkadziesiąt osób!
– Czterdzieści dwie – westchnął Śliwiak i pokiwał głową.
– To będzie dwadzieścia jeden tysięcy plus koszty przelewów – wyliczyła w pamięci Ludmiła. Nie darmo pracowała w banku już siedem lat.
– Panie Śliwiak! – krzyknął Marian. – Ja pana nie poznaje! Co się stało?
Śliwiak zdjął szalik. Zrobiło mu się gorąco.
– Rano, jak się obudził i wstał z łóżka, to cóś mnie tak za serce złapało, że nie mogłem powietrza zaczerpnąć. Usiadł ja i pomyślał, że ze mną już koniec. Zaczął ja się zastanawiać, ile ludzi przyjdzie na pogrzeb. Wyszło, że nie za wiele.
– I postanowił pan dobry uczynek zrobić? – domyśliła się Ludmiła.
– Dokładnie. I jak tylko to sobie postanowiłem, ból mnie odszedł, jak ręką odjął. – Westchnął. – No cóż… Słowo się rzekło…
Marian pokiwał głową ze zrozumieniem, ale naszła go refleksja.
– Ale aż po pięćset złotych?
– Chciałem po tysiąc początkowo – powiedział szeptem Śliwiak i rozejrzał się po sali. – Na szczęście do banku mam jakieś dziesięć minut spacerem. Był czas się zastanowić.
Marian westchnął, bo współczuł Śliwiakowi. Podszedł do bankomatu i wyjął sto złotych.
– To do zobaczenia.
Śliwiak się nie obejrzał, bo był zajęty wypisywaniem zlecenia.
Z banku Cielęcki ruszył na targ.
Na targu Ratajowa, z gumowym wiaderkiem, rozglądała się przy straganie z rybami. Obok kręcił się tłum kupujących, ktoś niósł choinkę, ktoś siatkę pełną owoców, ktoś inny trzymał gęś za głowę. Marian z trudem przeciskał się przez tłum. Ukłonił się Ratajowej.
– Karpie tłuściutkie! – zachwalał sprzedawca. – Ten nada się?
– Nie będę ja już karpia brała. Ksiądz mnie zabronił.
– Jak zabronił? Jakżesz to Wigilia bez karpia? – zdziwił się sprzedawca.
– Program jakiś w telewizji obejrzał, jak te karpie cierpio, jak się duszo w tłoku bez wody i mnie zabronił karpia kupywać. – Ratajowa pokazała na beczkę z rybami. – Faktycznie, męczo się!
– Ale czy taki karp to on coś czuje w ogóle? – powiedziała Miszczakowa, przysłuchująca się rozmowie. Miszczakowa była radną w radzie miejskiej już trzecią kadencję i wysoce sobie ceniła swoje własne zdanie. – Mózgu to on nie ma, tylko tako wypustkie…
– Niektóre ludzie to nawet tej wypustki nie majo – odparowała głośno Ratajowa, która nie szanowała Miszczakowej.
– Jak sam ksiądz proboszcz nie każe karpia, to może ja cóś inszego znajdę? – zaproponował sprzedawca. – Szczupaczka mam pięknego, w sam raz, dwukilowy, takie najsmaczniejsze.
– Szczupaczka? – skrzywiła się Ratajowa. – Trochu za suchy, faszerować by jego musiała. Sandacza jak by miał, o, ciutek tłustsza ryba, do galarety by ja jego zrobiła, Ksiądz proboszcz lubi z chrzanem.
– Znajdę i sandacza – uspokoił ją sprzedawca. – Wszyscy wiedzą, że na jedzeniu ksiądz proboszcz rozumie się jak mało kto.
– A tego karpia niech mnie da – powiedziała Miszczakowa. – Ja nie taka przesądna.
Marian tymczasem przecisnął się między straganami pełnymi ozdób choinkowych, strojów świętego mikołaja, świątecznych pierników, aż doszedł do straganu z zabawkami, który prowadził jego znajomek, Gumik.
– Cześć Marian. Czegóś potrzeba?
– Prezent dla pasierba musze kupić, żona kazała. Myślałem, że sama kupiła, ale nie, mnie musi na ostatnio chwile wysyłać.
– A w jakim wieku mały? Ile już ma?
– Jedenasty mu idzie.
– Czas leci – zauważył Gumik. – Dopiero co ja jego przecież w wózeczku widywał, jeszcze jak za bastruka uchodził. To co ja tu mam? Gry komputerowe, klocki Lego, jakieś modele samochodów?
Marian wziął do ręki pudełko klocków.
– Ale to chińskie podróbki?
– Za to tańsze – wzruszył ramionami Gumik. – A klocek to jest klocek. Co za różnica. Wszystko tu jest made in China, nie uwierzysz, nawet ta ciupaga i kapelusz góralski.
– Taaa? A ile za te ciupage? – zainteresował się Marian.
– Za pięć dych dam ciupage razem z kapeluszem.
– Niech będzie ciupaga – zdecydował się. – Niedawno Janosika w telewizji oglądał, to mu się na pewno spodoba.
W dzień wigilijny ksiądz wracał polną dróżką. Rower prowadził po udeptanym śniegu. Rower zabrał raczej dla utrzymania równowagi, po nocy śnieg na drodze zlodowaciał i jazda na rowerze byłaby zbyt niebezpieczna i dla zdrowia, i dla zachowania powagi. Ksiądz wyszedł z plebanii wczesnym rankiem, jeszcze przed świtem, żeby rzucić okiem na świat, który tego dnia, jak się wydawało, wyglądał jakoś szczególnie, bardziej radośnie w porannym słońcu i iskrzącym się śniegu.
Przystanął w swoim ulubionym miejscu, z którego widział rozpościerającą się panoramę miasteczka: kominy dymiące ku utrapieniu ekologów, śnieżne czapy na dachach, na polach gawrony próbujące coś wydziobać ze zmarzniętej ziemi. Dzwon kościelny zapraszał na jutrznię. Ksiądz przyspieszył kroku, ciągle rozmyślając.
No i zapowiada się nam piękny dzień wigilijny. Ratajowa od rana pewnie gotuje, zawsze nagotuje sto razy za dużo i nie da sobie wytłumaczyć, że to obraza boska marnować jedzenie. A my tylko we troje, z Józusiem. Chociaż co roku nakrycie dla wędrowca stawiamy, to jeszcze się nie zdarzyło, żeby jaki wędrowiec do nas zawitał.
*
Profesor Nasiłko, gdy opisywał w swojej Kronice życie codzienne Królowego Mostu, szczególnie koncentrował się na tych dniach, które w kalendarzu były zaznaczone na czerwono. Interesowały go święta państwowe i kościelne, bo traktował je jako naturalną cezurę. Życie upływało od niedzieli do niedzieli, od Nowego Roku do Wielkanocy, od trzeciego maja do Matki Boskiej Zielnej, od Wszystkich Świętych do Bożego Narodzenia. Tego dnia pisał:
Gdzie spojrzeć, we wszystkich domach w Królowym Moście trwa przedświąteczna krzątanina. Dawniej co roku tradycyjnie w tym dniu kobiety zajmowały się kuchnią, a mężczyźni spotykali się w gospodzie na śledzika zakrapianego kieliszkiem wódki. Tak było przez lata, ba, chyba nawet przez wieki, aż wreszcie Struzikowa, idąc z duchem czasu, pięć lat temu położyła kres tej tradycji i zamknęła gospodę w dzień wigilijny. Mężczyźni początkowo buntowali się, a nawet dobijali do zamkniętych drzwi gospody; na próżno, Struzikowa pozostała niewzruszona. Mówi się, że tę stanowczość odnalazła w sobie, dopiero kiedy sama wyszła za mąż za obecnego naszego burmistrza, Jerzego Bociana. W każdym razie poranne wigilijne pijaństwa skończyły się i teraz ojcowie, wypiwszy grzane piwo na świątecznym jarmarku, wracają do domu pomóc dzieciom w ubieraniu choinki. To pozwala doczekać w trzeźwości wigilijnej wieczerzy i delektować się daniami, spośród których większość pojawia się na stole jedynie raz do roku, w Wigilię. I chociaż już ponad dwadzieścia lat temu Kościół oficjalnie zniósł obowiązek postu w dzień wigilijny, w Królowym Moście nikt nie zwraca uwagi na ten kanoniczny nonsens, bo przywiązanie do tradycji jest u nas silniejsze niż gdziekolwiek na świecie.
*
Halina, żona poprzedniego burmistrza, Mieczysława, razem z trzema córkami szykowały w kuchni wigilijną kolację. Halina próbowała się doliczyć, ile nakryć trzeba ustawić na stole:
– Zaraz. Ty z mężem plus dwoje dzieci, Baśka, Jola i Artur z dzieckiem, ja, to będzie dziewięć?
– Marysia wpadnie, jak posiedzi z rodzicami. To już dziesięć – dorzuciła Baśka.
Baśka uczyła polskiego w szkole. Marysia była jej ulubioną uczennicą, a kiedy zdała maturę, bardzo zbliżyła się do swojej nauczycielki.
– Ja to nawet lubię te twojo Marysie – powiedziała matka. – Tyle że ludzie już zaczynajo gadać.
– Niech se gadajo – wzruszyła ramionami Baśka. – Czasy są tera inne. Byłam u księdza u spowiedzi i dał mi rozgrzeszenie. Powiedział, że to nie grzech.
– Jak to nie jest grzech, to za co ci dawał to rozgrzeszenie? – zapytała Jolka logicznie.
– Głupia, za inne grzechy – zaśmiała się Baśka. – Co ty myślisz, że ja tylko Marysie mam na sumieniu?
– Ojciec nie przyjedzie? – zapytała prowokacyjnie Hanka.
– Nawet jakby przyjechał, to ja jego za próg nie wpuszczę – powiedziała Halina.
– Dlaczego, mamo… Odpuść ty jemu. Tyle lat…
– W życiu. Jak do tej lafiryndy pojechał, co ja na niej nową parasolkie połamała, to niech tam se siedzi.
– Dałabyś spokój. Wigilia jest – poparła Hankę Baśka. – Jest nadzieja, że się odezwie ludzkim głosem.
– Jak mówię nie, to nie – zacięła się Halina. – A co was nagle naszło?
– Dzwonił do mnie, pytał się, jak żyjemy – powiedziała Hanka. – Mówił, że tęskni za twoją kuchnią.
– Jasne, że tęskni. Ta jego flama ma takie cycki, że trudno jej się pochylić nad rondlem – pokazała rękami bujny dekolt. – Sam tego chciał. Niech tam zdycha z głodu. Teraz mu żal rodziny się zrobiło!
Parskając złością, wyszła z kuchni.
Były burmistrz, zaraz jak przegrał wybory z Bocianem, pozostawił dom rodzinny. Wyjechał do Białegostoku i zamieszkał z Dzidką, swoją dawną sekretarką, z którą łączył go potajemny romans.
– Nie daruje mu. Zobacz, nawet jego fotografie wrzuciła za kredens – powiedziała do sióstr Hanka.
Pochyliła się i wyciągnęła portret ojca.
– Ale co? Jak on na Wigilie chce przyjechać, to znaczy, że z to Dzidko coś się chyba psuje, nie? – zaciekawiła się Baśka. – To może kiedyś mu daruje.
– Faceci tacy już są. Ambitni – stwierdziła Hanka. – Jak przestał być burmistrzem, to się stąd wyniósł. Żeby ludziom w oczy nie patrzeć.
*
Z Kroniki profesora Nasiłki, zeszyt sto dwudziesty czwarty:
Był to rok wyborczy. Nasz burmistrz Mieczysław Fiedorow szykował się na kolejną kadencję, kiedy nieoczekiwanie doczekał się konkurenta.
Najbogatszy człowiek w Królowym Moście, przedsiębiorca Śliwiak, zapragnął zostać burmistrzem. Poza ambicją kierowała nim zapewne chęć osiągnięcia jakichś osobistych korzyści, bo – jak wiemy z historii ludzkości – bogatym nigdy nie dość bogactwa, a nic nie sprzyja pomnożeniu majątku bardziej niż władza.
Śliwiak zdawał sobie sprawę, że burmistrz cieszy się niemałą popularnością w okolicy i że nasz lud konserwatywny zmian nie lubi, więc jego, Śliwiaka, szanse na wygraną w powszechnych wyborach nie są zbyt wielkie.
Dlatego postanowił sięgnąć po metody niekonwencjonalne, ale szeroko w polityce światowej stosowane.
Po pierwsze: sprowadził Gruzina, bandyckiego watażkę z Białorusi, który niegdyś grasował w okolicy, dopóki komendant nie wygnał go z miasta. Gruzin ze swoimi ludźmi stworzyli bojówkę, która zrywała plakaty wyborcze urzędującego burmistrza i terroryzowała mieszkańców.
Po drugie: wykorzystał swoje wpływy w lokalnej gazecie „Goniec Podlaski” i przeprowadził kampanię prasową kompromitującą burmistrza. Między innymi zamieścił zdjęcia przedstawiające burmistrza i jego sekretarkę Dzidkę w niedwuznacznej sytuacji plenerowej. Zdjęcia na zlecenie Śliwiaka zrobił naczelny redaktor „Gońca Podlaskiego”, który w tym celu uganiał się za burmistrzem po wrzosowiskach, aż wreszcie w trzcinach nad rzeką przyłapał go w intymnej sytuacji z sekretarką. Dzidka opalała się bez biustonosza, a burmistrz recytował jej swój ostatni poemat.
W rezultacie tej publikacji burmistrzowa dowiedziała się o niewierności męża i wpadła do magistratu. Zionęła pragnieniem pomsty. Dzidka również czytała miejscową gazetę, więc spodziewała się jakichś reperkusji. Na widok burmistrzowej uciekła na ulicę, ta jednak goniła Dzidkę przez całe miasto i połamała na niej chińską parasolkę z motywem kwiatowym hibiskusa, co spowodowało szeroko komentowany skandal, potępienie ze strony opinii publicznej i w konsekwencji nagły wyjazd Dzidki do Białegostoku. Trzeba przyznać, że całe miasto, a zwłaszcza jego żeńska część, solidaryzowało się z burmistrzową.
Trudno było przewidzieć, jak się skończy ta przedwyborcza rywalizacja, zwłaszcza ze względu na niekonwencjonalne metody zastosowane przez Śliwiaka, gdyby nie Bocian.
W tym miejscu zapis w Kronice się urywa, profesor pozostawił wolne miejsce, żeby uzupełnić ją o historię Bociana.
Kilka lat minęło, zanim profesorowi udało się poznać i opisać tę historię.
Historia Bociana była w gruncie rzeczy tak ciekawa, a zarazem nieprawdopodobna, że nikt by w nią nie uwierzył, gdyby nie fakt, że wydarzyła się naprawdę.
Profesor Nasiłko był przekonany, że stanowiłaby wspaniałą kanwę powieści, gdyby profesor, jako skądinąd człowiek pióra, kiedykolwiek zdobył się na śmiałość podjęcia tego prawdziwie literackiego wyzwania. Na to jednak się nie zanosiło, tym bardziej że Bocian nie był skłonny do zwierzeń i wiele lat odmawiał profesorowi rozmowy, szukając różnych wymówek. Mimo to Nasiłko nie dawał za wygraną i używał argumentu, że Bocian jest jedną z najważniejszych osobistości Królowego Mostu i zasługuje na poczesne miejsce w Kronice, chociażby jako burmistrz. Na to Bocian dowodził, że większą część życia spędził poza Królowym Mostem, i powoływał się na nomenklaturę statystyków, że stanowi w mieście „element napływowy”.
Nasiłko jednak co jakiś czas ponawiał swoją propozycję, ciągle bez rezultatu, aż do chwili, kiedy Bocian zapadł na covid i leżał złożony niemocą całe dwa tygodnie.
Po okresie kwarantanny profesor odwiedził Bociana. Struzikowa wpuściła go do sypialni i podała grzane wino z korzeniami. Później trudno było ustalić, czy to przez chorobowe osłabienie długotrwałą gorączką, czy przez działanie grzanego wina, wzmocnione jego temperaturą, czy – co najbardziej prawdopodobne – przez właśnie nabytą świadomość kruchości życia i nieuchronności jego końca, dość że Bocian zgodził się na zwierzenia.
Jerzy Bocian urodził się jako Józef Czapla na warszawskiej Pelcowiźnie, w rodzinie, która dała mu niewielkie szanse na wybór drogi życiowej. Matka prowadziła znaną w dzielnicy melinę, czyli handlowała wódką i bimbrem, ojciec był doliniarzem i od czasu do czasu odsiadywał drobne wpadki.
Określenie „doliniarz” – jak to sobie później uświadomił profesor – nie było przeciwieństwem górala, a stanowiło potoczną nazwę złodzieja kieszonkowego, zajęcia, które wymagało nie tylko sprytu, ale też wyjątkowej zręczności, nabywanej w specjalnych szkołach złodziejskich przez długie lata.
Fach ten, o długiej historycznej tradycji, opisywany w literaturze przez Karola Dickensa, Guya de Montalamberta czy Waleriana Pieprzycę, stracił rację bytu, kiedy spopularyzowały się karty kredytowe. Z dnia na dzień ludzie przestali nosić w portfelach gotówkę, a skradzione karty pospiesznie blokowali w banku. W oczy rodziny Czaplów zajrzało widmo głodu.
Antoni Czapla z konieczności musiał się przekwalifikować. Dochody z handlu wódką nie wystarczały na utrzymanie rodziny. Z dwoma kompanami zaczęli się włamywać do mieszkań i sklepów i często wykorzystywali małego Józefa, który – ze względu na młodociany wiek – najczęściej stał na czatach.
Bocian niechętnie wspominał dzieciństwo, dość że pierwszy wyrok odsiedział w zakładzie poprawczym dla nieletnich, a drugi już w więzieniu dla dorosłych.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
