39,99 zł
Rok 2003. Polska stoi u progu historycznej decyzji o wejściu do Unii Europejskiej, a w cieniu oficjalnej polityki trwają przygotowania do operacji „Iraqi Freedom”. Gdy w Warszawie pojawia się rosyjski agent, polski kontrwywiad rusza do akcji. Śledztwo prowadzi do młodej kobiety zatrudnionej jako opiekunka u premiera Feliksa Wirskiego.
Szef wywiadu powierza tę sprawę Romanowi Leskiemu oraz Monice Arent, która dopiero rozpoczyna służbę. Tymczasem w Budvie nad Adriatykiem działa tajny zespół MI6. Na luksusowych jachtach spotykają się rosyjscy oligarchowie, którym przewodzi miliarder Aleksander Gierman. Ich celem jest opracowanie planu obalenia prezydenta Rosji.
W Londynie napięcie rośnie – do akcji wkraczają agenci MI6, Martin i Ray. Trop prowadzi ich do Warszawy, gdzie ślad rosyjskiego szpiega okazuje się znacznie bardziej niebezpieczny niż przypuszczali. Wspólnie z polskim wywiadem wyruszają do Czarnogóry, by rozwikłać zagadkę, która z każdym krokiem wciąga ich głębiej w świat zdrad, fałszywych tożsamości i wyścigu z czasem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 442
Nad południowym Adriatykiem marzec dwa tysiące trzeciego roku nie wyróżniał się niczym szczególnym. Było słonecznie, wiało delikatnie z południa i z każdym dniem robiło się coraz cieplej. Woda w morzu miała siedemnaście stopni, a w zatokach nawet o dwa więcej.
Do średniowiecznej Budvy ostatnia wojna nie dotarła, a i poprzednie ją oszczędzały. Choć skutecznie wystraszyła niemieckich emerytów, życie w mieście zamarło tylko na chwilę. Nadmorski bulwar, Stari Grad, restauracje, kafejki, port i plaże szybko wypełniły się rosyjskojęzycznym gwarem.
Bracia Nikola i Jovan kilka tygodni wcześniej wynajęli dwupiętrowy dom z dala od centrum, na zboczu góry. Położony był na gęsto zabudowanym zachodnim skraju miasta, przy końcu krętej i stromej ulicy, i otoczony gęstwiną akacjową skrywającą jego brzydotę. Wydawać się mogło, że wraz ze śmiercią Tity stanęły tu wszystkie zegary i zgasły uliczne latarnie.
Na parterze mieścił się garaż. Stały w nim dziesięcioletni biały volkswagen passat i ponton z silnikiem na lawecie. Część mieszkalna znajdowała się na piętrze. Z salonu było wyjście na obszerny taras ozdobiony agawami w kamiennych wazonach i czterema antenami. Rozciągał się z niego widok na turkusowe morze, góry pokryte lasem i czerwone dachy Starego Miasta.
Nikola miał pięćdziesiąt pięć lat i był o piętnaście lat starszy od Jovana. To on o wszystkim decydował – i to nie tylko ze względu na wiek, ale także dlatego, że to on wciągnął młodszego brata do tej roboty. Oddał mu duży pokój przy salonie, a sam zajął ciemną klitkę w głębi korytarza. Trzeci pokój służył im jako pracownia techniczna, nazywana przez nich Bunkrem.
Była siódma rano. Zapowiadał się słoneczny i ciepły dzień. Jovan siedział na tarasie, pił kawę i przez okulary słoneczne obserwował samolot rysujący smugę kondensacyjną. Słuchał wiadomości radia Nova Budva. Na zmianę zaciągał się, brał łyk kawy, obserwował morze i zerkał na niebo.
Gdy reklamy się skończyły, spiker zapowiedział, że teraz utwór Postojim i ja zaśpiewa Sergej Ćetković, który w czerwcu miał reprezentować Czarnogórę na Music Festival Budva. Jovan pogłośnił radio i wyciągnął się w fotelu, zakładając ręce za głowę. Uwielbiał Ćetkovicia.
– Nie ma chleba – usłyszał za sobą niski głos Nikoli.
– Jest w samochodzie, w zielonej torbie na tylnym siedzeniu – przypomniał sobie Jovan.
– Drodzy słuchacze – odezwał się spiker – właśnie dostałem niezwykłą informację. W zatoczce Uvala Mogren pojawiły się cztery delfiny. Podobno były tam już wczoraj. Co jakiś czas urządzają pokaz skoków. Najwyraźniej uciekły z chorwackiego rezerwatu. Można je obserwować z murów cytadeli i przy tej okazji zapraszamy do restauracji Luna na Starym Mieście.
– Słyszałeś?! – zawołał Jovan, odwracając się w stronę salonu. – Słyszałeś? Niki? – powtórzył głośniej i poderwał się z fotela.
Wszedł do salonu i dopiero teraz zobaczył Nikolę wchodzącego po schodach.
– W zatoce Mogren pojawiły się delfiny – oznajmił Jovan z przejęciem. – Jedziemy?
– Zwyczajne czy butlonosy? – zapytał Nikola, wyjmując chleb z torby.
– Ludzie nie rozróżniają, więc…
– Hm – zamruczał Nikola, ale dobrze wiedział, co Jovan chce zrobić. Nikt tak nie kochał delfinów jak jego brat.
– Pojedziemy popływać z nimi w Uvala Mogren – odparł. – Ostatni raz to było…
– Trzy lata temu w Turcji – wtrącił Nikola.
– Tak, w Kas… – Jovan pokręcił głową. – To było piękne. Butlonosy, ze dwadzieścia. Młode chciały się bawić. Pamiętasz?
– Ty jesteś nieźle pojebany z tymi delfinami – wtrącił Nikola, robiąc sobie kanapkę.
– Chodźmy, może jeszcze tam są…
– Braciszku, dorośnij. – Nikola się uśmiechnął. – Powinniśmy dzisiaj zmienić czipy i odesłać pliki do centrali. Jesteśmy już dwa dni spóźnieni. Musisz być w dobrej formie. Pójdziesz się bawić z delfinami teraz, to wieczorem będziesz nie do użytku.
Jovan pokiwał głową i odstawił kubek na stół.
– W sumie masz rację – rzucił bez przekonania. – Szkoda.
– Nie martw się. – Nikola podszedł do brata i poczochrał go po gęstej czuprynie. – Na pewno zostaną dłużej i obiecuję ci, że popływasz z nimi… jutro. – Przyciągnął głowę Jovana do piersi. – Kocham cię, braciszku.
– Czy ta nasza robota w ogóle coś daje? – zapytał Jovan. – Bo mam wątpliwości. Centrala ani razu nic nie powiedziała, żadnego dobrego słowa. Nic. Jesteśmy jak jacyś pierdoleni paparazzi, a nie…
– Nie nasza sprawa – przerwał mu Nikola. – Wiemy, co mamy robić, i robimy – dodał bez przekonania. – Gdyby to wszystko było gówno warte, toby pewnie zrezygnowali. W końcu trochę tego materiału zebraliśmy. Poza tym to przecież kosztuje.
– Pewnie tak – przyznał Jovan. – W takim razie sprawdźmy sprzęt i chodźmy do portu na lunch. Na ćevapčici tam, gdzie ostatnio. Popatrzymy, może coś się zmieniło na naszą korzyść. Ktoś ubył? – Uśmiechnął się i ruszył w kierunku swojego pokoju.
– Raczej przybył. Ich jest tu ciągle coraz więcej… – rzucił za nim Nikola.
Zszedł do garażu, żeby sprawdzić silnik przy pontonie – zauważył, że ten zaczyna się dławić przy zwiększonych obrotach. Jovan wrócił na taras, gdzie stała ławeczka do ćwiczeń. Dbał o sprawność fizyczną i codziennie rano poświęcał co najmniej czterdzieści pięć minut na trening. Lubił biegać, a ćwiczenia z ciężarkami stanowiły doskonałe uzupełnienie jego rutyny.
W przeciwieństwie do brata, który zmagał się ze sporą nadwagą, nie dbał o zdrowie, palił dwie paczki czerwonych marlboro dziennie, wypijał litr tureckiej kawy i nie stronił od śliwowicy, Jovan był szczupły, wysportowany i ograniczał się do jednej porannej kawy. Nikola odpowiadał za technikę operacyjną i nie było problemu, którego nie potrafił rozwiązać.
Choć dzieliła ich duża różnica wieku i nie byli do siebie fizycznie podobni, łączyła ich silna, niemal metafizyczna więź. Nigdy się nie kłócili, a ewentualne nieporozumienia trwały jedynie chwilę i kończyły się zwykle po prostu skinieniem głowy. Wyższość Nikoli była dla Jovana czymś oczywistym i nawet przez myśl by mu nie przeszło, żeby kwestionować jego zdanie. Nikola wiedział o tym i szanował lojalność młodszego brata.
W rodzinie Lukiciów mężczyźni zawsze dbali o wychowanie młodszych, zanim pozwolono im sięgnąć po broń. Żelazne zasady i więzy krwi pozwoliły Lukiciom przetrwać w bałkańskim kotle. Wojny nie tylko narzucały nowe reguły, ale też utrwalały stare, a przelana krew je pieczętowała. Lukiciowie rzadko umierali w łóżkach i byli z tego dumni.
Lokal konspiracyjny o kryptonimie „Maczek” znajdował się na warszawskim Służewcu. Dwupokojowe mieszkanie mieściło się na trzecim piętrze w budynku bez windy, co dla Romana Leskiego stanowiło spore wyzwanie. Opierając się o poręcz, musiał włożyć niemało wysiłku w to, by pokonać schody. Od dwóch miesięcy przyjmował leki na nadciśnienie i ciągle czuł się zmęczony. Już po pokonaniu pierwszego piętra na jego czole pojawiały się kropelki potu. Na drugim przyspieszał oddech, a na trzecim serce zaczynało groźnie kołatać. Dopiero kiedy wyrównał oddech i starł pot z czoła, nacisnął dzwonek.
Otworzyła mu krótko obcięta blondynka o ładnej, delikatnej twarzy i niebieskich oczach. Miała dwadzieścia pięć lat, ale równie dobrze można było uznać ją za maturzystkę. Dżinsy i błękitna koszula z zawiniętymi rękawami pasowały jak ulał do jej swobodnego, młodzieńczego wyglądu.
Roman pomyślał, że w tej zwykłej z pozoru dziewczynie kryje się potencjał na twardego oficera wywiadu. Monika Arent była dopiero w trakcie szkolenia, ale Roman wiedział już, że wybrał właściwą osobę.
Leski trzy razy bez powodzenia zdawał na akademię sztuk pięknych. Kochał sztukę tak mocno, że żadne oblane egzaminy nie mogły stanąć na drodze tej miłości. Wydawało mu się wówczas, że nie musi się uczyć – każdą wolną chwilę poświęcał na działalność w podziemiu. To wtedy zrozumiał, że idealna kompozycja powstanie, gdy uda mu się zespolić w jedno duszę artysty i wojownika. Fantazja i myślenie abstrakcyjne kruszą schematy, dają możliwość zerkania za linię horyzontu, opisywania rzeczywistości barwą i kształtem, a nie obrazem analogowym. Monika tak właśnie postrzegała świat, bo była artystką z natury. Teraz Roman musiał z niej zrobić szpiega.
– No i jak? – rzuciła, gdy tylko przestąpił próg.
– Najpierw daj mi wody – odparł Roman, z trudem łapiąc powietrze.
Zanim zdążył odwiesić kurtkę, Monika zniknęła w kuchni i po chwili z głośnym stuknięciem postawiła szklankę na stoliku w salonie. Usiadła na kanapie i obserwowała Romana, który sapiąc, sadowił się w fotelu.
Wypił kilka łyków, westchnął dwa razy i postawił na kolanach swoją brązową zniszczoną teczkę, przypominającą szkolny tornister. Przez moment grzebał w środku, by w końcu wyjąć zielony skoroszyt.
– No i jak? – niecierpliwiła się Monika. – Zdałam?
– Patrzcie, jaka w gorącej wodzie kąpana! Zaraz się wszystkiego dowiesz – uspokoił ją Roman, otwierając skoroszyt. – No więc… – Pokiwał głową.
– No więc co, kurw…? – nie wytrzymała dziewczyna.
– Nie przeklinaj – zamruczał pod nosem Roman. – Oficer wywiadu musi panować nad językiem. Nie może dekonspirować emocji. Szczególnie wobec przełożonego.
– Daj spokój, Roman – odparła nieco rozbawiona. – Mów, zdałam czy nie?
Lubił jej niezależność i wybuchowy temperament, tak typowe dla studenckiej subkultury z akademii sztuk pięknych, i nie próbował ich zmieniać. Wprost przeciwnie – naturalność Moniki była jej wielką zaletą. Przechodziła indywidualny kurs wywiadowczy, bo Roman zaplanował dla niej przyszłość z dala od centrali. Miała pozostać w konspiracji i prowadzić życie w swoim naturalnym środowisku.
Przez ostatnie dwa miesiące przechodziła intensywny kurs pracy z obserwacją, wykrywania i urywania się od ogona. To był najważniejszy przedmiot szpiegowskiej edukacji. Jeśli zawodowy szpieg nie potrafi zmylić obserwacji, nie nadaje się do pracy operacyjnej. A taką właśnie przyszłość zaplanował dla niej Roman.
– Drogie dziecko… – zaczął Roman i od razu zobaczył zmarszczone czoło Moniki. – Koleżanko szanowna… – poprawił się. Nigdy dotąd nie zwracał się do niej w tak formalny sposób, ale poczuł, że okazja tego wymaga. – Z prawdziwą satysfakcją mogę stwierdzić, że zdałaś egzamin na szóstkę.
Monika wyraźnie się ucieszyła. Włożyła dużo pracy w to, aby opanować chodzenie pod obserwacją, i poczuła prawdziwą satysfakcję, jakby wygrała nagrodę Pucharu Świata.
– Po raz pierwszy kandydatka… czy kandydat… rozkuł… rozkuła obserwację tak… tak… – Roman się zawahał. – Nawet nie wiem, jakiego słowa powinienem użyć.
– Dawaj, Roman, dawaj! – niecierpliwiła się Monika.
– Dobrze, powiem raz i nigdy więcej tego nie powtórzę – ciągnął. – Masz talent, a właściwie dar, jakiego jeszcze nie widziałem. W betce byli wprost zdumieni. Zdałaś na dziewięćdziesiąt pięć procent. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło.
Na twarzy dziewczyny pojawił się uśmiech. Próbowała nad nim zapanować, ale po chwili się rozpromieniła.
– Dziewięćdziesiąt pięć procent? – spytała zadowolona. – Ilu było?
– I tu właśnie widać twój dar – odparł Roman. – Miałaś dwa zespoły po dziesięć osób i pięć samochodów. Celowo prosiłem o dużą i najlepszą ekipę, bo czułem, że ich rozkujesz, ale że aż tak… – Urwał i pokręcił głową z niedowierzaniem. – Przy tak licznym zespole zwykle figurant nie jest w stanie nic ustalić. A ty? Jak to możliwe?
– Nie wiem. Serio!
– I te opisy wywiadowców. Takie szczegółowe? Szef betki nie mógł w to uwierzyć i zrobił dochodzenie u siebie, czy ktoś się nie wysypał. – Roman zamilkł na kilka sekund, a potem dodał: – Ja wiem, że to ty. Wiem. – Pokiwał z zadowoleniem głową. – Masz dar. Widzisz więcej, patrzysz inaczej.
– Tylko nie mów, że mam trzecie oko – wtrąciła z przekąsem Monika. – To żałosne. Już to określenie… dar, mnie mierzi, jakbym słyszała jakiegoś nawiedzonego księdza.
– Już dobrze – zgodził się Roman, bo poczuł, że rzeczywiście popadł w patos. – Okej, w takim razie muszę ci coś wyjaśnić. Zrobię to tylko raz i nigdy nie będę już do tego wracał. Obiecuję. Może ci się to przyda, bo kiedyś będziesz musiała przekazać tę wiedzę swoim następcom, więc…
– Powtarzasz się, chociaż za każdym razem twierdzisz, że to ostatni raz. Więc nie ściemniaj, mów i idziemy dalej. Jak rozumiem, mam już… – Monika poczuła się pewniej niż kiedykolwiek wcześniej. Była młoda, pewna siebie i czasami arogancka, a Roman wiedział, że to kiedyś minie.
– Mogę śmiało powiedzieć, że otrzymałaś dzisiaj promocję na pierwszy stopień oficerski. Zdałaś najtrudniejszy egzamin, oceniający, czy nadajesz się na zawodowego szpiega. Gratuluję! Wielu rzeczy można i trzeba się nauczyć… – ciągnął Roman – …jak budować skrytki, robić bpm, jak chodzić i sprawdzać się, znajdywać miejsca nawiązania kontaktu, ale najważniejszego się nie nauczysz. Albo to masz, albo nie. Umiejętność obserwowania otoczenia, zapamiętywania obrazów, szczegółów i, co najważniejsze, podejmowania właściwych decyzji. A przede wszystkim umiejętność wyjścia spod obserwacji tak, by wywiadowcy byli przekonani, że zgubili cię z własnej winy albo nie potrafili odnaleźć.
– Czyli za miesiąc promocja? – zapytała Monika, przerywając wywód Romana.
Ten jednak kontynuował:
– Jeżeli dosiada cię dwudziestu wywiadowców i pięć samochodów, to nawet doświadczony szpieg ma poważny problem, by się wygramolić wiarygodnie i sprawdzić, bo zmysły mają swoje ograniczenia. A ty jakbyś tych ograniczeń nie miała. Co więcej, są tacy, którzy widzą nieistniejące rzeczy i fakty. Piszą potem w raportach, że byli pod obserwacją. Opisują wszystko w najdrobniejszych szczegółach. To nie efekt rozbudzonej wyobraźni czy skłonności do fantazjowania, lecz strach. Wyobraźnia i fantazja są cenne, bardzo potrzebne, ale nie tu, gdzie zaczyna się droga szpiega. Krótko mówiąc, kończysz kurs oficerski jako prymuska, chociaż nie miałaś żadnych konkurentów. Gratuluję, pani podporucznik Moniko Arent, chyba mogę już się tak do ciebie zwracać.
– Będę podporucznikiem, gdy dostanę nominację, więc nie słódź mi przedwcześnie, pułkowniku Leski. – Uśmiechnęli się do siebie. – Mogę się przecież jeszcze rozmyślić. Tak czy inaczej, będziesz mógł teraz, profesorze Higgins, poinformować pułkownika Pickeringa, że wygrał pan zakład i Eliza zdała egzamin. – Monika obróciła się na pięcie i zniknęła za drzwiami.
Leski stał na środku pokoju z szeroko otwartymi oczami i wydawało mu się, że leci w ciemną otchłań. Monika trafiła go tak celnie, że ze zdumienia nie mógł wydobyć z siebie głosu. Jednym zdaniem zrecenzowała jego kilkumiesięczną pracę, którą uważał za misję, a nawet nie zauważył, jak bardzo jest w tym wszystkim banalny.
Martin i Ray zimę dwa tysiące trzeciego roku spędzili w Dubaju, zajmując luksusowy apartament w nowo powstałej dzielnicy Madinat Al-Jumeirah. Na tle monotonnej zabudowy było to miejsce wyjątkowe – wyglądało jak replika arabskiego miasta ze snu niemieckiego architekta. Choć wiatrowe wieże miały nawiązywać do tradycyjnej architektury, ich funkcja była czysto dekoracyjna – wszędzie działała klimatyzacja. Sieć restauracji, butików i luksusowych hoteli zapewniała gościom pełny komfort. Miasteczko poprzecinane było kanałami z turkusową wodą, po których pływały wodne taksówki.
Oni jednak woleli spędzać czas w starej dzielnicy Al Fahidi, gdzie czuć było nastrój miasta sprzed powstania siedmiu emiratów. Po miesiącach spędzonych w stanie niemal całkowitej bezczynności znali każdy zaułek, a nawet każdą ławeczkę. Przemierzyli wszystkie uliczki, odwiedzili każdą restaurację i skosztowali wszelkich możliwych owoców morza – od krewetek przez małże po ośmiornice.
Pojechali do Dubaju jako wsparcie dla Biura Proliferacji. MI6 od kilku lat prowadziło w Emiratach operację pod kryptonimem „Wings”, której zadaniem było rozpracowanie aktywności irańskich służb specjalnych. Strażnicy Rewolucji stworzyli w rejonie Zatoki Perskiej całą sieć wywiadowczą zajmującą się pozyskiwaniem technologii jądrowych i transferem środków finansowych.
Grupą dziesięciu oficerów kierował Andrew Cook, wytrawny specjalista od spraw irańskich. Zresztą wszyscy członkowie zespołu byli najlepszymi specjalistami, jakimi dysponowało Zjednoczone Królestwo.
Ambicje jądrowe Iranu budziły niepokój na świecie, lecz w tamtym czasie priorytetem pozostawał bin Laden. Amerykańskie i brytyjskie lotnictwo rozpoczęło bombardowania Iraku i wiadomo już było, że inwazja wisi w powietrzu. Bliski Wschód był rozgrzany do czerwoności, więc do Emiratów zjechały wszystkie służby wywiadowcze świata. Tłok był tak duży, że trudno było rozpoznać, kto jest kim, zwłaszcza że każdy udawał kogoś innego.
Obraz sprytnie zaciemniali dodatkowo Rosjanie.
Po upadku ZSRR co pół godziny lądowały w Dubaju samoloty z rosyjskich i ukraińskich miast, których nazwy trudno było znaleźć na mapie. Na sukach i ulicach pojawiły się tysiące rosyjskojęzycznych turystów z wielkimi torbami, zatrzymujących się w najtańszych hostelach i gorączkowo poszukujących podróbek luksusowych marek z całego świata.
W ten właśnie sposób powstawało wiele rosyjskich firm, z których niektóre po latach urosły do rangi poważnych graczy. Szejkowie z życzliwością przyjmowali gości z północy, choć wraz z nimi do Emiratów trafiły zjawiska dotąd tam nieznane, takie jak przestępczość i prostytucja.
W hotelu w Madinat Al-Jumeirah co najmniej połowa gości pochodziła z Rosji, mimo że ceny były wygórowane, nawet jak na zamożnych zachodnich turystów.
Kilka tygodni przed wyjazdem do Emiratów, gdy nad Londynem zalegały jesienne chmury, Martina wezwał do siebie sir David Oldfield, szef MI6. Po kwadransie kurtuazyjnej rozmowy i filiżance herbaty, z uśmiechem podkreślonym starannie przystrzyżonym, srebrnym wąsikiem, oznajmił mu decyzję.
– Pojedziesz do Dubaju, Martin, razem z Rayem. Nie jestem aż tak brutalny, żeby ci go amputować.
– Świetnie! – odparł, bo od razu pomyślał o Rosjanach. Uwagę o Rayu zbagatelizował, bo od dawna wiedział, że szef za nim nie przepada. – Mamy tam coś ciekawego? Już dawno myślałem, żeby tam poczesać…
– Nie, Martinie – rzucił Oldfield. – Pojedziecie tam wesprzeć zespół Andrew Cooka. Wasze doświadczenie na kierunku wschodnim może się im przydać. Wiesz, to Dubaj, pełno Rosjan…
– „Wesprzeć”, czyli co dokładnie? – zapytał zaskoczony Martin.
– No nic… – Dowódca wzruszył ramionami.
– Jak to nic?
– Pojedziecie, a Andrew przekaże wam wszystko na miejscu. Nie denerwuj się tak.
– Co jest grane, David? – Martin zmrużył oczy. – Znamy się tyle lat, więc nie sądzisz chyba, że tak po prostu to łyknę. O co chodzi?
– Dobrze zatem. Zapadła decyzja, że wchodzimy do Iraku, sam więc rozumiesz… – Oldfield mówił bez przekonania. – Andrew prosił o specjalistę od spraw rosyjskich, a wy teraz nic pilnego chyba nie macie na biurku. Poza tym przyda się wam trochę słońca. Ile ci zostało do emerytury? Dwa lata? Temu małemu Rayowi chyba też. Prawda?
– Nie podoba mi się ta rozmowa, David – odparł Martin. – Mam wrażenie, że coś ukrywasz, ale dobrze, w końcu to ty jesteś szefem. Rzeczywiście chwilowo mamy puste biurka i ta pogoda…
– No i świetnie! Cieszę się, że przyjąłeś moją propozycję z takim zrozumieniem, a nawet entuzjazmem – rzucił Oldfield z przekąsem. – Dasz radę polecieć w poniedziałek?
– Dam – odparł zaskoczony Martin, po czym dodał: – Wiesz, jakie jest moje stanowisko w sprawie Iraku? To błąd! Poważny błąd. Premier nie powinien dać się wydymać Amerykanom, ale widocznie chce albo lubi. Od WTC wszystkie siły idą na poszukiwanie stu brodatych zbójów, a Rosjanie zacierają ręce z radości. Dostali czas, my daliśmy im czas i oni go wykorzystają. Wiesz to tak dobrze jak ja, że to pułapka Primakowa. Zresztą ten pomysł z wysłaniem nas do Dubaju tylko to potwierdza. David! – Spojrzał Oldfieldowi w oczy. – Putin to niebezpieczny gracz, przynajmniej ty nie daj się na to nabrać.
Oldfield, odkąd został szefem, nigdy nie reagował na ostrzeżenia Martina, chociaż często się z nim zgadzał. Przez wiele lat sprawnie kierował najtrudniejszą rezydenturą w Hongkongu. Kiedy jednak został dyrektorem MI6, zupełnie się pogubił i nieustannie miotał między Whitehallem a Vauxhallem.
Teraz podniósł się na znak, że spotkanie skończone, i z dłonią na ramieniu Martina odprowadził go do drzwi.
Wszyscy wiedzieli, że Oldfield przesiąknięty jest kulturą Dalekiego Wschodu i często woli komunikować się za pomocą gestów niż słów. Tym razem jego spojrzenie mówiło wszystko: „Wiem, Martinie, że masz rację, ale co ja mogę? Idziemy na wojnę i musimy utwierdzić premiera w przekonaniu, że to słuszna decyzja. A może, w jakiś cudowny sposób, nawet tę wojnę wygramy”.
Kiedy Martin wyszedł na Albert Embankment, od razu zadzwonił do Raya i streścił mu rozmowę z Davidem.
– W przeciwieństwie do ciebie nigdy nie lubiłem tego dupka – rzucił wyraźnie poruszony Ray. – Pierdolony kapłan Falun Gong!
– Daj spokój – próbował go uspokoić przyjaciel.
– A niech wie, co o nim myślę. I tak biurko mu się ugina od donosów na mnie.
– Lecimy w poniedziałek.
– Nie powiedziałeś, na jak długo.
– Zależy od Andrew – odparł Martin.
– Ech – westchnął Ray i się rozłączył.
Szybki wyjazd, bez jasno określonego terminu powrotu, komplikował Martinowi życie osobiste. Był w związku z Mariną Morozową, którą poznał przed laty w Helsinkach. Rosjanka z Sankt Petersburga, agentka brytyjskiego wywiadu, z czasem przeszła w Anglii specjalistyczne szkolenie i otrzymała nazwisko legalizacyjne Mary Cooling. Brała udział w kilku trudnych operacjach MI6. W dziewięćdziesiątym szóstym uzyskała brytyjskie obywatelstwo, została pełnoprawną funkcjonariuszką wywiadu i partnerką życiową Martina.
W deszczowy listopadowy poniedziałek wsiedli na pokład boeinga 747 British Airways i wylecieli do Dubaju. Samolot był zatłoczony, lecz Martin bez trudu rozpoznał pięciu kolegów z Vauxhall Cross. Atmosfera była napięta – czuć było, że coś się zbliża, a Bliski Wschód wkrótce eksploduje.
Andrew Cook pojawił się w Madinat Al-Jumeirah dopiero po kilku dniach. Ciągle miał coś pilnego do zrobienia i przekładał powitalną wizytę. W końcu przyszedł z butelką whisky.
Andrew był rasowym szpiegiem i nie tracił czasu, jeżeli to nie było częścią zaplanowanej gry. Bez ogródek przyznał, że potrzebuje specjalistów od irańskiego programu jądrowego i przepływów finansowych, biegle władających farsi i arabskim – a nie rosyjskich werbowników – rezydentura MI6 w Dubaju była w stu procentach skoncentrowana na zbliżającej się inwazji na Irak. Stwierdził wprost, że żadnych zadań dla nich nie ma, i z właściwym dla siebie poczuciem humoru zaproponował im pilnowanie parkingu.
Dopiero gdy otworzyli drugą butelkę, Martin zapytał Andrew, czy wie, dlaczego ich tu przysłano.
– David chciał się was pozbyć z Londynu. Wcale o was nie prosiłem – odparł, jakby to było oczywiste. – Za głośno wyrażałeś swoje opinie na temat inwazji na Irak. Nie ty jeden zresztą tak myślisz. David dobrze wie, że broń chemiczna Saddama to ściema, ale premier chce wierzyć w te półprawdy, bo musi przekonać opinię publiczną. Nie będzie przecież sam siebie okłamywał. Chce tej wojny, bo nie może odmówić Amerykanom. – Alkohol wyraźnie rozwiązał Cookowi język.
– Jasne – rzucił Martin. – Gdyby Saddam miał ostry ołówek, a Amerykanie uznaliby, że może nim komuś wykłuć oko, to już byłby wystarczający powód do inwazji. Wojna z Irakiem rozpierdoli cały układ na Bliskim Wschodzie na dziesięciolecia, a Primakow aż podskakuje z radości. David przecież to wszystko wie i…
– I pewnie boi się, że możesz zacząć spiskować przed emeryturą i coś wycieknie do mediów – przerwał mu Andrew. – Jaki jest David, wszyscy wiemy. Więc wysłał was daleko od Londynu, pod moją kontrolę, i w ten sposób wmanewrował was w tę wojnę. Proste?
– Proste i niewyrafinowane. Dzięki.
– David i wyrafinowanie? – skomentował z przekąsem Cook.
– Pierdolony kapłan Falun Gong… – włączył się Ray, wzbudzając rozbawienie. – Salamandra jebana – dodał, zaciskając usta.
Przez kilka miesięcy nie robili nic. Do znudzenia przemierzali piaski Emiratów. Żeby jednak nie wyjść z wprawy, obrabiali dwóch Rosjan, których poznali na plaży – przystojnego prokuratora z Sankt Petersburga z otyłą żoną i korpulentnego rządowego dziennikarza w towarzystwie kochanki.
W pierwszych dniach lutego otrzymali polecenie powrotu na Vauxhall Cross i oczywiste było, że do Dubaju już nie wrócą. Ray skwitował to krótko: nigdy.
Roman siedział w fotelu wpatrzony w przesuwające się za oknem ołowiane chmury i kontrolował tętno w nadgarstku. Chciał sprawdzić, czy pogoda rzeczywiście ma wpływ na pracę serca. Tak twierdził sąsiad, który miał na koncie trzy zawały.
Kilkanaście minut wcześniej sekretarka poinformowała go, że narada z dyrektorami biur zaczęła się później, niż planowano, ale szef polecił mu siedzieć, czekać i nigdzie się nie oddalać.
Leski był zdyscyplinowany, więc gdy skończył sprawdzanie pulsu, sięgnął po leżący na stoliku „Biuletyn Informacyjny”. Nosił datę sprzed miesiąca, a sądząc po sklejonych kartkach, najwyraźniej nikt przed nim go nie czytał.
Edward Bauman objął stanowisko szefa Zarządu Wywiadu trzy lata wcześniej, a za parę tygodni miał stanąć na czele nowo powstałej Agencji Wywiadu. Wcześniej pełnił funkcję ambasadora w Moskwie, wiceministra spraw zagranicznych oraz członka sztabu wyborczego premiera Feliksa Wirskiego.
Roman znał Edwarda jeszcze z czasów opozycji i uważał się wtedy za jego ucznia – był młodszy od niego o siedem lat. Już wtedy Bauman uchodził za inteligentnego i skromnego indywidualistę. W odróżnieniu od większości opozycjonistów znał i cenił Rosjan, co bywało przyczyną gorących sporów.
Poprzedni premier długo musiał go przekonywać do objęcia stanowiska szefa wywiadu. Bauman słynął ze stoickiego spokoju, jasnego umysłu i poczucia odpowiedzialności – spełniał wszystkie oczekiwania. Potrafił pracować z ludźmi i nigdy się nie wywyższał. Był nałogowym palaczem i mimo zakazów nie rozstawał się z papierosem nawet w gabinecie. Dym i kaszel stały się jego codziennością, a na twarzy nosił ślady lat uzależnienia. Jego zdrowie nadwątliła nie tylko choroba płuc, lecz także stomia, którą od kilku lat skrzętnie ukrywał.
Choć Leski i on nie byli przyjaciółmi, ich współpraca układała się wzorowo. Bauman częściej pytał, niż decydował – przynajmniej dopóki nie zrozumiał w pełni specyfiki pracy wywiadu.
Po dwudziestu minutach z gabinetu wyszło sześciu dyrektorów i dwie dyrektorki. Przemaszerowali w milczeniu, jakby byli na paradzie, nie zauważając Romana, który siedział w rogu za sekretarką.
Gdy zniknęli, pojawił się Bauman i ruchem głowy zaprosił Leskiego do gabinetu.
Sekretarka uprzątnęła stół konferencyjny, po czym postawiła wodę na niewielkim stoliku.
– Jak twoja artystka? – zapytał szef. – Chyba już kończy kurs?
– Tak – odparł Roman. – To niezwykły talent, chociaż krnąbrny i bardzo pewny siebie.
Usiedli.
– Poprosiłem cię o spotkanie, bo mam trudną i jak by to powiedzieć, niecierpiącą zwłoki sprawę… – zaczął Bauman z wyraźnym zakłopotaniem. – No i nie wiem, co z tym zrobić. Kwestia jest niezwykle delikatna, bo dotyczy premiera. A mam tutaj teraz młyn w związku z naszym udziałem w Iraku. Premier zobowiązał się wobec Waszyngtonu i Londynu, więc czeka nas ekstrarobota, wszystkie ręce na pokład. Na głowie mam jeszcze organizację nowej agencji, więc sam rozumiesz, premier, Irak, Biały Dom. Chyba o niczym nie zapomniałem.
Bauman zapalił papierosa i zaciągnął się z lubością.
– Jestem do twojej dyspozycji, Edwardzie, chociaż słabo się znam na Iraku i w ogóle Bliskim Wschodzie – rzucił Roman. – Ale jeżeli jest coś, w czym ci mogę pomóc i chociaż odrobinę ulżyć, to możesz na mnie liczyć.
– No tak, ładnie to ująłeś – odparł Bauman z zadumą w głosie. – W tym problem, że sprawa wyszła właśnie teraz i dotyczy premiera. Zastanawiałem się, czy w ogóle ją ruszać, ale po solidnym namyśle doszedłem do wniosku, że nie mogę tego tak zostawić.
– W czym rzecz? – zapytał Leski. – Spróbujmy. Premier też człowiek.
– Dobrze, od początku – zaczął zachęcony przez niego Bauman. – Wiesz, Feliks Wirski jest nowym człowiekiem w polityce. W nim nasza nadzieja, bo nareszcie mamy kogoś…
– No wiemy to wszyscy – wtrącił Roman. – Pierwszy polityk, do którego mam słabość.
– Wirski ma córkę, siedem lat chyba… – Edward wypuścił dym w bok. – Jego żona prowadziła własny biznes. Kiedy został premierem, udziały przepisała na przyjaciółkę jeszcze ze szkoły czy coś podobnego. Wiesz, premier też był przecież biznesmenem i ze wszystkiego zrezygnował. Mieszkają w dużym domu w Konstancinie…
– Widziałem, to ponury pałac. Duże pieniądze i chyba nie do końca mój gust, ale i tak lubię gościa. Zmierza w dobrą stronę. Oczywiście nie miałem na myśli naszego udziału w tej wojnie. W czym ten problem?
– Daj spokój polityce i estetyce teraz – odparł Edward. – Otóż u Wirskich pracuje niejaka Julia Bartkiewicz, lat dwadzieścia osiem… Poczekaj. – Edward podniósł się i zgarnął ze stołu niebieską teczkę, wrócił na fotel i zgasił papierosa. – Zobacz!
– Ładna dziewczyna. Czym się zajmuje?
– Kuchnia, sprzątanie, opieka nad dzieckiem, no wszystkim…
– Hm.
– No właśnie. Jak to znosi pani Lucyna? To pierwsze zdziwienie, będzie ich więcej – dodał, sięgając znowu po papierosy. – Kiedy Wirski został premierem, ABW objęło go procedurą sprawdzeniową…
– Nie mów mi, że nie przeszedł – rzucił Roman i obaj się uśmiechnęli.
– Ale pani Julia też musiała przejść, właściwie – Bauman zawahał się przez moment – taką nieformalną. I co, okazało się, że jest panną, mieszka w wynajętym mieszkaniu, wykształcenie średnie. Formalnie zatrudniona jest w firmie, której właścicielką była pani Lucyna, i ona jej płaci ubezpieczenie. Szczegóły znajdziesz w teczce.
– No i? – zapytał Leski. – Chcesz powiedzieć, że premier ma wieloletni romans? Trójkąt? Co nam do tego? Poza tym jakoś nie wierzę. Co najwyżej to temat dla plotkarskich tygodników. Nie chcesz chyba powiedzieć, że ona… – Przerwał i obaj na chwilę zamilkli. – To byłoby jak z taniego szpiegowskiego thrillera, temat zresztą już wyeksploatowany. No dobrze, to co dalej?
– Niby nic, gdyby nie jedno dziwne zdarzenie.
– Na litość boską, Edek! – Roman uniósł głos. – Nie pal teraz. Wiesz przecież, że biorę leki, a dym mnie dusi. – Bauman cofnął rękę. – Co to za zdarzenie?
– Z tą sprawą przyszedł do mnie Zbyszek Malinowski…
– Tak? – ożywił się Roman. – Maliniak?
– Bez zmian. Chcesz zapytać, dlaczego przyszedł z tym do mnie, a nie drogą służbową do szefa UOP? No bo co wywiad może z tym mieć wspólnego. Tak? Pamiętasz – ciągnął Edward – w podziemiu Zbyszek zawsze szukał konfidentów bezpieki i nikomu nie ufał.
– Pamiętam – odparł Leski i się zamyślił. – Pamiętam doskonale. Mieliśmy przez to więcej problemów niż korzyści. Szczególnie że żadnego nigdy nie zdekonspirował. Taki nasz James Jesus Angleton. W IPN-ie też nic nie znalazł. Ale do kontrwywiadu nadaje się idealnie.
– No więc właśnie. Nie ufa Maryjskiemu, bo wie, że ten robi wszystko, by dostać stanowisko szefa nowego ABW, i pewnie nie zgodzi się na rozpracowanie pomocy domowej premiera, a nawet na pewno lojalnie go o tym poinformuje. A Maliniak, jak to Maliniak, nie wierzy Maryjskiemu, bo on nie był w podziemiu.
– Na razie nie ma jeszcze czego rozpracowywać – wtrącił Roman i zmrużył oczy. – Przyszedł z tym do ciebie?
– Jak wiesz, Zbyszek prowadzi wydział specjalny w kontrwywiadzie i zajmuje się rosyjskimi nielegałami, operacjami specjalnymi i takimi tam.
– Tak, wiem.
– Dwa dni temu Zbyszek dostał sygnalną informację od litewskich służb, że do Polski jedzie jakiś Rosjanin do zadań specjalnych, z SWR, nie GRU. Ma poruszać się granatowym oplem na łotewskich numerach i prawdopodobnie posługuje się łotewskim paszportem. Według Litwinów miał do wykonania jakieś zadanie specjalne. Nasi wyłapali, gdy przekraczał granicę. Jak słusznie podejrzewasz, Zbyszek zmobilizował całą armię. Nie zatrzymywali go, żeby nie spłoszyć. W Białymstoku zostawił samochód na parkingu i przesiadł się do białej skody fabia na polskich numerach. Zrobili mu zdjęcie, patrz. – Bauman wyjął fotografię z teczki i położył na stoliku. – Wyglądało na to, że czuje się dosyć pewnie. Nie sprawdzał się specjalnie, więc kiedy zjechał na stację benzynową, nasi założyli mu beacon. Dojechał do Warszawy koło osiemnastej. Kręcił się po mieście, ale trudno powiedzieć, czy po prostu nie znał drogi, czy się sprawdzał. W końcu o dziewiętnastej dotarł na ulicę Modrą jeden.
– Julia?
– Ano właśnie! – potwierdził Edward gromkim głosem.
– Tylko ona tam mieszka? – zapytał Roman z lekką ironią w głosie.
– To wielki, piętnastopiętrowy blok, ale pojechał akurat na siódme piętro, tam, gdzie dziewczyna wynajmuje mieszkanie.
– Spotkał się z nią? Wszedł do jej mieszkania? Miał jakiś bagaż?
– Plecak. Wiemy tylko, że wjechał na siódme piętro – odparł Bauman. – Wywiadowca ustalił to po wyświetlaczu na windzie. Wyszedł po kwadransie i ruszył z powrotem na Litwę. W międzyczasie przeszukali jego samochód zostawiony w Białymstoku, nie znaleźli odcisków palców, ale pobrali próbki DNA. Na granicy z Litwą zrobili dobrze zalegendowaną kontrolę. Miał rękawiczki, więc odcisków nie było. Według paszportu obywatel Łotwy, Andrejs Berzevskis, czyli pewnie Bieriezowski, lat czterdzieści dwa. Dokument prawdziwy, gość nienotowany. Dalej mieli go przejąć Litwini, ale Zbyszek nie ma jeszcze informacji, z jakim skutkiem.
– Hm – zamruczał Roman. – Coś mi tu nie gra. Nie czujesz tego?
– Romeczku, weź tę sprawę, bo Zbyszek mnie zamęczy. Dzwoni co godzinę…
– Dobrze. Powiedz mu, że się tym zajmiemy. Nie mów jednak, że ja to robię. Sam się do niego odezwę, jeśli będzie trzeba. Wiesz, jaki jest Zbyszek, więc wolę sam, przynajmniej na razie.
Bauman podziękował, po czym podniósł się z fotela i wręczył Leskiemu niebieską teczkę.
Zanim Roman wyszedł z gabinetu, Edward zdążył zapalić kolejnego papierosa.
Droga z dyrektorskiego siódmego piętra do drugiego skrzydła, gdzie również na ostatnim piętrze miał swoje biuro Leski, wymagała przejazdu dwiema windami i przejścia trzech śluz. Zwykle pokonanie tego labiryntu zajmowało mu kilka minut. Roman wsiadł do drugiej windy i już miał nacisnąć przycisk, gdy przypomniał sobie, że skończyły mu się tabletki nasenne – wybrał więc szóstkę.
Czuł się zmęczony. Nieprzespana noc i wejście na trzecie piętro spowodowały skoki ciśnienia, a rozmowa z Edwardem i dym papierosowy pogłębiły fatalne samopoczucie. Romanowi wydawało się, jakby miał nogi z ołowiu, więc papierowa teczka, którą trzymał w dłoni, chociaż nie była gruba, swoje ważyła.
Trudno było mu uwierzyć w to, że pomoc domowa premiera jest rosyjskim szpiegiem, co sugerował szef. To było tak banalne, że nie mogło być prawdziwe, a jednak Leski czuł niepokój. „Czy miałoby to oznaczać, że premier Feliks Wirski przekazuje jej tajne informacje? – zastanawiał się Leski, jadąc do góry. – Istnieje między nimi jakaś intymna relacja? Albo jest uzależniony, a ona nim steruje? Historia zna takie przypadki. A może jakiś szantaż? Eee… nie, raczej nie – pomyślał, wychodząc z windy. – Miłość, szaleństwo, zauroczenie? Dlaczego nie, to często działa cuda. Jeżeli Julia Bartkiewicz rzeczywiście pracuje dla rosyjskiego wywiadu, to po jakiego chuja wysyłają do niej oficera? Absurd, a może rosyjskie partactwo. A może chodzi o skompromitowanie premiera w odpowiednim momencie, taka bombka z zapalnikiem czasowym. To by nawet miało jakiś sens. – Otworzył teczkę i przyjrzał się zdjęciu Julii. – Miła, pogodna buzia. Taka… delikatna”.
Roman usiadł na krześle pod drzwiami gabinetu lekarskiego. Czuł, jak przyspiesza mu serce, krew napływa do twarzy, a ból głowy się nasila.
– Chodź – usłyszał znajomy głos doktora Marciszewskiego i poczuł jego kościstą dłoń na ramieniu. – Nie wyglądasz dobrze, chłopie, zmierzę ci ciśnienie.
Weszli do gabinetu. Lekarz zawinął Leskiemu rękaw ciśnieniomierza na ramieniu.
Marciszewski miał siedemdziesiąt pięć lat i od czterdziestu był lekarzem w centrali wywiadu, bez względu na to, jaką nosiła ona nazwę. Szpiedzy, niezależnie od epoki i ustroju, chorowali na to samo. Marciszewski bywał zatem kardiologiem, gastrologiem, neurologiem, laryngologiem, ortopedą, chirurgiem i psychiatrą, choć najczęstszą przypadłością wśród agentów było psychosomatyczne nadciśnienie.
Młodym oficerom, którzy dopiero zaczynali służbę i przychodzili z pierwszymi objawami, powtarzał, że jeśli nie będą go słuchać, organizm prędzej czy później wystawi im rachunek. Ci uważali jednak, że skoro ratują świat, to znaczy, że są nieśmiertelni, więc ignorowali wszelkie dolegliwości.
Roman poznał tę chorobę jeszcze w czasach, gdy działał w podziemiu i siedział w więzieniu. Stres był podobny, a organizm coraz częściej wysyłał sygnały, że przygotowuje dla niego rachunek. „Wszystko umiera za wcześnie” – powtarzał sobie w ramach usprawiedliwienia.
– Sto osiemdziesiąt na sto dziesięć – oznajmił wyraźnie niezadowolony Marciszewski. – Brałeś leki?
– Oczywiście, ale byłem przed chwilą u Baumana i się nawdychałem dymu…
Lekarz pokręcił głową z politowaniem.
Aleksander Borysowicz Gierman urodził się w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku jako jedyne dziecko Borysa Maksymowicza Giermana, mechanika bombowców strategicznych i niedoszłego kosmonauty, oraz Nataszy Formińskiej, kobiety bez zawodu.
Sasza przeszedł typową dla wojskowej rodziny ścieżkę edukacyjną. Szkołę podstawową zaczynał w Archangielsku, a kontynuował w Erywaniu i Kijowie. Naukę w szkole średniej rozpoczął we Władywostoku, potem przeniósł się do Smoleńska, by ostatecznie ukończyć ją w Moskwie.
Ojca prawie nigdy nie było w domu, a jeśli był, to pijany spał w kuchni na kozetce. Dlatego wszystkie obowiązki spadły na matkę, która wkładała całą siebie w wychowanie i kształcenie syna. Jej marzeniem było, żeby Sasza za żadne skarby nie został wojskowym.
Mały Aleksander od najmłodszych lat wyróżniał się zdyscyplinowaniem i pracowitością. Dzięki temu każdą klasę kończył z wyróżnieniem, nie sprawiając przy tym żadnych problemów. Nie zależało mu na sympatii rówieśników, bo szkoły zmieniał tak szybko, że nie miał szans na zbudowanie trwałych relacji. Lubił za to sport. Dosyć wcześnie zorientował się, że siła i spryt mają nie mniejsze znaczenie niż wiedza.
Szkołę średnią skończył z wyróżnieniem. Wyrósł z niego wysoki, dobrze zbudowany i przystojny mężczyzna, co z powodzeniem zaczął wykorzystywać w kontaktach z kobietami.
Borys Gierman zmarł na wylew, gdy Aleksander był na drugim roku chemii Uniwersytetu Łomonosowa. Na pogrzebie ojca pojawiło się zaledwie kilka osób. Sasza nikogo nie znał i nawet nie tknął wódki. Dzieciństwo spędzone w jej oparach odebrało mu beztroskę, a wstręt do alkoholu utrwalił się na zawsze, co nie ułatwiało życia w Związku Radzieckim.
Studia skończył ze złotym medalem, ale nie miał się tym komu pochwalić – matka umarła kilka miesięcy wcześniej.
Aleksander Borysowicz Gierman miał dwadzieścia pięć lat, gdy rozpoczął pracę w państwowym przedsiębiorstwie zajmującym się wydobyciem metali ziem rzadkich. W tym samym roku do władzy doszedł Gorbaczow i zaczęła się pierestrojka. Sasza natychmiast zorientował się, że nadchodzą czasy wielkich zmian i że pora zacząć myśleć przede wszystkim o sobie.
Gdy rozpadał się Związek Radziecki, Sasza miał trzydzieści jeden lat i był już gotowy do skoku w przyszłość. Zniesiono komunizm, uwolniono ceny, a prywatyzacja zapoczątkowała erę „bandyckiego kapitalizmu”.
Sasza nie zmarnował dekady rządów Jelcyna i przed czterdziestką mógł o sobie powiedzieć, że jest miliarderem, królem metali ziem rzadkich. Nie tylko okrzepł w walce, ale też odnalazł w sobie zdolności, o które wcześniej się nie podejrzewał. Zrozumiał, że w Rosji wszystko ma swoją cenę, a życie jest wyjątkowo tanie. Był wybitnie inteligentnym i wrażliwym człowiekiem, a jednak podejmowanie decyzji o życiu i śmierci innych sprawiało mu satysfakcję. Nie zagłębiał się w mroczne zakamarki ludzkiej natury – nie miał na to czasu. Pamiętał jednak słowa ojca: „Wojny istnieją po to, by ludzie mogli się bezkarnie mordować”. W Rosji trwała właśnie wojna o przyszłość, a Sasza dbał o to, żeby rosyjskiemu przemysłowi zbrojeniowemu nie zabrakło surowców.
W dwa tysiące trzecim roku Sasza miał czterdzieści trzy lata i spełniał wszystkie kryteria, by nazywać się oligarchą. Sam zdobył swój majątek, miał drugą żonę, dwoje dzieci i kochankę, a na zakupy wydawał rocznie dziesięć milionów dolarów. Jego gospodarstwo domowe obsługiwało dwadzieścia osób. Posiadał pięć samochodów, kilka willi, apartamenty w Londynie i Saint-Tropez oraz samolot wart trzydzieści milionów dolarów. Był obywatelem Wielkiej Brytanii, Austrii i Izraela – każdy paszport wykorzystywał w innej sytuacji. Miał również zbudowany specjalnie dla niego we Włoszech jacht „Rainbow”. Uwielbiał go, ale rzadko wypływał w morze. Nie traktował go jako środka transportu, bo nie miał czasu na długie podróże. Męczyły go ponadto zamknięta przestrzeń, brak możliwości ucieczki i kaprysy pogody. Dlatego zazwyczaj wysyłał jacht do wybranego portu, a sam przylatywał tam własnym samolotem.
Tak było też w marcu tego roku. „Rainbow” zimował w Puli, więc przy sprzyjającym wietrze i dobrej pogodzie dopłynął do Budvy w ciągu półtorej doby. Sasza zamierzał przylecieć do Podgoricy swoim samolotem i jak zwykle zamieszkać na jachcie. W Czarnogórze jeszcze nie był, ale wiedział, że Budva stała się modnym portem wśród rosyjskich oligarchów. Rosjanie nigdzie w Europie nie byli przyjmowani tak serdecznie jak tam i czuli się bezpiecznie pod okiem zaprzyjaźnionej serbsko-czarnogórskiej mafiobezpieki.
Sasza nie wybierał się jednak do Budvy na towarzyskie spotkanie z zimującymi tam rosyjskimi oligarchami. Jechał w interesach. Wszystko było dla niego teraz biznesem, a już przede wszystkim polityka. Od chwili objęcia władzy przez Putina ludzie służb specjalnych zaczęli budować nowy porządek. Po chaosie rządów Jelcyna społeczeństwo odebrało to jako ulgę i nadzieję na stabilność, ale Sasza wiedział, że nadciągają ciężkie czasy. Wysadzenie budynków mieszkalnych w dziewięćdziesiątym dziewiątym, wojna w Czeczenii i likwidacja niezależnego holdingu medialnego Władimira Gusińskiego były dla niego czytelnymi sygnałami – drogowskazami na mapie przyszłości. W Rosji rodziła się specjokracja i nikt nie mógł być pewny swojego losu. Tylko nieliczni mieli odwagę walczyć o wolność i demokrację.
Większość oligarchów nie dostrzegała zagrożeń lub nie chciała ich widzieć. Zanurzeni w konformizmie, korzystali z życia pełnymi garściami.
Do Budvy ściągnęli gajernicy.
Po wyjściu od lekarza Roman zadzwonił do Bronka i umówił się z nim na spotkanie jeszcze tego samego dnia.
Jeżeli ktoś mógł mu pomóc w sprawie Julii Bartkiewicz, to właśnie on – inspektor Bronisław Walczak, naczelnik wydziału kryminalnego komendy stołecznej policji i od czasów szkolnych przyjaciel Leskiego.
Walczak skończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim i zaraz po dyplomie rozpoczął służbę w pionie kryminalnym stołecznej milicji. Wiedział o zaangażowaniu Romana w działalność opozycyjną, więc pomagał mu na tyle, na ile mógł.
Po upadku komunizmu pozytywnie przeszedł weryfikację, ale nie zgodził się na ujawnienie współpracy z Leskim.
Zawiadomienie Zbyszka Malinowskiego na razie nie wchodziło w grę – jego egzaltacja groziła spaleniem sprawy, zanim zdążyłby ustalić, co właściwie się wydarzyło.
Leski nie był pewien, czy cała sprawa w ogóle zasługuje na uwagę, ale słowo dane Edwardowi zobowiązywało go do działania. W końcu chodziło o premiera Feliksa Wirskiego, którego szanował i w którym widział nadzieję dla Polski. „Warto oczyścić go z podejrzeń – pomyślał Roman. – Tak mało mamy przyzwoitych polityków”.
Bronek potrzebował dwóch dni na zebranie informacji na temat domu przy Modrej, chociaż przyjaciel nie wspomniał mu ani o Rosjaninie, ani o Julii Bartkiewicz. Nie uzyskał jednak nic, co mogło budzić niepokój. Roman wiedział, że to tylko początek. Policjanci naszkicowali jedynie powierzchowny obraz – teraz trzeba było go dokładnie zgłębić. Leski doszedł do wniosku, że nikt nie zrobi tego lepiej niż Monika. Wciąż nieskażona rutyną, spontaniczna i bezkompromisowa, mogła dostrzec coś, co innym umknęło. Jeśli w tym domu rzeczywiście kryło się coś niezwykłego, tylko ona mogła to zauważyć.
„Za kilka tygodni Monika ma otrzymać nominację na pierwszy stopień oficerski i stać się zawodowym szpiegiem, więc sprawa Julii Bartkiewicz będzie jej pracą dyplomową – pomyślał Roman. – Są do siebie podobne, należą do tego samego pokolenia, obie pochodzą z małych miasteczek we wschodniej Polsce i mniej więcej w tym samym czasie przyjechały do Warszawy. Któż więc może lepiej przyjrzeć się Julii Bartkiewicz?”
Roman przyszedł do „Maczka” pół godziny przed czasem. Nie chciał, żeby Monika zauważyła, że wejście na trzecie piętro wymaga od niego wysiłku, ale ku swojemu zaskoczeniu tym razem pokonał schody całkiem sprawnie.
Usiadł i wyciągnął telefon komórkowy, który dostał zaledwie dwa miesiące wcześniej – srebrną nokię 6310, stanowczo za małą jak na jego pogarszający się wzrok. Wykonanie połączenia wymagało kilku czynności: najpierw należało odnaleźć telefon w kieszeni, potem założyć okulary, a wszystko to pod presją dzwonka w tonacji fugi Bacha. Mimo tych niedogodności Roman opanował obsługę urządzenia i zaczął doceniać jego możliwości.
Telefonia komórkowa rozprzestrzeniła się jak wirus – korzystali z niej już niemal wszyscy. Czasami zastanawiał się, dokąd to prowadzi. Czy to małe urządzenie pchnie świat we właściwym kierunku? Jakie będą tego konsekwencje? Wiedział, że to dopiero początek. Zaczęła się wielka rewolucja. Zastanawiał się nad tym, jak będzie wyglądał świat za dwadzieścia pięć lat.
Roman nie wyobrażał już sobie pracy ani załatwiania codziennych spraw bez komórki. Przeczuwał, że wkrótce to niewielkie urządzenie stanie się czymś w rodzaju implantu – nieodzownym organem każdego szpiega.
Identyczny model załatwił również dla Moniki.
Zegar na ścianie wskazywał osiemnastą, gdy rozległa się fuga Bacha.
– Spóźnię się dziesięć minut – odezwała się w słuchawce Monika. – Przepraszam.
– Oczywiście. Nie ma sprawy.
Pomyślał, że Arent właśnie zademonstrowała istotę nowego, komórkowego świata. Kiedyś człowiek spóźniał się i przepraszał, teraz uprzedza.
W końcu dziewczyna weszła do pokoju.
– Co się stało? – zapytała, zanim opadła na fotel.
– Mam dla ciebie robotę – odparł Roman. – Pierwszą prawdziwą robotę.
– Super. – Uśmiechnęła się.
– I to bardzo poważną – dodał. – Dotyczy samego premiera.
– Oj! – rzuciła Monika, choć nie wyglądała na zaskoczoną.
– Tutaj – podał jej teczkę – jest opis sprawy. Nie ma za dużo materiałów, jak widzisz. Idź do drugiego pokoju i przeczytaj. Masz pół godziny. Zastanów się, co z tym można zrobić. Albo raczej co ty możesz z tym zrobić. Nic na siłę, do niczego się nie zmuszaj. Jeżeli sprawa ci nie będzie leżeć, nie poczujesz jej, nie wiesz, co zrobić, nie próbuj kombinować. Wtedy pogadamy i zastanowimy się, co dalej. Rozumiesz?
– Jasne, szefie, czego tu nie rozumieć – odparła zdecydowanie, wzięła teczkę i zniknęła za drzwiami.
Roman wyjął z tornistra album Pietera Breughla starszego. Położył go na kolanach i otworzył na chybił trafił. Ukazał mu się obraz Dulle Griet, czyli Szalona Gocha. Wyjął szkło powiększające i zaczął go studiować. Znał tę alegorię niemal na pamięć – szalona, chciwa, agresywna Małgorzata i jej towarzyszki walczące z demonami.
Spojrzał na zamknięte drzwi, za którymi siedziała Monika, i zaczął zastanawiać się nad tym, czy ta dziewczyna może mieć coś z Szalonej Gośki.
W tej chwili otworzyły się drzwi.
Minęło dziesięć minut.
Monika nie wyglądała jak Szalona Gośka, ale w jej twarzy było coś niepokojącego. Przez moment pomyślał, że pewnie znów dał się zwieść emocjom. Monika była delikatna, ale nie jak kwiat, raczej jak bomba.
– No i co? – zapytał.
– Wiemy, że Rosjanin wysiadł na siódmym piętrze, ale mógł się udać na każde inne – zaczęła. – Mógł wejść albo zejść. Ja bym tak zrobiła. Więc to może być tylko przypadek. Partaczyliby tak? Jedzie przez pół Europy, żeby spieprzyć finał? Coś tu nie gra. Poza tym jakie tajemnice miałby przekazywać jej premier? Chyba że to ona nim kieruje…
– Czyli masz wątpliwości – przerwał jej Roman. – Świetnie!
– To chyba oczywiste – odparła z przejęciem Monika. – Naiwne story.
– Nie ma tego w dokumentach, ale wiemy o tym domu ciut więcej. Na Modrej, pod numerami jeden i trzy, stoją dwa identyczne budynki wybudowane w latach siedemdziesiątych. Nas interesuje ten pod numerem jeden. Niegdyś należał do wojska. Mieszkali w nim wojskowi, ale kilka lat temu przeszedł prywatyzację i status własności wielu lokali zmienił się, a więc często także lokatorzy. Wciąż mieszka w nim jednak wielu wojskowych, głównie emerytowanych. W tym bloku jest prawie sto mieszkań i zameldowanych jest trzysta pięć osób, ale to oczywiście nie oddaje rzeczywistego stanu. Nie wiemy, ile mieszkań jest wynajmowanych legalnie, ile nielegalnie.
– Powiedzmy sobie szczerze, w tym domu podejrzani są wszyscy i wszystko, a rozpracowanie kilkuset osób, kiedy nie wie się, czego szukać, to abstrakcja. Nie wiemy, czy Bieriezowski przyszedł do Julii ani nawet czy ona była w tym czasie w domu. W ogóle nic nie wiemy. To może być Julia, to może być jakiś safe house, to może być jakiś inny agent, to mogło być jakieś jednorazowe zdarzenie, skrytka na przykład. Przecież tam mieszka sporo byłych i pewnie czynnych wojskowych, może nawet ze służb. Zajęłabym się raczej Julią. Jeżeli Bieriezowski odwiedził ją w domu i jest to związek agenturalny, to mają do niej ogromne zaufanie. Trudno uwierzyć, żeby była nielegałką. Skąd pochodzi? – Monika sięgnęła po niebieską teczkę.
– Siedliszcze koło Chełma – odparł natychmiast.
– Ukrainka?
– Tego nie wiemy. Nic nie wiemy o jej rodzinie, o niej zresztą też niewiele. Maturę robiła w liceum w Chełmie. Zgadzam się, zajmiesz się Julią w pierwszej kolejności, a ja budynkiem. Zobaczymy, co nam z tego wyjdzie. Nie mamy co liczyć na współpracę premiera ani UOP-u. Musimy zrobić to sami, siłami wywiadu, delikatnie i szybko – wyjaśnił Roman, bo wiedział, że Monika lubi tak myśleć o swojej pracy.
– Wyobrażam sobie, co by było, gdyby wyciekło to do mediów – rzuciła z wyraźnym przejęciem. – Opozycja rozszarpałaby Wirskiego. Byłoby szkoda, w końcu mamy dobrego premiera.
– Dlatego sprawa musi być utrzymana w największej tajemnicy. Polityka to nie jest czyste zajęcie, więc oczyścimy premiera, jeżeli się pobrudził…
– Nie rozumiem… – wtrąciła Monika. – A może po prostu trzeba z nim porozmawiać?
– Przecież to niczego nie zmieni. Może trzeba będzie to zrobić, ale jeszcze nie teraz.
– No tak. – Pokiwała głową. – To co? Zaczynamy? – spytała bez entuzjazmu. – Jutro rano pojadę do Siedliszcz.
– Dajmy sobie tydzień – rzucił szybko Roman. – Ustalmy najpierw, kim jest Bartkiewicz. Masz jej zdjęcie w sprawie. Ja spróbuję porozmawiać z borowikiem premiera. Oni zawsze dużo wiedzą. Wykorzystamy też technikę. Założymy podgląd w domu i zobaczymy, czy ktoś do niej przychodzi. Popatrzymy, poobserwujemy przez kilka dni, co się dzieje, aż ustalimy, kim jest tajemnicza Julia.
George kupił rosyjską wódkę, czekoladki z pistacjami i dużą butelkę fanty. Minęła osiemnasta, więc był już głodny. Od śniadania nic nie jadł, bo wieczorem Nikola miał grillować baraninę.
Dopóki nie poznał braci Lukiciów, nie brał baraniny do ust, i to nawet w dobrych londyńskich restauracjach. Kiedy przyjechał do Czarnogóry i bracia zaprosili go na grilla, wszystko się zmieniło. Smak kotlecików marynowanych w ziołach, oliwie, czosnku i miodzie nie przypominał niczego, czego dotąd próbował. Nie mógł się jednak przekonać do rakii. Wydawało mu się, że zabija w baraninie to, co najsmaczniejsze. Dlatego pił do niej wódkę. To mięso było jedyną rzeczą, jaką lubił na Bałkanach.
Gdy przyszedł, Nikola dopiero rozpalał grilla na tarasie. Oznajmił, że jedzenie będzie nie wcześniej niż za godzinę.
Jovan siedział na leżaku, pociągał piwo z butelki i brzdąkał na gitarze.
– Piwo w lodówce – rzucił i zrobił delikatny ruch głową w stronę domu.
– Zrobię sobie drinka – odparł George, bo wiedział, że jeżeli zacznie od piwa, to za godzinę będzie pijany. – Masz lód?
– W lodówce – odpowiedział Jovan, nie podnosząc głowy.
– Co grasz?
– Nic jeszcze. Ćwiczę akordy.
– Od dwóch lat ćwiczy te akordy i tylko wtedy, kiedy pije piwo – rzucił z przekąsem Nikola, machając kawałkiem tektury nad dymiącym grillem.
George poszedł do kuchni. W szafce znalazł szklankę, do której wlał wódki na dwa palce. Z zamrażarki wyjął dwie kostki lodu, dorzucił je do szklanki i dopełnił fantą.
– Oksfordzki drink w pierdolonej Czarnogórze, kurwa – powiedział do siebie i spił nadmiar płynu. – Gdyby nie ta baranina Nikoli, tobym stąd…
Wrócił na taras i usiadł na krzesełku obok Jovana, który odstawił już gitarę i wyraźnie podniecony mówił coś po chorwacku do Nikoli.
– Nie możesz z kimś porozmawiać… – spojrzał na George’a pijącego swojego drinka – żeby przysłali kogoś innego? Strasznie mi działa na nerwy ten prymityw. Nie masz już dość tej baraniny? Bo mnie na sam widok zbiera się na pawia. Co facetowi odbiło?
– Daj spokój – odparł Nikola. – To już nie potrwa długo. Wrócimy do Londynu i wszystko będzie okej.
– Mam informację, że będziemy mieli ekstrarobotę – odezwał się George i bracia spojrzeli na siebie zaskoczeni, bo Anglik nie znał chorwackiego. – Ma do nas przypłynąć kolejny ptaszek, ktoś bardzo, bardzo ważny…
– Kto? – zapytał Nikola.
– Nie wiem, ale centrala wiąże z tym łabędziem duże nadzieje. To podobno czarny łabędź. Musimy też poprawić technikę u naparstka, bo centrala narzeka, że powyżej trzech metrów decybele spadają i są luki w rejestrze.
– Wiem o tym, ale nic nie poradzę – odparł Nikola, układając kotlety na ruszcie. – Albo dostaniemy bardziej czuły sprzęt, w co wątpię, albo zainstalujemy dodatkowe źródło, a nawet dwa.
– Naparstek boi się, że ktoś z jego pracowników wyłapie to, więc… – George urwał i pociągnął mocno ze szklanki.
– I ma rację – rzucił Nikola. – Dlatego ja się tym zajmuję. Jakby się zorientowali, co jest grane, to nie chciałbym…
– My się tym zajmujemy – poprawił go George, odstawiając pustą szklankę. – Nie zapominaj, kto tu rządzi.
– Nie sadź się – spokojnie odezwał się Jovan. – Pracujemy w zespole.
– Dobrze, dobrze – zamruczał Anglik, chwycił szklankę i ruszył do kuchni.
– Jak zwykle się nawali, zanim zrobisz to mięso – rzucił Jovan po chorwacku, gdy George zniknął we wnętrzu. – Wiesz, Niki, czasami mam ochotę pierdolnąć to wszystko i wracać do domu. Gdyby nie rozkazy, to…
– Braciszku! – odezwał się Nikola, przewracając kotlety na grillu. – To, co tutaj robimy, jest ważne. Bardzo ważne.
– No wiem, wiem. Tylko – Jovan pociągał piwo z butelki – ten tam działa mi na nerwy. Nic nie potrafi, tylko… – Urwał, bo George pojawił się na tarasie z nowym drinkiem.
– Długo jeszcze? – rzucił, sięgając po chleb. – Już mi się flaki przewracają z głodu.
– Jeszcze chwila – odparł Nikola i zapytał: – Wiesz, czym przypłynie ten łabędź? Musimy przygotować odpowiedni sprzęt.
– Będę wiedział jutro.
– A naparstkowi damy podrzutkę w kamuflażu – ciągnął Nikola. – Mam coś odpowiedniego, tylko muszę go trochę dopracować.
– A ty… Deep Blue, nie nadymaj się tak… – George zwrócił się do Jovana. – Możesz tu, sierżancie, zrobić prawdziwą karierę, a nie jak w tych kałamarnicach. Słuchaj się brata, to dobrze na tym wyjdziesz.
Jovan wziął gitarę i zaczął ćwiczyć akordy. George wypił drinka i poszedł do kuchni po następnego. Nikola zaczął układać na talerzach soczyste kotleciki i grillowane warzywa. Jedną porcję obficie posmarował masłem, doprawił hojną szczyptą soli i świeżo zmielonego pieprzu.
Monika postanowiła pojechać do Siedliszcz obejrzeć dom Bartkiewiczów i dowiedzieć się czegoś na miejscu. Potem zamierzała udać się do Chełma, by zajrzeć do liceum, do którego chodziła Julia.
To był jej cały plan. Niedawno zdała egzamin z rozpoznania w terenie, ale liczyła, że dopisze jej szczęście. Miała wrażenie, jakby wracała do rodzinnej Komornicy w poszukiwaniu samej siebie, jakby podążała za własnym cieniem. Dostała pierwsze prawdziwe zadanie, chociaż nie wydawało się ono specjalnie trudne. Trudno jej było uwierzyć, że kryje się w tym jakaś tajemnica. Chciała też pokazać Romanowi, że nie zmarnowała czasu. Premier natomiast jej nie obchodził, a nawet nie wzbudzał w niej szczególnej sympatii – nie podzielała zachwytów mediów i Romana nad polskim Kennedym.
Zrobiła sobie kanapkę, zapakowała do plecaka ciepłą bluzę, włożyła czapkę z daszkiem i niebieską kurtkę, po czym wyszła z domu. O szóstej usiadła za kierownicą swojego tico, które szczęśliwie odpaliło za trzecim razem.
Godzinę wcześniej Maciek Górski, Mirek i Irek podjechali volkswagenem transporterem przed dom przy ulicy Modrej 1. Parking był niemal pusty, więc zajęli miejsce na wprost wejścia.
Kamera numer jeden obejmowała bramę wejściową do budynku. Na siódmym piętrze zamontowali trzy inne. Pierwsza, umieszczona w kwietniku, pokrywała korytarz, przy którym były drzwi do mieszkania Julii Bartkiewicz i te od lokalu obok. Drugą kamerkę umieścili w hydrancie – rejestrowała widok na windy i dwa mieszkania w głębi korytarza. Kamera trzecia, zamontowana w liczniku prądu, kontrolowała wejście na klatkę schodową.
Zadanie było proste, a założenie techniki zajęło im nie więcej niż pół godziny. Punkt odbiorczy znajdował się w volkswagenie zaparkowanym przed budynkiem.
Zlecenie, jako wyjątkowo pilne, osobiście przekazał szef Bauman, a za jego realizację odpowiadał Leski. Gdy spotkali się poprzedniego wieczoru, nie potrafił jasno sprecyzować swoich oczekiwań.
– To bardzo nam utrudni realizację – rzucił Górski. – Właściwie co my mamy rejestrować?
– Przede wszystkim obserwujemy mieszkanie Bartkiewicz – odparł Roman. – Rejestrujemy…
– Jasne, ale co dalej? – przerwał mu Irek. – Ktoś będzie ustalał ich tożsamość?
– No… nie… – odezwał się niepewnie Leski. – Sprawa jest delikatna i musimy podejść do niej z dystansem i fantazją.
Mirek i Irek wymienili spojrzenia, a Górski westchnął, pokręcił głową i zapytał:
– I tak przez siedem dni?
– Tak – potwierdził Leski z wyraźnym wahaniem. – Rejestrujemy cały ruch na piętrze – dodał po chwili. – Na tym piętrze wynajmowane jest chyba tylko jedno mieszkanie, oprócz tego Julii. To lokal obok, ale nie wiemy, kto tam mieszka. Więc jeżeli Rosjanin pojechał na siódme piętro docelowo, to mógł się tam zalokować…
– Albo gdziekolwiek indziej – wtrącił Mirek, trzymając w ręku zdjęcie Bieriezowskiego.
– No tak – odparł Roman. – Ale musimy na czymś się oprzeć, od czegoś zacząć.
– Pomysł, żeby obsługiwać agenta z mieszkania obok, jest całkiem sensowny i ja też bym od tego zaczął – wyjaśnił Górski. – Tym bardziej że oba mieszkania nie znajdują się w polu widzenia z pozostałych trzech korytarzy czy windy. To daje komfort.
– Mimo wszystko to nie wygląda poważnie. Bartkiewicz, dwadzieścia osiem lat i taki szpiegowski splot wokół niej? – zdziwił się Irek. – Ale dobrze, siedem dni, panie Romanie.
Leski wiedział, że mieli rację – tak samo jak Monika i Bauman. Mimo to wiedzieli, że nie mogą tego zignorować. Najgorsze było to, że wciąż nie mieli pojęcia, z czym tak naprawdę mają do czynienia. Podejrzenia opierały się na wątpliwych przesłankach, ale w tej sprawie pojawiało się jedno nazwisko: Feliks Wirski. To wystarczyło, by uznać ją za wartą wyjaśnienia.
Leski był przekonany, że niezależnie od wyników rozpracowania Bauman powinien porozmawiać z premierem. Nie można było wykluczyć, że cała ta sytuacja jest rosyjską prowokacją obliczoną na skompromitowanie Wirskiego i obalenie jego rządu. Kreml od miesięcy dawał do zrozumienia, że nie jest zadowolony z jego polityki wobec Ukrainy i Białorusi.
– Siedem dni… – potwierdził Roman, gdy zabrzmiała fuga Bacha. Przez chwilę nie mógł się zorientować, skąd dochodzi dźwięk, i zaczął przeszukiwać kieszenie.
– W teczce – rzucił Irek i wskazał na tornister stojący pod stołem.
Roman spojrzał na wyświetlacz. Numer był zastrzeżony i Leski od razu pomyślał o Maliniaku. Aparat w jego dłoni rozdzwonił się ponownie.
– Dodzwonić się do ciebie… – usłyszał w słuchawce podniesiony głos Zbyszka.
– Mam zebranie.
– Prowadzisz sprawę Julii?
Leski zaniemówił, bo Bauman miał nie informować Maliniaka. Wstał i wyszedł do drugiego pokoju.
– Tak – rzucił. – Skąd wiesz?
– Nietrudno było się domyślić. No bo komu Edward by to dał? Wiadomo! I dobrze, że to ty. Razem pociągnęlibyśmy sprawę, ale teraz… – Zbyszek urwał.
– Co teraz? – zapytał Roman.
– Dupa zimna. Litwini spierdolili sprawę. Mieli podjąć Bieriezowskiego po drugiej stronie granicy, ale im się rozpłynął.
– I co?! – Leski podniósł głos. – Dopiero teraz mi to mówisz?
– A ty powiedziałeś mi, że prowadzisz tę sprawę? Więc się nie sadź, Romano Italiano – odpowiedział z przekąsem Zbyszek. – Dobra, olejmy to. – Zmienił ton. – Litwini dopiero teraz mnie poinformowali. Wyobrażasz sobie? Ja pierdolę!
– A powiedzieli dlaczego?
– Nie. Tylko że nie udało się go podjąć. Może ściemniają.
– Jeżeli Litwini czegoś nie spieprzyli i nie mówią nam prawdy, to może on się zorientował, że jest pod obserwacją. Więcej go nie zobaczymy. – Roman był wyraźnie poruszony. – Albo może to myśmy coś spieprzyli?
– Nie mam takiego wrażenia. Wszystko wyglądało bardzo dobrze. Wiesz, zawsze jest wytłumaczenie…
– Jakie? – przerwał mu Leski.
– Mają u nas kreta.
– Daj spokój – odparł z rezygnacją, bo dokładnie takiego argumentu się spodziewał. Zbyszek wszystkie błędy tłumaczył kretami. – Błędy się zdarzają. Informowałeś Edwarda? To zmienia sens naszego działania.
– Ty go poinformuj – polecił Maliniak. – Ja szukam winnego. Notatkę ze zdjęciem Bieriezowskiego przekazałem dzisiaj Tomowi Hardy’emu, brytyjskiemu łącznikowi, i powiedziałem, że teraz ty się tym zajmujesz.
– Przekazałeś im wszystko? O Bartkiewicz i Litwinach też? – zapytał Roman.
– Jasne, że wszystko. Cześć – rzucił zdecydowanym tonem Zbyszek i się wyłączył.
Leski stał przy oknie, patrzył na szpital po drugiej stronie ulicy i zastanawiał się, co powinien teraz powiedzieć ludziom z techniki, czekającym w pokoju obok.
Mimo wszystko coś się wydarzyło. „Może o to Rosjanom chodziło, żeby nas wciągnąć? Zasiać wątpliwości, sprowokować? Podpuścili Litwinów, a ci nieświadomie wciągnęli nas? Za chwilę odpalą w mediach, że Feliks utrzymuje intymne kontakty z rosyjską agentką, która u niego pracuje od lat, a my się nie wykręcimy i będziemy musieli potwierdzić, że coś było na rzeczy” – myślał.
– Zgrabnie by nas zrobili – wymruczał z głową opartą o szybę.
Wrócił do pokoju, w którym trwała ożywiona dyskusja.
– Coś się stało, panowie? – zapytał zaniepokojony.
– Nic takiego – odparł Górski. – Mamy pilne zlecenie z trójki i musimy teraz jakoś rozdzielić siły, skoro przez siedem dni będziemy tu uwiązani.
Roman stał w drzwiach. Zastanawiał się nad tym, co powinien im teraz powiedzieć. Sytuacja się zmieniła i bieżąca inwigilacja techniką na Modrej traciła sens. „Najlepszym rozwiązaniem byłaby rozmowa Baumana z Wirskim i ucieczka do przodu” – pomyślał, ale wiedział, że szansa na to jest zerowa.
– Tylko siedem dni. Robimy według przyjętych założeń, a o wszystkich zdarzeniach informujecie mnie na bieżąco.
– Oczywiście, panie pułkowniku – odparł Górski.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki