Krawiec - Vincent V. Severski - ebook + książka

Krawiec ebook

Vincent V. Severski

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Rok 2003. Polska stoi u progu historycznej decyzji o wejściu do Unii Europejskiej, a w cieniu oficjalnej polityki trwają przygotowania do operacji „Iraqi Freedom”. Gdy w Warszawie pojawia się rosyjski agent, polski kontrwywiad rusza do akcji. Śledztwo prowadzi do młodej kobiety zatrudnionej jako opiekunka u premiera Feliksa Wirskiego.

Szef wywiadu powierza tę sprawę Romanowi Leskiemu oraz Monice Arent, która dopiero rozpoczyna służbę. Tymczasem w Budvie nad Adriatykiem działa tajny zespół MI6. Na luksusowych jachtach spotykają się rosyjscy oligarchowie, którym przewodzi miliarder Aleksander Gierman. Ich celem jest opracowanie planu obalenia prezydenta Rosji.

W Londynie napięcie rośnie – do akcji wkraczają agenci MI6, Martin i Ray. Trop prowadzi ich do Warszawy, gdzie ślad rosyjskiego szpiega okazuje się znacznie bardziej niebezpieczny niż przypuszczali. Wspólnie z polskim wywiadem wyruszają do Czarnogóry, by rozwikłać zagadkę, która z każdym krokiem wciąga ich głębiej w świat zdrad, fałszywych tożsamości i wyścigu z czasem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 442

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1

Nad połu­dnio­wym Adria­ty­kiem marzec dwa tysiące trze­ciego roku nie wyróż­niał się niczym szcze­gól­nym. Było sło­necz­nie, wiało deli­kat­nie z połu­dnia i z każ­dym dniem robiło się coraz cie­plej. Woda w morzu miała sie­dem­na­ście stopni, a w zato­kach nawet o dwa wię­cej.

Do śre­dnio­wiecz­nej Budvy ostat­nia wojna nie dotarła, a i poprzed­nie ją oszczę­dzały. Choć sku­tecz­nie wystra­szyła nie­miec­kich eme­ry­tów, życie w mie­ście zamarło tylko na chwilę. Nad­mor­ski bul­war, Stari Grad, restau­ra­cje, kafejki, port i plaże szybko wypeł­niły się rosyj­sko­ję­zycz­nym gwa­rem.

Bra­cia Nikola i Jovan kilka tygo­dni wcze­śniej wyna­jęli dwu­pię­trowy dom z dala od cen­trum, na zbo­czu góry. Poło­żony był na gęsto zabu­do­wa­nym zachod­nim skraju mia­sta, przy końcu krę­tej i stro­mej ulicy, i oto­czony gęstwiną aka­cjową skry­wa­jącą jego brzy­dotę. Wyda­wać się mogło, że wraz ze śmier­cią Tity sta­nęły tu wszyst­kie zegary i zga­sły uliczne latar­nie.

Na par­te­rze mie­ścił się garaż. Stały w nim dzie­się­cio­letni biały volks­wa­gen pas­sat i pon­ton z sil­ni­kiem na lawe­cie. Część miesz­kalna znaj­do­wała się na pię­trze. Z salonu było wyj­ście na obszerny taras ozdo­biony aga­wami w kamien­nych wazo­nach i czte­rema ante­nami. Roz­cią­gał się z niego widok na tur­ku­sowe morze, góry pokryte lasem i czer­wone dachy Sta­rego Mia­sta.

Nikola miał pięć­dzie­siąt pięć lat i był o pięt­na­ście lat star­szy od Jovana. To on o wszyst­kim decy­do­wał – i to nie tylko ze względu na wiek, ale także dla­tego, że to on wcią­gnął młod­szego brata do tej roboty. Oddał mu duży pokój przy salo­nie, a sam zajął ciemną klitkę w głębi kory­ta­rza. Trzeci pokój słu­żył im jako pra­cow­nia tech­niczna, nazy­wana przez nich Bun­krem.

Była siódma rano. Zapo­wia­dał się sło­neczny i cie­pły dzień. Jovan sie­dział na tara­sie, pił kawę i przez oku­lary sło­neczne obser­wo­wał samo­lot rysu­jący smugę kon­den­sa­cyjną. Słu­chał wia­do­mo­ści radia Nova Budva. Na zmianę zacią­gał się, brał łyk kawy, obser­wo­wał morze i zer­kał na niebo.

Gdy reklamy się skoń­czyły, spi­ker zapo­wie­dział, że teraz utwór Posto­jim i ja zaśpiewa Ser­gej Ćet­ko­vić, który w czerwcu miał repre­zen­to­wać Czar­no­górę na Music Festi­val Budva. Jovan pogło­śnił radio i wycią­gnął się w fotelu, zakła­da­jąc ręce za głowę. Uwiel­biał Ćet­ko­vi­cia.

– Nie ma chleba – usły­szał za sobą niski głos Nikoli.

– Jest w samo­cho­dzie, w zie­lo­nej tor­bie na tyl­nym sie­dze­niu – przy­po­mniał sobie Jovan.

– Dro­dzy słu­cha­cze – ode­zwał się spi­ker – wła­śnie dosta­łem nie­zwy­kłą infor­ma­cję. W zatoczce Uvala Mogren poja­wiły się cztery del­finy. Podobno były tam już wczo­raj. Co jakiś czas urzą­dzają pokaz sko­ków. Naj­wy­raź­niej ucie­kły z chor­wac­kiego rezer­watu. Można je obser­wo­wać z murów cyta­deli i przy tej oka­zji zapra­szamy do restau­ra­cji Luna na Sta­rym Mie­ście.

– Sły­sza­łeś?! – zawo­łał Jovan, odwra­ca­jąc się w stronę salonu. – Sły­sza­łeś? Niki? – powtó­rzył gło­śniej i pode­rwał się z fotela.

Wszedł do salonu i dopiero teraz zoba­czył Nikolę wcho­dzą­cego po scho­dach.

– W zatoce Mogren poja­wiły się del­finy – oznaj­mił Jovan z prze­ję­ciem. – Jedziemy?

– Zwy­czajne czy butlo­nosy? – zapy­tał Nikola, wyj­mu­jąc chleb z torby.

– Ludzie nie roz­róż­niają, więc…

– Hm – zamru­czał Nikola, ale dobrze wie­dział, co Jovan chce zro­bić. Nikt tak nie kochał del­fi­nów jak jego brat.

– Poje­dziemy popły­wać z nimi w Uvala Mogren – odparł. – Ostatni raz to było…

– Trzy lata temu w Tur­cji – wtrą­cił Nikola.

– Tak, w Kas… – Jovan pokrę­cił głową. – To było piękne. Butlo­nosy, ze dwa­dzie­ścia. Młode chciały się bawić. Pamię­tasz?

– Ty jesteś nie­źle poje­bany z tymi del­fi­nami – wtrą­cił Nikola, robiąc sobie kanapkę.

– Chodźmy, może jesz­cze tam są…

– Bra­ciszku, doro­śnij. – Nikola się uśmiech­nął. – Powin­ni­śmy dzi­siaj zmie­nić czipy i ode­słać pliki do cen­trali. Jeste­śmy już dwa dni spóź­nieni. Musisz być w dobrej for­mie. Pój­dziesz się bawić z del­fi­nami teraz, to wie­czo­rem będziesz nie do użytku.

Jovan poki­wał głową i odsta­wił kubek na stół.

– W sumie masz rację – rzu­cił bez prze­ko­na­nia. – Szkoda.

– Nie martw się. – Nikola pod­szedł do brata i poczo­chrał go po gęstej czu­pry­nie. – Na pewno zostaną dłu­żej i obie­cuję ci, że popły­wasz z nimi… jutro. – Przy­cią­gnął głowę Jovana do piersi. – Kocham cię, bra­ciszku.

– Czy ta nasza robota w ogóle coś daje? – zapy­tał Jovan. – Bo mam wąt­pli­wo­ści. Cen­trala ani razu nic nie powie­działa, żad­nego dobrego słowa. Nic. Jeste­śmy jak jacyś pier­do­leni papa­razzi, a nie…

– Nie nasza sprawa – prze­rwał mu Nikola. – Wiemy, co mamy robić, i robimy – dodał bez prze­ko­na­nia. – Gdyby to wszystko było gówno warte, toby pew­nie zre­zy­gno­wali. W końcu tro­chę tego mate­riału zebra­li­śmy. Poza tym to prze­cież kosz­tuje.

– Pew­nie tak – przy­znał Jovan. – W takim razie sprawdźmy sprzęt i chodźmy do portu na lunch. Na ćevapčici tam, gdzie ostat­nio. Popa­trzymy, może coś się zmie­niło na naszą korzyść. Ktoś ubył? – Uśmiech­nął się i ruszył w kie­runku swo­jego pokoju.

– Raczej przy­był. Ich jest tu cią­gle coraz wię­cej… – rzu­cił za nim Nikola.

Zszedł do garażu, żeby spraw­dzić sil­nik przy pon­to­nie – zauwa­żył, że ten zaczyna się dła­wić przy zwięk­szo­nych obro­tach. Jovan wró­cił na taras, gdzie stała ławeczka do ćwi­czeń. Dbał o spraw­ność fizyczną i codzien­nie rano poświę­cał co naj­mniej czter­dzie­ści pięć minut na tre­ning. Lubił bie­gać, a ćwi­cze­nia z cię­żar­kami sta­no­wiły dosko­nałe uzu­peł­nie­nie jego rutyny.

W prze­ci­wień­stwie do brata, który zma­gał się ze sporą nad­wagą, nie dbał o zdro­wie, palił dwie paczki czer­wo­nych marl­boro dzien­nie, wypi­jał litr turec­kiej kawy i nie stro­nił od śli­wo­wicy, Jovan był szczu­pły, wyspor­to­wany i ogra­ni­czał się do jed­nej poran­nej kawy. Nikola odpo­wia­dał za tech­nikę ope­ra­cyjną i nie było pro­blemu, któ­rego nie potra­fił roz­wią­zać.

Choć dzie­liła ich duża róż­nica wieku i nie byli do sie­bie fizycz­nie podobni, łączyła ich silna, nie­mal meta­fi­zyczna więź. Ni­gdy się nie kłó­cili, a ewen­tu­alne nie­po­ro­zu­mie­nia trwały jedy­nie chwilę i koń­czyły się zwy­kle po pro­stu ski­nie­niem głowy. Wyż­szość Nikoli była dla Jovana czymś oczy­wi­stym i nawet przez myśl by mu nie prze­szło, żeby kwe­stio­no­wać jego zda­nie. Nikola wie­dział o tym i sza­no­wał lojal­ność młod­szego brata.

W rodzi­nie Luki­ciów męż­czyźni zawsze dbali o wycho­wa­nie młod­szych, zanim pozwo­lono im się­gnąć po broń. Żela­zne zasady i więzy krwi pozwo­liły Luki­ciom prze­trwać w bał­kań­skim kotle. Wojny nie tylko narzu­cały nowe reguły, ale też utrwa­lały stare, a prze­lana krew je pie­czę­to­wała. Luki­cio­wie rzadko umie­rali w łóż­kach i byli z tego dumni.

2

Lokal kon­spi­ra­cyjny o kryp­to­ni­mie „Maczek” znaj­do­wał się na war­szaw­skim Słu­żewcu. Dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie mie­ściło się na trze­cim pię­trze w budynku bez windy, co dla Romana Leskiego sta­no­wiło spore wyzwa­nie. Opie­ra­jąc się o poręcz, musiał wło­żyć nie­mało wysiłku w to, by poko­nać schody. Od dwóch mie­sięcy przyj­mo­wał leki na nad­ci­śnie­nie i cią­gle czuł się zmę­czony. Już po poko­na­niu pierw­szego pię­tra na jego czole poja­wiały się kro­pelki potu. Na dru­gim przy­spie­szał oddech, a na trze­cim serce zaczy­nało groź­nie koła­tać. Dopiero kiedy wyrów­nał oddech i starł pot z czoła, naci­snął dzwo­nek.

Otwo­rzyła mu krótko obcięta blon­dynka o ład­nej, deli­kat­nej twa­rzy i nie­bie­skich oczach. Miała dwa­dzie­ścia pięć lat, ale rów­nie dobrze można było uznać ją za matu­rzystkę. Dżinsy i błę­kitna koszula z zawi­nię­tymi ręka­wami paso­wały jak ulał do jej swo­bod­nego, mło­dzień­czego wyglądu.

Roman pomy­ślał, że w tej zwy­kłej z pozoru dziew­czy­nie kryje się poten­cjał na twar­dego ofi­cera wywiadu. Monika Arent była dopiero w trak­cie szko­le­nia, ale Roman wie­dział już, że wybrał wła­ściwą osobę.

Leski trzy razy bez powo­dze­nia zda­wał na aka­de­mię sztuk pięk­nych. Kochał sztukę tak mocno, że żadne oblane egza­miny nie mogły sta­nąć na dro­dze tej miło­ści. Wyda­wało mu się wów­czas, że nie musi się uczyć – każdą wolną chwilę poświę­cał na dzia­łal­ność w pod­zie­miu. To wtedy zro­zu­miał, że ide­alna kom­po­zy­cja powsta­nie, gdy uda mu się zespo­lić w jedno duszę arty­sty i wojow­nika. Fan­ta­zja i myśle­nie abs­trak­cyjne kru­szą sche­maty, dają moż­li­wość zer­ka­nia za linię hory­zontu, opi­sy­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści barwą i kształ­tem, a nie obra­zem ana­lo­go­wym. Monika tak wła­śnie postrze­gała świat, bo była artystką z natury. Teraz Roman musiał z niej zro­bić szpiega.

– No i jak? – rzu­ciła, gdy tylko prze­stą­pił próg.

– Naj­pierw daj mi wody – odparł Roman, z tru­dem łapiąc powie­trze.

Zanim zdą­żył odwie­sić kurtkę, Monika znik­nęła w kuchni i po chwili z gło­śnym stuk­nię­ciem posta­wiła szklankę na sto­liku w salo­nie. Usia­dła na kana­pie i obser­wo­wała Romana, który sapiąc, sado­wił się w fotelu.

Wypił kilka łyków, wes­tchnął dwa razy i posta­wił na kola­nach swoją brą­zową znisz­czoną teczkę, przy­po­mi­na­jącą szkolny tor­ni­ster. Przez moment grze­bał w środku, by w końcu wyjąć zie­lony sko­ro­szyt.

– No i jak? – nie­cier­pli­wiła się Monika. – Zda­łam?

– Patrz­cie, jaka w gorą­cej wodzie kąpana! Zaraz się wszyst­kiego dowiesz – uspo­koił ją Roman, otwie­ra­jąc sko­ro­szyt. – No więc… – Poki­wał głową.

– No więc co, kurw…? – nie wytrzy­mała dziew­czyna.

– Nie prze­kli­naj – zamru­czał pod nosem Roman. – Ofi­cer wywiadu musi pano­wać nad języ­kiem. Nie może dekon­spi­ro­wać emo­cji. Szcze­gól­nie wobec prze­ło­żo­nego.

– Daj spo­kój, Roman – odparła nieco roz­ba­wiona. – Mów, zda­łam czy nie?

Lubił jej nie­za­leż­ność i wybu­chowy tem­pe­ra­ment, tak typowe dla stu­denc­kiej sub­kul­tury z aka­de­mii sztuk pięk­nych, i nie pró­bo­wał ich zmie­niać. Wprost prze­ciw­nie – natu­ral­ność Moniki była jej wielką zaletą. Prze­cho­dziła indy­wi­du­alny kurs wywia­dow­czy, bo Roman zapla­no­wał dla niej przy­szłość z dala od cen­trali. Miała pozo­stać w kon­spi­ra­cji i pro­wa­dzić życie w swoim natu­ral­nym śro­do­wi­sku.

Przez ostat­nie dwa mie­siące prze­cho­dziła inten­sywny kurs pracy z obser­wa­cją, wykry­wa­nia i ury­wa­nia się od ogona. To był naj­waż­niej­szy przed­miot szpie­gow­skiej edu­ka­cji. Jeśli zawo­dowy szpieg nie potrafi zmy­lić obser­wa­cji, nie nadaje się do pracy ope­ra­cyj­nej. A taką wła­śnie przy­szłość zapla­no­wał dla niej Roman.

– Dro­gie dziecko… – zaczął Roman i od razu zoba­czył zmarsz­czone czoło Moniki. – Kole­żanko sza­nowna… – popra­wił się. Ni­gdy dotąd nie zwra­cał się do niej w tak for­malny spo­sób, ale poczuł, że oka­zja tego wymaga. – Z praw­dziwą satys­fak­cją mogę stwier­dzić, że zda­łaś egza­min na szóstkę.

Monika wyraź­nie się ucie­szyła. Wło­żyła dużo pracy w to, aby opa­no­wać cho­dze­nie pod obser­wa­cją, i poczuła praw­dziwą satys­fak­cję, jakby wygrała nagrodę Pucharu Świata.

– Po raz pierw­szy kan­dy­datka… czy kan­dy­dat… roz­kuł… roz­kuła obser­wa­cję tak… tak… – Roman się zawa­hał. – Nawet nie wiem, jakiego słowa powi­nie­nem użyć.

– Dawaj, Roman, dawaj! – nie­cier­pli­wiła się Monika.

– Dobrze, powiem raz i ni­gdy wię­cej tego nie powtó­rzę – cią­gnął. – Masz talent, a wła­ści­wie dar, jakiego jesz­cze nie widzia­łem. W betce byli wprost zdu­mieni. Zda­łaś na dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent. To się jesz­cze ni­gdy nie zda­rzyło.

Na twa­rzy dziew­czyny poja­wił się uśmiech. Pró­bo­wała nad nim zapa­no­wać, ale po chwili się roz­pro­mie­niła.

– Dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent? – spy­tała zado­wo­lona. – Ilu było?

– I tu wła­śnie widać twój dar – odparł Roman. – Mia­łaś dwa zespoły po dzie­sięć osób i pięć samo­cho­dów. Celowo pro­si­łem o dużą i naj­lep­szą ekipę, bo czu­łem, że ich roz­ku­jesz, ale że aż tak… – Urwał i pokrę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. – Przy tak licz­nym zespole zwy­kle figu­rant nie jest w sta­nie nic usta­lić. A ty? Jak to moż­liwe?

– Nie wiem. Serio!

– I te opisy wywia­dow­ców. Takie szcze­gó­łowe? Szef betki nie mógł w to uwie­rzyć i zro­bił docho­dze­nie u sie­bie, czy ktoś się nie wysy­pał. – Roman zamilkł na kilka sekund, a potem dodał: – Ja wiem, że to ty. Wiem. – Poki­wał z zado­wo­le­niem głową. – Masz dar. Widzisz wię­cej, patrzysz ina­czej.

– Tylko nie mów, że mam trze­cie oko – wtrą­ciła z prze­ką­sem Monika. – To żało­sne. Już to okre­śle­nie… dar, mnie mierzi, jak­bym sły­szała jakie­goś nawie­dzo­nego księ­dza.

– Już dobrze – zgo­dził się Roman, bo poczuł, że rze­czy­wi­ście popadł w patos. – Okej, w takim razie muszę ci coś wyja­śnić. Zro­bię to tylko raz i ni­gdy nie będę już do tego wra­cał. Obie­cuję. Może ci się to przyda, bo kie­dyś będziesz musiała prze­ka­zać tę wie­dzę swoim następ­com, więc…

– Powta­rzasz się, cho­ciaż za każ­dym razem twier­dzisz, że to ostatni raz. Więc nie ściem­niaj, mów i idziemy dalej. Jak rozu­miem, mam już… – Monika poczuła się pew­niej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Była młoda, pewna sie­bie i cza­sami aro­gancka, a Roman wie­dział, że to kie­dyś minie.

– Mogę śmiało powie­dzieć, że otrzy­ma­łaś dzi­siaj pro­mo­cję na pierw­szy sto­pień ofi­cer­ski. Zda­łaś naj­trud­niej­szy egza­min, oce­nia­jący, czy nada­jesz się na zawo­do­wego szpiega. Gra­tu­luję! Wielu rze­czy można i trzeba się nauczyć… – cią­gnął Roman – …jak budo­wać skrytki, robić bpm, jak cho­dzić i spraw­dzać się, znaj­dy­wać miej­sca nawią­za­nia kon­taktu, ale naj­waż­niej­szego się nie nauczysz. Albo to masz, albo nie. Umie­jęt­ność obser­wo­wa­nia oto­cze­nia, zapa­mię­ty­wa­nia obra­zów, szcze­gó­łów i, co naj­waż­niej­sze, podej­mo­wa­nia wła­ści­wych decy­zji. A przede wszyst­kim umie­jęt­ność wyj­ścia spod obser­wa­cji tak, by wywia­dowcy byli prze­ko­nani, że zgu­bili cię z wła­snej winy albo nie potra­fili odna­leźć.

– Czyli za mie­siąc pro­mo­cja? – zapy­tała Monika, prze­ry­wa­jąc wywód Romana.

Ten jed­nak kon­ty­nu­ował:

– Jeżeli dosiada cię dwu­dzie­stu wywia­dow­ców i pięć samo­cho­dów, to nawet doświad­czony szpieg ma poważny pro­blem, by się wygra­mo­lić wia­ry­god­nie i spraw­dzić, bo zmy­sły mają swoje ogra­ni­cze­nia. A ty jak­byś tych ogra­ni­czeń nie miała. Co wię­cej, są tacy, któ­rzy widzą nie­ist­nie­jące rze­czy i fakty. Piszą potem w rapor­tach, że byli pod obser­wa­cją. Opi­sują wszystko w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach. To nie efekt roz­bu­dzo­nej wyobraźni czy skłon­no­ści do fan­ta­zjo­wa­nia, lecz strach. Wyobraź­nia i fan­ta­zja są cenne, bar­dzo potrzebne, ale nie tu, gdzie zaczyna się droga szpiega. Krótko mówiąc, koń­czysz kurs ofi­cer­ski jako pry­mu­ska, cho­ciaż nie mia­łaś żad­nych kon­ku­ren­tów. Gra­tu­luję, pani pod­po­rucz­nik Moniko Arent, chyba mogę już się tak do cie­bie zwra­cać.

– Będę pod­po­rucz­ni­kiem, gdy dostanę nomi­na­cję, więc nie słódź mi przed­wcze­śnie, puł­kow­niku Leski. – Uśmiech­nęli się do sie­bie. – Mogę się prze­cież jesz­cze roz­my­ślić. Tak czy ina­czej, będziesz mógł teraz, pro­fe­so­rze Hig­gins, poin­for­mo­wać puł­kow­nika Pic­ke­ringa, że wygrał pan zakład i Eliza zdała egza­min. – Monika obró­ciła się na pię­cie i znik­nęła za drzwiami.

Leski stał na środku pokoju z sze­roko otwar­tymi oczami i wyda­wało mu się, że leci w ciemną otchłań. Monika tra­fiła go tak cel­nie, że ze zdu­mie­nia nie mógł wydo­być z sie­bie głosu. Jed­nym zda­niem zre­cen­zo­wała jego kil­ku­mie­sięczną pracę, którą uwa­żał za misję, a nawet nie zauwa­żył, jak bar­dzo jest w tym wszyst­kim banalny.

3

Mar­tin i Ray zimę dwa tysiące trze­ciego roku spę­dzili w Dubaju, zaj­mu­jąc luk­su­sowy apar­ta­ment w nowo powsta­łej dziel­nicy Madi­nat Al-Jume­irah. Na tle mono­ton­nej zabu­dowy było to miej­sce wyjąt­kowe – wyglą­dało jak replika arab­skiego mia­sta ze snu nie­miec­kiego archi­tekta. Choć wia­trowe wieże miały nawią­zy­wać do tra­dy­cyj­nej archi­tek­tury, ich funk­cja była czy­sto deko­ra­cyjna – wszę­dzie dzia­łała kli­ma­ty­za­cja. Sieć restau­ra­cji, buti­ków i luk­su­sowych hoteli zapew­niała gościom pełny kom­fort. Mia­steczko poprze­ci­nane było kana­łami z tur­ku­sową wodą, po któ­rych pły­wały wodne tak­sówki.

Oni jed­nak woleli spę­dzać czas w sta­rej dziel­nicy Al Fahidi, gdzie czuć było nastrój mia­sta sprzed powsta­nia sied­miu emi­ra­tów. Po mie­sią­cach spę­dzo­nych w sta­nie nie­mal cał­ko­wi­tej bez­czyn­no­ści znali każdy zaułek, a nawet każdą ławeczkę. Prze­mie­rzyli wszyst­kie uliczki, odwie­dzili każdą restau­ra­cję i skosz­to­wali wszel­kich moż­li­wych owo­ców morza – od kre­we­tek przez małże po ośmior­nice.

Poje­chali do Dubaju jako wspar­cie dla Biura Pro­li­fe­ra­cji. MI6 od kilku lat pro­wa­dziło w Emi­ra­tach ope­ra­cję pod kryp­to­ni­mem „Wings”, któ­rej zada­niem było roz­pra­co­wa­nie aktyw­no­ści irań­skich służb spe­cjal­nych. Straż­nicy Rewo­lu­cji stwo­rzyli w rejo­nie Zatoki Per­skiej całą sieć wywia­dow­czą zaj­mu­jącą się pozy­ski­wa­niem tech­no­lo­gii jądro­wych i trans­fe­rem środ­ków finan­so­wych.

Grupą dzie­się­ciu ofi­ce­rów kie­ro­wał Andrew Cook, wytrawny spe­cja­li­sta od spraw irań­skich. Zresztą wszy­scy człon­ko­wie zespołu byli naj­lep­szymi spe­cja­li­stami, jakimi dys­po­no­wało Zjed­no­czone Kró­le­stwo.

Ambi­cje jądrowe Iranu budziły nie­po­kój na świe­cie, lecz w tam­tym cza­sie prio­ry­te­tem pozo­sta­wał bin Laden. Ame­ry­kań­skie i bry­tyj­skie lot­nic­two roz­po­częło bom­bar­do­wa­nia Iraku i wia­domo już było, że inwa­zja wisi w powie­trzu. Bli­ski Wschód był roz­grzany do czer­wo­no­ści, więc do Emi­ra­tów zje­chały wszyst­kie służby wywia­dow­cze świata. Tłok był tak duży, że trudno było roz­po­znać, kto jest kim, zwłasz­cza że każdy uda­wał kogoś innego.

Obraz spryt­nie zaciem­niali dodat­kowo Rosja­nie.

Po upadku ZSRR co pół godziny lądo­wały w Dubaju samo­loty z rosyj­skich i ukra­iń­skich miast, któ­rych nazwy trudno było zna­leźć na mapie. Na sukach i uli­cach poja­wiły się tysiące rosyj­sko­ję­zycz­nych tury­stów z wiel­kimi tor­bami, zatrzy­mu­ją­cych się w naj­tań­szych hoste­lach i gorącz­kowo poszu­ku­ją­cych pod­ró­bek luk­su­so­wych marek z całego świata.

W ten wła­śnie spo­sób powsta­wało wiele rosyj­skich firm, z któ­rych nie­które po latach uro­sły do rangi poważ­nych gra­czy. Szej­ko­wie z życz­li­wo­ścią przyj­mo­wali gości z pół­nocy, choć wraz z nimi do Emi­ra­tów tra­fiły zja­wi­ska dotąd tam nie­znane, takie jak prze­stęp­czość i pro­sty­tu­cja.

W hotelu w Madi­nat Al-Jume­irah co naj­mniej połowa gości pocho­dziła z Rosji, mimo że ceny były wygó­ro­wane, nawet jak na zamoż­nych zachod­nich tury­stów.

Kilka tygo­dni przed wyjaz­dem do Emi­ra­tów, gdy nad Lon­dy­nem zale­gały jesienne chmury, Mar­tina wezwał do sie­bie sir David Old­field, szef MI6. Po kwa­dran­sie kur­tu­azyj­nej roz­mowy i fili­żance her­baty, z uśmie­chem pod­kre­ślo­nym sta­ran­nie przy­strzy­żo­nym, srebr­nym wąsi­kiem, oznaj­mił mu decy­zję.

– Poje­dziesz do Dubaju, Mar­tin, razem z Rayem. Nie jestem aż tak bru­talny, żeby ci go ampu­to­wać.

– Świet­nie! – odparł, bo od razu pomy­ślał o Rosja­nach. Uwagę o Rayu zba­ga­te­li­zo­wał, bo od dawna wie­dział, że szef za nim nie prze­pada. – Mamy tam coś cie­ka­wego? Już dawno myśla­łem, żeby tam pocze­sać…

– Nie, Mar­ti­nie – rzu­cił Old­field. – Poje­dzie­cie tam wes­przeć zespół Andrew Cooka. Wasze doświad­cze­nie na kie­runku wschod­nim może się im przy­dać. Wiesz, to Dubaj, pełno Rosjan…

– „Wes­przeć”, czyli co dokład­nie? – zapy­tał zasko­czony Mar­tin.

– No nic… – Dowódca wzru­szył ramio­nami.

– Jak to nic?

– Poje­dzie­cie, a Andrew prze­każe wam wszystko na miej­scu. Nie dener­wuj się tak.

– Co jest grane, David? – Mar­tin zmru­żył oczy. – Znamy się tyle lat, więc nie sądzisz chyba, że tak po pro­stu to łyknę. O co cho­dzi?

– Dobrze zatem. Zapa­dła decy­zja, że wcho­dzimy do Iraku, sam więc rozu­miesz… – Old­field mówił bez prze­ko­na­nia. – Andrew pro­sił o spe­cja­li­stę od spraw rosyj­skich, a wy teraz nic pil­nego chyba nie macie na biurku. Poza tym przyda się wam tro­chę słońca. Ile ci zostało do eme­ry­tury? Dwa lata? Temu małemu Ray­owi chyba też. Prawda?

– Nie podoba mi się ta roz­mowa, David – odparł Mar­tin. – Mam wra­że­nie, że coś ukry­wasz, ale dobrze, w końcu to ty jesteś sze­fem. Rze­czy­wi­ście chwi­lowo mamy puste biurka i ta pogoda…

– No i świet­nie! Cie­szę się, że przy­ją­łeś moją pro­po­zy­cję z takim zro­zu­mie­niem, a nawet entu­zja­zmem – rzu­cił Old­field z prze­ką­sem. – Dasz radę pole­cieć w ponie­dzia­łek?

– Dam – odparł zasko­czony Mar­tin, po czym dodał: – Wiesz, jakie jest moje sta­no­wi­sko w spra­wie Iraku? To błąd! Poważny błąd. Pre­mier nie powi­nien dać się wydy­mać Ame­ry­ka­nom, ale widocz­nie chce albo lubi. Od WTC wszyst­kie siły idą na poszu­ki­wa­nie stu bro­da­tych zbó­jów, a Rosja­nie zacie­rają ręce z rado­ści. Dostali czas, my dali­śmy im czas i oni go wyko­rzy­stają. Wiesz to tak dobrze jak ja, że to pułapka Pri­ma­kowa. Zresztą ten pomysł z wysła­niem nas do Dubaju tylko to potwier­dza. David! – Spoj­rzał Old­fiel­dowi w oczy. – Putin to nie­bez­pieczny gracz, przy­naj­mniej ty nie daj się na to nabrać.

Old­field, odkąd został sze­fem, ni­gdy nie reago­wał na ostrze­że­nia Mar­tina, cho­ciaż czę­sto się z nim zga­dzał. Przez wiele lat spraw­nie kie­ro­wał naj­trud­niej­szą rezy­den­turą w Hong­kongu. Kiedy jed­nak został dyrek­to­rem MI6, zupeł­nie się pogu­bił i nie­ustan­nie mio­tał mię­dzy Whi­te­hal­lem a Vau­xhal­lem.

Teraz pod­niósł się na znak, że spo­tka­nie skoń­czone, i z dło­nią na ramie­niu Mar­tina odpro­wa­dził go do drzwi.

Wszy­scy wie­dzieli, że Old­field prze­siąk­nięty jest kul­turą Dale­kiego Wschodu i czę­sto woli komu­ni­ko­wać się za pomocą gestów niż słów. Tym razem jego spoj­rze­nie mówiło wszystko: „Wiem, Mar­ti­nie, że masz rację, ale co ja mogę? Idziemy na wojnę i musimy utwier­dzić pre­miera w prze­ko­na­niu, że to słuszna decy­zja. A może, w jakiś cudowny spo­sób, nawet tę wojnę wygramy”.

Kiedy Mar­tin wyszedł na Albert Embank­ment, od razu zadzwo­nił do Raya i stre­ścił mu roz­mowę z Davi­dem.

– W prze­ci­wień­stwie do cie­bie ni­gdy nie lubi­łem tego dupka – rzu­cił wyraź­nie poru­szony Ray. – Pier­do­lony kapłan Falun Gong!

– Daj spo­kój – pró­bo­wał go uspo­koić przy­ja­ciel.

– A niech wie, co o nim myślę. I tak biurko mu się ugina od dono­sów na mnie.

– Lecimy w ponie­dzia­łek.

– Nie powie­dzia­łeś, na jak długo.

– Zależy od Andrew – odparł Mar­tin.

– Ech – wes­tchnął Ray i się roz­łą­czył.

Szybki wyjazd, bez jasno okre­ślo­nego ter­minu powrotu, kom­pli­ko­wał Mar­ti­nowi życie oso­bi­ste. Był w związku z Mariną Moro­zową, którą poznał przed laty w Hel­sin­kach. Rosjanka z Sankt Peters­burga, agentka bry­tyj­skiego wywiadu, z cza­sem prze­szła w Anglii spe­cja­li­styczne szko­le­nie i otrzy­mała nazwi­sko lega­li­za­cyjne Mary Cooling. Brała udział w kilku trud­nych ope­ra­cjach MI6. W dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym uzy­skała bry­tyj­skie oby­wa­tel­stwo, została peł­no­prawną funk­cjo­na­riuszką wywiadu i part­nerką życiową Mar­tina.

W desz­czowy listo­pa­dowy ponie­dzia­łek wsie­dli na pokład boeinga 747 Bri­tish Air­ways i wyle­cieli do Dubaju. Samo­lot był zatło­czony, lecz Mar­tin bez trudu roz­po­znał pię­ciu kole­gów z Vau­xhall Cross. Atmos­fera była napięta – czuć było, że coś się zbliża, a Bli­ski Wschód wkrótce eks­plo­duje.

Andrew Cook poja­wił się w Madi­nat Al-Jume­irah dopiero po kilku dniach. Cią­gle miał coś pil­nego do zro­bie­nia i prze­kła­dał powi­talną wizytę. W końcu przy­szedł z butelką whi­sky.

Andrew był raso­wym szpie­giem i nie tra­cił czasu, jeżeli to nie było czę­ścią zapla­no­wa­nej gry. Bez ogró­dek przy­znał, że potrze­buje spe­cja­li­stów od irań­skiego pro­gramu jądro­wego i prze­pły­wów finan­so­wych, bie­gle wła­da­ją­cych farsi i arab­skim – a nie rosyj­skich wer­bow­ni­ków – rezy­den­tura MI6 w Dubaju była w stu pro­cen­tach skon­cen­tro­wana na zbli­ża­ją­cej się inwa­zji na Irak. Stwier­dził wprost, że żad­nych zadań dla nich nie ma, i z wła­ści­wym dla sie­bie poczu­ciem humoru zapro­po­no­wał im pil­no­wa­nie par­kingu.

Dopiero gdy otwo­rzyli drugą butelkę, Mar­tin zapy­tał Andrew, czy wie, dla­czego ich tu przy­słano.

– David chciał się was pozbyć z Lon­dynu. Wcale o was nie pro­si­łem – odparł, jakby to było oczy­wi­ste. – Za gło­śno wyra­ża­łeś swoje opi­nie na temat inwa­zji na Irak. Nie ty jeden zresztą tak myślisz. David dobrze wie, że broń che­miczna Sad­dama to ściema, ale pre­mier chce wie­rzyć w te pół­prawdy, bo musi prze­ko­nać opi­nię publiczną. Nie będzie prze­cież sam sie­bie okła­my­wał. Chce tej wojny, bo nie może odmó­wić Ame­ry­ka­nom. – Alko­hol wyraź­nie roz­wią­zał Cookowi język.

– Jasne – rzu­cił Mar­tin. – Gdyby Sad­dam miał ostry ołó­wek, a Ame­ry­ka­nie uzna­liby, że może nim komuś wykłuć oko, to już byłby wystar­cza­jący powód do inwa­zji. Wojna z Ira­kiem roz­pier­doli cały układ na Bli­skim Wscho­dzie na dzie­się­cio­le­cia, a Pri­ma­kow aż pod­ska­kuje z rado­ści. David prze­cież to wszystko wie i…

– I pew­nie boi się, że możesz zacząć spi­sko­wać przed eme­ry­turą i coś wyciek­nie do mediów – prze­rwał mu Andrew. – Jaki jest David, wszy­scy wiemy. Więc wysłał was daleko od Lon­dynu, pod moją kon­trolę, i w ten spo­sób wma­new­ro­wał was w tę wojnę. Pro­ste?

– Pro­ste i nie­wy­ra­fi­no­wane. Dzięki.

– David i wyra­fi­no­wa­nie? – sko­men­to­wał z prze­ką­sem Cook.

– Pier­do­lony kapłan Falun Gong… – włą­czył się Ray, wzbu­dza­jąc roz­ba­wie­nie. – Sala­man­dra jebana – dodał, zaci­ska­jąc usta.

Przez kilka mie­sięcy nie robili nic. Do znu­dze­nia prze­mie­rzali pia­ski Emi­ra­tów. Żeby jed­nak nie wyjść z wprawy, obra­biali dwóch Rosjan, któ­rych poznali na plaży – przy­stoj­nego pro­ku­ra­tora z Sankt Peters­burga z otyłą żoną i kor­pu­lent­nego rzą­do­wego dzien­ni­ka­rza w towa­rzy­stwie kochanki.

W pierw­szych dniach lutego otrzy­mali pole­ce­nie powrotu na Vau­xhall Cross i oczy­wi­ste było, że do Dubaju już nie wrócą. Ray skwi­to­wał to krótko: ni­gdy.

4

Roman sie­dział w fotelu wpa­trzony w prze­su­wa­jące się za oknem oło­wiane chmury i kon­tro­lo­wał tętno w nad­garstku. Chciał spraw­dzić, czy pogoda rze­czy­wi­ście ma wpływ na pracę serca. Tak twier­dził sąsiad, który miał na kon­cie trzy zawały.

Kil­ka­na­ście minut wcze­śniej sekre­tarka poin­for­mo­wała go, że narada z dyrek­to­rami biur zaczęła się póź­niej, niż pla­no­wano, ale szef pole­cił mu sie­dzieć, cze­kać i ni­gdzie się nie odda­lać.

Leski był zdy­scy­pli­no­wany, więc gdy skoń­czył spraw­dza­nie pulsu, się­gnął po leżący na sto­liku „Biu­le­tyn Infor­ma­cyjny”. Nosił datę sprzed mie­siąca, a sądząc po skle­jo­nych kart­kach, naj­wy­raź­niej nikt przed nim go nie czy­tał.

Edward Bau­man objął sta­no­wi­sko szefa Zarządu Wywiadu trzy lata wcze­śniej, a za parę tygo­dni miał sta­nąć na czele nowo powsta­łej Agen­cji Wywiadu. Wcze­śniej peł­nił funk­cję amba­sa­dora w Moskwie, wice­mi­ni­stra spraw zagra­nicz­nych oraz członka sztabu wybor­czego pre­miera Feliksa Wir­skiego.

Roman znał Edwarda jesz­cze z cza­sów opo­zy­cji i uwa­żał się wtedy za jego ucznia – był młod­szy od niego o sie­dem lat. Już wtedy Bau­man ucho­dził za inte­li­gent­nego i skrom­nego indy­wi­du­ali­stę. W odróż­nie­niu od więk­szo­ści opo­zy­cjo­ni­stów znał i cenił Rosjan, co bywało przy­czyną gorą­cych spo­rów.

Poprzedni pre­mier długo musiał go prze­ko­ny­wać do obję­cia sta­no­wi­ska szefa wywiadu. Bau­man sły­nął ze sto­ic­kiego spo­koju, jasnego umy­słu i poczu­cia odpo­wie­dzial­no­ści – speł­niał wszyst­kie ocze­ki­wa­nia. Potra­fił pra­co­wać z ludźmi i ni­gdy się nie wywyż­szał. Był nało­go­wym pala­czem i mimo zaka­zów nie roz­sta­wał się z papie­ro­sem nawet w gabi­ne­cie. Dym i kaszel stały się jego codzien­no­ścią, a na twa­rzy nosił ślady lat uza­leż­nie­nia. Jego zdro­wie nad­wą­tliła nie tylko cho­roba płuc, lecz także sto­mia, którą od kilku lat skrzęt­nie ukry­wał.

Choć Leski i on nie byli przy­ja­ciółmi, ich współ­praca ukła­dała się wzo­rowo. Bau­man czę­ściej pytał, niż decy­do­wał – przy­naj­mniej dopóki nie zro­zu­miał w pełni spe­cy­fiki pracy wywiadu.

Po dwu­dzie­stu minu­tach z gabi­netu wyszło sze­ściu dyrek­to­rów i dwie dyrek­torki. Prze­ma­sze­ro­wali w mil­cze­niu, jakby byli na para­dzie, nie zauwa­ża­jąc Romana, który sie­dział w rogu za sekre­tarką.

Gdy znik­nęli, poja­wił się Bau­man i ruchem głowy zapro­sił Leskiego do gabi­netu.

Sekre­tarka uprząt­nęła stół kon­fe­ren­cyjny, po czym posta­wiła wodę na nie­wiel­kim sto­liku.

– Jak twoja artystka? – zapy­tał szef. – Chyba już koń­czy kurs?

– Tak – odparł Roman. – To nie­zwy­kły talent, cho­ciaż krnąbrny i bar­dzo pewny sie­bie.

Usie­dli.

– Popro­si­łem cię o spo­tka­nie, bo mam trudną i jak by to powie­dzieć, nie­cier­piącą zwłoki sprawę… – zaczął Bau­man z wyraź­nym zakło­po­ta­niem. – No i nie wiem, co z tym zro­bić. Kwe­stia jest nie­zwy­kle deli­katna, bo doty­czy pre­miera. A mam tutaj teraz młyn w związku z naszym udzia­łem w Iraku. Pre­mier zobo­wią­zał się wobec Waszyng­tonu i Lon­dynu, więc czeka nas eks­tra­ro­bota, wszyst­kie ręce na pokład. Na gło­wie mam jesz­cze orga­ni­za­cję nowej agen­cji, więc sam rozu­miesz, pre­mier, Irak, Biały Dom. Chyba o niczym nie zapo­mnia­łem.

Bau­man zapa­lił papie­rosa i zacią­gnął się z lubo­ścią.

– Jestem do two­jej dys­po­zy­cji, Edwar­dzie, cho­ciaż słabo się znam na Iraku i w ogóle Bli­skim Wscho­dzie – rzu­cił Roman. – Ale jeżeli jest coś, w czym ci mogę pomóc i cho­ciaż odro­binę ulżyć, to możesz na mnie liczyć.

– No tak, ład­nie to ują­łeś – odparł Bau­man z zadumą w gło­sie. – W tym pro­blem, że sprawa wyszła wła­śnie teraz i doty­czy pre­miera. Zasta­na­wia­łem się, czy w ogóle ją ruszać, ale po solid­nym namy­śle dosze­dłem do wnio­sku, że nie mogę tego tak zosta­wić.

– W czym rzecz? – zapy­tał Leski. – Spró­bujmy. Pre­mier też czło­wiek.

– Dobrze, od początku – zaczął zachę­cony przez niego Bau­man. – Wiesz, Feliks Wir­ski jest nowym czło­wie­kiem w poli­tyce. W nim nasza nadzieja, bo naresz­cie mamy kogoś…

– No wiemy to wszy­scy – wtrą­cił Roman. – Pierw­szy poli­tyk, do któ­rego mam sła­bość.

– Wir­ski ma córkę, sie­dem lat chyba… – Edward wypu­ścił dym w bok. – Jego żona pro­wa­dziła wła­sny biz­nes. Kiedy został pre­mie­rem, udziały prze­pi­sała na przy­ja­ciółkę jesz­cze ze szkoły czy coś podob­nego. Wiesz, pre­mier też był prze­cież biz­nesmenem i ze wszyst­kiego zre­zy­gno­wał. Miesz­kają w dużym domu w Kon­stan­ci­nie…

– Widzia­łem, to ponury pałac. Duże pie­nią­dze i chyba nie do końca mój gust, ale i tak lubię gościa. Zmie­rza w dobrą stronę. Oczy­wi­ście nie mia­łem na myśli naszego udziału w tej woj­nie. W czym ten pro­blem?

– Daj spo­kój poli­tyce i este­tyce teraz – odparł Edward. – Otóż u Wir­skich pra­cuje nie­jaka Julia Bart­kie­wicz, lat dwa­dzie­ścia osiem… Pocze­kaj. – Edward pod­niósł się i zgar­nął ze stołu nie­bie­ską teczkę, wró­cił na fotel i zga­sił papie­rosa. – Zobacz!

– Ładna dziew­czyna. Czym się zaj­muje?

– Kuch­nia, sprzą­ta­nie, opieka nad dziec­kiem, no wszyst­kim…

– Hm.

– No wła­śnie. Jak to znosi pani Lucyna? To pierw­sze zdzi­wie­nie, będzie ich wię­cej – dodał, się­ga­jąc znowu po papie­rosy. – Kiedy Wir­ski został pre­mie­rem, ABW objęło go pro­ce­durą spraw­dze­niową…

– Nie mów mi, że nie prze­szedł – rzu­cił Roman i obaj się uśmiech­nęli.

– Ale pani Julia też musiała przejść, wła­ści­wie – Bau­man zawa­hał się przez moment – taką nie­for­malną. I co, oka­zało się, że jest panną, mieszka w wyna­ję­tym miesz­ka­niu, wykształ­ce­nie śred­nie. For­mal­nie zatrud­niona jest w fir­mie, któ­rej wła­ści­cielką była pani Lucyna, i ona jej płaci ubez­pie­cze­nie. Szcze­góły znaj­dziesz w teczce.

– No i? – zapy­tał Leski. – Chcesz powie­dzieć, że pre­mier ma wie­lo­letni romans? Trój­kąt? Co nam do tego? Poza tym jakoś nie wie­rzę. Co naj­wy­żej to temat dla plot­kar­skich tygo­dni­ków. Nie chcesz chyba powie­dzieć, że ona… – Prze­rwał i obaj na chwilę zamil­kli. – To byłoby jak z taniego szpie­gow­skiego thril­lera, temat zresztą już wyeks­plo­ato­wany. No dobrze, to co dalej?

– Niby nic, gdyby nie jedno dziwne zda­rze­nie.

– Na litość boską, Edek! – Roman uniósł głos. – Nie pal teraz. Wiesz prze­cież, że biorę leki, a dym mnie dusi. – Bau­man cof­nął rękę. – Co to za zda­rze­nie?

– Z tą sprawą przy­szedł do mnie Zby­szek Mali­now­ski…

– Tak? – oży­wił się Roman. – Mali­niak?

– Bez zmian. Chcesz zapy­tać, dla­czego przy­szedł z tym do mnie, a nie drogą służ­bową do szefa UOP? No bo co wywiad może z tym mieć wspól­nego. Tak? Pamię­tasz – cią­gnął Edward – w pod­zie­miu Zby­szek zawsze szu­kał kon­fi­den­tów bez­pieki i nikomu nie ufał.

– Pamię­tam – odparł Leski i się zamy­ślił. – Pamię­tam dosko­nale. Mie­li­śmy przez to wię­cej pro­ble­mów niż korzy­ści. Szcze­gól­nie że żad­nego ni­gdy nie zde­kon­spi­ro­wał. Taki nasz James Jesus Angle­ton. W IPN-ie też nic nie zna­lazł. Ale do kontr­wy­wiadu nadaje się ide­al­nie.

– No więc wła­śnie. Nie ufa Maryj­skiemu, bo wie, że ten robi wszystko, by dostać sta­no­wi­sko szefa nowego ABW, i pew­nie nie zgo­dzi się na roz­pra­co­wa­nie pomocy domo­wej pre­miera, a nawet na pewno lojal­nie go o tym poin­for­muje. A Mali­niak, jak to Mali­niak, nie wie­rzy Maryj­skiemu, bo on nie był w pod­zie­miu.

– Na razie nie ma jesz­cze czego roz­pra­co­wy­wać – wtrą­cił Roman i zmru­żył oczy. – Przy­szedł z tym do cie­bie?

– Jak wiesz, Zby­szek pro­wa­dzi wydział spe­cjalny w kontr­wy­wia­dzie i zaj­muje się rosyj­skimi nie­le­ga­łami, ope­ra­cjami spe­cjalnymi i takimi tam.

– Tak, wiem.

– Dwa dni temu Zby­szek dostał sygnalną infor­ma­cję od litew­skich służb, że do Pol­ski jedzie jakiś Rosja­nin do zadań spe­cjal­nych, z SWR, nie GRU. Ma poru­szać się gra­na­to­wym oplem na łotew­skich nume­rach i praw­do­po­dob­nie posłu­guje się łotew­skim pasz­por­tem. Według Litwi­nów miał do wyko­na­nia jakieś zada­nie spe­cjalne. Nasi wyła­pali, gdy prze­kra­czał gra­nicę. Jak słusz­nie podej­rze­wasz, Zby­szek zmo­bi­li­zo­wał całą armię. Nie zatrzy­my­wali go, żeby nie spło­szyć. W Bia­łym­stoku zosta­wił samo­chód na par­kingu i prze­siadł się do bia­łej skody fabia na pol­skich nume­rach. Zro­bili mu zdję­cie, patrz. – Bau­man wyjął foto­gra­fię z teczki i poło­żył na sto­liku. – Wyglą­dało na to, że czuje się dosyć pew­nie. Nie spraw­dzał się spe­cjal­nie, więc kiedy zje­chał na sta­cję ben­zy­nową, nasi zało­żyli mu beacon. Doje­chał do War­szawy koło osiem­na­stej. Krę­cił się po mie­ście, ale trudno powie­dzieć, czy po pro­stu nie znał drogi, czy się spraw­dzał. W końcu o dzie­więt­na­stej dotarł na ulicę Modrą jeden.

– Julia?

– Ano wła­śnie! – potwier­dził Edward grom­kim gło­sem.

– Tylko ona tam mieszka? – zapy­tał Roman z lekką iro­nią w gło­sie.

– To wielki, pięt­na­sto­pię­trowy blok, ale poje­chał aku­rat na siódme pię­tro, tam, gdzie dziew­czyna wynaj­muje miesz­ka­nie.

– Spo­tkał się z nią? Wszedł do jej miesz­ka­nia? Miał jakiś bagaż?

– Ple­cak. Wiemy tylko, że wje­chał na siódme pię­tro – odparł Bau­man. – Wywia­dowca usta­lił to po wyświe­tla­czu na win­dzie. Wyszedł po kwa­dran­sie i ruszył z powro­tem na Litwę. W mię­dzy­cza­sie prze­szu­kali jego samo­chód zosta­wiony w Bia­łym­stoku, nie zna­leźli odci­sków pal­ców, ale pobrali próbki DNA. Na gra­nicy z Litwą zro­bili dobrze zale­gen­do­waną kon­trolę. Miał ręka­wiczki, więc odci­sków nie było. Według pasz­portu oby­wa­tel Łotwy, Andrejs Berze­vskis, czyli pew­nie Bie­rie­zow­ski, lat czter­dzie­ści dwa. Doku­ment praw­dziwy, gość nie­no­to­wany. Dalej mieli go prze­jąć Litwini, ale Zby­szek nie ma jesz­cze infor­ma­cji, z jakim skut­kiem.

– Hm – zamru­czał Roman. – Coś mi tu nie gra. Nie czu­jesz tego?

– Romeczku, weź tę sprawę, bo Zby­szek mnie zamę­czy. Dzwoni co godzinę…

– Dobrze. Powiedz mu, że się tym zaj­miemy. Nie mów jed­nak, że ja to robię. Sam się do niego ode­zwę, jeśli będzie trzeba. Wiesz, jaki jest Zby­szek, więc wolę sam, przy­naj­mniej na razie.

Bau­man podzię­ko­wał, po czym pod­niósł się z fotela i wrę­czył Leskiemu nie­bie­ską teczkę.

Zanim Roman wyszedł z gabi­netu, Edward zdą­żył zapa­lić kolej­nego papie­rosa.

Droga z dyrek­tor­skiego siód­mego pię­tra do dru­giego skrzy­dła, gdzie rów­nież na ostat­nim pię­trze miał swoje biuro Leski, wyma­gała prze­jazdu dwiema win­dami i przej­ścia trzech śluz. Zwy­kle poko­na­nie tego labi­ryntu zaj­mo­wało mu kilka minut. Roman wsiadł do dru­giej windy i już miał naci­snąć przy­cisk, gdy przy­po­mniał sobie, że skoń­czyły mu się tabletki nasenne – wybrał więc szóstkę.

Czuł się zmę­czony. Nie­prze­spana noc i wej­ście na trze­cie pię­tro spo­wo­do­wały skoki ciśnie­nia, a roz­mowa z Edwar­dem i dym papie­ro­sowy pogłę­biły fatalne samo­po­czu­cie. Roma­nowi wyda­wało się, jakby miał nogi z oło­wiu, więc papie­rowa teczka, którą trzy­mał w dłoni, cho­ciaż nie była gruba, swoje ważyła.

Trudno było mu uwie­rzyć w to, że pomoc domowa pre­miera jest rosyj­skim szpie­giem, co suge­ro­wał szef. To było tak banalne, że nie mogło być praw­dziwe, a jed­nak Leski czuł nie­po­kój. „Czy mia­łoby to ozna­czać, że pre­mier Feliks Wir­ski prze­ka­zuje jej tajne infor­ma­cje? – zasta­na­wiał się Leski, jadąc do góry. – Ist­nieje mię­dzy nimi jakaś intymna rela­cja? Albo jest uza­leż­niony, a ona nim ste­ruje? Histo­ria zna takie przy­padki. A może jakiś szan­taż? Eee… nie, raczej nie – pomy­ślał, wycho­dząc z windy. – Miłość, sza­leń­stwo, zauro­cze­nie? Dla­czego nie, to czę­sto działa cuda. Jeżeli Julia Bart­kie­wicz rze­czy­wi­ście pra­cuje dla rosyj­skiego wywiadu, to po jakiego chuja wysy­łają do niej ofi­cera? Absurd, a może rosyj­skie par­tac­two. A może cho­dzi o skom­pro­mi­to­wa­nie pre­miera w odpo­wied­nim momen­cie, taka bombka z zapal­ni­kiem cza­so­wym. To by nawet miało jakiś sens. – Otwo­rzył teczkę i przyj­rzał się zdję­ciu Julii. – Miła, pogodna buzia. Taka… deli­katna”.

Roman usiadł na krze­śle pod drzwiami gabi­netu lekar­skiego. Czuł, jak przy­spie­sza mu serce, krew napływa do twa­rzy, a ból głowy się nasila.

– Chodź – usły­szał zna­jomy głos dok­tora Mar­ci­szew­skiego i poczuł jego kości­stą dłoń na ramie­niu. – Nie wyglą­dasz dobrze, chło­pie, zmie­rzę ci ciśnie­nie.

Weszli do gabi­netu. Lekarz zawi­nął Leskiemu rękaw ciśnie­nio­mie­rza na ramie­niu.

Mar­ci­szew­ski miał sie­dem­dzie­siąt pięć lat i od czter­dzie­stu był leka­rzem w cen­trali wywiadu, bez względu na to, jaką nosiła ona nazwę. Szpie­dzy, nie­za­leż­nie od epoki i ustroju, cho­ro­wali na to samo. Mar­ci­szew­ski bywał zatem kar­dio­lo­giem, gastro­lo­giem, neu­ro­lo­giem, laryn­go­lo­giem, orto­pedą, chi­rur­giem i psy­chia­trą, choć naj­częst­szą przy­pa­dło­ścią wśród agen­tów było psy­cho­so­ma­tyczne nad­ci­śnie­nie.

Mło­dym ofi­ce­rom, któ­rzy dopiero zaczy­nali służbę i przy­cho­dzili z pierw­szymi obja­wami, powta­rzał, że jeśli nie będą go słu­chać, orga­nizm prę­dzej czy póź­niej wystawi im rachu­nek. Ci uwa­żali jed­nak, że skoro ratują świat, to zna­czy, że są nie­śmier­telni, więc igno­ro­wali wszel­kie dole­gli­wo­ści.

Roman poznał tę cho­robę jesz­cze w cza­sach, gdy dzia­łał w pod­zie­miu i sie­dział w wię­zie­niu. Stres był podobny, a orga­nizm coraz czę­ściej wysy­łał sygnały, że przy­go­to­wuje dla niego rachu­nek. „Wszystko umiera za wcze­śnie” – powta­rzał sobie w ramach uspra­wie­dli­wie­nia.

– Sto osiem­dzie­siąt na sto dzie­sięć – oznaj­mił wyraź­nie nie­za­do­wo­lony Mar­ci­szew­ski. – Bra­łeś leki?

– Oczy­wi­ście, ale byłem przed chwilą u Bau­mana i się nawdy­cha­łem dymu…

Lekarz pokrę­cił głową z poli­to­wa­niem.

5

Alek­san­der Bory­so­wicz Gier­man uro­dził się w tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tym roku jako jedyne dziecko Borysa Mak­sy­mo­wi­cza Gier­mana, mecha­nika bom­bow­ców stra­te­gicz­nych i nie­do­szłego kosmo­nauty, oraz Nata­szy For­miń­skiej, kobiety bez zawodu.

Sasza prze­szedł typową dla woj­sko­wej rodziny ścieżkę edu­ka­cyjną. Szkołę pod­sta­wową zaczy­nał w Archan­giel­sku, a kon­ty­nu­ował w Ery­wa­niu i Kijo­wie. Naukę w szkole śred­niej roz­po­czął we Wła­dy­wo­stoku, potem prze­niósł się do Smo­leń­ska, by osta­tecz­nie ukoń­czyć ją w Moskwie.

Ojca pra­wie ni­gdy nie było w domu, a jeśli był, to pijany spał w kuchni na kozetce. Dla­tego wszyst­kie obo­wiązki spa­dły na matkę, która wkła­dała całą sie­bie w wycho­wa­nie i kształ­ce­nie syna. Jej marze­niem było, żeby Sasza za żadne skarby nie został woj­sko­wym.

Mały Alek­san­der od naj­młod­szych lat wyróż­niał się zdy­scy­pli­no­wa­niem i pra­co­wi­to­ścią. Dzięki temu każdą klasę koń­czył z wyróż­nie­niem, nie spra­wia­jąc przy tym żad­nych pro­ble­mów. Nie zale­żało mu na sym­pa­tii rówie­śni­ków, bo szkoły zmie­niał tak szybko, że nie miał szans na zbu­do­wa­nie trwa­łych rela­cji. Lubił za to sport. Dosyć wcze­śnie zorien­to­wał się, że siła i spryt mają nie mniej­sze zna­cze­nie niż wie­dza.

Szkołę śred­nią skoń­czył z wyróż­nie­niem. Wyrósł z niego wysoki, dobrze zbu­do­wany i przy­stojny męż­czy­zna, co z powo­dze­niem zaczął wyko­rzy­sty­wać w kon­tak­tach z kobie­tami.

Borys Gier­man zmarł na wylew, gdy Alek­san­der był na dru­gim roku che­mii Uni­wer­sy­tetu Łomo­no­sowa. Na pogrze­bie ojca poja­wiło się zale­d­wie kilka osób. Sasza nikogo nie znał i nawet nie tknął wódki. Dzie­ciń­stwo spę­dzone w jej opa­rach ode­brało mu bez­tro­skę, a wstręt do alko­holu utrwa­lił się na zawsze, co nie uła­twiało życia w Związku Radziec­kim.

Stu­dia skoń­czył ze zło­tym meda­lem, ale nie miał się tym komu pochwa­lić – matka umarła kilka mie­sięcy wcze­śniej.

Alek­san­der Bory­so­wicz Gier­man miał dwa­dzie­ścia pięć lat, gdy roz­po­czął pracę w pań­stwo­wym przed­się­bior­stwie zaj­mu­ją­cym się wydo­by­ciem metali ziem rzad­kich. W tym samym roku do wła­dzy doszedł Gor­ba­czow i zaczęła się pie­re­strojka. Sasza natych­miast zorien­to­wał się, że nad­cho­dzą czasy wiel­kich zmian i że pora zacząć myśleć przede wszyst­kim o sobie.

Gdy roz­pa­dał się Zwią­zek Radziecki, Sasza miał trzy­dzie­ści jeden lat i był już gotowy do skoku w przy­szłość. Znie­siono komu­nizm, uwol­niono ceny, a pry­wa­ty­za­cja zapo­cząt­ko­wała erę „ban­dyc­kiego kapi­ta­li­zmu”.

Sasza nie zmar­no­wał dekady rzą­dów Jel­cyna i przed czter­dziestką mógł o sobie powie­dzieć, że jest miliar­de­rem, kró­lem metali ziem rzad­kich. Nie tylko okrzepł w walce, ale też odna­lazł w sobie zdol­no­ści, o które wcze­śniej się nie podej­rze­wał. Zro­zu­miał, że w Rosji wszystko ma swoją cenę, a życie jest wyjąt­kowo tanie. Był wybit­nie inte­li­gent­nym i wraż­li­wym czło­wie­kiem, a jed­nak podej­mo­wa­nie decy­zji o życiu i śmierci innych spra­wiało mu satys­fak­cję. Nie zagłę­biał się w mroczne zaka­marki ludz­kiej natury – nie miał na to czasu. Pamię­tał jed­nak słowa ojca: „Wojny ist­nieją po to, by ludzie mogli się bez­kar­nie mor­do­wać”. W Rosji trwała wła­śnie wojna o przy­szłość, a Sasza dbał o to, żeby rosyj­skiemu prze­my­słowi zbro­je­nio­wemu nie zabra­kło surow­ców.

W dwa tysiące trze­cim roku Sasza miał czter­dzie­ści trzy lata i speł­niał wszyst­kie kry­te­ria, by nazy­wać się oli­gar­chą. Sam zdo­był swój mają­tek, miał drugą żonę, dwoje dzieci i kochankę, a na zakupy wyda­wał rocz­nie dzie­sięć milio­nów dola­rów. Jego gospo­dar­stwo domowe obsłu­gi­wało dwa­dzie­ścia osób. Posia­dał pięć samo­cho­dów, kilka willi, apar­ta­menty w Lon­dy­nie i Saint-Tro­pez oraz samo­lot wart trzy­dzie­ści milio­nów dola­rów. Był oby­wa­te­lem Wiel­kiej Bry­ta­nii, Austrii i Izra­ela – każdy pasz­port wyko­rzy­sty­wał w innej sytu­acji. Miał rów­nież zbu­do­wany spe­cjal­nie dla niego we Wło­szech jacht „Rain­bow”. Uwiel­biał go, ale rzadko wypły­wał w morze. Nie trak­to­wał go jako środka trans­portu, bo nie miał czasu na dłu­gie podróże. Męczyły go ponadto zamknięta prze­strzeń, brak moż­li­wo­ści ucieczki i kaprysy pogody. Dla­tego zazwy­czaj wysy­łał jacht do wybra­nego portu, a sam przy­la­ty­wał tam wła­snym samo­lotem.

Tak było też w marcu tego roku. „Rain­bow” zimo­wał w Puli, więc przy sprzy­ja­ją­cym wie­trze i dobrej pogo­dzie dopły­nął do Budvy w ciągu pół­to­rej doby. Sasza zamie­rzał przy­le­cieć do Pod­go­ricy swoim samo­lo­tem i jak zwy­kle zamiesz­kać na jach­cie. W Czar­no­gó­rze jesz­cze nie był, ale wie­dział, że Budva stała się mod­nym por­tem wśród rosyj­skich oli­gar­chów. Rosja­nie ni­gdzie w Euro­pie nie byli przyj­mo­wani tak ser­decz­nie jak tam i czuli się bez­piecz­nie pod okiem zaprzy­jaź­nio­nej serb­sko-czar­no­gór­skiej mafio­bez­pieki.

Sasza nie wybie­rał się jed­nak do Budvy na towa­rzy­skie spo­tka­nie z zimu­ją­cymi tam rosyj­skimi oli­gar­chami. Jechał w inte­re­sach. Wszystko było dla niego teraz biz­ne­sem, a już przede wszyst­kim poli­tyka. Od chwili obję­cia wła­dzy przez Putina ludzie służb spe­cjal­nych zaczęli budo­wać nowy porzą­dek. Po cha­osie rzą­dów Jel­cyna spo­łe­czeń­stwo ode­brało to jako ulgę i nadzieję na sta­bil­ność, ale Sasza wie­dział, że nad­cią­gają cięż­kie czasy. Wysa­dze­nie budyn­ków miesz­kal­nych w dzie­więć­dzie­sią­tym dzie­wią­tym, wojna w Cze­cze­nii i likwi­da­cja nie­za­leż­nego hol­dingu medial­nego Wła­di­mira Gusiń­skiego były dla niego czy­tel­nymi sygna­łami – dro­go­wska­zami na mapie przy­szło­ści. W Rosji rodziła się spe­cjo­kra­cja i nikt nie mógł być pewny swo­jego losu. Tylko nie­liczni mieli odwagę wal­czyć o wol­ność i demo­kra­cję.

Więk­szość oli­gar­chów nie dostrze­gała zagro­żeń lub nie chciała ich widzieć. Zanu­rzeni w kon­for­mi­zmie, korzy­stali z życia peł­nymi gar­ściami.

Do Budvy ścią­gnęli gajer­nicy.

6

Po wyj­ściu od leka­rza Roman zadzwo­nił do Bronka i umó­wił się z nim na spo­tka­nie jesz­cze tego samego dnia.

Jeżeli ktoś mógł mu pomóc w spra­wie Julii Bart­kie­wicz, to wła­śnie on – inspek­tor Bro­ni­sław Wal­czak, naczel­nik wydziału kry­mi­nal­nego komendy sto­łecz­nej poli­cji i od cza­sów szkol­nych przy­ja­ciel Leskiego.

Wal­czak skoń­czył prawo na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim i zaraz po dyplo­mie roz­po­czął służbę w pio­nie kry­mi­nal­nym sto­łecz­nej mili­cji. Wie­dział o zaan­ga­żo­wa­niu Romana w dzia­łal­ność opo­zy­cyjną, więc poma­gał mu na tyle, na ile mógł.

Po upadku komu­ni­zmu pozy­tyw­nie prze­szedł wery­fi­ka­cję, ale nie zgo­dził się na ujaw­nie­nie współ­pracy z Leskim.

Zawia­do­mie­nie Zbyszka Mali­now­skiego na razie nie wcho­dziło w grę – jego egzal­ta­cja gro­ziła spa­le­niem sprawy, zanim zdą­żyłby usta­lić, co wła­ści­wie się wyda­rzyło.

Leski nie był pewien, czy cała sprawa w ogóle zasłu­guje na uwagę, ale słowo dane Edwar­dowi zobo­wią­zy­wało go do dzia­ła­nia. W końcu cho­dziło o pre­miera Feliksa Wir­skiego, któ­rego sza­no­wał i w któ­rym widział nadzieję dla Pol­ski. „Warto oczy­ścić go z podej­rzeń – pomy­ślał Roman. – Tak mało mamy przy­zwo­itych poli­ty­ków”.

Bro­nek potrze­bo­wał dwóch dni na zebra­nie infor­ma­cji na temat domu przy Modrej, cho­ciaż przy­ja­ciel nie wspo­mniał mu ani o Rosja­ni­nie, ani o Julii Bart­kie­wicz. Nie uzy­skał jed­nak nic, co mogło budzić nie­po­kój. Roman wie­dział, że to tylko począ­tek. Poli­cjanci naszki­co­wali jedy­nie powierz­chowny obraz – teraz trzeba było go dokład­nie zgłę­bić. Leski doszedł do wnio­sku, że nikt nie zrobi tego lepiej niż Monika. Wciąż nie­ska­żona rutyną, spon­ta­niczna i bez­kom­pro­mi­sowa, mogła dostrzec coś, co innym umknęło. Jeśli w tym domu rze­czy­wi­ście kryło się coś nie­zwy­kłego, tylko ona mogła to zauwa­żyć.

„Za kilka tygo­dni Monika ma otrzy­mać nomi­na­cję na pierw­szy sto­pień ofi­cer­ski i stać się zawo­do­wym szpie­giem, więc sprawa Julii Bart­kie­wicz będzie jej pracą dyplo­mową – pomy­ślał Roman. – Są do sie­bie podobne, należą do tego samego poko­le­nia, obie pocho­dzą z małych mia­ste­czek we wschod­niej Pol­sce i mniej wię­cej w tym samym cza­sie przy­je­chały do War­szawy. Któż więc może lepiej przyj­rzeć się Julii Bart­kie­wicz?”

Roman przy­szedł do „Maczka” pół godziny przed cza­sem. Nie chciał, żeby Monika zauwa­żyła, że wej­ście na trze­cie pię­tro wymaga od niego wysiłku, ale ku swo­jemu zasko­cze­niu tym razem poko­nał schody cał­kiem spraw­nie.

Usiadł i wycią­gnął tele­fon komór­kowy, który dostał zale­d­wie dwa mie­siące wcze­śniej – srebrną nokię 6310, sta­now­czo za małą jak na jego pogar­sza­jący się wzrok. Wyko­na­nie połą­cze­nia wyma­gało kilku czyn­no­ści: naj­pierw nale­żało odna­leźć tele­fon w kie­szeni, potem zało­żyć oku­lary, a wszystko to pod pre­sją dzwonka w tona­cji fugi Bacha. Mimo tych nie­do­god­no­ści Roman opa­no­wał obsługę urzą­dze­nia i zaczął doce­niać jego moż­li­wo­ści.

Tele­fo­nia komór­kowa roz­prze­strze­niła się jak wirus – korzy­stali z niej już nie­mal wszy­scy. Cza­sami zasta­na­wiał się, dokąd to pro­wa­dzi. Czy to małe urzą­dze­nie pchnie świat we wła­ści­wym kie­runku? Jakie będą tego kon­se­kwen­cje? Wie­dział, że to dopiero począ­tek. Zaczęła się wielka rewo­lu­cja. Zasta­na­wiał się nad tym, jak będzie wyglą­dał świat za dwa­dzie­ścia pięć lat.

Roman nie wyobra­żał już sobie pracy ani zała­twia­nia codzien­nych spraw bez komórki. Prze­czu­wał, że wkrótce to nie­wiel­kie urzą­dze­nie sta­nie się czymś w rodzaju implantu – nie­odzow­nym orga­nem każ­dego szpiega.

Iden­tyczny model zała­twił rów­nież dla Moniki.

Zegar na ścia­nie wska­zy­wał osiem­na­stą, gdy roz­le­gła się fuga Bacha.

– Spóź­nię się dzie­sięć minut – ode­zwała się w słu­chawce Monika. – Prze­pra­szam.

– Oczy­wi­ście. Nie ma sprawy.

Pomy­ślał, że Arent wła­śnie zade­mon­stro­wała istotę nowego, komór­ko­wego świata. Kie­dyś czło­wiek spóź­niał się i prze­pra­szał, teraz uprze­dza.

W końcu dziew­czyna weszła do pokoju.

– Co się stało? – zapy­tała, zanim opa­dła na fotel.

– Mam dla cie­bie robotę – odparł Roman. – Pierw­szą praw­dziwą robotę.

– Super. – Uśmiech­nęła się.

– I to bar­dzo poważną – dodał. – Doty­czy samego pre­miera.

– Oj! – rzu­ciła Monika, choć nie wyglą­dała na zasko­czoną.

– Tutaj – podał jej teczkę – jest opis sprawy. Nie ma za dużo mate­ria­łów, jak widzisz. Idź do dru­giego pokoju i prze­czy­taj. Masz pół godziny. Zasta­nów się, co z tym można zro­bić. Albo raczej co ty możesz z tym zro­bić. Nic na siłę, do niczego się nie zmu­szaj. Jeżeli sprawa ci nie będzie leżeć, nie poczu­jesz jej, nie wiesz, co zro­bić, nie pró­buj kom­bi­no­wać. Wtedy poga­damy i zasta­no­wimy się, co dalej. Rozu­miesz?

– Jasne, sze­fie, czego tu nie rozu­mieć – odparła zde­cy­do­wa­nie, wzięła teczkę i znik­nęła za drzwiami.

Roman wyjął z tor­ni­stra album Pie­tera Breu­ghla star­szego. Poło­żył go na kola­nach i otwo­rzył na chy­bił tra­fił. Uka­zał mu się obraz Dulle Griet, czyli Sza­lona Gocha. Wyjął szkło powięk­sza­jące i zaczął go stu­dio­wać. Znał tę ale­go­rię nie­mal na pamięć – sza­lona, chciwa, agre­sywna Mał­go­rzata i jej towa­rzyszki wal­czące z demo­nami.

Spoj­rzał na zamknięte drzwi, za któ­rymi sie­działa Monika, i zaczął zasta­na­wiać się nad tym, czy ta dziew­czyna może mieć coś z Sza­lo­nej Gośki.

W tej chwili otwo­rzyły się drzwi.

Minęło dzie­sięć minut.

Monika nie wyglą­dała jak Sza­lona Gośka, ale w jej twa­rzy było coś nie­po­ko­ją­cego. Przez moment pomy­ślał, że pew­nie znów dał się zwieść emo­cjom. Monika była deli­katna, ale nie jak kwiat, raczej jak bomba.

– No i co? – zapy­tał.

– Wiemy, że Rosja­nin wysiadł na siód­mym pię­trze, ale mógł się udać na każde inne – zaczęła. – Mógł wejść albo zejść. Ja bym tak zro­biła. Więc to może być tylko przy­pa­dek. Par­ta­czy­liby tak? Jedzie przez pół Europy, żeby spie­przyć finał? Coś tu nie gra. Poza tym jakie tajem­nice miałby prze­ka­zy­wać jej pre­mier? Chyba że to ona nim kie­ruje…

– Czyli masz wąt­pli­wo­ści – prze­rwał jej Roman. – Świet­nie!

– To chyba oczy­wi­ste – odparła z prze­ję­ciem Monika. – Naiwne story.

– Nie ma tego w doku­men­tach, ale wiemy o tym domu ciut wię­cej. Na Modrej, pod nume­rami jeden i trzy, stoją dwa iden­tyczne budynki wybu­do­wane w latach sie­dem­dzie­sią­tych. Nas inte­re­suje ten pod nume­rem jeden. Nie­gdyś nale­żał do woj­ska. Miesz­kali w nim woj­skowi, ale kilka lat temu prze­szedł pry­wa­ty­za­cję i sta­tus wła­sno­ści wielu lokali zmie­nił się, a więc czę­sto także loka­to­rzy. Wciąż mieszka w nim jed­nak wielu woj­sko­wych, głów­nie eme­ry­to­wa­nych. W tym bloku jest pra­wie sto miesz­kań i zamel­do­wa­nych jest trzy­sta pięć osób, ale to oczy­wi­ście nie oddaje rze­czy­wi­stego stanu. Nie wiemy, ile miesz­kań jest wynaj­mo­wa­nych legal­nie, ile nielegal­nie.

– Powiedzmy sobie szcze­rze, w tym domu podej­rzani są wszy­scy i wszystko, a roz­pra­co­wa­nie kil­ku­set osób, kiedy nie wie się, czego szu­kać, to abs­trak­cja. Nie wiemy, czy Bie­rie­zow­ski przy­szedł do Julii ani nawet czy ona była w tym cza­sie w domu. W ogóle nic nie wiemy. To może być Julia, to może być jakiś safe house, to może być jakiś inny agent, to mogło być jakieś jed­no­ra­zowe zda­rze­nie, skrytka na przy­kład. Prze­cież tam mieszka sporo byłych i pew­nie czyn­nych woj­sko­wych, może nawet ze służb. Zaję­ła­bym się raczej Julią. Jeżeli Bie­rie­zow­ski odwie­dził ją w domu i jest to zwią­zek agen­tu­ralny, to mają do niej ogromne zaufa­nie. Trudno uwie­rzyć, żeby była nie­le­gałką. Skąd pocho­dzi? – Monika się­gnęła po nie­bie­ską teczkę.

– Sie­dlisz­cze koło Chełma – odparł natych­miast.

– Ukra­inka?

– Tego nie wiemy. Nic nie wiemy o jej rodzi­nie, o niej zresztą też nie­wiele. Maturę robiła w liceum w Cheł­mie. Zga­dzam się, zaj­miesz się Julią w pierw­szej kolej­no­ści, a ja budyn­kiem. Zoba­czymy, co nam z tego wyj­dzie. Nie mamy co liczyć na współ­pracę pre­miera ani UOP-u. Musimy zro­bić to sami, siłami wywiadu, deli­kat­nie i szybko – wyja­śnił Roman, bo wie­dział, że Monika lubi tak myśleć o swo­jej pracy.

– Wyobra­żam sobie, co by było, gdyby wycie­kło to do mediów – rzu­ciła z wyraź­nym prze­ję­ciem. – Opo­zy­cja roz­szar­pa­łaby Wir­skiego. Byłoby szkoda, w końcu mamy dobrego pre­miera.

– Dla­tego sprawa musi być utrzy­mana w naj­więk­szej tajem­nicy. Poli­tyka to nie jest czy­ste zaję­cie, więc oczy­ścimy pre­miera, jeżeli się pobru­dził…

– Nie rozu­miem… – wtrą­ciła Monika. – A może po pro­stu trzeba z nim poroz­ma­wiać?

– Prze­cież to niczego nie zmieni. Może trzeba będzie to zro­bić, ale jesz­cze nie teraz.

– No tak. – Poki­wała głową. – To co? Zaczy­namy? – spy­tała bez entu­zja­zmu. – Jutro rano pojadę do Sie­dliszcz.

– Dajmy sobie tydzień – rzu­cił szybko Roman. – Ustalmy naj­pierw, kim jest Bart­kie­wicz. Masz jej zdję­cie w spra­wie. Ja spró­buję poroz­ma­wiać z boro­wi­kiem pre­miera. Oni zawsze dużo wie­dzą. Wyko­rzy­stamy też tech­nikę. Zało­żymy pod­gląd w domu i zoba­czymy, czy ktoś do niej przy­cho­dzi. Popa­trzymy, poob­ser­wu­jemy przez kilka dni, co się dzieje, aż usta­limy, kim jest tajem­ni­cza Julia.

7

Geo­rge kupił rosyj­ską wódkę, cze­ko­ladki z pista­cjami i dużą butelkę fanty. Minęła osiem­na­sta, więc był już głodny. Od śnia­da­nia nic nie jadł, bo wie­czo­rem Nikola miał gril­lo­wać bara­ninę.

Dopóki nie poznał braci Luki­ciów, nie brał bara­niny do ust, i to nawet w dobrych lon­dyń­skich restau­ra­cjach. Kiedy przy­je­chał do Czar­no­góry i bra­cia zapro­sili go na grilla, wszystko się zmie­niło. Smak kotle­ci­ków mary­no­wa­nych w zio­łach, oli­wie, czosnku i mio­dzie nie przy­po­mi­nał niczego, czego dotąd pró­bo­wał. Nie mógł się jed­nak prze­ko­nać do rakii. Wyda­wało mu się, że zabija w bara­ni­nie to, co naj­smacz­niej­sze. Dla­tego pił do niej wódkę. To mięso było jedyną rze­czą, jaką lubił na Bał­ka­nach.

Gdy przy­szedł, Nikola dopiero roz­pa­lał grilla na tara­sie. Oznaj­mił, że jedze­nie będzie nie wcze­śniej niż za godzinę.

Jovan sie­dział na leżaku, pocią­gał piwo z butelki i brzdą­kał na gita­rze.

– Piwo w lodówce – rzu­cił i zro­bił deli­katny ruch głową w stronę domu.

– Zro­bię sobie drinka – odparł Geo­rge, bo wie­dział, że jeżeli zacznie od piwa, to za godzinę będzie pijany. – Masz lód?

– W lodówce – odpo­wie­dział Jovan, nie pod­no­sząc głowy.

– Co grasz?

– Nic jesz­cze. Ćwi­czę akordy.

– Od dwóch lat ćwi­czy te akordy i tylko wtedy, kiedy pije piwo – rzu­cił z prze­ką­sem Nikola, macha­jąc kawał­kiem tek­tury nad dymią­cym gril­lem.

Geo­rge poszedł do kuchni. W szafce zna­lazł szklankę, do któ­rej wlał wódki na dwa palce. Z zamra­żarki wyjął dwie kostki lodu, dorzu­cił je do szklanki i dopeł­nił fantą.

– Oks­fordzki drink w pier­do­lo­nej Czar­no­gó­rze, kurwa – powie­dział do sie­bie i spił nad­miar płynu. – Gdyby nie ta bara­nina Nikoli, tobym stąd…

Wró­cił na taras i usiadł na krze­sełku obok Jovana, który odsta­wił już gitarę i wyraź­nie pod­nie­cony mówił coś po chor­wacku do Nikoli.

– Nie możesz z kimś poroz­ma­wiać… – spoj­rzał na Geo­rge’a piją­cego swo­jego drinka – żeby przy­słali kogoś innego? Strasz­nie mi działa na nerwy ten pry­mi­tyw. Nie masz już dość tej bara­niny? Bo mnie na sam widok zbiera się na pawia. Co face­towi odbiło?

– Daj spo­kój – odparł Nikola. – To już nie potrwa długo. Wró­cimy do Lon­dynu i wszystko będzie okej.

– Mam infor­ma­cję, że będziemy mieli eks­tra­ro­botę – ode­zwał się Geo­rge i bra­cia spoj­rzeli na sie­bie zasko­czeni, bo Anglik nie znał chor­wac­kiego. – Ma do nas przy­pły­nąć kolejny pta­szek, ktoś bar­dzo, bar­dzo ważny…

– Kto? – zapy­tał Nikola.

– Nie wiem, ale cen­trala wiąże z tym łabę­dziem duże nadzieje. To podobno czarny łabędź. Musimy też popra­wić tech­nikę u naparstka, bo cen­trala narzeka, że powy­żej trzech metrów decy­bele spa­dają i są luki w reje­strze.

– Wiem o tym, ale nic nie pora­dzę – odparł Nikola, ukła­da­jąc kotlety na rusz­cie. – Albo dosta­niemy bar­dziej czuły sprzęt, w co wąt­pię, albo zain­sta­lu­jemy dodat­kowe źró­dło, a nawet dwa.

– Napar­stek boi się, że ktoś z jego pra­cow­ni­ków wyła­pie to, więc… – Geo­rge urwał i pocią­gnął mocno ze szklanki.

– I ma rację – rzu­cił Nikola. – Dla­tego ja się tym zaj­muję. Jakby się zorien­to­wali, co jest grane, to nie chciał­bym…

– My się tym zaj­mu­jemy – popra­wił go Geo­rge, odsta­wia­jąc pustą szklankę. – Nie zapo­mi­naj, kto tu rzą­dzi.

– Nie sadź się – spo­koj­nie ode­zwał się Jovan. – Pra­cu­jemy w zespole.

– Dobrze, dobrze – zamru­czał Anglik, chwy­cił szklankę i ruszył do kuchni.

– Jak zwy­kle się nawali, zanim zro­bisz to mięso – rzu­cił Jovan po chor­wacku, gdy Geo­rge znik­nął we wnę­trzu. – Wiesz, Niki, cza­sami mam ochotę pier­dol­nąć to wszystko i wra­cać do domu. Gdyby nie roz­kazy, to…

– Bra­ciszku! – ode­zwał się Nikola, prze­wra­ca­jąc kotlety na grillu. – To, co tutaj robimy, jest ważne. Bar­dzo ważne.

– No wiem, wiem. Tylko – Jovan pocią­gał piwo z butelki – ten tam działa mi na nerwy. Nic nie potrafi, tylko… – Urwał, bo Geo­rge poja­wił się na tara­sie z nowym drin­kiem.

– Długo jesz­cze? – rzu­cił, się­ga­jąc po chleb. – Już mi się flaki prze­wra­cają z głodu.

– Jesz­cze chwila – odparł Nikola i zapy­tał: – Wiesz, czym przy­pły­nie ten łabędź? Musimy przy­go­to­wać odpo­wiedni sprzęt.

– Będę wie­dział jutro.

– A naparst­kowi damy pod­rzutkę w kamu­flażu – cią­gnął Nikola. – Mam coś odpo­wied­niego, tylko muszę go tro­chę dopra­co­wać.

– A ty… Deep Blue, nie nady­maj się tak… – Geo­rge zwró­cił się do Jovana. – Możesz tu, sier­żan­cie, zro­bić praw­dziwą karierę, a nie jak w tych kała­mar­ni­cach. Słu­chaj się brata, to dobrze na tym wyj­dziesz.

Jovan wziął gitarę i zaczął ćwi­czyć akordy. Geo­rge wypił drinka i poszedł do kuchni po następ­nego. Nikola zaczął ukła­dać na taler­zach soczy­ste kotle­ciki i gril­lo­wane warzywa. Jedną por­cję obfi­cie posma­ro­wał masłem, dopra­wił hojną szczyptą soli i świeżo zmie­lo­nego pie­przu.

8

Monika posta­no­wiła poje­chać do Sie­dliszcz obej­rzeć dom Bart­kie­wi­czów i dowie­dzieć się cze­goś na miej­scu. Potem zamie­rzała udać się do Chełma, by zaj­rzeć do liceum, do któ­rego cho­dziła Julia.

To był jej cały plan. Nie­dawno zdała egza­min z roz­po­zna­nia w tere­nie, ale liczyła, że dopi­sze jej szczę­ście. Miała wra­że­nie, jakby wra­cała do rodzin­nej Komor­nicy w poszu­ki­wa­niu samej sie­bie, jakby podą­żała za wła­snym cie­niem. Dostała pierw­sze praw­dziwe zada­nie, cho­ciaż nie wyda­wało się ono spe­cjal­nie trudne. Trudno jej było uwie­rzyć, że kryje się w tym jakaś tajem­nica. Chciała też poka­zać Roma­nowi, że nie zmar­no­wała czasu. Pre­mier nato­miast jej nie obcho­dził, a nawet nie wzbu­dzał w niej szcze­gól­nej sym­pa­tii – nie podzie­lała zachwy­tów mediów i Romana nad pol­skim Ken­ne­dym.

Zro­biła sobie kanapkę, zapa­ko­wała do ple­caka cie­płą bluzę, wło­żyła czapkę z dasz­kiem i nie­bie­ską kurtkę, po czym wyszła z domu. O szó­stej usia­dła za kie­row­nicą swo­jego tico, które szczę­śli­wie odpa­liło za trze­cim razem.

Godzinę wcze­śniej Maciek Gór­ski, Mirek i Irek pod­je­chali volks­wa­ge­nem trans­por­te­rem przed dom przy ulicy Modrej 1. Par­king był nie­mal pusty, więc zajęli miej­sce na wprost wej­ścia.

Kamera numer jeden obej­mo­wała bramę wej­ściową do budynku. Na siód­mym pię­trze zamon­to­wali trzy inne. Pierw­sza, umiesz­czona w kwiet­niku, pokry­wała kory­tarz, przy któ­rym były drzwi do miesz­ka­nia Julii Bart­kie­wicz i te od lokalu obok. Drugą kamerkę umie­ścili w hydran­cie – reje­stro­wała widok na windy i dwa miesz­ka­nia w głębi kory­tarza. Kamera trze­cia, zamon­to­wana w licz­niku prądu, kon­tro­lo­wała wej­ście na klatkę scho­dową.

Zada­nie było pro­ste, a zało­że­nie tech­niki zajęło im nie wię­cej niż pół godziny. Punkt odbior­czy znaj­do­wał się w volks­wa­ge­nie zapar­ko­wa­nym przed budyn­kiem.

Zle­ce­nie, jako wyjąt­kowo pilne, oso­bi­ście prze­ka­zał szef Bau­man, a za jego reali­za­cję odpo­wia­dał Leski. Gdy spo­tkali się poprzed­niego wie­czoru, nie potra­fił jasno spre­cy­zo­wać swo­ich ocze­ki­wań.

– To bar­dzo nam utrudni reali­za­cję – rzu­cił Gór­ski. – Wła­ści­wie co my mamy reje­stro­wać?

– Przede wszyst­kim obser­wu­jemy miesz­ka­nie Bart­kie­wicz – odparł Roman. – Reje­stru­jemy…

– Jasne, ale co dalej? – prze­rwał mu Irek. – Ktoś będzie usta­lał ich toż­sa­mość?

– No… nie… – ode­zwał się nie­pew­nie Leski. – Sprawa jest deli­katna i musimy podejść do niej z dystan­sem i fan­ta­zją.

Mirek i Irek wymie­nili spoj­rze­nia, a Gór­ski wes­tchnął, pokrę­cił głową i zapy­tał:

– I tak przez sie­dem dni?

– Tak – potwier­dził Leski z wyraź­nym waha­niem. – Reje­stru­jemy cały ruch na pię­trze – dodał po chwili. – Na tym pię­trze wynaj­mo­wane jest chyba tylko jedno miesz­ka­nie, oprócz tego Julii. To lokal obok, ale nie wiemy, kto tam mieszka. Więc jeżeli Rosja­nin poje­chał na siódme pię­tro doce­lowo, to mógł się tam zalo­ko­wać…

– Albo gdzie­kol­wiek indziej – wtrą­cił Mirek, trzy­ma­jąc w ręku zdję­cie Bie­rie­zow­skiego.

– No tak – odparł Roman. – Ale musimy na czymś się oprzeć, od cze­goś zacząć.

– Pomysł, żeby obsłu­gi­wać agenta z miesz­ka­nia obok, jest cał­kiem sen­sowny i ja też bym od tego zaczął – wyja­śnił Gór­ski. – Tym bar­dziej że oba miesz­ka­nia nie znaj­dują się w polu widze­nia z pozo­sta­łych trzech kory­ta­rzy czy windy. To daje kom­fort.

– Mimo wszystko to nie wygląda poważ­nie. Bart­kie­wicz, dwa­dzie­ścia osiem lat i taki szpie­gow­ski splot wokół niej? – zdzi­wił się Irek. – Ale dobrze, sie­dem dni, panie Roma­nie.

Leski wie­dział, że mieli rację – tak samo jak Monika i Bau­man. Mimo to wie­dzieli, że nie mogą tego zigno­ro­wać. Naj­gor­sze było to, że wciąż nie mieli poję­cia, z czym tak naprawdę mają do czy­nie­nia. Podej­rze­nia opie­rały się na wąt­pli­wych prze­słan­kach, ale w tej spra­wie poja­wiało się jedno nazwi­sko: Feliks Wir­ski. To wystar­czyło, by uznać ją za wartą wyja­śnie­nia.

Leski był prze­ko­nany, że nie­za­leż­nie od wyni­ków roz­pra­co­wa­nia Bau­man powi­nien poroz­ma­wiać z pre­mie­rem. Nie można było wyklu­czyć, że cała ta sytu­acja jest rosyj­ską pro­wo­ka­cją obli­czoną na skom­pro­mi­to­wa­nie Wir­skiego i oba­le­nie jego rządu. Kreml od mie­sięcy dawał do zro­zu­mie­nia, że nie jest zado­wo­lony z jego poli­tyki wobec Ukra­iny i Bia­ło­rusi.

– Sie­dem dni… – potwier­dził Roman, gdy zabrzmiała fuga Bacha. Przez chwilę nie mógł się zorien­to­wać, skąd docho­dzi dźwięk, i zaczął prze­szu­ki­wać kie­sze­nie.

– W teczce – rzu­cił Irek i wska­zał na tor­ni­ster sto­jący pod sto­łem.

Roman spoj­rzał na wyświe­tlacz. Numer był zastrze­żony i Leski od razu pomy­ślał o Mali­niaku. Apa­rat w jego dłoni roz­dzwo­nił się ponow­nie.

– Dodzwo­nić się do cie­bie… – usły­szał w słu­chawce pod­nie­siony głos Zbyszka.

– Mam zebra­nie.

– Pro­wa­dzisz sprawę Julii?

Leski zanie­mó­wił, bo Bau­man miał nie infor­mo­wać Mali­niaka. Wstał i wyszedł do dru­giego pokoju.

– Tak – rzu­cił. – Skąd wiesz?

– Nie­trudno było się domy­ślić. No bo komu Edward by to dał? Wia­domo! I dobrze, że to ty. Razem pocią­gnę­li­by­śmy sprawę, ale teraz… – Zby­szek urwał.

– Co teraz? – zapy­tał Roman.

– Dupa zimna. Litwini spier­do­lili sprawę. Mieli pod­jąć Bie­rie­zow­skiego po dru­giej stro­nie gra­nicy, ale im się roz­pły­nął.

– I co?! – Leski pod­niósł głos. – Dopiero teraz mi to mówisz?

– A ty powie­dzia­łeś mi, że pro­wa­dzisz tę sprawę? Więc się nie sadź, Romano Ita­liano – odpo­wie­dział z prze­ką­sem Zby­szek. – Dobra, olejmy to. – Zmie­nił ton. – Litwini dopiero teraz mnie poin­for­mo­wali. Wyobra­żasz sobie? Ja pier­dolę!

– A powie­dzieli dla­czego?

– Nie. Tylko że nie udało się go pod­jąć. Może ściem­niają.

– Jeżeli Litwini cze­goś nie spie­przyli i nie mówią nam prawdy, to może on się zorien­to­wał, że jest pod obser­wa­cją. Wię­cej go nie zoba­czymy. – Roman był wyraź­nie poru­szony. – Albo może to myśmy coś spie­przyli?

– Nie mam takiego wra­że­nia. Wszystko wyglą­dało bar­dzo dobrze. Wiesz, zawsze jest wytłu­ma­cze­nie…

– Jakie? – prze­rwał mu Leski.

– Mają u nas kreta.

– Daj spo­kój – odparł z rezy­gna­cją, bo dokład­nie takiego argu­mentu się spo­dzie­wał. Zby­szek wszyst­kie błędy tłu­ma­czył kre­tami. – Błędy się zda­rzają. Infor­mo­wa­łeś Edwarda? To zmie­nia sens naszego dzia­ła­nia.

– Ty go poin­for­muj – pole­cił Mali­niak. – Ja szu­kam win­nego. Notatkę ze zdję­ciem Bie­rie­zow­skiego prze­ka­za­łem dzi­siaj Tomowi Hardy’emu, bry­tyj­skiemu łącz­ni­kowi, i powie­dzia­łem, że teraz ty się tym zaj­mu­jesz.

– Prze­ka­za­łeś im wszystko? O Bart­kie­wicz i Litwi­nach też? – zapy­tał Roman.

– Jasne, że wszystko. Cześć – rzu­cił zde­cy­do­wa­nym tonem Zby­szek i się wyłą­czył.

Leski stał przy oknie, patrzył na szpi­tal po dru­giej stro­nie ulicy i zasta­na­wiał się, co powi­nien teraz powie­dzieć ludziom z tech­niki, cze­ka­ją­cym w pokoju obok.

Mimo wszystko coś się wyda­rzyło. „Może o to Rosja­nom cho­dziło, żeby nas wcią­gnąć? Zasiać wąt­pli­wo­ści, spro­wo­ko­wać? Pod­pu­ścili Litwi­nów, a ci nie­świa­do­mie wcią­gnęli nas? Za chwilę odpalą w mediach, że Feliks utrzy­muje intymne kon­takty z rosyj­ską agentką, która u niego pra­cuje od lat, a my się nie wykrę­cimy i będziemy musieli potwier­dzić, że coś było na rze­czy” – myślał.

– Zgrab­nie by nas zro­bili – wymru­czał z głową opartą o szybę.

Wró­cił do pokoju, w któ­rym trwała oży­wiona dys­ku­sja.

– Coś się stało, pano­wie? – zapy­tał zanie­po­ko­jony.

– Nic takiego – odparł Gór­ski. – Mamy pilne zle­ce­nie z trójki i musimy teraz jakoś roz­dzie­lić siły, skoro przez sie­dem dni będziemy tu uwią­zani.

Roman stał w drzwiach. Zasta­na­wiał się nad tym, co powi­nien im teraz powie­dzieć. Sytu­acja się zmie­niła i bie­żąca inwi­gi­la­cja tech­niką na Modrej tra­ciła sens. „Naj­lep­szym roz­wią­za­niem byłaby roz­mowa Bau­mana z Wir­skim i ucieczka do przodu” – pomy­ślał, ale wie­dział, że szansa na to jest zerowa.

– Tylko sie­dem dni. Robimy według przy­ję­tych zało­żeń, a o wszyst­kich zda­rze­niach infor­mu­je­cie mnie na bie­żąco.

– Oczy­wi­ście, panie puł­kow­niku – odparł Gór­ski.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki