Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
W Pakistanie porwany zostaje przez talibów polski biznesmen. Grozi mu śmierć. Do akcji ratunkowej rusza super tajna jednostka Agencji Wywiadu znana jako „Sekcja”. Szybko okazuje się jednak, że porwanie jest tylko częścią szerszego planu, w który zaangażowane są wywiady różnych krajów i staje się ono powodem do bezwzględnych rozgrywek politycznych w Polsce. Pod kierunkiem ekscentrycznego Romana „Sekcja”, czyli Monika – absolwentka ASP, Dima – były nielegał, Ela i Witek, z narażeniem życia próbują zdemaskować zdrajcę i podróżując przez Grecję, Rosję, Pakistan i RPA rozwikłać trudną szpiegowską zagadkę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 653
W tym roku kwiecień w Islamabadzie obfitował w gwałtowne burze i ulewne deszcze połączone z wichurami, czasami przeplatane gradobiciem. Ulice w kilka chwil zamieniały się w bystre potoki niosące fragmenty roślinności i resztki, jakie wydaje z siebie pakistańska stolica. Tworzyły się rozległe bajora, z których woda z trudem ściekała do burzowników i zapchanej kanalizacji. Mimo to miasto żyło naturalnym rytmem, jakby nie zauważało, że pogoda w tym roku nie trzyma standardu.
Przy zadbanej reprezentacyjnej Jinnah Avenue kanalizacja działała sprawnie, więc skutki rozszalałej aury nie były tak uciążliwe. Firma Oregon mieściła się na jedenastym piętrze jednego z wieżowców centrum biznesowego Blue Area, a jej północne okna wychodziły wprost na góry Margala. Mimo że wszystkie stacje telewizyjne na bieżąco podawały komunikaty o nadciągających burzach, tylko obcokrajowcy śledzili oficjalny przekaz. Miejscowi woleli sami spojrzeć w stronę gór i ocenić, czego należy się spodziewać.
Korpulentny Mudżahid, czterdziestoletni inżynier z gęstą brodą do piersi, w oliwkowym wyprasowanym salwar kamiz, mógł niemal bezbłędnie przewidzieć pogodę na najbliższą godzinę. Tak przynajmniej uważał.
– Mister Henryk, będzie dzisiaj grad jak oliwki… ojojoj… to pewne… – ciągnął w paklish, stojąc w oknie i z politowaniem kręcąc głową, jakby miał pretensję do Allaha, że go nie słucha.
Olewski siedział w skórzanym fotelu, z nogami na stole. Dłonie splótł na czubku głowy i balansując ciałem, obracał się delikatnie raz w lewo, raz w prawo. Popatrywał to na telefon, który leżał na biurku, to na nieustannie paplającego inżyniera, to na zegar ścienny z rzymskimi cyframi.
Za miesiąc miał skończyć czterdzieści pięć lat, ale że był wysportowany i zadbany, spokojnie mógł mówić, że ma czterdzieści. Wprawdzie praca nad własnym ciałem kosztowała go dużo wysiłku, bo lubił obficie zjeść i nie stronił od alkoholu, jednak w sumie się opłacała, gdyż czuł się wyśmienicie.
Była za siedem dziesiąta, kiedy w jego telefonie zabrzmiał sygnał esemesa.
Mudżahid zamilkł, ale się nie odwrócił.
– Weź się do roboty i przygotuj w końcu tę umowę, bo jak nie, to… – rzucił ostro Henryk, lecz urwał w pół zdania.
Odsiedział jeszcze chwilę w niezmienionej pozycji i dopiero gdy Mudżahid, ociągając się, wyszedł z pokoju, sięgnął bez pośpiechu po telefon.
Przeczytał tekst: 2/12/07.
To była znacznie lepsza wiadomość, niż się spodziewał. Czekał na nią od trzech miesięcy i nie wierzył już, że ten dzień kiedykolwiek nadejdzie. Chwilami nawet tracił nadzieję. A teraz poczuł, jak ogarnia go panika i jednocześnie euforia. Przestał oddychać, jakby ktoś wypompował z niego powietrze. Wiedział, że nie może dać się ponieść emocjom, bo to tylko odbierze mu jasność myślenia i pogłębi stres. W kilka sekund zrobił się mokry, poczuł, jak kropelki potu łaskoczą go po plecach.
Położył obie dłonie na piersi i zaczął równomiernie oddychać, wciągając głęboko powietrze nosem i wypuszczając ustami. Coś mu podpowiadało, że tak powinien robić, że to pomoże, tak go przecież szkolili. Jednak tym razem stres był silniejszy. Henryk czuł się jak uczeń przed pierwszą randką.
Dopiero kiedy z całej siły uderzył pięścią w masywny blat biurka, aż wszystkie przedmioty uniosły się na moment w powietrze, poczuł wyraźną ulgę.
– I co ja mam teraz zrobić? Poinformować? Nie zdążę… bo… – powiedział na głos, jakby się zapomniał. – Fuck! – dodał niewyszukanie.
Podszedł do okna i zatrzymał się dokładnie w tym samym miejscu, w którym przed chwilą stał Mudżahid. Poczuł wiszącą w powietrzu woń jego lepkiego potu.
Jak to, kurwa, jest? Mudżahid cuchnie niczym stara koza, a salwar kamiz ma wyprasowany jak w reklamie proszku do prania – pomyślał i spojrzał na góry Margala. Na niebie kłębiły się wypiętrzone ołowiane chmury, a pod nimi ciągnęła siwoszara ściana deszczu.
– Po raz pierwszy cap podał dobrą prognozę pogody… – Popatrzył na zegarek, była dziesiąta. – Nic, kurwa, nic… – Westchnął głęboko. – Jadę tam… bo zaraz wszystko zatonie i dupa blada. A masz jakiś wybór, Heniu? – Ostatnie słowa wypowiedział z nutką autoironii i zaraz dorzucił: – No, kurwa… nie masz!
Monika wyszła na ulicę. Po kilku krokach zatrzymała się, bo nagle zdała sobie sprawę, że nie pamięta, gdzie zaparkowała samochód, i zdenerwowała się jeszcze bardziej. Rozejrzała się, niepewna, w którą ma iść stronę.
To była jej piąta w ciągu ostatnich trzech dni wizyta u profesora Jana Skoniecznego. I znów nic nie załatwiła. A przecież sam ją namówił, by przygotowała do wydania album ze swoimi pracami, obiecał napisać do niego wstęp… Poświęciła na to kilka miesięcy. Tymczasem teraz jaśnie pan profesor unika jej jak ognia. Coraz częściej przychodziło jej do głowy, że może powinna zrezygnować i olać ten pomysł, ale nie miała w zwyczaju się poddawać.
Po krótkim zastanowieniu ruszyła w prawo, w kierunku ulicy Jaracza. To tam, naprzeciwko teatru Ateneum, zaparkowała swojego dwudziestoletniego golfa cabrio z zepsutym mechanizmem otwierania dachu.
Od trzech lat, zawsze gdy wkładała kluczyk do zamka, obiecywała sobie, że musi to naprawić. Dziś jednak powtórzyła tę obietnicę znacznie dobitniej, bo na głos, ozdabiając ją kilkoma mocnymi epitetami pod adresem profesora.
Natychmiast poczuła się lepiej. Obleśny, niesłowny i leniwy Skonieczny wyzwolił w niej pełną entuzjazmu wolę, by w końcu zreperować dach golfa, tym bardziej że wiosna już się rozszalała, choć był dopiero początek kwietnia.
Monika Arent zbliżała się do czterdziestki, ale równie dobrze można było powiedzieć, że przekroczyła dopiero trzydziestkę. Taki miała typ urody. Ale ważniejsze było to, że dwadzieścia lat ćwiczenia jogi zatrzymało czas w jej smukłym ciele, nadało mu giętkość i płynność ruchów jak u kosmonauty zawieszonego w przestrzeni.
Medytacja ukształtowała charakter Moniki, a szczególnie silną wolę i zdrowy dystans do problemów tego świata. Tak jej się przynajmniej wydawało i powtarzała sobie nieustannie, że taka właśnie jest.
W gruncie rzeczy była nadwrażliwa i delikatna, zupełnie nieodporna na ludzką krzywdę i podłość innych. Wyzwalało to w niej czasami agresję, którą dzięki ćwiczeniom medytacji potrafiła w sobie stłumić.
Monika była właścicielką małej galerii MiniMidiMax na Solcu, gdzie bliscy znajomi i zupełnie obcy artyści wystawiali swoje prace, od małej rzeźby i ceramiki do wielkoformatowego malarstwa. Dwa stoliki i cztery krzesła potrafiły obsłużyć kilkanaście osób przychodzących na wernisaże czy projekcje, choć powodów do spotkań nie trzeba było specjalnie wymyślać. Zwłaszcza latem, kiedy galeria zajmowała też część chodnika. Jednak największą atrakcją była sama właścicielka.
Nikt nie potrafił powiedzieć o niej nic konkretnego ani się pochwalić jakimś swoim intymnym sukcesem, bo Monika nikogo do siebie nie dopuszczała, nie zapraszała do domu, jakby cały swój świat chciała zamknąć w galerii.
Partnerów wybierała spoza środowiska, więc wszystkim się wydawało, że ma jakiś ukryty alternatywny świat. Tajemniczość, która była zaprzeczeniem powszechnego ekshibicjonizmu, dodawała jej jeszcze większego uroku.
Nierzadko znikała z Warszawy i nikt wtedy nie wiedział, gdzie jest. Nie odbierała telefonów i nawet Kasia, jej pomocnica w galerii, pytana, kiedy Monika wróci, najczęściej rozkładała bezradnie ręce.
Rodziły się więc nieustannie plotki, domysły, nawet pikantne historyjki i zwykłe bajania na temat jej romansów, które żyły krótko i umierały, by narodzić się zaraz na nowo, pod inną postacią. Takie było środowisko artystów na warszawskim Powiślu.
Przekręciła kluczyk w stacyjce i silnik zarzęził głośno, by po kilku sekundach złapać niepewny rytm, aż w końcu, jakby zmuszony uderzeniem dłoni w kierownicę, zapalił z głośnym beknięciem.
Nie zdążyła wrzucić wstecznego, gdy w jej kieszeni odezwał się telefon. Na ekranie pojawiła się twarz mężczyzny z krótko przyciętą brodą i imię „Robert”.
– Tak… – odezwała się.
– Jak poszło, skarbie? – zapytał Robert.
– Nic nowego – odparła obojętnie.
– Co teraz?
– Nic.
– Jak to nic?
– No… nic.
– Może zmienisz redaktora?
– Może.
– Gdzie jesteś?
– Siedzę w samochodzie.
– Dokąd jedziesz?
– Mam spotkanie w galmoku z jednym plastykiem.
– Aha… A potem?
– Do galerii.
– O której będziesz w domu?
– Wieczorem.
– Przyjechać do ciebie?
– Nie… dzisiaj nie.
– Zadzwonisz?
– Tak – odpowiedziała, ale pomyślała: nie.
Robert był jej partnerem od kilkunastu tygodni. Wzięty adwokat z Nowego Światu. Przystojny, zamożny, inteligentny, rozwiedziony i bezdzietny. Spełniał wszystkie parametry na dłuższy związek. Był niemal idealny. Seks całkiem dobry, chociaż niezbyt zaawansowany. Nie robiła z tego żadnego problemu, bo w końcu uprawiała jogę, więc potrafiła nadrobić braki w jego technice.
Wszystko wskazywało na to, że związek układa się po jej myśli. Jednak z upływem czasu okazało się, że Robert właściwie niewiele odbiega od schematu i jest podobny do swoich zapomnianych już poprzedników.
Najgorsze jednak było w nim to, że miał w sobie za dużo miłości. Tego Monika nie lubiła. Uważała, że potrzebuje tyle miłości, ile sama daje, więc każde zachwianie tej proporcji uznawała za obciążenie dla związku. Na domiar złego Robert ciągle zadawał pytania, wykazując, jak uważała, emocjonalną nadgorliwość. Monika nie lubiła odpowiadać, bo czuła się wtedy śledzona. Jakby ktoś na siłę próbował wejść do jej duszy, odebrać część intymności.
Jednak wszystkie wcześniejsze związki rozpadały się z innego powodu. Monika uważała, że mężczyźni to notoryczni kłamcy i jest tylko kwestią czasu, kiedy się zdekonspirują. Nawet jeżeli na początku próbują grać uczciwie, to w końcu i tak kiedyś zaczynają kłamać. A kłamców rozpracowywała natychmiast.
Sama natomiast nie kłamała, chociaż nie mówiła wszystkiego. To było trudne do zaakceptowania dla jej partnerów, którzy jakby w odruchu obronnym sami zaczynali kręcić. Dlatego obopólny zarzut kłamstwa był zwykle głównym tematem pożegnalnej rozmowy.
Jedynym mężczyzną, który nie kłamał, był Dima. Ale to tylko potwierdzało regułę. Niestety, Dima nie był jej partnerem, chociaż zdarzały się takie chwile, że niczego nie pragnęła bardziej.
Nazywali go Tygrysem i on bardzo to lubił, bo taki przydomek miał wielki Zahir ad-Din Muhammad Babur.
Wszyscy myśleli, że jest Czeczenem, ale on był Lezginem z Dagestanu. W Waziristanie każdy należał do jakiegoś plemienia, więc nikogo nie interesowało, z którego kaukaskiego szczepu on pochodzi. Liczyło się, że był kiedyś przyjacielem Osamy.
Wyróżniał się talentem przywódczym, charyzmą i doświadczeniem bojowym, a kałasznikow był częścią jego ciała. Okrucieństwo wobec wrogów islamu dodatkowo podnosiło prestiż Tygrysa, budowało etos prawdziwego wojownika Allaha.
Osobiście ściął piętnastu żołnierzy, którzy wpadli w jego zasadzkę, i od tego czasu był najbardziej poszukiwanym terrorystą w Pakistanie. Przynajmniej teoretycznie, bo o każdej akcji wojska skierowanej przeciw jego oddziałowi wiedział wcześniej.
Miał trzydzieści pięć lat, długą brodę, rudą i gęstą, którą nieustannie przeczesywał lewą ręką, i pakol przesunięty na czoło. Na co dzień nosił mundur polowy pakistańskich komandosów, do pasa przypiętą miał berettę i czterdziestocentymetrowy perski nóż z rękojeścią zdobioną macicą perłową. Mówił, że to prezent od Osamy, który dostał, gdy ochraniał go w górach Tora Bora. Wprawdzie żaden z piętnastu bojowników oddziału Tygrysa nigdy nie spotkał boga Al-Kaidy, jednak sam fakt, że ich dowódca dotykał Amira al-Muminina, wystarczał, by poszli za nim na śmierć.
Nadszedł dzień, w którym Tygrys miał sprawdzić ich gotowość oddania życia w imię Allaha.
Uderzenie na hotel Monal w Pir Sohawa było najtrudniejszą akcją, jaką przyszło mu przeprowadzać, niemal samobójczą, ale takie wyzwania lubił najbardziej. Obiekt położony był na wysokości ponad tysiąca pięciuset metrów, na szczytach gór Margala, skąd rozpościerał się przepiękny widok na Islamabad.
Ulubione miejsce artystycznej, biznesowej i politycznej elity stolicy, popularne wśród dyplomatów i turystów, nie było specjalnie chronione. Prowadziła do niego tylko jedna wąska, ruchliwa, kręta droga, więc atak terrorystyczny wydawał się bezsensowny. Tak uważały władze.
Właśnie dlatego kilka miesięcy wcześniej Tygrys przygotował plan uderzenia na Monal. Miał wszystko rozpracowane w najdrobniejszych szczegółach i – co najważniejsze – zapewnioną pomoc od wewnątrz. Wiedział, że wycofać się stamtąd będzie bardzo trudno, dlatego zaplanował zakończenie akcji wielkim fajerwerkiem, tak by cały Islamabad mógł to zobaczyć.
Dochodziła dziesiąta trzydzieści i znów zaczęło padać. Siedzieli w kucki pod zielonymi pelerynami w niedużym, gęsto zarośniętym jarze, starając się chronić przed deszczem swoje automaty i amunicję. Do hotelu mieli wprawdzie tylko dziesięć minut przez rzadki las, lecz teren był podmokły i stromy, więc trudny do przejścia.
W ciszy powtarzali wersety Koranu, z niecierpliwością spoglądając w stronę Tygrysa, który cały czas rozmawiał z kimś przez radiostację. Wydawał się bardziej zdenerwowany niż zwykle i wszyscy to wyczuwali.
Oryginalny plan uderzenia, który opracował, był zupełnie inny niż ten, jaki miał teraz zrealizować.
Chciał zaatakować w letni wieczór, kiedy hotel będzie pełen gości, niewiernych, by zadać jak najboleśniejsze straty, a potem wysadzić budynek w powietrze. Noc sprzyjałaby ucieczce i utrudniała pościg. Przyszło mu jednak poprowadzić natarcie w środku tygodnia, w godzinach porannych, podczas deszczu, kiedy w hotelu jest niewielu gości, wziąć zakładników i wycofać się z nimi w góry. To nie było to, co sobie wymarzył, ale taki otrzymał rozkaz i musiał go teraz wykonać.
– Przestało padać… Ruszamy – oznajmił głośno, podniósł się i zrzucił z siebie pelerynę. – W imię Boga Wszechmogącego… Niech Bóg ma nas w swojej opiece…
– Allah akbar! – zgodnie zawołało ośmiu bojowników i też zrzuciło peleryny.
– Zaczynamy – zameldował jeszcze do radiostacji.
– Jesteśmy na miejscu – padło z głośnika. – Allah akbar… W imię boże…
Ruszyli gęsiego w dół po stromym, śliskim zboczu, przytrzymując się drzew. Po kilku minutach dotarli na skraj dużego hotelowego parkingu, na którym stało kilka pojazdów. Ruch był niewielki: przemknął motocyklista, odjechał biały samochód. Skryci w krzakach, naciągnęli na twarze kominiarki.
Dowódca wysunął się do przodu i przez chwilę obserwował teren. Po czym dał znak ręką w lewo i czterech bojowników z kałasznikowami gotowymi do strzału oddaliło się w kierunku, który im wskazał. Dobrze wiedzieli, co mają robić.
Tygrys wbiegł na parking pierwszy, a czterech pozostałych bojowników parę sekund po nim. Rozdzielili się na dwie grupy i ruszyli w kierunku hotelu.
Wpadli do westybulu. Tygrys krótką celną serią zabił portiera i zaskoczonego ochroniarza, który nawet nie zdążył wyjąć broni. Chwilę później cały hotel zagrzmiał od przeciągłych serii z AK-47 i zatrząsł się od huku eksplodujących granatów. Zaraz też dołączył do tego przeraźliwy krzyk mordowanych ludzi.
Każdy dokładnie wiedział, co ma robić. Nie strzelali na oślep. Tygrys wraz z dwoma bojownikami wbiegł do restauracji, gdzie już wcześniej dotarł jego człowiek z grupy, która zaatakowała hotel od tyłu. Wszyscy goście i obsługa leżeli na podłodze. Kilkanaście osób z twarzami do ziemi.
– Muzułmanie, wstać! – krzyknął w urdu Tygrys.
Na zewnątrz słychać było powtarzające się serie z automatu. Podniosło się dziesięć osób, w tym dwie starsze kobiety w tradycyjnych salwar kamiz i z dupattą na ramionach. Do restauracji wbiegł mężczyzna w kominiarce na głowie i garniturze, jaki noszą pracownicy hotelu. Podszedł do Tygrysa i wskazując ręką w stronę czterech osób, które wciąż leżały, wyszeptał mu coś do ucha.
– Wstać! – Tygrys lufą karabinu pokazał, co mają zrobić. – Dokumenty!
Jednocześnie dał znak głową stojącemu obok bojownikowi, który szybko wymienił magazynek w swoim automacie i nawet nie mierząc, otworzył ogień do ludzi stojących z podniesionymi rękami.
W lipcu Józef skończył dziewięćdziesiąt cztery lata. Siedział na wózku i przysypiał. Kilka lat temu miał wylew, a rok później wszczepiono mu endoprotezę stawu biodrowego, więc nawet nie próbował chodzić.
Oglądał świat z wózka, którym nie był w stanie poruszać. A i ten ogląd miał ograniczony, bo wzrok popsuł mu się już do tego stopnia, że Józef nie był w stanie ani czytać, ani oglądać telewizji. Słuchanie radia też nie wchodziło w grę, bo bez aparatu słuchowego był całkowicie głuchy. Zresztą problemy z pamięcią utrudniały mu odnalezienie aparatu, a jeśli nawet przypadkiem na niego natrafił, nie był w stanie go włączyć ani odpowiednio ustawić, tym bardziej że gościec całkowicie zdeformował mu palce.
Dlatego najlepsze, co mógł robić, to spać. Ale nikt nie wiedział, czy cokolwiek mu się śniło, bo kiedy Józef się budził, już nic nie pamiętał albo nie chciał pamiętać. Albo nie chciał powiedzieć.
Bo pamięć semantyczną, epizodyczną i autobiograficzną miał wyśmienitą. Tak twierdził lekarz z ośrodka Dobre Wspomnienia w Zagórzu, w którym pod opieką ukraińskich pielęgniarek przebywał Józef Hofmann, zdobywca Berlina, od trzydziestu lat emerytowany pułkownik wywiadu wojskowego.
Dima zaparkował samochód i wyjął z bagażnika torbę z zakupami. Suszonymi morelami, bananami, piernikami i śliwkami w czekoladzie, sypaną herbatą gruzińską. To był stały zestaw, który co tydzień przywoził Józefowi.
Starzec siedział na tarasie przykryty pledem, z opuszczoną głową na piersi, ale nie spał. Dima odnalazł w jego kieszeni aparat słuchowy, włożył mu do ucha i postawił naprzeciwko krzesełko.
– Słyszysz? – zapytał, patrząc mu w twarz.
– Tak… dobrze… – odparł niepewnie Józef. – Dawno cię nie było.
– Byłem tydzień temu.
– Kłamiesz! Nie byłeś! – obruszył się Józef.
– Przywiozłem ci zakupy…
– Jak długo będziesz mnie tu trzymał? – Starzec spojrzał gniewnie na Dimę. – Chcę wracać do domu i zająć się swoimi sprawami. Tu wszystko za mnie robią i człowiek głupieje… i te Ukrainki… w ogóle ich nie rozumiem…
– Nie rozumiesz, bo nie zakładasz aparatu. Ile razy będę ci tłumaczył, że musisz mieć stałą opiekę? A nie mogę cię wziąć do siebie. – Dima spokojnie wypowiadał zdania, które powtarzał za każdym razem, kiedy odwiedzał Józefa.
Ale gdyby mógł, też pewnie by go nie wziął.
Józef Hofmann był biologicznym ojcem Dimitriosa i właściwie nikim więcej, był obcym starym człowiekiem. Człowiekiem, który porzucił matkę i jego, gdy miał sześć lat.
Byli wówczas na placówce we Włoszech, gdzie Józef pełnił oficjalnie funkcję attaché wojskowego, a w rzeczywistości był oficerem Oddziału II Zarządu II Sztabu Generalnego. O tym jednak Dima dowiedział się od matki wiele lat później. Utkwiło mu w pamięci jedynie to, że ojciec traktował go jak zabawkę i nieustannie musztrował, jakby chciał zrobić z niego wzorowego żołnierzyka. Nigdy nie okazał mu zwykłej czułości, opieki, zainteresowania, których Dima tak bardzo wtedy potrzebował. Za to ciągle czuć było od niego alkohol, co prowadziło do dzikich domowych awantur, które wszczynał z byle powodu. W końcu porzucił rodzinę, zrzekł się praw do syna, zatopił w wódce, kochankach i karierze wojskowego szpiega. Znikł z życia Dimy na prawie czterdzieści lat, ale nowej rodziny nigdy nie założył.
Byli jeszcze we Włoszech, kiedy matka, Rosa, rozpaczliwie poszukująca szczęścia, nawiązała romans z drobnym peruwiańskim biznesmenem i krętaczem Jorge Calderonem. Zaraz po rozwodzie wyjechała za nim do Ameryki Południowej, zabierając ze sobą swojego małego Dimitriosa. W gruncie rzeczy wcale nie kochała Calderóna, ale chciała być daleko od Polski. A Peru, jak jej się wydawało, było najdalej.
Poślubiła Jorge i przyjęła jego nazwisko, on zaś usynowił Dimitriosa. To było przyzwoite, spokojne małżeństwo i Dima dorastał w ciepłym grecko-polsko-peruwiańskim domu. Aż do pewnego sierpniowego popołudnia.
Miał niespełna szesnaście lat i właśnie kończył jezuickie Colegio de la Inmaculada, gdy Jorge został zastrzelony na ulicy w Limie przez nieznanych sprawców. Zaraz potem okazało się, że cały majątek rodziny Calderónów był zadłużony u wspólnika Jorge, i Rosa wraz z synem, pozbawieni środków do życia, musieli wracać do Polski.
Zamieszkali we Wrocławiu, u dziadka Jordanisa. Wkrótce Dima przeniósł się na studia do Warszawy. Nigdy nie próbował szukać ojca, choć wiedział, gdzie mieszka.
Dostał się na socjologię i wsiąkł towarzysko na całego.
Był przystojnym mężczyzną o silnych śródziemnomorskich rysach, nieco wydatnym, ale kształtnym nosie i głębokich ciemnych oczach. Nazywał się Dimitrios Calderón i nikt nie wiedział, czy jest bardziej Grekiem, czy Hiszpanem. Ale on czuł się Polakiem.
Józef odszedł z wojska jeszcze przed 1986 rokiem i bez powodzenia próbował się zaczepić w przemyśle zbrojeniowym. Dopiero kiedy skończył osiemdziesiąt pięć lat, przeszedł resekcję żołądka, przestał pić i zaczął szukać syna.
Dima oczywiście o tym wiedział, ale starał się go unikać. Nigdy, nawet w myślach, nie nazywał Józefa ojcem. Nie czuł do niego nic, nawet gdy się dowiedział, że schorowany i samotny dogorywa w mieszkanku na Ochocie. A gdyby nawet chciał się z nim wtedy spotkać, to i tak by nie mógł, bo mieszkał za granicą i był zupełnie kimś innym.
Jednak pewnego dnia, pięć lat temu, pod wpływem jakiegoś niezrozumiałego do dzisiaj impulsu, zdecydował się do niego zadzwonić. Spotkali się w parku obok jego domu. To nie był już ten sam Józef Hofmann, który żył w ciemnych zakamarkach wspomnień. Przed Dimą stał zaniedbany starzec o zaropiałych oczach, wsparty na kuli.
Kiedy miesiąc później dostał wylewu i trafił do szpitala, Dima zaczął się nim opiekować. Znalazł dla niego ośrodek w Zagórzu, do którego musiał dopłacać, bo emerytura Józefa nie wystarczała na pokrycie nawet połowy kosztów.
Od tej pory regularnie odwiedzał starca, lecz wciąż nie nazywał go ojcem, tak jak i on nie nazywał go synem. Rozmawiali, ale nie mieli wspólnych wspomnień.
– No i co się dzieje w polityce? – zapytał Józef, biorąc od Dimy obranego banana.
– Nic nowego…
– Burdel? Cały czas ten polski burdel?
– Polska polityka… nic nowego…
– Trzeba ich wszystkich zagonić do sypania wałów przeciwpowodziowych… lenie i nieuki… Josif Wissarionowicz potrzebny… chociaż może być też Piłsudski… Matoły rządzą ciemnym narodem! – Józef oddał skórkę z banana.
– Chcesz jeszcze? – zapytał Dima.
Ale Józef nie odpowiedział, bo zasnął.
I przyśnił mu się Stalin w białym galowym mundurze bez odznaczeń. Często mu się śnił, on jednak nigdy o tym nie pamiętał albo nie chciał pamiętać. Ale Dima wiedział.
Kapitan Zbigniew Błaszczyk, naczelnik Wydziału II Biura Informacji i Analiz Agencji Wywiadu, spóźnił się do pracy pół godziny, bo musiał odwieźć żonę na badania.
Od lat starali się o dziecko, ale teraz państwo zlikwidowało dofinansowanie in vitro i musieli wziąć pożyczkę. „Będzie dziecko na kredyt, które samo siebie spłaci” – żartował czasami, choć wcale nie było mu wesoło, bo miał jeszcze kredyt we frankach.
Wjechał na trzecie piętro, otworzył swój gabinet i nawet nie zdejmując kurtki, zapadł się w fotelu. Niemal w tej samej chwili otworzyły się drzwi i do środka zajrzał rozczochrany i zaspany major Piórko, który miał nocny dyżur.
– Depeszki ze świata, szefie? – zapytał niepewnie. – Dać?
Naczelnik milczał, wpatrzony w obraz za oknem. Udawał, że nie słyszy, choć wiedział, że to naiwne i Piórko przecież nie zniknie. No bo kto miałby odrobić nocne depesze? Od pięciu lat tymi dwoma pytaniami zaczynał się każdy dzień. Zmieniała się tylko głowa, która co rano zaglądała do gabinetu.
– Coś pilnego? – zapytał, nie odrywając wzroku od okna.
– Nic. Nudna noc na świecie…
– Dawaj.
Piórko wsunął się cały i położył na biurku dwucentymetrowy plik dokumentów.
– To ja już idę do domu – rzucił, wychodząc, a Zbigniew kiwnął tylko głową.
Depesze ułożone były w kolejności odbioru w punkcie szyfrowym, czyli godziny przyjścia nie musiały się zgadzać z następstwem czasu wysłania. Informacje z Korei Północnej, Chin i Japonii zawsze rozpoczynały listę i sukcesywnie, wraz z obrotem Ziemi, przesuwały się przez Azję Środkową, Indie, Pakistan, Iran, Rosję, Kaukaz, Bliski Wschód aż do Afryki Zachodniej.
Teraz kapitan Błaszczyk musiał posortować te szyfrogramy według tematu, ocenić wstępnie ich znaczenie na podstawie źródła pochodzenia i nadać każdemu klauzulę pilności. Pierwszy dowiadywał się od agentów o najważniejszych problemach tego świata, grożących katastrofach, wojnach i zdradach. Wiedział o tym wszystkim jeszcze przed swoim dyrektorem, szefem AW, ministrami, premierem, prezydentem, czasami szefem NATO, a bywało, że i prezydentem USA. I właściwie decydował, czy oni powinni się dowiedzieć. Ta świadomość mile łechtała mu ego i choć na chwilę dawała złudzenie, że to on decyduje o losach Polski i świata. A bywało, że czytał depesze, które mroziły krew w żyłach, chociaż ich nadawcy czasami nie zdawali sobie sprawy, o czym tak naprawdę piszą.
Wiedział też, że najważniejsze depesze, które rzeczywiście zmieniały oblicze świata, omijały kogoś takiego jak on i z dopiskiem „natychmiast do rąk własnych” lądowały wprost z Biura Szyfrów na biurku szefa AW. Czasem z uwagą „natychmiast, ale nie w nocy”, jeśli nadawca nie był pewny, czy budzenie szefa nie obróci się kiedyś przeciwko niemu.
Wstał i odwiesił kurtkę do szafy. Wrócił na fotel. Przyciągnął do siebie plik dokumentów, położył na nim dłoń i ocenił, że sortowanie zajmie mu nie więcej niż pół godziny. Biorąc do ręki depeszę z Pjongjangu, przez interkom przypomniał sekretarce o kawie.
Po dziesięciu minutach doszedł już do depeszy z Delhi i uznał, że Piórko miał rację. Tej nocy nie wydarzyło się na świecie nic ważnego, nic takiego przynajmniej nie dotarło na trzecie piętro, bo siódme miało swoje prawa. Połowa depesz była zwykłymi zapchajdziurami, jakie często piszą oficerowie za granicą, żeby wyrobić normę i zaistnieć.
Wziął do ręki depeszę numer 254 z Islamabadu.
Od płk. Ziaula Amina, z konferencji dla łączników w siedzibie ISI
Dzisiaj o godz. 11.30 oddział Tehrik-i-Taliban pod dowództwem komendanta Tygrysa dokonał ataku na kompleks hotelowy w Pir Sohawa w płn. części Islamabadu. W wyniku ataku zginęło 35 osób spośród gości hotelu i personelu. Terroryści uprowadzili 4–5 obcokrajowców. ISI prowadzi intensywne działania w celu ustalenia narodowości uprowadzonych. Według wstępnych informacji są wśród nich obywatele Niemiec i Japonii. Akcja została przeprowadzona przy całkowitym zaskoczeniu pakistańskich służb i trwała kilkanaście minut. Terroryści, zabierając ze sobą zakładników, wycofali się w góry. Pościg nie przyniósł żadnych efektów. Akcja trwa.
Depesza była podpisana przez oficera o pseudonimie „Khan”, czyli Wiktora Brauna. Kapitan znał go bardzo dobrze, bo byli na jednym roku w Kiejkutach i nawet dzielili pokój.
Nie lubił go, chociaż obaj skończyli szkołę szpiegów jako prymusi, ale to Braun był we wszystkim lepszy. Przede wszystkim był lepiej urodzony i to kapitan uważał za największą niesprawiedliwość. Ojciec Wiktora, znany dziennikarz i korespondent zagraniczny, więzień polityczny PRL-u, człowiek ustawiony w każdym politycznym środowisku Warszawy, mógł wszystko i miał wszystko. Przyszły Khan ukończył prawo na Uniwersytecie Stanforda i mógł zostać, kim tylko chciał, ale wybrał wywiad. Od początku był więc skazany na sukces, jako pierwszy polski szpieg z dyplomem Stanforda.
Od razu trafił do pionu operacyjnego pod skrzydła samego pułkownika Pańskiego, nauczyciela sztuki werbunku, i dostawał do prowadzenia najlepsze sprawy. Był złotym dzieckiem wywiadu, wróżono mu szybką i spektakularną karierę. Wciąż awansował. Wkrótce po szkole, pod przykryciem attaché prasowego, udał się do ambasady w Moskwie. Jechać na pierwszą robotę do Rosji to było coś więcej niż zaszczyt. Dla każdego szpiega na świecie byłby to dowód uznania jego kompetencji i profesjonalizmu. Stamtąd, awansowany na majora, przeniósł się prosto do Islamabadu, gdzie został łącznikiem z pakistańskimi służbami ISI.
W Pakistanie był już od miesiąca. Codziennie przesyłał depesze, które Błaszczyk czytał z obrzydzeniem i jeśli tylko mógł, odkładał na bok jako bezwartościowe. I w gruncie rzeczy takie były, bo Braun był mistrzem w dmuchaniu balona. Niektórzy naczelnicy chętnie dawali mu zawyżone oceny – choćby za informacje wyciśnięte z gazet – tym samym inwestując w swoją przyszłość. Ale nie kapitan Błaszczyk. On znał Brauna najlepiej i nie dawał się nabrać. Khan dobrze o tym wiedział, ale nie mógł się pozbyć dawnego kolegi, który w końcu też był prymusem. Co mógł, robił za jego plecami, ale nie przeginał, żeby sobie nie zaszkodzić.
Błaszczyk nie trafił do pionu operacyjnego, bo się nie nadawał, a właściwie wcale tego nie chciał. Wolał być analitykiem i siedzieć za biurkiem. Może gdyby się ugiął, pojechałby w końcu na jakąś placówkę i uregulował swoją sytuację finansową, ale na razie byłoby to ponad jego zasady.
Dlatego też depeszę Khana numer 254 z Islamabadu ocenił jako „gazetę” i odłożył na bok.
Braun był nadętym bubkiem, mistrzem autopiaru i oszustem, przy tym wyjątkowo inteligentnym i przebiegłym. Wysoki, wysportowany i zawsze elegancki, nawet w polowym mundurze roztaczał wokół siebie aurę, którą sprawnie wykorzystywał, by uzależniać od siebie ludzi. Wbrew ogólnej opinii nie był jednak idealnym oficerem wywiadu. Błaszczyk zdemaskował go niemal od razu, jeszcze w Kiejkutach, kiedy wszystkim się wydawało, że dyplom Stanforda może zastąpić metrykę. Nikomu nie mówił o swoich odkryciach, bo jako solidny analityk musiał potwierdzić swoje podejrzenia w drugim źródle.
W relacjach Błaszczyka z Braunem było jednak coś więcej, coś, o czym Khan nie wiedział, a co było polisą ubezpieczeniową kapitana na wypadek, gdyby po jakimś zakręcie politycznym Braun został szefem Agencji Wywiadu. Było to bardzo prawdopodobne i analityczny umysł kapitana nie pozostawiał mu złudzeń, że trzeba się na taką okoliczność przygotować i ubezpieczyć.
Każdy oficer wywiadu wie, że jeśli uzyskuje od swojego źródła tajną informację, musi potem napisać dwie depesze. Raport ze spotkania z agentem wysyła do wydziału operacyjnego prowadzącego sprawę, natomiast uzysk informacyjny ze źródła – dodatkowo do wydziału analitycznego. I tę drugą depeszę zawsze dostawał kapitan Błaszczyk.
Kiedy Braun pracował w moskiewskiej rezydenturze, pisał raporty i informacje ze spotkań ze swoimi źródłami, kandydatami w rozpracowaniu i dwoma agentami, których wówczas prowadził. Błaszczyk otrzymywał tylko depesze informacyjne i choć nie miał prawa znać źródła ich pochodzenia, to przy odrobinie wysiłku, pogłębionej analizie terenu, znajomości psychiki Brauna i braków w jego profesjonalizmie mógł z prawie stuprocentowym prawdopodobieństwem wskazać z imienia i nazwiska źródło informacji.
Metodologię błędów Brauna opanował z czasem niemal do perfekcji. Robił systematyczne zapiski, które odpowiednio kodował i układał w ciąg przyszłych oskarżeń.
Notatnik trzymał w służbowej szafie między Koranem i Krótkim kursem historii WKP(b). I czekał na ten dzień, kiedy będzie mógł go wyjąć i wykorzystać po raz pierwszy i ostatni.
Sięgał już po depeszę z Teheranu, gdy zastygł z wyciągniętą ręką, jakby o czymś zapomniał. Przez moment mu się wydawało, że to jakaś bezwartościowa impresja, złudzenie, które skrywa się gdzieś w zakamarkach jego intuicji, kiedy nagle do niego dotarło, że powinien wrócić do depeszy Khana z Islamabadu.
Przeczesał wzrokiem krótki tekst, szukając błędu, braku spójności lub logiki, i poczuł miły przypływ satysfakcji, jaki miał za każdym razem, kiedy złapał jakiegoś oficera na szyciu sprawy.
Tym razem jednak satysfakcję miał większą niż kiedykolwiek wcześniej. Wstał, podszedł do szafy i wyjął swój zielony notatnik z hakami na Khana.
Wygnani na początku XVI wieku z Hiszpanii, przodkowie rodziny Behomoiras po kilku latach tułaczki przybyli do Salonik, gdzie na skraju imperium otomańskiego znaleźli swoją spokojną przystań.
Nazywali się wówczas zupełnie inaczej, ale nikt już nie pamiętał jak, ani nawet skąd się wzięło ich nazwisko, ani tym bardziej, co właściwie oznacza.
Sefardyjczycy osiedlili się obok Romaniotów – swoich żydowskich braci, którzy mieszkali w Grecji od dwóch tysięcy lat – i z czasem stworzyli razem z nimi jedno środowisko, żyjące w zgodzie z chrześcijanami i muzułmanami.
Rodzina Behomoiras, korzystając z możliwości, jakie dawał port w Salonikach, zajmowała się handlem oliwkami i ceramiką. Nie dorobili się jednak znaczącego majątku. Dopiero po uzyskaniu przez Grecję niepodległości zaczęli się powoli bogacić. Na początku XX wieku dziesięcioosobowa rodzina przeprowadziła się z drewnianych portowych baraków do solidnego murowanego domu w żydowskiej dzielnicy Baron Hirsch. Tam też wiosną 1915 roku urodził się Pepo, czyli Josef, ostatnie dziecko Angel i Morisa Behomoiras.
Pepo był inny niż pozostała siódemka rodzeństwa. Marzył o studiach i nic więcej go nie interesowało, żaden rodzinny biznes. Jedynie hebrajskiego nie chciał się uczyć, bo uważał, że to zbędny język i nie warto poświęcać mu czasu tylko po to, żeby przeczytać jedną książkę. Dlatego swój tekst na bar micwę musiał wkuć na pamięć. W domu, na złość rodzinie, nie używał ladino, mówił tylko po grecku i nie jadł koszernego, a w szabas wychodził do miasta. Pepo był ostatnim, późnym dzieckiem, ukochanym przez rodziców i starsze rodzeństwo, więc pozwalano mu na wszystko.
Dopiął swego i został pierwszym studentem w historii rodziny Behomoiras. Rozpoczął naukę filozofii na państwowym Uniwersytecie Arystotelesa w Salonikach. Studiował krótko, bo poznał drobną Miriam Koen, też studentkę filozofii, w której się zakochał z wzajemnością. Ale jeszcze bardziej zakochał się w Komunistycznej Partii Grecji i musiał rzucić naukę, tym bardziej że w 1936 roku Miriam powiła bliźnięta Rosę i Rafaela, a co gorsza – wkrótce zdelegalizowano partię komunistyczną.
Od tego czasu Pepo prowadził małą drukarnię w siódmej dzielnicy, dofinansowywaną przez jego zamożne rodzeństwo z Baron Hirsch, całkowicie nieświadome tego, że wspiera III Międzynarodówkę. Trzy lata później urodziła się niepełnosprawna Flora i Pepo nie zdążył dołączyć do swoich hiszpańskich przyjaciół, bo republika już padła pod ciosami faszystów.
Nie minęły dwa lata, a w Salonikach pojawili się Niemcy i niemiecki porządek, który od razu zrobił duże wrażenie.
W odróżnieniu od prawie wszystkich greckich Żydów Pepo wiedział, co znaczy ów niemiecki porządek, i próbował ratować, kogo się dało. Tłumaczył, przekonywał, wzywał, przeklinał i groził, ale nawet najbliższa rodzina stukała się w głowę, słuchając jego opowieści. Wskazywali na Wagnera, Goethego, a przede wszystkim Mendelssohna i Heinego, nie mówiąc już o produktach z napisem made in Germany. W końcu Pepo zrezygnował z walki o umysły rodaków i rodziny Behomoiras i postanowił zająć się tylko żoną, bliźniakami i kaleką Florą.
Uznał wówczas, że najlepszym sposobem będzie dołączyć w górach do oddziału partyzanckiego ELAS i walczyć o rodzinę i przyszłość Żydów z bronią w ręku. Dowódcą oddziału był jego najbliższy przyjaciel z dzieciństwa, starszy o trzy lata Jordanis Lazopulos, absolwent filozofii i towarzysz partyjny.
Pepo zginął szybko, jak przystało na odważnego i słabo wyszkolonego partyzanta. Miał dwadzieścia siedem lat. Zanim umarł, Jordanis, trzymając stygnącą dłoń przyjaciela, obiecał mu, że zaopiekuje się jego rodziną. I chociaż był komunistą, to taką obietnicę uważał za świętą. Zawsze dotrzymywał słowa, gdy trzeba było komuś pomóc. A rodzinę Pepo traktował jak własną. Oprócz niej miał jeszcze tylko swój oddział partyzancki, najlepszy w górach Pindos.
Miriam załamała się zupełnie po śmierci Josefa i kategorycznie odmawiała wyjazdu z Salonik, do czego namawiał ją Jordanis, pomny obietnicy, jaką złożył umierającemu Pepo. W końcu się zgodziła, by Rosa i Rafael, którzy mieli już po sześć lat, udali się na tereny wyzwolone. Trudno jej było porównać, gdzie głód był większy, w górach Pindos czy w Salonikach. Uznała jednak, że samej będzie jej łatwiej zadbać o Florę, a Jordanisowi ufała w pełni.
W lutym 1943 roku Niemcy i greccy faszyści spędzili wszystkich Żydów z Salonik do dzielnicy Baron Hirsch, więc Miriam z chorą Florą w wózku przeniosła się do domu rodziny Behomoiras.
Nie mieszkała tam długo. W kwietniu Niemcy podstawili pociąg, który miał wywieźć Żydów na nowe miejsce osiedlenia w Polsce. Miriam od dawna wiedziała, że Niemcom nie można ufać, i nie spodziewała się niczego dobrego. Ale nie miała wyboru. Siostra Pepo, Sara, pożyczyła jej pieniądze na bilet i cała rodzina Josefa, która od setek lat mieszkała w Salonikach, wsiadła do pociągu i pojechała na ciemną i zimną Północ.
Miriam dobrze zrobiła, oddając bliźnięta pod opiekę Jordanisa. Pod koniec 1944 roku cała Grecja była już wolna od Niemców, ale do pokoju było jeszcze daleko. Nad krajem wisiało widmo wojny domowej, więc oddziały ELAS pozostawały pod bronią. Jordanis Lazopulos i jego ludzie też.
Rosa i Rafael podrastali pod opieką Jordanisa w świecie bez huśtawki, skakanki i piłki, za to osłuchani z odgłosami wystrzałów i wybuchów. Na ich pytania o mamę i siostrę nikt nie znał odpowiedzi, a przynajmniej nikt nie wiedział niczego na pewno, więc pytali o nie coraz rzadziej. Powoli jednak zaczęły spływać informacje o losie Żydów w Europie. Bliźnięta nie brały ich jednak do siebie, bo słowo „Żyd” nie miało dla nich wyraźnego znaczenia. Uważali się za część oddziału Jordanisa, a jego za ojca. On zaś traktował ich jak własne dzieci i posyłał do szkoły.
Gdzieś w połowie 1945 roku wszystko już było jasne i Jordanis nie miał nadziei, że Miriam wróci, tak jak nie wracał nikt z salonickich Żydów. Powiedział to bliźniętom wyraźnie i zapytał, czy chcą teraz zostać jego dziećmi tak naprawdę. Chciały.
Rosa i Rafael skończyli po dziesięć lat i nazywali się teraz Lazopulos. Kiedy w Grecji wybuchła wojna domowa, Jordanis wraz ze swoim oddziałem z wielkim impetem rzucił się w wir zdarzeń, tym bardziej że po drugiej stronie znów stali greccy faszyści, którzy jeszcze niedawno przyczynili się do wywiezienia rodziny Behomoiras z dzielnicy Baron Hirsch.
Tym razem jednak Demokratyczna Armia Grecji walkę przegrała i w 1949 roku Jordanis Lazopulos i jego przybrana córka, czternastoletnia Rosa, przybyli do Wrocławia.
Nieletni Rafael zginął z bronią w ręku, walcząc z wojskami rządowymi pod Grammos. Świadkowie nie mieli wątpliwości, że poległ jak bohater.
Mimo wyższego wykształcenia Jordanis pracował w Polsce jako fryzjer w swoim zakładzie przy kinie Oko w budynku sztabu Śląskiego Okręgu Wojskowego. Twierdził, że nie potrafi nauczyć się polskiego wystarczająco dobrze, by dyskutować o greckich filozofach, więc zarabiał, strzygąc żołnierzy, bo tym też zajmował się w partyzantce. W rzeczywistości nie mógł się pogodzić z klęską i przegranym życiem. On, dowódca oddziału, który w jednej zasadzce zabił pięciuset wrogów, wciąż powtarzał: opla pavá poda.
W zakładzie fryzjerskim z pietyzmem hodował na parapecie kaktusiki, bo w szarej Polsce nic nie mogło przypomnieć mu ciepła i zapachów Grecji lepiej niż te suche, kolczaste roślinki. Na ścianie zawiesił reprodukcję Mężczyzny z goździkiem Picassa, którą wyrwał z tygodnika „Świat”. Tnąc włosy nożyczkami i ostrząc brzytwę na skórzanym pasie, nucił: „Herosi, niezdobyta góra, herosi o dwunastu żywotach… pałac Olimpu i duchy Parnasu… ogień pod Alamaną i ogień pod Gorgopotamos…”.
Zgodnie z prostym partyzanckim wzorem podgalał karki polskich oficerów i szukał wśród nich męża dla Rosy. Opowiadał o swoich bitwach i chociaż z powodu zwykłej skromności wspominał ledwie drobne epizody, to i tak wszyscy brali go za mitomana. Dlatego każdą wolną chwilę spędzał na ulicy Ruskiej w siedzibie Związku Uchodźców Politycznych z Grecji i czytał „Dimokratisa”.
Całe swoje polskie kulawe i depresyjne życie poświęcił córce Rosie, która była zbyt delikatna i ufna, by sama mogła zadbać o własną przyszłość. Za to ona w Polsce zaadaptowała się dobrze. Jordanis dbał, by w domu mówiła tylko po grecku, do czego nie musiał jej specjalnie namawiać.
Rosa wyrosła na piękną kobietę o rzadkiej już w Polsce śródziemnomorskiej urodzie, więc miała nieustanne problemy z polskimi oficerami i w końcu Jordanis zakazał jej chodzić do kina Oko. Uważał, że najpierw powinna skończyć studia na Uniwersytecie Wrocławskim.
W 1960 roku Rosa Lazopulos została magistrem prawa i już rok później wyszła za mąż za znacznie od niej starszego kapitana Józefa Hofmanna ze sztabu ŚOW.
Mimo wysiłków rodziców i pomocy lekarzy Dimitrios urodził się dopiero po pięciu latach ich pożycia, i to nie bez komplikacji. Rosa i Jordanis, chociaż byli niewierzący, wybrali mu imię świętego patrona Salonik, ale w domu nie mówili do niego inaczej niż Rafael.
Józef Hofmann nigdy się nie dowiedział, że Rosa miała brata bliźniaka. Jordanis uznał, że ta wiedza nie jest mu potrzebna, tym bardziej że szybko stracił sympatię do tego polskiego oficera. W domu mogli rozmawiać swobodnie po grecku. W gruncie rzeczy Hofmanna nie interesowało, dlaczego na Dimę mówią Rafael. Szybko przeszło mu zainteresowanie wychowywaniem syna.
Za to dziadek Jordanis był dla dorastającego Dimy jak bóg Apollo i Homer w jednym. Stał się najwyższym autorytetem we wszystkim, wzorem patrioty, ideałem mężczyzny, greckim filozofem i komunistą. Liczyło się każde jego słowo, każdy nawet najdrobniejszy gest. Dima nie miał ojca, ale miał cel i wzór do naśladowania. Chciał być taki jak dziadek.
Po raz pierwszy do Salonik pojechali we trójkę w 1983 roku, kiedy Rosa i Dima wrócili z Peru. Postanowili odnaleźć swoje greckie ślady. To była jedyna podróż schorowanego już Jordanisa do wytęsknionej ojczyzny.
Wkrótce po powrocie zmarł. Ta wyprawa na zawsze zmieniła Dimitriosa, który zaczął jeździć do Grecji regularnie.
Tacy bohaterowie jak Jordanis nigdy nie umierają, uznał Dima i wprowadził go do swojego panteonu jako boga wszystkich bogów. I tak już zostało: grecki duch Jordanisa żyje w nim i jest coraz silniejszy.
Była za pięć dziesiąta, kiedy naczelnik Błaszczyk, trzymając pod lewą pachą papierową teczkę, prawą ręką wcisnął przycisk z cyfrą siedem i winda ruszyła do góry. Po chwili zatrzymała się na czwartym piętrze i do środka wkroczył pułkownik Pański, Michael Caine z Miłobędzkiej. Tylko spojrzał na przyciski i żadnego nie nacisnął. Błaszczyk zrozumiał, że pułkownik też jedzie na piętro szefów.
– Co tam, Zbyniu? – zapytał protekcjonalnie, poprawiając w lustrze krawat za kilkaset złotych i poszetkę.
– Nic, panie pułkowniku – odparł skromnie naczelnik.
– Wciąż nie wyjeżdżasz?
– Na razie nie.
– Nie chcą wysłać?
– Nie wiem.
– Do szefa? – Spojrzał na teczkę, którą naczelnik trzymał pod pachą. – Briefing poranny?
– Tak.
W tym momencie winda zatrzymała się na siódmym piętrze.
Pułkownik Zenon Pański wyszedł pierwszy, chociaż wsiadł drugi. Zresztą naczelnik nie śmiałby się wepchnąć przed legendę polskiego wywiadu i dyrektora Biura Operacji Specjalnych. Pański rzeczywiście miał ogromne sukcesy na koncie i nie mniej przerośnięte ego, ale do ludzi, szczególnie niższych od niego wzrostem i rangą, odnosił się w chamski sposób.
Zjeździł cały świat i – jak lubił mówić – przeleciał kilka razy na Księżyc i z powrotem, ale na Miłobędzkiej miał opinię eleganckiego cepa. Mimo to w polskim wywiadzie nie było oficera lepiej ustawionego w szpiegowskim świecie. Pański znał wszystkie ważne osoby w CIA, MI6, Mosadzie czy BND i czasami mógł więcej niż szef wywiadu. Oni się zmieniali, a Pański pozostawał na miejscu, więc znał każdą operację, jaką przeprowadził polski wywiad, i nie tylko.
Niektórzy nazywali go „Oz Nieśmiertelny”.
Skręcili w prawo i długim korytarzem ruszyli w stronę gabinetu szefa.
– Jak tam Khan sobie radzi? – rzucił Pański jakby od niechcenia, ale naczelnik wiedział, że pułkownik o to zapyta, bo to był jego ulubieniec i uczeń.
– Normalnie – odrzekł krótko. – Radzi sobie.
Błaszczyk wiedział, że Pański doskonale wie, co robi Khan, bo kierował jego pracą w Pakistanie, więc dostawał nie tylko depesze operacyjne, ale i kopie informacyjnych, figurował bowiem na rozdzielniku.
W gruncie rzeczy pytanie pułkownika miało przypomnieć naczelnikowi Błaszczykowi, że Braun jest pod szczególną ochroną i „musi sobie dobrze radzić”, a pytanie o wyjazd na placówkę miało być cichym szantażem. Naczelnik doskonale o tym wiedział i właśnie dlatego odpowiedział „normalnie”, a nie „bardzo dobrze”, bo chciał utrzeć nosa Jamesowi Bondowi i pokazać, że ma go w dupie. Właśnie tu i teraz, na korytarzu siódmego piętra, gdzie siedzą szefowie.
Weszli do sekretariatu i Małgosia, bez zbędnego słowa, gestem policjanta kierującego ruchem powstrzymała Błaszczyka, wskazując mu fotel, a drugą ręką elegancko i zdecydowanie pokazała pułkownikowi drzwi do gabinetu.
Pański wszedł bez pukania. Był jedynym oficerem w Agencji, który mógł tak robić. Szczególnie gdy działo się coś nadzwyczajnego, a w wywiadzie ciągle działo się coś nadzwyczajnego, więc Błaszczyk nie był zaskoczony, że musi czekać. Nie pierwszy raz zresztą.
Sześćdziesięciopięcioletni Filip Korycki był szefem wywiadu po raz drugi i był to jedyny przypadek w historii Polski, kiedy ta sama osoba dwukrotnie sprawowała tę funkcję. Z reguły po wygranych wyborach zwycięzcy natychmiast czyścili służby i osadzali swoich ludzi, nie patrząc na kompetencje, sprawdzając tylko lojalność. Zaczynało się szukanie haków na poprzedników i kilkumiesięczny paraliż służby.
Tym razem było inaczej. Wybory wygrała centrowa Partia Liberalnych Demokratów i postanowiła przełamać dotychczasowy obyczaj. Powołała Filipa Koryckiego, który piastował stanowisko szefa wywiadu w czasach, kiedy ona była w opozycji. I rzeczywiście, Korycki rozpoczął szefowanie od przedłożenia rządowi nowego projektu budżetu Agencji i określenia swoich oczekiwań wobec dyrektorów, którzy zdecydowali się zostać. Liczyć się miały wyłącznie lojalność i profesjonalizm.
Filip Korycki był doktorem habilitowanym, znanym politologiem i wieloletnim dyrektorem Instytutu Azji i Pacyfiku, co uzupełnione wcześniejszym doświadczeniem z kierowania wywiadem dawało nadzieję, że polska Agencja znów się znajdzie w światowej czołówce.
Już w czasie kampanii wyborczej premier Marek Bolecki jasno deklarował, że Polska pozbawiona wsparcia Unii Europejskiej i sojuszników na Zachodzie jest łatwym łupem dla Rosji. Oczywiste było, że zrozumiał dramatyczne uwikłanie międzynarodowe, w jakim znalazła się Polska po wyczynach poprzedniego, populistycznego rządu, który doprowadził Polskę na skraj przepaści. Ale w rzeczywistości sytuacja była o wiele gorsza, niż opinia publiczna mogła podejrzewać.
Dlatego mianowanie Filipa Koryckiego na szefa wywiadu, instytucji szczególnie wrażliwej, było sygnałem dla państw zachodnich, że rząd polski dostrzega zagrożenia i gotów jest do odbudowy sojuszniczej solidarności.
Korycki cieszył się wyjątkowym uznaniem i szacunkiem wśród szefów służb wywiadowczych nie tylko z uwagi na swoją wiedzę, kulturę osobistą i doświadczenie, ale również ze względu na poczucie humoru i zdrowy dystans do polityki. To były cechy wysoko cenione w tym środowisku.
W odróżnieniu od innych szefów, którzy wszystko wiedzieli najlepiej, Korycki miał zwyczaj zapraszać naczelnika Błaszczyka, by zreferował mu wydarzenia ostatnich dwunastu godzin. Wolał wysłuchać niż samemu czytać, bo dzięki temu zawsze miał punkt odniesienia i mógł stawiać pytania, a naczelnik znał odpowiedzi.
Korycki lubił Błaszczyka.
Pański wyszedł po półgodzinie, wyraźnie podenerwowany, i szybkim krokiem, na swoich cienkich nogach, niemal wyparował z sekretariatu. Błaszczyk nigdy go takim nie widział. Wygląda na to, że dostał wpierdol od szefa – pomyślał i czując ciepły przypływ satysfakcji, energicznie podniósł się z fotela.
Szef wyszedł zza biurka i wskazał podwładnemu to samo miejsce co zwykle, czyli tyłem do okna. Zaproponował kawę lub herbatę, ale Błaszczyk tak jak zawsze skromnie odmówił. Nigdy nie pił w tym gabinecie, bo uważał picie kawy i herbaty z kimś takim jak Filip Korycki za niegodne spoufalanie się. Na szefa patrzył jak na autorytet absolutny.
Nie zdążył otworzyć teczki z notatkami, bo szef od razu zapytał:
– Panie naczelniku, czy w ostatnim czasie wydarzyło się coś w Pakistanie… coś istotnego, odbiegającego od normy? – Spojrzał sponad okularów w grubych oprawkach.
– Tylko… – zaczął niepewnie Błaszczyk – jedna depesza… – Mówił powoli, ale myślał szybko i wszystko nagle ułożyło mu się w logiczną całość. – Wczoraj… jak pisał rezydent… Khan…
Pilna wizyta Pańskiego z rana, to jego nadęte wyjście, a teraz pierwsze pytanie szefa i od razu o Pakistan.
– Tak, czytałem już… wiem… – Korycki przerwał Błaszczykowi gonitwę myśli. – Zamach Tehrik-i-Taliban na hotel pod Islamabadem… Interesuje mnie, co pan o tym sądzi. Jest pan specjalistą w tej dziedzinie, prawda?
W Kapsztadzie kończyło się lato i zaczynała jesień. Był kwietniowy wtorek, godzina lunchu.
Adam Fint wyszedł ze swojego pokoju i zamknął drzwi na klucz. Minął sekretariat szefa, machnął ręką do śniadej Bonnie, a ona odpowiedziała mu błyskiem pięknego białego uśmiechu.
Fint zazgrzytał zębami i też się uśmiechnął.
Od pierwszej chwili, kiedy przyjechał do RPA, nie mógł wyzbyć się natrętnego widoku Bonnie rozłożonej na białym prześcieradle w jego sypialni i jej rozmarzonego uśmiechu, którym nieustannie go prowokowała. Nie mógł zrozumieć, dlaczego taka piękna kobieta związała się z takim obleśnym starym Holendrem. Nie dla pieniędzy zapewne, bo mogłaby mieć tłum młodych i bogatych kochanków. Adam ze smutkiem uznał, że jego konto w banku jest jeszcze za słabe na taką kobietę jak Bonnie. To jednak miało się wkrótce zmienić, bo przecież był w Kapsztadzie dopiero od miesiąca. A Holendra przebijał po trzykroć – wiekiem, wzrostem i kondycją.
Tak, tak… to się zmieni – pomyślał z nadzieją i w drzwiach rzucił jeszcze z uśmiechem:
– Miłego weekendu… Bonnie.
– Miłego – odparła krótko i nie zapytała, czy jeszcze wróci. W piątki zawsze wychodził wcześniej.
Wsiadł do windy i zjechał do garażu.
Zbliżała się pora deszczów, ale w Kapsztadzie było pogodnie. Nad morzem zawisło błękitne niebo z domieszką cirrusów na horyzoncie i kilku nimbusów przyklejonych do Góry Stołowej, dlatego postanowił skorzystać jeszcze ze słońca i otworzyć dach swojego mini coopera.
Lubił przejechać się Buitengracht i popatrzeć na potężne pupy Afrykanek i piersi Mulatek wychodzących na lunch z okolicznych biur. Białe kobiety jakoś przestały go interesować.
Pomyślał też, że dzisiaj powinien uprzyjemnić sobie jazdę dużym kubkiem latte.
Spojrzał na zegarek. Do spotkania miał czterdzieści pięć minut. Włożył czapkę, ciemne okulary i włączył silnik. Po chwili samochód wytoczył się na rozgrzaną ulicę.
Od trzech miesięcy Fint czekał na ten dzień, więc bardzo się ucieszył z porannego telefonu. Był trochę podniecony, czuł nawet lekki niepokój. Spełnić się miały jego marzenia, miała przyjść obiecana nagroda, która odmieni jego życie, a wtedy on odmieni życie innych.
Ta świadomość zawsze dodawała mu sił i kształtowała determinację, której używał na co dzień jak tarana zdolnego skruszyć każde wrota. Gotów był podejmować trudne i odważne decyzje, byle tylko wedrzeć się do środka. Zwyciężyć, pokonać, dobić wszystkich wrogów, bez litości.
Tak o swoim życiu rozmyślał Adam Fint, jadąc z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę ulicą Buitengracht. Jedną ręką trzymał kierownicę, a w drugiej papierowy kubek z kawą.
Jedzie człowiek sukcesu… – pomyślał i uśmiechnął się prowokacyjnie do stojącej na przejściu Afrykanki, która pokazała mu środkowy palec.
– Jeszcze tylko Bonnie i mam oczko – powiedział półgłosem i oblizał usta.
Wiedział, że pójdą na kielicha i nie będą pić jakiegoś tutejszego sikacza. Zakończą w porządnym klubie, z najsmaczniejszymi czekoladkami na kolanach. Najlepiej Chez Ntemba.
Tak ważne spotkanie nie może się skończyć jakąś pogawędką, rozliczeniem, jakimś tam pierdu-pierdu. Układamy na nowo porządek świata i liczymy dużą kasę – wciąż sobie powtarzał. Miał podstawy, by się cieszyć.
Według GPS potrzebował kwadransa, by dojechać na miejsce spotkania, czyli w zapasie miał jeszcze dziesięć minut. Bał się jednak, że może mieć kłopoty z odnalezieniem miejsca, więc postanowił nie zwlekać. Musiał się zatrzymać na parkingu przy plaży Derde Steen nad Zatoką Stołową, na drugim kilometrze West Coast Road.
Prawie w ogóle nie znał Kapsztadu, z wyjątkiem głównych ulic, kilku restauracji i nocnych klubów, które zaliczył prawie wszystkie. Ale na plaży jeszcze nie był.
Droga prowadziła wzdłuż wybrzeża między płaskimi wydmami, na których rosły niskie krzaki.
Parking znalazł bez trudu. Stało tam już kilkanaście samochodów i kręciło się kilka osób, wyraźnie przygotowujących sprzęt do surfingu.
Adam przejechał powoli w prawą stronę, po czym zaparkował jako ostatni w rzędzie. Sprawdził czas na samochodowym zegarze i potwierdził na swoim tissocie. Miał jeszcze pięć minut. Wyjął ze schowka jabłko i przetarł o koszulkę. Wysiadł, obszedł samochód, rozglądając się wokół, ale nie zauważył nikogo znajomego. Wszystko wyglądało naturalnie – zwyczajni surferzy zaabsorbowani własnymi sprawami.
Usiadł na masce swojego mini i gryząc jabłko, zaczął się wpatrywać w szafirowe morze poszarpane białymi grzywami fal i potężną bryłę Góry Stołowej nad Kapsztadem, która wyglądała jak zatopiony statek kosmiczny. Widok był piękny, okraszony kolorowymi żaglami windsurferów i kitesurferów.
Adam poczuł się jeszcze lepiej. O ile wcześniej miewał wątpliwości, o tyle teraz był przekonany, że dobrze zrobił. Kierował się intuicją i chłodną kalkulacją i ani razu nie miał wrażenia, że są ze sobą w sprzeczności, choć przecież powinny, jeśli gdzieś popełnił błąd. Zaniepokojenie, które towarzyszyło mu od porannego telefonu, przemieniło się teraz w prawdziwą męską dumę.
Pomyślał, że jeśli Bonnie przejdzie na jego stronę, on zostanie w Kapsztadzie na zawsze, kupi mercedesa cabrio, najlepszy sprzęt do surfowania i będzie spędzał czas na wodzie albo w łóżku.
Te wymarzone obrazy znikły nagle, zamazane pomrukiem nadjeżdżającego motocykla. Obrócił się dokładnie w chwili, kiedy ten zatrzymał się tuż za jego plecami. Motocyklista w zaciemnionym kasku wskazał palcem na Adama, potem na jego samochód i dał znak, że ma jechać za nim.
Adam Fint uśmiechnął się, skinął głową, rzucił ogryzek za siebie i bez otwierania drzwi wskoczył do samochodu.
Był czwartek rano. Błaszczyk znów siedział nad depeszami z Pakistanu i próbował dostrzec w nich coś, o czym wcześniej mówił Korycki. Wciąż jednak nie potrafił dokładnie określić, co wzbudza w nim takie wątpliwości. Wrócił więc do pisania pytań do Khana.
Miał nadzieję, że dostanie od niego jakąś wskazówkę, sugestię, coś, co rzuci światło, ale nie liczył na zbyt wiele. Khan był w Islamabadzie dopiero od miesiąca i miał blade pojęcie o islamie i terroryzmie. Szkolił się pod okiem Pańskiego na kierunku rosyjskim i Błaszczyk od początku nie mógł zrozumieć, dlaczego dostał tak wysokie stanowisko, i to w kraju, którego zupełnie nie znał. Tym bardziej że sam aplikował dwa razy o wyjazd do Pakistanu, a przecież nikt nie znał tego terenu lepiej niż on.
To zdziwienie Błaszczyka było całkowicie teoretyczne i spontaniczne, z czego zdawał sobie doskonale sprawę, bo nominacje w wywiadzie nie muszą być racjonalne, przynajmniej dla postronnych. W tym wypadku sprawa dotyczyła Brauna, czyli nie byle kogo, protegowanego samego Pańskiego, szarej eminencji wywiadu, człowieka, bez którego Korycki nie byłby takim szefem, jakim jest. To była konstrukcja kadrowo-logiczna, która wyjaśniała nawet najbardziej zadziwiające decyzje.
Siedział w swoim gabinecie i pisał szkic depeszy do Khana. Starał się tak ułożyć i skonstruować pytania, by Khan miał trudności z udzieleniem odpowiedzi i musiał się wysilić bardziej niż zwykle. Chciał mu pokazać, że Centrala wie więcej niż rezydentura, a to zawsze jest poniżające dla oficera, który powinien wiedzieć wszystko o swoim terenie. Zwłaszcza że każda depesza przechodzi przez ręce szefa i jego zastępców. Tak czy inaczej, złe wrażenie pozostaje. A dla Brauna i Pańskiego musiało to być szczególnie bolesne i choćby z tego powodu Błaszczyk zastanawiał się dwa razy, jak mocnych i dwuznacznych argumentów może użyć.
Położył nogi na biurko i zagryzł ołówek, którym zwykle pisał na brudno. Dotknął kubka z kawą, ale ten był zimny, więc przez interkom zamówił nową. Spojrzał na zegar ścienny i obrócił się w fotelu w stronę telewizora. Właśnie zaczynały się wiadomości na Al-Dżazira, więc szybko włączył pilotem głos.
Pojawił się dziennikarz w białej koszuli, który stojąc na ulicy i trzymając w dłoni mikrofon, z przejęciem komentował wczorajszy atak na hotel Monal, więc Błaszczyk pogłośnił telewizor i przysunął bliżej fotel. Początkowo musiał skupić się na tym, co mówi reporter, ale w pewnym momencie na czerwonym pasku mignęło mu słowo Polish, które przemknęło w ciągu z German, British i Japanese, i szybko zniknęło. Od razu skojarzył to z depeszą od Khana. Czekał na powrót paska, gdy na ekranie ukazało się czterech skrępowanych mężczyzn klęczących obok siebie, odzianych w jednakowe granatowe stroje. Za nimi na ścianie widniała płachta z arabskimi napisami i flaga Państwa Islamskiego.
Po chwili napis powrócił i Błaszczyk już wiedział, że jednym z uprowadzonych w Pir Sohawa jest Polak. Poczuł, jak fotel pod nim zaczyna powoli pływać. Na moment stracił kontakt z otoczeniem i patrzył w ekran, jakby nic nie rozumiał, jakby słyszał i oglądał coś, co musiało dziać się w innym wymiarze. Błaszczyk zdawał sobie sprawę lepiej niż ktokolwiek inny, co dla Agencji oznacza to porwanie.
W końcu się opanował. Wiedział, jaka za chwilę spadnie na niego odpowiedzialność, chociaż jest tylko zwykłym analitykiem w wywiadzie. Zdawał sobie sprawę, że właśnie ruszyła gigantyczna machina propagandowo-polityczna pod hasłem „Polak w niebezpieczeństwie”, że zbiorą się konsylia ekspertów od wszystkiego, opozycja obwini rząd, rząd opozycję, może nawet premier wystąpi z oświadczeniem. Ale prawdziwa odpowiedzialność moralna i prawna spadnie na te kilka osób, wśród których na pewno będzie i on, naczelnik Błaszczyk.
Patrzył na ekran telewizora, gdzie właśnie pokazywano zbliżenia zakładników, i kiedy pojawiła się twarz Polaka, zrobił pilotem stop-klatkę. Na ekranie zamarło spokojne spojrzenie czterdziestoletniego mężczyzny z drobnym wąsikiem i bródką. To nie była twarz człowieka, któremu grozi okrutna śmierć, chociaż terrorysta w kominiarce krzyczał coś groźnie i przykładał mu do gardła maczetę, imitując cięcie.
Zaraz będziemy wiedzieć, kim jesteś – pomyślał.
W tym samym momencie zadzwonił telefon i zapaliła się lampka Szef.
– Zaczęło się – powiedział Błaszczyk i podniósł słuchawkę.
Dima nie chodził do żadnych klubów ani siłowni. Nie miał spękanych bicepsów, grubego karku, wyrzeźbionego ciała ani kaloryfera. Był szczupły, gibki, zwinny, raczej Houdini albo Copperfield niż Gołota i taką też miał psychikę. Potrafił dobrze kombinować i kręcić.
Sam sobie wymyślił zestaw ćwiczeń. Sporo podpatrzył tu i tam, poczytał w fachowej literaturze i w końcu po latach stworzył coś w rodzaju syntezy gimnastyki szwedzkiej, tai chi i krav maga. Czyli połączył to, co – jak mu się wydawało – jest esencją człowieczeństwa: ciało, duszę i wolę walki. Kiedyś próbował włączyć do zestawu zmodyfikowane ćwiczenia jogi, ale psuły mu harmonię, a poza tym to była specjalność Moniki, więc choćby już z tego powodu nie mógł ich zaakceptować.
Doskonale wiedział, że to zwykła dziecinada, którą sobie wymyślił, ale uznał, że z tą świadomością będzie mu łatwiej. Właściwie to prawie wcale o tym nie myślał, bo najważniejsza była dyscyplina.
Wstawał o szóstej, wyjmował z zamrażarki croissanta i zaczynał dzień.
Ćwiczył trzy razy w tygodniu po godzinie i na zmianę trzy razy biegał na Kabatach, też godzinę. Potem kroił croissanta na pięć części, które zjadał, mocząc je w kawie z mlekiem. Jeden dzień zostawiał sobie wolny na inne sprawy.
Dziś wypadło bieganie. Po powrocie do domu zjadł śniadanie, wziął prysznic i tak jak sobie zaplanował, wyciągnął się w szlafroku na kanapie, żeby poczytać książkę. Po raz trzeci tego roku zaczynał Długie pożegnanie Raymonda Chandlera, a był dopiero kwiecień.
Zaczął od miejsca, w którym wczoraj przerwał, lecz ledwie doszedł do końca pierwszego akapitu: „Oczywiście dla nikogo nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że i tak będziemy świadkami okropnych trudności, bo są one nieodłączną częścią naszej egzystencji”1 – kiedy zabrzęczał telefon.
– Włącz telewizor i zadzwoń do mnie – powiedziała znana mu kobieta i wyłączyła się.
Dima zrozumiał polecenie i nie podnosząc się z kanapy, nastawił stację informacyjną TVD24.
Zobaczył podenerwowaną dziennikarkę, ale nie mógł zrozumieć, o czym mówi. Po chwili w bocznym kadrze pojawiła się twarz mężczyzny z nożem przy szyi i w końcu na czerwonym pasku z napisem „pilne” przeczytał: Polak porwany przez terrorystów w Pakistanie.
Poderwał się i usiadł. Przez kilka minut uważnie wsłuchiwał się w każde słowo, obserwował zdjęcia, ale kiedy zaczęły się już powtarzać, uznał, że czas oddzwonić do Moniki.
– No… nieźle, kurwa… – zamruczał do słuchawki.
– Co sądzisz? – zapytała.
– Już po nim – odparł, wyraźnie poruszony. – Przez jakiś czas władze będą mydlić oczy opinii publicznej… będą zapewniać, że zrobią wszystko, by uratować rodaka, że są w kontakcie z rządem Pakistanu, eksperci będą wzywać do wysłania GROM-u i inne absurdy, media zarobią, ale gość i tak straci głowę.
– A my… my… możemy coś? – zapytała z troską w głosie.
– My? Ty… ja…?
– No!
– Chuja możemy – odparł dobitnie.
– No… wiem przecież. Tak tylko zapytałam. Straszne… – Nie dokończyła. – Znów zapłoną kebaby nad Wisłą… a to przecież przypadek, że Polak był w tym hotelu… Dimka?
– Co?
– Nie masz jakiegoś kontaktu w Moskwie? Masz przecież… oni… no wiesz… – Zawiesiła głos. – Oni tam mogą wszystko… jak chcą… cały ten Pakistan mają przecież rozłożony na części…i tych z Tehrik, to przecież ich dziecko… Dima?
– Co?
– Trzeba coś robić! Ci z MSZ i AW zaczną naciskać Pakistańczyków, prosić Mosad, jankesów, żeby też ich nacisnęli… a to nic nie da.
– Oczywiście, to wszystko psu w dupę. CIA od dawna nas oficjalnie olewa, a prywatnie… po rządach tych oszołomów nawet nie chcą herbaty się z nami napić – odparł Dima z przekąsem. – Zresztą i tak nic nie mogą w Islamabadzie. A może… chuj… może to nawet Langley za tym stoi. Wcale bym się nie zdziwił. Jakiś Polak, Niemiec… Japończyk z odciętą głową… to tylko ich wzmocni.
– To co robimy?
– Pomyślę, ale czarno to widzę. Ważne, kim jest ten Polak – powiedział Dima nieco zblazowanym głosem.
– Wyprowadzasz mnie z równowagi tym swoim spokojem. Cześć! – rzuciła Monika i wyłączyła się.
Wiedziała, że Dima ma tylko taką manierę i trochę się zgrywa. Dawno przestał być chłopcem i nieraz był w piekle, więc czasami było to śmieszne i naiwne, ale dodawało mu niepowtarzalnego uroku. Potrafiła narysować jego portret z pamięci, chociaż nigdy tego nie robiła.
Monika znała Dimę lepiej niż samą siebie, więc dokładnie wiedziała, za co go kocha, a za co nienawidzi. Innych uczuć do niego nie znała, a przynajmniej tak jej się wydawało, szczególnie w takich chwilach jak ta.
Dima ubrał się szybko w dżinsy i T-shirt, który włożył na lewą stronę. Przeszedł do swojej biblioteki. Włączył dwudziestosiedmiocalowego maca, zalogował się i wbił do przeglądarki nazwę hotelu Monal w Pir Sohawa. Wysunął szufladę i włożył do środka dłoń. Dotknął palcami dna blatu. Wyczuł zgrubienie i przez moment zawahał się, czy nacisnąć. W końcu zrezygnował. Wyjął dłoń i wsunął szufladę.
Na ekranie monitora pojawił się napis, że strona jest chwilowo niedostępna. Ponownie wysunął szufladę. Tym razem wyjął mały pękaty notatnik Moleskine w sztywnej czarnej okładce i otworzył go w miejscu zaznaczonym czerwoną tasiemką. Pojawiły się dwie strony gęsto zapisane cyframi.
Radca Wiktor Braun siedział w swoim pokoju na pierwszym piętrze ambasady i przygotowywał kolejną depeszę na temat ataku w Pir Sohawa, gdy zadzwoniła jego komórka.
– Gdzie pan jest? – niemal krzyknął ambasador.
– W ambasadzie… u siebie… – odpowiedział Braun, nieco wystraszony.
– Natychmiast do mnie!
Ambasador Józef Kruczek nie był zawodowym dyplomatą, tylko trzeciorzędowym politykiem wysłanym do Islamabadu, kiedy poprzednia ekipa ewakuowała się przed wyborami. Niemal nikogo nie lubił, a Brauna – łącznika i rezydenta wywiadu – wręcz nienawidził. Uważał, że został on tu przeniesiony prosto z Moskwy tylko po to, by znaleźć na niego haki i wysadzić ze stanowiska. O Wiktorze krążyły różne plotki, jedna gorsza od drugiej, ale Kruczkowi wystarczało, że jest synem Mariana Brauna.
– Wie pan?! – ryknął, ledwie radca wszedł do jego gabinetu.
– O czym?
– Nie wie pan? To co pan tu robi? Nawet telewizji pan nie ogląda… – Ambasador spojrzał na swojego zastępcę Malinowskiego, który tylko służalczo pokiwał głową. – Ech, polski wywiad…
– Ale o co chodzi? – Braun poczuł się urażony i uniósł nieco głos.
– Niech pan popatrzy – rzucił z emfazą ambasador.
Przeszedł przez gabinet i włączył telewizor.
– Podobno dają to na wszystkich kanałach, a ja dostaję telefon z MSZ, żebyśmy ustalili, kim jest facet na tym filmie. Kurwa, z Warszawy pytają… dzwonili już z tutejszego MSZ. – Stanął metr przed czterdziestocalowym telewizorem, jakby chciał do niego wejść. – Kto to jest? – Zrobił stop-klatkę z twarzą Polaka. – To jest, kurwa, Henryk Olewski z firmy Oregon. Mamy nieszczęście, jakiego nie miał jeszcze nikt na świecie… – lamentował.
Braun podszedł bliżej do telewizora i brutalnie odsunął mruczącego coś Malinowskiego. Spojrzał na ekran i poczuł, że ugięły się pod nim nogi. Spojrzał jeszcze raz, żeby się upewnić, bo pomyślał przez moment, że to jakaś pomyłka, projekcja, złudzenie, że może jednak śni. Ale nie śnił.
– Powiedział już pan, kto to jest? – wydusił z siebie.
– Oczywiście! – niemal wykrzyczał ambasador. – A co pan sobie myślał, że cooo…
Nie dokończył, bo w pomieszczeniu rozległ się dźwięk dzwonka i wszyscy na moment zamarli. To nie był dobry dzień dla nikogo w ambasadzie i każdy telefon oznaczał kłopoty, a przynajmniej trudne pytania. Ambasador zachowywał się, jakby porwanie Olewskiego było spiskiem wymierzonym w jego ważną misję dyplomatyczną, więc nie nadawał się do jakiejkolwiek sensownej rozmowy, a Malinowski sam nie odbierał żadnych telefonów.
To była na szczęście komórka Brauna. Dzwonił pułkownik Ziaul Amin z biura łącznikowego ISI.
– Tak? – Braun czuł na sobie uważne spojrzenia dwóch par oczu. – Tak, panie pułkowniku. Widziałem… tak… potwierdzam, to polski obywatel… Polak… Henryk Olewski… pracownik firmy Oregon… Tak? Już jadę! – Wyłączył telefon.
– No i… – odezwał się ambasador.
– No i co? – odparował Braun.
– Rozumiem, że bierze pan sprawę na siebie… Pakistańskie służby…
– Nic nie biorę na siebie. To nie jest moja prywatna sprawa. Idzie o życie człowieka porwanego przez terrorystów. Zdaje pan sobie sprawę, co się teraz dzieje w Warszawie… na Szucha? Za chwilę rozdzwonią się telefony i spłyną szyfrogramy, więc lepiej, żeby pan się zajął przygotowaniem zespołu kryzysowego ambasady, bo jak coś pan spierdoli, to Warszawa, media i Polacy zgrillują pana żywcem. – Braun odwrócił się i szybkim krokiem ruszył do wyjścia.
– Panie Wiktorze… panie radco… ale pomoże pan? – rzucił jeszcze Kruczek, ale Braun, nawet się nie obejrzawszy, zniknął za drzwiami.
Na biurku ambasadora zadzwonił telefon i niemal w tej samej chwili odezwał się drugi, zapewniający łączność z Warszawą. Zaraz też zadzwonił telefon Malinowskiego i obaj zamarli, jakby sparaliżowani kakofonią dzwonków.
Braun wyszedł już z ambasady i zmierzał szybko na parking. Po drodze zadzwonił do Marka Janusika, swojego oficera, i polecił mu, by nikt z rezydentury nie opuszczał ambasady aż do odwołania.
– Mamy sytuację kryzysową. Terroryści uprowadzili Polaka – wyjaśnił. – Jadę do Pakistańczyków.
Wyjął z kieszeni szyfrowany telefon i już miał wybrać połączenie z Miłobędzką, kiedy ten odezwał się pierwszy.
Braun zatrzymał się przy samochodzie. Było oczywiste, w jakiej sprawie dzwoni Centrala. Po raz pierwszy na telefon specjalny, wyłącznie do użytku w sytuacji nadzwyczajnej. Przez kilka sekund zastanawiał się, co ma odpowiedzieć, bo jakie usłyszy pytania – wiedział.
Nacisnął przycisk z zieloną słuchawką.
Zebranie w krypcie Faradaya rozpoczęło się punktualnie o dwunastej. Wokół stołu konferencyjnego zasiadło siedem osób. Wszyscy znali się doskonale i wiedzieli, w jakim celu zostali wezwani. Tylko obecność pułkownika Leskiego wydawała się co najmniej dziwna.
Roman Leski był najbardziej tajemniczą postacią Agencji Wywiadu. Dawno przekroczył już sześćdziesiątkę, ale nikt dokładnie nie wiedział, ile ma lat. Był niskim, mocno łysiejącym mężczyzną z dużą nadwagą. W niemodnym, wygniecionym garniturze i okularach z lat siedemdziesiątych wyglądał jak niechlujny pracownik archiwum. Nie obchodził urodzin ani imienin, nie urządzał żadnych imprez z okazji świąt czy nagród. Małomówny i raczej opryskliwy, nigdzie nie chodził z wizytą i nikogo nie przyjmował. Podobno działał w podziemnych strukturach opozycyjnych, ale gdzie konkretnie, tego nikt nie wiedział.
Swoje biuro miał na ostatnim piętrze, w tej części budynku, gdzie nie było już nic poza wejściem na dach. Chyba żaden oficer w Agencji nie mógłby powiedzieć, że był w jego gabinecie. Widywano go czasami, jak przemyka do szefa i nigdy nie czeka w sekretariacie. A czarną szyfrową teczkę zawsze trzymał pod pachą, jakby się bał, że ktoś mu ją wyrwie.
Nikt go nie lubił. Przez lata narosło wokół niego mnóstwo mitów i tajemnic, a wszystkie podobne do siebie. Nikt sobie z niego nie żartował ani nie opowiadał o nim dowcipów, mimo że jego wygląd mógł do tego zachęcać. Kiedy ktoś mówił: „Bezpieka w bezpiece”, zapadało wymowne milczenie i każdy myślał: Leski…
Tak było i teraz, bo Leski nigdy nie uczestniczył w takich naradach – ani w żadnych innych – więc wszyscy, spoglądając na niego ukradkiem, czekali, czy się odezwie, a jeśli tak, to co powie.
– Mamy sytuację dramatyczną… kryzysową… – zaczął szef, Filip Korycki. – Opinia publiczna, ba, sam premier, jeszcze tego nie wie do końca… – Przerwał, by spojrzeć na zegar ścienny. – Za pół godziny jadę w Aleje i do tego czasu musimy uzgodnić plan działania, który przedstawię premierowi… Media szaleją i szukają Henryka Olewskiego… i w końcu znajdą. Talibowie domagają się uwolnienia kilkudziesięciu terrorystów więzionych przez Amerykanów w bazie Bagram.
– MSZ już jest oblężone… – wtrącił dyrektor gabinetu.