Nielegalni. Niewierni - Vincent V. Severski - ebook + audiobook

Nielegalni. Niewierni ebook i audiobook

Vincent V. Severski

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Niewierni to tętniący napięciem wielowątkowy thriller, w którym powracają bohaterowie Nielegalnych.

Autor, były oficer wywiadu, stworzył pasjonującą opowieść inspirowaną autentycznymi wydarzeniami.

Agenci polskiego wywiadu z zespołu Konrada Wolskiego wpadają na trop tajemniczego spotkania w hotelu Marriott. Nie podejrzewają, że wydarzenie to postawi na nogi służby wywiadowcze wielkich mocarstw. Nowe zagrożenie terrorystyczne uruchamia lawinę wydarzeń od Jemenu po Irlandię.

Nieuchwytny Safir as-Salam, polski terrorysta w szeregach Al-Kaidy jest gotowy do decydującego starcia. Wszystkie tropy prowadzą do Szwecji, gdzie uwagę służb zaprząta genialny haker antyglobalista...

Vincent V. Severski ─ pseudonim literacki pułkownika polskiego wywiadu. Przez wiele lat pracował poza granicami kraju pod przybraną tożsamością. Zajmował jedno z najwyższych stanowisk kierowniczych w Agencji Wywiadu. Odszedł ze służby w 2007 roku. Wielokrotnie odznaczany i wyróżniany przez najwyższe władze RP, uhonorowany Legią Zasługi przez prezydenta Baracka Obamę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1074

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 31 godz. 4 min

Lektor: Krzysztof Gosztyła

Oceny
4,7 (368 ocen)
276
76
10
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maciejwisnia

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąga i pochłania beż reszty. Lektor robi wspaniałą robotę
00
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00
Mortennif

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
joannatomasiewicz

Dobrze spędzony czas

ciekawsza niż cz1, nieco mniej drewniane dialogi
00
Arapax

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała jak i poprzednia *****
00

Popularność




1

Uro­czy­stość Naj­święt­szego Serca Pana Jezusa nie wyróż­niała się tego roku niczym spe­cjal­nym. Może tylko pogoda była ład­niej­sza i zro­biło się bar­dzo cie­pło, ale dla Marii Kry­nic­kiej to i tak nie miało więk­szego zna­cze­nia.

Po powro­cie z kościoła jak zwy­kle wzięła się do szy­ko­wa­nia obiadu. Jej mąż Marian, od lat bez pracy, zaległ z butelką piwa w dłoni przed tele­wi­zo­rem. Z dru­giego pokoju docho­dziły głosy chłopca i dziew­czynki wal­czą­cych o dostęp do kom­pu­tera. Całe miesz­ka­nie z ciemną kuch­nią miało led­wie czter­dzie­ści metrów kwa­dra­to­wych, a spra­wiało wra­że­nie jesz­cze mniej­szego. Tak zostało zapro­jek­to­wane w latach sześć­dzie­sią­tych.

Zanim Maria Kry­nicka przy­go­to­wała obiad, Marian zdą­żył już wypić trzy piwa i wypa­lić pięć papie­ro­sów. Nie usły­szała, jak zachrzę­ściła zakrętka od dwu­setki żołąd­ko­wej gorz­kiej scho­wa­nej pod sta­rym fote­lem przy­kry­tym narzutą. Po chwili z bal­konu dru­giego pię­tra domu przy ulicy Orzyc­kiej w War­sza­wie poszy­bo­wała w krzaki pusta bute­leczka.

Papie­ro­sów i piwa Kry­nicki uży­wał w nad­mia­rze kosz­tem dwójki dzieci. I to wła­śnie naj­bar­dziej bolało Marię. Kie­dyś pró­bo­wała pro­te­sto­wać, wal­czyć, ale pię­ści Mariana szybko koń­czyły dys­ku­sję.

Odkąd dostała pracę sprzą­taczki w hotelu Mar­riott, nie mogła sobie pozwo­lić na widoczne sińce, bo to ona utrzy­my­wała dom, Mariana i coraz bar­dziej wyma­ga­jące dzieci.

Instynkt samo­za­cho­waw­czy Kry­nicki miał roz­wi­nięty nad­zwy­czaj dobrze, ale nie tak dobrze, aby hamo­wać popęd sek­su­alny i upodo­ba­nie do bru­tal­no­ści. Dla­tego Maria wie­działa dosko­nale, czym jest gwałt połą­czony z okru­cień­stwem. Pozba­wiona wyboru godziła się na takie życie, cze­ka­jąc nie wia­domo na co. Cza­sami nawet żal jej było Mariana i szcze­rze mu współ­czuła, bo nie mogła ina­czej. Brak współ­czu­cia to też okru­cień­stwo – pod­po­wia­dał jej ksiądz.

Nie bała się Mariana, bała się kon­se­kwen­cji, któ­rych wła­ści­wie nie potra­fiła okre­ślić. Ale naj­bar­dziej bała się pójść do gine­ko­loga, choć orga­nizm od dawna już sygna­li­zo­wał, że może być za późno. A może dla­tego, że było za późno, uwa­żała, iż nie ma już po co iść do leka­rza.

Kie­dyś sta­rała się zatrzy­my­wać dzieci w domu, bo tylko w ten spo­sób mogła unik­nąć natar­czy­wo­ści Mariana. Ale z cza­sem nauczył się wyko­rzy­sty­wać każdą oka­zję i uznała, że lepiej, by dzieci były wtedy poza domem.

W hotelu pra­co­wała na zmiany, więc przy stale obec­nym w domu mężu jej los był nazna­czony cier­pie­niem, więk­szym, niż kto­kol­wiek mógł przy­pusz­czać. Z cza­sem jed­nak uznała, że muszą być prze­cież kobiety, które cier­pią bar­dziej od niej. O wiele bar­dziej! Bo cier­pie­nie nie ma gra­nic – uwa­żała Maria Kry­nicka wsłu­chu­jąca się uważ­nie w Pismo Święte.

Do pracy szła dopiero w ponie­dzia­łek na ósmą rano i od tego dnia, dzięki jej spo­strze­gaw­czo­ści i odpo­wie­dzial­no­ści, miał się tro­chę zmie­nić świat. Ale nie ten w cia­snym miesz­ka­niu na dru­gim pię­trze przy ulicy Orzyc­kiej w War­sza­wie.

2

Minęło już ponad sie­dem mie­sięcy, odkąd wysłał do Zuzy maila z Kijowa. Odpo­wie­działa mu dopiero po trzech tygo­dniach. Póź­niej prze­sy­łała wia­do­mo­ści co dwa dni. Prze­glą­dał swoją skrzynkę moż­li­wie czę­sto. Ale nie mógł odpi­sać, bo wokół niego działy się dziwne rze­czy i oba­wiał się, że może być śle­dzony przez rosyj­ską FSB albo Służbę Bez­pie­czeń­stwa Ukra­iny. Dosko­nale wie­dział, że rosyj­skie służby mają swoje wtyczki w Al-Tak­fir, ale sprawa, którą miał zała­twić, warta była tego ryzyka.

Roz­mowy były tajne i spo­tka­nia odby­wały się za każ­dym razem gdzie indziej, w róż­nych wsiach i chu­to­rach, od Sym­fe­ro­pola do Jałty, więc Karol Hamond nie miał swo­bod­nego dostępu do inter­netu i musiał pole­gać na przy­god­nych kawia­ren­kach. Tele­fonu rów­nież nie mógł uży­wać. Numer, który podał Zuzie we Lwo­wie, był już nie­ak­tu­alny.

Od roz­sta­nia na lwow­skim pero­nie nie mógł prze­stać o niej myśleć. Jej obraz w oknie pociągu i smutne, odda­la­jące się spoj­rze­nie utkwiły w jego pamięci z siłą, jakiej dotąd nie znał.

Chwi­lami wyda­wało mu się, że popadł w jakiś obłęd, że to wszystko jest bez sensu. Skła­mał prze­cież, że nazywa się Alek­san­der Kurtz, i opo­wie­dział jej o sobie zmy­ślone histo­rie. Zuza poznała kogoś innego, więc jak mógł nawet pomy­śleć, że będzie chciała się z nim spo­ty­kać, jeżeli się zorien­tuje, że ją okła­mał. Była na tyle inte­li­gentną dzien­ni­karką, że prę­dzej czy póź­niej by się domy­śliła, że nie jest tym, za kogo pra­gnął ucho­dzić.

Jed­nak ta na pozór tak oczy­wi­sta myśl nie była w sta­nie znisz­czyć marze­nia, by spró­bo­wać wytłu­ma­czyć sens swo­jej misji. Gdyby zro­zu­miała, że poświę­cił się walce o lep­sze jutro, mogłaby się do niego przy­łą­czyć. We dwoje, razem, mie­liby więk­szą szansę przy­bli­żyć tę wizję.

Dla­tego kiedy wró­cił z Krymu do Pol­ski, posta­no­wił przy­go­to­wać się do tej roz­mowy. Naj­pierw musiał usta­lić, gdzie mieszka Zuzanna Wil­ska.

Karol wynaj­mo­wał na obrze­żach Iwicz­nej solidny, muro­wany domek z lat sie­dem­dzie­sią­tych. Prze­ciętny, nie­wy­róż­nia­jący się niczym szcze­gól­nym, dobrany jed­nak bar­dzo sta­ran­nie, tak by speł­niał wszyst­kie jego nie­ty­powe potrzeby.

Teren pose­sji i dom były zabez­pie­czone mini­ka­me­rami połą­czo­nymi z kom­pu­te­rem ukry­tym pod pod­łogą w kuchni. Tam też miał skrytkę, w któ­rej trzy­mał broń, doku­menty, pie­nią­dze, zestaw note­bo­oków, iPhone’ów, Black­Ber­rych, zdo­by­tych w róż­nych zakąt­kach świata. Dom zabez­pie­czony był dodat­kowo ładun­kami wybu­cho­wymi.

W garażu Karol trzy­mał motor Kawa­saki KX 450F, na któ­rym regu­lar­nie, co tydzień, ćwi­czył jazdę tere­nową. Opa­no­wał ją w stop­niu dosko­na­łym i miał prawo wie­rzyć, że kiedy po niego przyjdą, to nie broń, nie ładunki wybu­chowe, ale wła­śnie ten motor go ura­tuje.

Spę­dzał tutaj led­wie kilka mie­sięcy w roku, lecz uwa­żał ten dom za swoje miej­sce na ziemi, bo czuł się Pola­kiem.

W domu korzy­stał z inter­netu tylko w spra­wach, które nie były zwią­zane z jego dzia­łal­no­ścią w Bazie. Sprawy orga­ni­za­cyjne zała­twiał wyłącz­nie w sie­ciach wi-fi w cen­trach han­dlo­wych.

Nie­ustan­nie stu­dio­wał tech­no­lo­gie infor­ma­tyczne, szcze­gól­nie te wojow­ni­cze, lecz nie tylko po to, by pod­nieść wła­sne umie­jęt­no­ści, ale rów­nież po to, by nawią­zy­wać kon­takty z oso­bami zatrud­nio­nymi w miej­scach, które mogą być przy­datne dla Bazy.

Dla­tego nie miał naj­mniej­szych trud­no­ści ze zdo­by­ciem adresu IP Zuzy Wil­skiej, choć zajęło mu to tro­chę czasu. Jej kom­pu­ter znaj­do­wał się w miesz­ka­niu na trze­cim pię­trze przy placu Wil­sona 2, nad kinem Wisła.

Wcze­śniej przej­rzał w inter­ne­cie wszyst­kie infor­ma­cje na temat Zuzanny Wil­skiej. Osoby o tym imie­niu i nazwi­sku poja­wiały się wie­lo­krot­nie, jed­nak żadna nie paso­wała do jej pro­filu. Nic też nie wyszło, kiedy połą­czył jej nazwi­sko z hasłem „Ukra­ina”. Wydało mu się dziwne, że dzien­ni­karka spe­cja­li­zu­jąca się w tym tema­cie nie ma w inter­ne­cie żad­nych publi­ka­cji. Jej nazwi­sko nie poja­wiło się na żad­nym blogu, forum ani cza­cie. Spraw­dzał to długo i sys­te­ma­tycz­nie. Zupeł­nie nic!

Fre­elan­cer musi prze­cież gdzieś ist­nieć, gdzieś publi­ko­wać – zasta­na­wiał się aż do chwili, kiedy zro­zu­miał, że Zuza publi­kuje pod pseu­do­ni­mem. Skoro jeź­dzi tak czę­sto na Ukra­inę, woli pew­nie pozo­stać ano­ni­mowa. Ta myśl stała się nagle dla niego tak oczy­wi­sta, że zaprze­stał dal­szego śledz­twa.

Teraz, gdy znał już jej adres, posta­no­wił spraw­dzić, czy rze­czy­wi­ście tam mieszka.

Wie­lo­krot­nie wyobra­żał sobie, że po pro­stu dzwoni do jej drzwi, wcho­dzi z wiel­kim bukie­tem kwia­tów i bez słowa ją całuje. Od tego momentu wszystko zacznie się od nowa. Im dłu­żej ukła­dał sobie w gło­wie słowa i myśli, tym moc­niej docho­dził do prze­ko­na­nia, że ktoś taki jak ona musi go zro­zu­mieć i zaak­cep­to­wać.

A jeżeli tak się nie sta­nie?! – myślał z nie­po­ko­jem i zaraz sam sobie odpo­wia­dał: Nie! Nie… Osza­la­łeś, czło­wieku! Nie! Na pewno się zgo­dzi!

Prze­słała mu mailem trzy­dzie­ści sie­dem obszer­nych wia­do­mo­ści, w któ­rych dawała wyraźne sygnały, że tak wła­śnie może być, że jej uczu­cie jest silne i trwałe, a wraż­li­wość na krzywdę świata nie mniej­sza niż u niego. Tyle razy już napi­sał „Kocham Cię!”, lecz nie mógł się zdo­być na ude­rze­nie w kla­wisz Enter. Teraz tro­chę żało­wał.

Od dwóch mie­sięcy nie miał od niej żad­nej wia­do­mo­ści i poczuł się zagro­żony. Musiał się pospie­szyć i jak naj­szyb­ciej zro­bić to, co sobie zapla­no­wał.

Wcze­śniej, zanim ją poznał, miał chwi­lami wra­że­nie, że walka w Bazie prze­mie­niła go w bez­dusz­nego, pozba­wio­nego uczuć wojow­nika. Zuza tchnęła w niego tak wiele opty­mi­zmu, nadziei, że znów poczuł się czło­wie­kiem peł­nym życia, rewo­lu­cjo­ni­stą. Jej aura spra­wiła, że powrót Mah­diego sta­wał się realny i bli­ski.

Teraz naj­waż­niej­sze było spraw­dzić, czy Zuza jest wolna, czy nie ma przy niej kogoś, czy wciąż mieszka sama. Nawet nie dopusz­czał do sie­bie innej myśli. Wyda­wała mu się tak irra­cjo­nalna, nie­praw­do­po­dobna, że chwi­lami się zasta­na­wiał, czy zamiast spraw­dzać wszystko i przy­go­to­wy­wać się jak do akcji bojo­wej, nie powi­nien wejść po pro­stu na trze­cie pię­tro i zadzwo­nić do drzwi.

Jed­nak instynkt wojow­nika nie pozwa­lał mu ryzy­ko­wać życia. Od niego zale­żało nie tylko powo­dze­nie rewo­lu­cji i bez­pie­czeń­stwo wielu braci, lecz także coś znacz­nie waż­niej­szego.

Na pewno się do mnie przy­łą­czy! Nie będzie miała wyboru, kiedy zro­zu­mie, o co trzeba wal­czyć! – powta­rzał sobie upo­rczy­wie i z głę­bo­kim prze­ko­na­niem, że tak wła­śnie będzie.

Posta­no­wił jed­nak, że zanim się z nią spo­tka, poroz­ma­wia z pro­fe­so­rem Ahme­dem. Czuł, że odkąd ją poznał, tak mocno zawład­nęły nim emo­cje, że chwi­lami traci samo­kon­trolę, błą­dzi i coraz czę­ściej się myli. Uznał więc, że nie powi­nien sam podej­mo­wać decy­zji. Nie mógł prze­cież sprze­nie­wie­rzyć się przy­się­dze. Są sprawy waż­niej­sze niż życie, śmierć czy nawet miłość.

Do domu wcho­dziło się od tyłu. Pod wyso­kimi drze­wami stały zapar­ko­wane samo­chody loka­to­rów. Była jede­na­sta rano i Karol miał nadzieję, że Zuzy nie ma w domu. Dla pew­no­ści jed­nak naci­snął na domo­fo­nie numer jej miesz­ka­nia. Tak jak się spo­dzie­wał, odpo­wie­działo mu mil­cze­nie.

O tej porze, w dzień powsze­dni, pra­wie każdy ma coś do zała­twie­nia w mie­ście albo jest w pracy. W domach są tylko eme­ryci, ren­ci­ści, bez­ro­botni, matki z dziećmi, więc wci­snął dowolny numer. Ode­zwała się star­sza kobieta i na hasło „listo­nosz” otwo­rzyła drzwi klatki numer 2.

Przy­piął sobie pod­ro­biony iden­ty­fi­ka­tor z logo PGNiG ze swoim zdję­ciem. Wziął duży zeszyt i detek­tor gazu, który kupił w inter­ne­cie, i zadzwo­nił do drzwi pię­tro niżej.

Dopiero po trze­cim dzwonku otwo­rzył mu nie­ogo­lony męż­czy­zna po czter­dzie­stce, w majt­kach i brud­nym pod­ko­szulku.

– Dzień dobry panu. Jestem z gazowni. Pro­wa­dzimy kon­trolę insta­la­cji – zaczął Karol pew­nym sie­bie gło­sem. – Można?

– Wchodź pan! – wyrzu­cił z sie­bie męż­czy­zna wraz z alko­ho­lo­wym odo­rem.

Karol prze­szedł bokiem, bo jedy­nie tyle mu zosta­wił miej­sca. Już z przed­po­koju było widać, że ume­blo­wa­nie pocho­dzi z lat sie­dem­dzie­sią­tych, a ostatni remont robiono tu pew­nie jesz­cze wcze­śniej. Miesz­ka­nie skła­dało się z dwóch dużych pokoi i spo­rej kuchni. Mogło mieć jakieś sześć­dzie­siąt metrów.

Wszedł do kuchni i włą­czył detek­tor gazu przy sta­rej kuchence. Choć miała to być zwy­kła przy­krywka do spraw­dze­nia roz­kładu miesz­ka­nia i krót­kiej roz­mowy, ku jego zasko­cze­niu detek­tor zaczął gło­śno pisz­czeć.

– Ma pan silny upływ gazu. To bar­dzo nie­bez­pieczne! – stwier­dził zgod­nie z prawdą Karol i bez pyta­nia usiadł przy stole, roz­ło­żył zeszyt i coś w nim zapi­sał. – Przy­ślę dzi­siaj do pana gazow­ni­ków, żeby to uszczel­nili. Spra­wia pan zagro­że­nie dla wszyst­kich loka­to­rów. – Pomy­ślał, że Zuza nawet nie wie, na jakiej bom­bie mieszka. – Zro­zu­miał pan? W prze­ciw­nym razie grozi panu sąd grodzki…

– Dobra! Dobra! – ode­zwał się nagle męż­czy­zna. – Zała­twimy sprawę, kurwa!

– Nie wie pan, kiedy można zastać tego loka­tora nad panem? – zapy­tał Karol, wciąż coś pisząc w zeszy­cie. – Pan tu pod­pi­sze! – powie­dział po chwili, dał męż­czyź­nie dłu­go­pis i pod­su­nął zeszyt.

– Jaki loka­tor?! Panie! Dupa, i to jaka! – oży­wił się tam­ten.

– To może przyjdę, jak nie będzie męża – odparł Karol z uda­waną iro­nią.

– Gdzie tam, panie! Sama mieszka! Wysoka blon­dyna, ale żad­nego fiuta z nią nie widzia­łem… No… tego… łóżko też nie wali po nocy.

– Długo tu mieszka?

– Parę lat… nie pamię­tam. Kupiła to miesz­ka­nie ze trzy albo cztery lata temu. I zaraz mi, kurwa, zalała całą kuch­nię. Tynk odszedł z sufitu. Patrz pan! – Karol spoj­rzał na zagrzy­biony sufit. – Potem robiła remont. Wszystko wypier­do­liła na śmieci… Ma cipa kasę, ma… Co ja z nią mia­łem, panie!

– Kiedy ją naj­le­piej zastać?

– Nie wiem. Czę­sto wyjeż­dża… wraca raczej późno…

– Dobrze. Dzię­kuję panu. Niech pan czeka na gazow­ni­ków!

– Dobra. Dobra – zakoń­czył męż­czy­zna tym samym tonem, jakim zaczął.

Karol wyszedł na klatkę scho­dową z dziw­nym uczu­ciem, że chęt­nie pchnąłby nożem tego obśli­nio­nego pijaka, ale jed­no­cze­śnie był mu wdzięczny, bo usły­szał to, co chciał, i były to dobre wia­do­mo­ści. Na tyle dobre, że nie musiał się zasta­na­wiać, dla­czego w tym miesz­ka­niu zamel­do­wana jest jakaś Sara Kali­ska. Można było to łatwo wyja­śnić na sto spo­so­bów. Wie­dział o tym aż nadto dobrze.

Następ­nego dnia o siód­mej rano usta­wił samo­chód w miej­scu, z któ­rego miał dosko­nały widok na drzwi klatki numer 2.

Było dosyć cie­pło i sucho. Wie­dział, że roz­po­zna ją z łatwo­ścią. Jej obraz tkwił w jego pamięci, jakby był utrwa­lony w miej­scu wybra­nym wyłącz­nie dla niej.

O siód­mej trzy­dzie­ści zamknęło się okno sypialni, co ozna­czało, że Zuza wkrótce będzie wycho­dzić. Pomy­ślał, że jeżeli codzien­nie wycho­dzi o tej porze, to z pew­no­ścią musi gdzieś pra­co­wać i pewno nie jest już fre­elan­ce­rem. Wolał, żeby była wol­nym czło­wie­kiem, tak jak mówiła we Lwo­wie.

Po chwili otwo­rzyły się drzwi i wyszła Zuza. Karol instynk­tow­nie pochy­lił się w fotelu. Roz­po­znał ją od razu. Słom­ko­wo­złote włosy miała spięte wysoko z tyłu głowy, iden­tycz­nie jak wtedy, gdy widział ją ostatni raz w oknie pociągu do Kijowa.

Zatrzy­mała się na moment przed wej­ściem, jakby chciała się upew­nić, jaka jest pogoda. Pod­nio­sła koł­nierz gra­na­to­wego żakietu w mary­nar­skim stylu, ze zło­tymi guzi­kami. Była w dżin­sach i czar­nych butach na pła­skiej pode­szwie. Na ramie­niu miała dużą czarną torbę spor­tową. Kom­po­zy­cja stroju była tro­chę męska, dosyć pro­sta, a jed­nak dobrana z kobie­cym sma­kiem i sty­lem, wzmoc­niona urodą Zuzy i har­mo­nij­nymi ruchami jej ciała.

Pamię­tał ją tro­chę inną, w waka­cyj­nym oto­cze­niu, ale teraz, gdy patrzył, jak idzie szyb­kim, pew­nym kro­kiem, a spięte włosy koły­szą się w takt jej ruchów, poczuł, jakby coś ści­snęło go za gar­dło, jakby nie­spo­dzie­wa­nie zamarzł i stra­cił kon­trolę nad wła­snym cia­łem. Ni­gdy wcze­śniej nie doświad­czył podob­nego dozna­nia. Ale to było przy­jemne.

Potrze­bo­wał chwili, by się opa­no­wać. Dopiero teraz się zorien­to­wał, że Zuza nie będzie jechać samo­cho­dem i praw­do­po­dob­nie zmie­rza w kie­runku metra albo tram­waju. Posta­wił koł­nierz kurtki, zało­żył oku­lary i nacią­gnął głę­biej czarną czapkę. Wysko­czył z samo­chodu, gdy Zuza zni­kała za zakrę­tem.

Na placu Wil­sona było już sporo poran­nych prze­chod­niów zmie­rza­ją­cych w róż­nych kie­run­kach. Jemu jed­nak się wyda­wało, że w War­sza­wie jest teraz tylko ich dwoje.

Weszła do metra. Karol musiał skró­cić dystans, ale zacho­wał bez­pieczną odle­głość. Nie był gotowy na przy­pad­kowe spo­tka­nie, nie w takich warun­kach.

Kupił bilet w auto­ma­cie, prze­szedł przez bramkę i zoba­czył ją sto­jącą na pero­nie przy torze w kie­runku Cen­trum. Było dużo ludzi i łatwo mógł się ukryć. Sta­nął na końcu peronu. Rzadko jeź­dził komu­ni­ka­cją miej­ską w War­sza­wie, bo bał się, że ktoś mógłby go roz­po­znać.

Zuza stała bli­żej początku peronu, zatem gdy wysią­dzie, pój­dzie do przed­niego wyj­ścia – pomy­ślał.

Po chwili nad­je­chał pociąg. Karol odcze­kał, aż Zuza wej­dzie do jed­nego z pierw­szych wago­nów, prze­pu­ścił wszyst­kich pasa­że­rów i wsiadł ostatni do koń­co­wego wagonu.

Wysia­dał na każ­dej sta­cji, prze­pusz­cza­jąc pasa­że­rów, i wra­cał ostatni. Manewr ten wyma­gał od niego sporo zde­cy­do­wa­nia i siły, jed­nak Karol radził sobie dobrze. Ta pro­sta tech­nika pozwa­lała mu kon­tro­lo­wać, czy Zuza na­dal jest w pociągu. Wysia­dła z tłu­mem ludzi na sta­cji Cen­trum.

Jej jasne włosy pro­wa­dziły go bez­błęd­nie. Był bar­dzo bli­sko i wyda­wało mu się, że ona wyczuje jego obec­ność, odwróci się i spoj­rzy pro­sto na niego.

Gdy wyszli na zewnątrz, zwięk­szył dystans. Zuza skrę­ciła w prawo i ruszyła w kie­runku Dworca Cen­tral­nego.

Widział dosko­nale, jak prze­szła na drugą stronę ulicy Emi­lii Pla­ter i po chwili znik­nęła w jed­nym z wie­żow­ców. Wszedł za nią wraz z ludźmi spie­szą­cymi do pracy.

Wró­cił do domu w Iwicz­nej i od razu włą­czył inter­net. W budynku, do któ­rego weszła Zuza, było około czter­dzie­stu insty­tu­cji. Skon­sta­to­wał, że praw­do­po­dob­nie musi teraz pra­co­wać dla jakiejś firmy han­dlo­wej albo kon­sul­tin­go­wej. Poczuł lek­kie roz­cza­ro­wa­nie i mocno zatrza­snął pokrywę kom­pu­tera.

Oparł się na fotelu i zało­żył ręce za głowę. Przez chwilę trwał w bez­ru­chu. Dotarło do niego, że po tym wszyst­kim, co go dziś spo­tkało, potrze­buje wewnętrz­nej rów­no­wagi i wymiany ener­gii. Posta­no­wił, że pój­dzie do siłowni w garażu i przez godzinę nad sobą popra­cuje, a potem za domem poćwi­czy Falun Dafa. Zrobi dzi­siaj pełny zestaw ćwi­czeń, ale skupi się na Falun Zhou Tian Fa i Shen Tong Jia Chi Fa.

Gdy już będzie odno­wiony i gotowy, zasią­dzie znowu przy kom­pu­te­rze i spró­buje usta­lić, w któ­rej fir­mie pra­cuje Zuza.

3

Kon­rad Wol­ski, naczel­nik Wydziału Spe­cjal­nego Q Agen­cji Wywiadu, sie­dział w swoim pokoju na dwu­dzie­stym pię­trze war­szaw­skiego wie­żowca i cze­kał. Przed nim na biurku stał zimny już kubek ze zło­tym sym­bo­lem CIA, nie­duże drew­niane pudełko o pięk­nym ciem­no­brą­zo­wym wzo­rze i leżał iPhone 4S.

Minęły już ponad dwie godziny. Nie odbie­rał tele­fo­nów i zabro­nił sekre­tarce Ewie wpusz­cza­nia kogo­kol­wiek aż do odwo­ła­nia. Czas dłu­żył mu się nie­mi­ło­sier­nie, a czarne lusterko tele­fonu wciąż było mar­twe.

– Co się dzieje? – wymam­ro­tał ze zło­ścią i przy­gryzł dolną wargę. Wziął do ręki tele­fon i wci­snął przy­cisk, jakby chciał się upew­nić, czy przy­pad­kiem nie prze­oczył połą­cze­nia. Dobrze wie­dział, że to bez­sen­sowna reak­cja, ale robił tak cza­sami, gdy dener­wo­wał się bar­dziej niż zwy­kle.

Popa­trzył na pamiąt­kowy kubek z oka­zji pięć­dzie­się­cio­le­cia CIA, który kie­dyś poda­ro­wał mu war­szaw­ski rezy­dent, i pomy­ślał, że był to chyba dzie­siąty kubek, jaki dostał od Ame­ry­ka­nów. Wszyst­kie oprócz tego jed­nego roz­dał pra­cow­ni­kom, ale ci ni­gdy ich nie uży­wali do picia kawy, jakby uwa­żali, że nie może ona sma­ko­wać z cze­goś takiego, i prze­cho­wy­wali w nich przy­bory biu­rowe.

Kon­rad jed­nak uży­wał go zgod­nie z prze­zna­cze­niem, bo odpo­wia­dała mu powięk­szona pojem­ność i wygodny uchwyt.

Prze­niósł wzrok na pudełko. Prze­krę­cił srebrny klu­czyk. Wewnątrz, pod spodem, umiesz­czona była mosiężna tabliczka z wygra­we­ro­wa­nym napi­sem: To Kon­rad with best wishes from your friends in Israel. Janu­ary 1998.

Dostał je od Dawida Awnera, star­szego od niego o sie­dem­na­ście lat ofi­cera Mosadu, z któ­rym współ­pra­co­wał przez wiele lat. Reali­zo­wali razem ope­ra­cję „Con­dor” w Ira­nie.

Dawid był praw­dzi­wym przy­ja­cie­lem i to on nauczył Kon­rada, czym jest świat islamu i kim są Izra­el­czycy. Ale nauczył go też cze­goś znacz­nie waż­niej­szego: moral­no­ści, jaką powi­nien się cecho­wać ofi­cer wywiadu.

Zmarł pięć lat temu po wypa­le­niu miliona papie­ro­sów i wypi­ciu dwu­stu pięć­dzie­się­ciu hek­to­li­trów arab­skiej kawy. Kon­ra­dowi bar­dzo bra­ko­wało jego pro­stej szpie­gow­skiej mądro­ści. Nikt tak jak Dawid nie potra­fił wytłu­ma­czyć spraw trud­nych do zro­zu­mie­nia dla wszyst­kich tych, któ­rzy nie prze­żyli Holo­kau­stu.

Zawsze zacho­wy­wał zimną krew i znaj­do­wał słuszne roz­wią­za­nie. Cier­pli­wość tra­cił jedy­nie wtedy, gdy zaczy­nali roz­ma­wiać o orto­dok­syj­nych żydach, któ­rych uwa­żał za zakałę i praw­dziwe nie­szczę­ście narodu izra­el­skiego. Sam był żydem refor­mo­wa­nym, uro­dzo­nym w Sosnowcu.

Pudełko zostało zro­bione przez Izra­ela Bia­łego, mosa­dow­skiego arcy­mi­strza wyro­bów ręcz­nych, z dwóch dużych kawał­ków drzewa oliw­nego, które po tysiącu lat owo­co­wa­nia uschło któ­re­goś dnia na dzie­dzińcu jakie­goś sta­rego domu w Jaf­fie. „Z jego drewna wytwo­rzono przed­mioty, które otrzy­mali spraw­dzeni przy­ja­ciele Izra­ela – mówił Awner, wrę­cza­jąc pudełko Kon­ra­dowi. – W tym świę­tym drze­wie, które przez setki lat rodziło owoce i które zawsze ktoś ota­czał czu­ło­ścią, zaklęta była istota czło­wie­czeń­stwa. To drzewo rów­nie żar­li­wie kochali Żydzi, jak i Ara­bo­wie”. Tak mówił Dawid, który Ara­bów nazy­wał braćmi, a Per­sów uwa­żał za przy­ja­ciół.

Gdy wrę­czał Kon­ra­dowi to pudełko, prze­strze­gał go, by dobrze się zasta­no­wił, co w nim będzie prze­cho­wy­wał. Nie mogły to być jed­nak pie­nią­dze. Do dzi­siaj Kon­rad nic w nim nie trzyma. Nie zna­lazł jesz­cze niczego takiego, co byłoby godne je wypeł­nić.

Otwo­rzyły się drzwi i do pokoju weszła Sara. Od razu ciężko usia­dła w fotelu, zapa­liła papie­rosa i gestem peł­nym zło­ści ude­rzyła zapal­niczką Zippo o ławę.

– No! Mów! – zaczął Kon­rad.

– Pro­ku­ra­tor zapo­wie­dział, że naj­praw­do­po­dob­niej będzie musiał przed­sta­wić mi zarzut prze­kro­cze­nia upraw­nień. Wyobra­żasz sobie?! Prze­kro­cze­nia upraw­nień! On nic nie rozu­mie! Co on może wie­dzieć o pracy wywiadu… To nie jest nor­malny kraj…

– Jak to moż­liwe?! – Kon­rad był mocno poru­szony.

– To młody pro­ku­ra­tor… może chce na tym zro­bić karierę… sama już nie wiem…

– Fuck! Może to jakiś oddany wyznawca sekty Zie­liń­skiego!

– Naj­gor­sze, że jak dostanę zarzuty, to szef będzie musiał mnie zawie­sić w czyn­no­ściach.

– Kiedy to może być?

– Nie wcze­śniej niż za mie­siąc, pół­tora. Tak go przy­naj­mniej zro­zu­mia­łam.

Po powro­cie do Pol­ski i zakoń­cze­niu sprawy archi­wum NKWD Tra­vis zło­żył raport o zwol­nie­nie ze służby w Agen­cji Wywiadu i szcze­gó­łowo opi­sał, jak doszło do zabój­stwa puł­kow­nika Ste­pa­no­wy­cza z bia­ło­ru­skiego KGB.

Aresz­to­wa­nie Ruper­tów, ojca i syna, wstrzą­snęło sceną poli­tyczną w Pol­sce i wymio­tło pre­zy­denta Zie­liń­skiego, który nawet nie pró­bo­wał ubie­gać się o reelek­cję. Ku zasko­cze­niu wszyst­kich wybory wygrał Adam Poław­ski, kan­dy­dat Zjed­no­czo­nej Cen­tro­le­wicy. Wkrótce nastą­piły też przed­ter­mi­nowe wybory par­la­men­tarne i dotych­cza­sowa koali­cja rzą­dowa ledwo utrzy­mała się w Sej­mie. Opo­zy­cja przy wspar­ciu mediów dopro­wa­dziła do głę­bo­kiej wymiany elit w Pol­sce i jesz­cze przed koń­cem roku szybka prze­bu­dowa sceny poli­tycz­nej była zakoń­czona. Powstał chi­me­ryczno-hybry­dowy cen­tro­le­wi­cowy rząd, w któ­rym lewica miała ilu­zo­ryczną wła­dzę opartą na licz­nych trze­cio­rzęd­nych sta­no­wi­skach.

Jed­nak odcho­dząca ekipa, zgod­nie ze swo­imi ide­ałami, zosta­wiła sze­reg puła­pek, w które naiw­nie wpa­dali nowi poli­tycy. Tak czy siak, albo ich nie widzieli, albo nie potra­fili sobie z nimi pora­dzić.

Nie ina­czej było w Agen­cji Wywiadu na Miło­będz­kiej, gdzie gene­rał bry­gady Zdzi­sław Pęk i jego zastępcy, jesz­cze przed odej­ściem, zło­żyli pięć zawia­do­mień do pro­ku­ra­tury o popeł­nie­niu prze­stępstw przez ofi­ce­rów. Oczy­wi­ście sta­ran­nie wyse­lek­cjo­no­wa­nych. Sprawa ofi­cera o pseu­do­ni­mie „Tra­vis” była wręcz ide­alna, by odpo­wied­nio zapła­cić Kon­ra­dowi Wol­skiemu za wtrą­ca­nie się do poli­tyki, jak uwa­żał gene­rał Pęk.

Prze­li­czyli się jed­nak, bo pro­ku­ra­tura wpraw­dzie wsz­częła postę­po­wa­nie, lecz nikomu nie posta­wiła zarzu­tów i wciąż pro­wa­dziła docho­dze­nie. Kon­rad bar­dzo prze­ży­wał to, co się stało, ponie­waż ostrze pro­ku­ra­tury skie­ro­wało się głów­nie prze­ciwko Sarze, która wyszko­liła i obsłu­gi­wała Tra­visa.

Pęk nie znał się na pracy wywia­dow­czej, ale przez lata po mistrzow­sku opa­no­wał pro­stą zasadę – „dziel i rządź”. Dosko­nale wie­dział, że prę­dzej czy póź­niej pro­ku­ra­tura skupi się na Sarze Kor­skiej, zastęp­czyni Kon­rada. I o to cho­dziło! Bo Kon­rad był odporny na wła­sny ból czy upo­ko­rze­nie, ale nie był przy­go­to­wany na jakie­kol­wiek oskar­że­nie wymie­rzone w jego współ­pra­cow­ni­ków, a szcze­gól­nie w Sarę.

Dla­tego Wydział Bez­pie­czeń­stwa Wewnętrz­nego tak skon­stru­ował zawia­do­mie­nie, by odpo­wie­dzial­ność przede wszyst­kim spa­dła na Sarę. Mimo roz­pacz­li­wych ruchów Kon­rada pro­ku­ra­tura nie umiała albo nie chciała zro­zu­mieć, że to on jest odpo­wie­dzialny za sprawę Tra­visa. Pęk i jego zastępca Ciężki, infor­mo­wani regu­lar­nie przez Marka Belika, zastępcę Kon­rada, wie­dzieli aż nadto dobrze, że to, co zaboli twardą Sarę, dzie­się­cio­kroć moc­niej zrani wraż­li­wego i tro­chę naiw­nego Kon­rada.

Zawia­do­mie­nie o spra­wie Tra­visa i Ste­pa­no­wy­cza było oczy­wi­ste, bo takie jest prawo. Jed­nak uza­sad­nie­nie, jakie prze­ka­zała Agen­cja Wywiadu, wska­zy­wało na moż­li­wość popeł­nie­nia prze­stęp­stwa. Kon­rad i Sara byli dodat­kowo sfru­stro­wani zaist­niałą sytu­acją, bo był to pierw­szy przy­pa­dek, kiedy Agen­cja oskar­żała wła­snych ofi­ce­rów. A prze­cież Tra­vis dzia­łał w sta­nie wyż­szej koniecz­no­ści.

Po akcji w twier­dzy brze­skiej i spra­wie Ruper­tów Pęk nie przy­jął raportu Kon­rada o zwol­nie­nie, bo uznał, że musi mieć go na oku, a może dokład­niej – w zasięgu ręki. Przy­naj­mniej do czasu wybo­rów.

Po wybo­rach nowe kie­row­nic­two Agen­cji Wywiadu zapew­niało Kon­rada, Sarę i Tra­visa, że zrobi wszystko, by sprawa jak naj­szyb­ciej została wyja­śniona, wyra­żało sym­pa­tię i pełne popar­cie, ale gołym okiem było widać, że nikt nie chce się w to anga­żo­wać, by nie padło na niego jakie­kol­wiek podej­rze­nie. Po afe­rze Ruperta nowy pre­mier był wyjąt­kowo prze­wraż­li­wiony i naj­pierw doko­ny­wał egze­ku­cji na swo­ich współ­pra­cow­ni­kach, a dopiero potem badał sprawę.

Tra­vis brał na sie­bie całą odpo­wie­dzial­ność i był gotowy ponieść karę, nie mógł więc zro­zu­mieć, dla­czego pro­ku­ra­tor wciąż trak­tuje go jak broń, narzę­dzie, któ­rym miała się posłu­żyć Sara.

– Co będzie, to będzie! Nie ma sensu teraz się tym zamar­twiać – stwier­dziła Sara, bo nie chciała już o tym myśleć.

– Widzia­łaś Mar­cina?

– Nie.

– Nie widzia­łaś jego nowego wcie­le­nia?

Sara spoj­rzała z zain­te­re­so­wa­niem na Kon­rada, bo Mar­cin zawsze dostar­czał im dużo rado­ści i cza­sami trosk. Nie wyobra­żali sobie, by Wydział Spe­cjalny Q mógł bez niego ist­nieć.

– Już nie ma tego daw­nego Mar­cina z pomadą na wło­sach, syn­tezy macho-żigolo… tych jego ciem­nych oku­lar­ków, pod­ko­szul­ków i koszul à la Bahama…

– Chory? – wtrą­ciła z lekką iro­nią Sara.

– Sama idź i zobacz. – Kon­rad ruchem głowy wska­zał na drzwi. – Dziś jego pierw­szy dzień w nowej skó­rze. Dosłow­nie… nowej skó­rze. Pocze­kaj… – prze­rwał na moment. – Zawo­łam go. – Wci­snął inter­kom. – Ewa! Niech przyj­dzie do mnie Mar­cin. I… dwie kawy.

Po jakiejś pół­mi­nu­cie do gabi­netu Kon­rada wszedł Mar­cin, ale Sara, sie­dząc w fotelu, w pierw­szej chwili go nie poznała. Wstała, pode­szła bli­żej i z nie­do­wie­rza­niem obej­rzała go od stóp do głów. Kon­rad przy­siadł na biurku i oglą­dał tę scenę z roz­ba­wie­niem.

– To ty? Mar­cin! Uszczyp­nij mnie, Kon­rad. – Sara z coraz więk­szym roz­ba­wie­niem lustro­wała wzro­kiem Mar­cina. – Tak będziesz cho­dził codzien­nie? To… – dotknęła go ręką – to… jest wygodne? Jestem naprawdę… naprawdę bar­dzo zasko­czona. Ale… skąd ta nie­spo­dzie­wana zmiana?

– Taaak… – zare­ago­wał Mar­cin z wyraź­nym ocią­ga­niem i uda­waną flegmą. – Teraz dopiero jestem sobą.

– Nooo… ja… nic nie mówię… wię­cej… muszę powie­dzieć, że mi się podoba.

Mar­cin zro­bił poważną minę, pod­cią­gnął nogawkę czar­nych skó­rza­nych spodni i poka­zał wysoką cho­lewkę kow­boj­skich butów.

– Tysiąc! – zako­mu­ni­ko­wał.

– Skąd masz takie prze­tarte skó­rzane spodnie? – zapy­tał Kon­rad.

– No… kupi­łem od jed­nego kole­sia…

– A po co ci te rze­mie­nie na bokach? To tak ma być?

– Nooo… jesz­cze dobrze nie wiem, ale są cool.

– Pod­nieś tę kami­zelkę… Frę­dzelki takie tro­chę nie tego… nie­mę­skie – zauwa­żyła z lekką iro­nią Sara.

– Czaszka ze skrzy­dłami w jakichś pło­mie­niach. Cie­kawe! Co to zna­czy? – zapy­tał Kon­rad, oglą­da­jąc czarną koszulkę Mar­cina, który kiwał tylko z poli­to­wa­niem głową nad igno­ran­cją szefa.

Stroju dopeł­niał srebrny sygnet na palcu, kora­liki na szyi, dwu­dniowy zarost i zacze­sane do tyłu włosy.

– Mam nadzieję, że nie masz tatu­aży. Wiesz, że to u nas nie­do­zwo­lone! – dorzu­cił Kon­rad. – Nooo… i nie jesteś chyba w żad­nym gangu?

– Sze­fie, kur­czę, szpieg też potrze­buje tro­chę wol­no­ści! Zawsze chcia­łem mieć motor… no… taki Easy Rider. Każdy praw­dziwy męż­czy­zna mnie zro­zu­mie… Ja dzi­siaj tak tylko. Wczo­raj zda­łem prawo jazdy na motor…

– Jaki masz motor?

– Kupi­łem od kole­sia czar­nego har­leya-david­sona V-Rod VRSC z dwa tysiące pią­tego roku – oży­wił się natych­miast Mar­cin i wyjął zdję­cie. – Oto cacuszko! Pojem­ność tysiąc sto, sto pięć koni… i niech szef patrzy… wydech Scre­aming Eagle, to zna­czy sły­szysz, a nie widzisz… Kupi­łem go już trzy mie­siące temu i wier­nie na mnie cze­kał, aż się nauczę jeź­dzić!

– Podoba mi się twoja meta­mor­foza – wtrą­ciła Sara. – Będziesz teraz musiał zabrać mnie na wycieczkę albo na jakiś zjazd… Goście na takich moto­rach są sexy. Liczę jed­nak, że masz też pod ręką nasz strój służ­bowy?!

– Czuję, że teraz uży­wasz wody po gole­niu Har­ley-David­son. – Kon­rad przy­bli­żył się do Mar­cina i pocią­gnął nosem.

– Szef to ma węch!

– Okej! Obej­rzymy twój motor póź­niej – oznaj­mił Kon­rad. – Teraz odszu­kaj mi raport z naszej wizyty w Säpo we wrze­śniu… ten, który doty­czył nie­le­gała Jor­gen­sena. Pamię­tasz?

– Jakże mógł­bym zapo­mnieć?! Sze­fie! To moja sprawa… naj­lep­sza… A co? Coś nowego?

– Przy­nieś i już!

Mar­cin wykrę­cił gwał­tow­nie na wyso­kim, pod­cię­tym obca­sie i o mało się nie prze­wró­cił.

– Coś nowego? – zapy­tała Sara.

– Przy­szła depe­sza od Olafa Svens­sona. Usta­lili, dla­czego Rosja­nie chcieli zli­kwi­do­wać Hansa Jor­gen­sena i oszczę­dzili jego syna Carla. To może być cie­kawe! Chcą jed­nak roz­ma­wiać w cztery oczy i zapra­szają nas do Sztok­holmu.

– Świet­nie! – zare­ago­wała entu­zja­stycz­nie Sara. – Ta Linda Lund bar­dzo mi przy­pa­dła do serca. Pro­fe­sjo­na­listka, przy tym wraż­liwa. Ma dziew­czyna głowę… i sek­sa­pil… nie?

– Podobna do cie­bie. Macie coś wspól­nego, cho­ciaż to ty bar­dziej wyglą­dasz na Szwedkę niż ona. Masz, prze­czy­taj sobie całą depe­szę ze Sztok­holmu.

– Kiedy jedziemy? Bie­rzemy Mar­cina, jak poprzed­nio?

– Gdyby się dowie­dział, że poje­cha­li­śmy roz­ma­wiać o Jor­gen­se­nie bez niego, mógłby być dla sie­bie nie­bez­pieczny, nie mówiąc już o nas – zażar­to­wał Kon­rad. – Cze­kaj! – Nagle jakby coś sobie przy­po­mniał. – Pamię­tasz tego Hasana Mar­dana z dre­dami… no, tego arab­skiego przy­stoj­niaczka od Olafa… nie pamię­tasz?

– Jasne, że pamię­tam! Co się tak dopy­tu­jesz? Żadna dziew­czyna nie zapo­mni takiego faceta!

– Olaf mówił mi, że to też har­ley­owiec…

W tym momen­cie wszedł Mar­cin i poło­żył na biurku Kon­rada raport. Miał już wyjść, kiedy zatrzy­mała go Sara.

– Jedziemy do Sztok­holmu… w przy­szłym tygo­dniu. – Spoj­rzała na Kon­rada, który potwier­dził ski­nie­niem głowy. – Zaj­mij się wszyst­kimi przy­go­to­wa­niami. Jedziesz z nami, więc odśwież sobie sprawę Jor­gen­sena…

– Pamię­tasz Hasana Mar­dana? – zapy­tał Kon­rad.

– Tak.

– To ten ofi­cer Säpo, pół Irań­czyk, pół Ira­kij­czyk…

– Pamię­tam.

– On też podobno jest har­ley­ow­cem.

– Wiem.

– Skąd?

– Bo te spodnie i motor kupi­łem od niego – odparł Mar­cin tro­chę nie­pew­nym gło­sem.

Sara i Kon­rad popa­trzyli na sie­bie ze zdu­mie­niem, bo Mar­cin ani sło­wem nie zdra­dził, że utrzy­muje kon­takt z Mar­da­nem, na co powi­nien mieć for­malną zgodę prze­ło­żo­nych.

– Hasan to mój naj­lep­szy przy­ja­ciel. Muszę pro­sić o zgodę na przy­ja­ciela? – zapy­tał z roz­bra­ja­jącą miną.

Odpo­wie­działo mu wymowne mil­cze­nie obojga prze­ło­żo­nych, poko­na­nych jego szcze­ro­ścią.

– Nie masz wra­że­nia, że Mar­cin cza­sami czyta w two­ich myślach? – zapy­tał Kon­rad, gdy zostali sami, ale Sara tylko wzru­szyła ramio­nami i też wyszła z pokoju.

4

Swoje ple­mię zaczął zbie­rać pra­wie jede­na­ście lat temu. W naj­śmiel­szych myślach nie przy­pusz­czał, że sta­nie się ono tak potęż­nym orę­żem.

Karol prze­wo­dził w Zatoce Psów Nie­wier­nych jako Mir­millo i nikt spo­śród dzie­się­ciu braci nie znał jego praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści. Wybrał naj­lep­szych, naj­wa­lecz­niej­szych i naj­wier­niej­szych.

Każdy z nich miał zdol­no­ści i oso­bi­ste doświad­cze­nie porów­ny­walne z bli­znami wete­ra­nów Delta Force, lecz zdo­byte w świe­cie cyber­wojny. Dzie­się­ciu hake­rów zjed­no­czo­nych w ple­mie­niu, któ­rego jedy­nym celem było odna­leźć świę­tego Gra­ala, by z niego czer­pać nie­ogra­ni­czoną niczym wol­ność i prawdę. I oddać je w służbę ludz­ko­ści.

Oni nie wie­rzyli, oni wie­dzieli, że świa­do­mość to jedyna droga do pokoju i pomyśl­no­ści skłó­co­nego i podzie­lo­nego świata, że wol­ność jest pełna albo jej w ogóle nie ma.

Wie­dzieli, że poszu­ki­wa­nie nie jest łatwe i będzie wyma­gać ofiar. Byli na to przy­go­to­wani. Oddani sobie bez­gra­nicz­nie, pozba­wieni jakich­kol­wiek wąt­pli­wo­ści i stra­chu.

Zatoka Psów Nie­wier­nych była ple­mie­niem wyjąt­ko­wym. Idea wol­no­ści i świa­do­mo­ści czło­wieka łączyła ich tak mocno, że dawała siłę nie­po­rów­ny­walną z niczym, co powstało dotąd w sieci. Naj­waż­niej­sze było jed­nak wza­jemne zaufa­nie i służba, a nie pie­nią­dze, które miały zna­cze­nie jedy­nie tech­niczne. Były wła­ści­wie złem koniecz­nym i powinny kie­dyś znik­nąć.

Nie znali takich pojęć jak wiara, Bóg, ojczy­zna, honor. Ich zawo­ła­niem było zapo­mniane już Wol­ność, Rów­ność, Bra­ter­stwo, Wszyst­kiego, Wszyst­kich i Wszę­dzie. Albo Śmierć – jak z peł­nym prze­ko­na­niem doda­wał w duchu Karol.

Karol jako Mir­millo był nie tylko twórcą Zatoki i nie­kwe­stio­no­wa­nym wodzem. Był też jej ban­kie­rem i księ­go­wym. To dzięki wier­no­ści i wza­jem­nemu zaufa­niu ple­mię przez tyle lat, nie­zau­wa­żone przez nikogo, mogło wal­czyć o swój cel, choć naj­więk­sze potęgi współ­cze­snego świata z pew­no­ścią chcia­łyby je znisz­czyć. Nie było na świe­cie pań­stwa, sto­licy, służby czy kon­cernu, które świa­dome moż­li­wo­ści Zatoki Psów Nie­wier­nych nie zro­bi­łyby wszyst­kiego, by wypa­lić ją do żywego, znisz­czyć, wyma­zać albo naj­le­piej zaprząc do wła­snego rydwanu.

Być może nie było to jedyne takie ple­mię na świe­cie, ale z pew­no­ścią naj­po­tęż­niej­sze. Oni sami wie­dzieli o tym dosko­nale i doda­wało im to jesz­cze sił, tak jak poczu­cie, że efekt ich walki jest coraz lepiej widoczny i – wraz z nie­ustan­nym roz­wo­jem świa­do­mo­ści nad­cho­dzą­cych poko­leń – nie­moż­liwy już do powstrzy­ma­nia. Każdy dzień przy­no­sił postęp tech­no­lo­giczny ponad podzia­łami cywi­li­za­cyj­nymi i roz­sze­rzał świat Wol­no­ści, Rów­no­ści i Bra­ter­stwa.

Dla Karola dżi­had i Zatoka to było jedno. Dwie ide­al­nie uzu­peł­nia­jące się czę­ści. Nie wie­dział o tym też pro­fe­sor Ahmed al-Husajn, który od lat pro­wa­dził Hamonda przez świat. Wię­cej, to wła­śnie Ahmed zain­spi­ro­wał go do zało­że­nia Zatoki, choć o tym nie wie­dział.

Pro­fe­sor uwa­żał, że ide­ały rewo­lu­cji fran­cu­skiej są dzi­siaj naj­więk­szym sojusz­ni­kiem islamu i dzięki nim Fran­cja jest obec­nie ojczy­zną ośmiu milio­nów muzuł­ma­nów. Choć twórcy Dekla­ra­cji praw czło­wieka i oby­wa­tela w 1789 roku wcale nie myśleli o Ara­bach, któ­rzy miesz­kają teraz na przed­mie­ściach, na uli­cach, w popraw­cza­kach i wię­zie­niach. Te same ide­ały przy­świe­cały setki lat wcze­śniej Hasa­nowi ibn Sab­ba­howi, który wołał: „Misjo­na­rze dla ludu i mor­dercy dla przy­wód­ców!”. – Tak przy­naj­mniej twier­dził pro­fe­sor i Safir podą­żał za jego wska­za­niem, pełen wiary i odda­nia.

Ani Sajed, ani tym bar­dziej Raszid nie byliby w sta­nie tego pojąć. Odrzu­cali wszystko, czego nie rozu­mieli, bo widzieli w tym zagro­że­nie. Nawet Sajed, który świat zachodni znał bar­dzo dobrze, uwa­żał, że ide­ały ple­mion cyber­prze­strzeni są prze­dłu­że­niem żydow­sko-krzy­żo­wej kon­kwi­sty i z zało­że­nia muszą być wro­gie isla­mowi. „I żaden imam pro­rok jesz­cze się nie naro­dził” – zwykł mówić z pewną dozą iro­nii, ale z inter­netu korzy­stał czę­sto i spraw­nie. Dla­tego Karol trzy­mał sprawę Zatoki Psów Nie­wier­nych w tajem­nicy przed kie­row­nic­twem Al-Kaidy, a ono na szczę­ście ni­gdy nie pytało, skąd się bie­rze ta jego nad­zwy­czajna efek­tyw­ność.

Spo­śród braci naj­waż­niej­szy i naj­star­szy jest Retia­rius. Prze­ko­nany liber­ta­ria­nin, oby­wa­tel Nowego Jorku. Kie­dyś był współ­pra­cow­ni­kiem Erica Ste­vena Ray­monda w pro­gra­mie Open Source i miał swój wkład w powsta­nie Linuxa. Dru­gie miej­sce w Wiel­kiej Radzie zaj­muje Pro­vo­ca­tor, Ame­ry­ka­nin z Seat­tle, który wsła­wił się wycią­gnię­ciem z Micro­so­ftu doku­mentu Hal­lo­ween Memo. Wielu uważa, że był ojcem prze­ło­mo­wego momentu w wyzwo­le­niu się spo­łecz­no­ści haker­skiej. Mir­millo cenił go jed­nak naj­bar­dziej za walkę par­ty­zancką z kon­cer­nem IBM.

Pozo­stali jeźdźcy nie mają takiego doświad­cze­nia i nie byli legen­dami śro­do­wi­ska. Byli za to nie­zwy­kle uta­len­to­wani w żeglo­wa­niu mię­dzy chmu­rami i mają nad­zwy­czaj ważne i uży­teczne kon­takty. Wszy­scy to typowe geeki. Gal w Sztok­hol­mie – genialny infor­ma­tyk i były współ­pra­cow­nik Wiki­Le­aks, Anda­bata w Lon­dy­nie – pra­cow­nik ser­wisu bez­pie­czeń­stwa w Citi­bank, i Bestia­rius w Haj­fie – inwa­lida, były ofi­cer Szin Bet. W sumie w Zatoce było dwóch Ame­ry­ka­nów, Nie­miec, Szwed, Anglik, Izra­el­czyk, Arab – naj­lep­szy phre­aker, Chiń­czyk i Polak – wyjąt­kowe black haty, i Rosja­nin wyspe­cja­li­zo­wany w wyszu­ki­wa­niu samu­ra­jów i kon­tak­tach z rosyj­ską mafią kar­der­ską.

Zatoka była zacu­mo­wana na ano­ni­mo­wym ser­we­rze w Kata­rze. Obsłu­gi­wał i zabez­pie­czał go Gal. Sys­tem komu­ni­ka­cji i język opra­co­wał Retia­rius przy pomocy nie­świa­do­mego niczego pra­cow­nika nauko­wego NSA.

O tym wszyst­kim wie­dział tylko Mir­millo. Nato­miast dla braci liczył się tylko cel, wol­ność i zaufa­nie. Nic wię­cej! W Zatoce nie było gra­nic, państw, naro­do­wo­ści, ras, reli­gii ani płci. I mało kto na świe­cie, oprócz nich, mógłby to zro­zu­mieć. Ich śmier­tel­nymi wro­gami byli zarówno wszy­scy ci, któ­rzy nie uzna­wali wol­no­ści total­nej, czyli woj­sko, służby spe­cjalne, poli­tycy, jak i wszystko to, co sank­cjo­no­wało ich prawny i finan­sowy byt.

Miej­sce szcze­gólne w ich sercu zaj­mo­wały Stany Zjed­no­czone Ame­ryki Pół­noc­nej, żan­darm świata i gwa­rant glo­bal­nego pax ame­ri­cana w wyda­niu irac­kim, afgań­skim, kubań­skim i set­kach innych. Naj­więk­szy wróg wol­no­ści.

5

Wyszedł spod prysz­nica i owi­nął się spra­nym, poszar­pa­nym ręcz­ni­kiem frotté.

Dzień jak co dzień… od dwóch mie­sięcy – pomy­ślał, sto­jąc przed lustrem w łazience służ­bo­wego miesz­ka­nia na ulicy Kra­sno­dar­skiej w moskiew­skiej dziel­nicy Lublino.

Prze­tarł ręką zapa­ro­wane szkło, ale jego odbi­cie wciąż było nie­ostre. Otwo­rzył sze­roko drzwi i po chwili lustra nabrały wyrazu.

Deli­kat­nie dotknął policzka, gdzie jesz­cze nie­dawno od nosa do ucha cią­gnęła się sze­roka, szar­pana bli­zna. Przy­zwy­czaił się do niej przez osiem lat. Nawet wię­cej. Polu­bił ją! Była jak jego znak fir­mowy. Doda­wała mu wiary w sie­bie i bojo­wego uroku.

Popro­wa­dził pal­cem po bliź­nie cien­kiej jak cię­cie skal­pela i nie wyczuł żad­nych zgru­bień. Opu­chli­zna zeszła już zupeł­nie. Twarz nabrała teraz dziw­nej syme­trii. Poja­wiło się zupeł­nie nowe obli­cze Andrieja Tru­bowa.

Jed­nak to nie była jedyna ważna odmiana w jego życiu.

Wszystko zaczęło się od tego, że któ­re­goś dnia Tru­bow posta­no­wił zro­bić sobie tatuaż. Tatu­aże nosili wszy­scy jego kole­dzy ze spec­nazu, ale jemu naj­bar­dziej podo­bały się rysunki na ciele Gali, co miała far­bo­wane na zie­lono włosy i paliła camele. Gala była nie­drogą stu­dentką Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych, ni­gdy się nie spie­szyła, nie tar­go­wała i można było z nią poga­dać. I wyraź­nie lubiła go bar­dziej niż innych klien­tów.

On też lubił ją bar­dziej niż inne dziew­czyny, z któ­rymi dotąd obco­wał. Mimo zie­lo­nych wło­sów Gala wyglą­dała nie­mal jak ide­alna kopia Mii Wal­lace. Może miała zbyt duży nos i za krót­kie nogi, ale ni­gdy wcze­śniej nie spo­tkał kobiety tak bli­skiej ide­ału Mii. Vin­cent Vega był też jedy­nym zagra­nicz­nym wzo­rem, który mógł zaak­cep­to­wać. W Rosji podob­nych do Vin­centa macho było pełno, nawet znacz­nie lep­szych, ale Gala w roli Mii była jedyna. Tytuł filmu, w któ­rym widział Mię i Vin­centa, nic mu nie mówił, więc nawet nie pró­bo­wał go zapa­mię­tać.

Od Gali dowie­dział się sporo o malar­stwie. Dotąd malar­stwo łączyło się dla niego nie­ro­ze­rwal­nie z nazwi­skiem Ajwa­zow­ski, a nazwi­sko Ajwa­zow­ski z malar­stwem, ale teraz wie­dział znacz­nie wię­cej.

Kiedy po raz pierw­szy zoba­czył Galę nagą, od razu pozaz­dro­ścił jej pięk­nej żyrafy z wielką grzywą wykłu­tej na widocz­nej sko­lio­zie, mię­dzy lekko wysta­ją­cymi łopat­kami, i krzy­wego zegara przy­kle­jo­nego do ramie­nia niczym cie­pły blin. Nie podo­bało mu się jedy­nie spo­rych roz­mia­rów jajko tuż nad wzgór­kiem Wenery. Dla­tego od razu zadzwo­nił z reko­men­da­cji pew­nego kolegi do samego Gło­gowa, arty­sty wyjąt­ko­wego na skalę Fede­ra­cji, który miał dom na Rublowce. Przed­sta­wił mu swój pomysł, a ten przy­go­to­wał rysu­nek. Dużo to kosz­to­wało, ale efekt był tak impo­nu­jący, że gdyby Gło­gow zażą­dał za swoją pracę trzy razy wię­cej, Tru­bow też by się nie zawa­hał zapła­cić. Dałby nawet i cztery razy wię­cej!

Arty­sta sam był tak zachwy­cony swoim dzie­łem, że nie mógł pozwo­lić, by klient poszedł do pierw­szego lep­szego salonu. A że było to dzieło sygno­wane, pole­cił Tru­bowa swo­jemu przy­ja­cie­lowi, arty­ście, mistrzowi tatu­ażu z salonu Pri­zim Tatoo na Lublin­skiej 171.

Dzieło zro­biło rów­nie duże wra­że­nie na mistrzu tatu­ażu. Był głę­boko prze­jęty jego roz­mia­rem, szcze­gó­ło­wo­ścią i dra­ma­ty­zmem. Obli­czył, iż potrzeba będzie na nie przy­naj­mniej ośmiu, dzie­się­ciu sesji. Tru­bow jed­nak wolał zapła­cić wię­cej i zakoń­czyć pracę w ciągu czte­rech spo­tkań. Mistrz wąt­pił, czy klient wytrzyma taki ból, ale skoro on sam tego sobie życzył, nie mógł mu odmó­wić. W głębi duszy wie­dział, że i tak nie wytrzyma.

Oczy­wi­ście się pomy­lił! Tru­bow nie tylko wytrzy­mał, ale chwi­lami nawet przy­sy­piał, cho­ciaż nie był pijany jak wielu innych klien­tów. Ale zdzi­wiłby się mistrz jesz­cze bar­dziej, gdyby wie­dział, że tatu­owa­nie spra­wiało mu nawet przy­jem­ność.

Tru­bow posta­no­wił, że obej­rzy dzieło dopiero, kiedy będzie gotowe, i przez te wszyst­kie noce spał w domu na brzu­chu, bo, nie wia­domo dla­czego, bał się, że może je uszko­dzić.

Tego dnia, gdy było już skoń­czone, kupił cztery duże lustra i zawie­sił je w łazience. To był ważny dzień, więc kupił też butelkę wódki i wyłą­czył tele­fon komór­kowy.

Tydzień póź­niej, nim wszedł do łazienki, przy­go­to­wał się psy­chicz­nie i wypił z gwinta pół butelki. Odcze­kał chwilę, aż wyostrzą mu się zmy­sły, i ruszył. Wszedł do pomiesz­cze­nia, które wypeł­niło się jego odbi­ciami. Wyglą­dało, jakby do małej łazienki wkro­czył plu­ton dorod­nych spa­do­chro­nia­rzy.

Powoli roze­brał się do naga, skła­da­jąc każdą część gar­de­roby na tabo­re­cie. Robił to z uwagą i w ści­śle usta­lo­nym porządku. Nie potra­fił zna­leźć na to wła­ści­wego okre­śle­nia, ale czuł, że wła­śnie dzieje się coś nie­zwy­kłego i pięk­nego zara­zem.

Zamknął oczy, nabrał głę­boko powie­trza, pod­niósł w górę ręce i wyprę­żył się tak mocno, jak tylko mógł. Trwał w tej pozy­cji minutę i pięć sekund, po czym powoli wypu­ścił powie­trze i otwo­rzył oczy. Naj­pierw nie­śmiało, potem coraz odważ­niej oglą­dał swoje plecy, które począt­kowo spra­wiały wra­że­nie, jakby wcale nie były jego. Jakby do łazienki wszedł z nim ktoś obcy.

Na całych jego ple­cach wid­niał syme­trycz­nie roz­pla­no­wany dwu­głowy, skrzy­dlaty smok wyprę­żony w śmier­tel­nym star­ciu z nie­wi­dzial­nym wro­giem. Osła­niał się od cio­sów potęż­nymi skrzy­dłami, a zakrzy­wione ostre dzioby zio­nęły ogniem. Nic jed­nak nie doda­wało mu grozy w rów­nym stop­niu co prze­ra­ża­jące oczy pod­kre­ślone czer­woną i zie­loną barwą.

Szcze­gó­ło­wość rysunku i fan­ta­zja kom­po­zy­cji mogły wzbu­dzać nie tylko sza­cu­nek, uzna­nie czy podziw. Ten smok z powo­dze­niem może budzić także strach i zmu­sza do pokory – uznał z dumą Jagan.

Na samym dole kom­po­zy­cji pta­sie szpony smoka scho­dziły aż na pośladki i doty­kały dwóch nie­du­żych blizn. W jed­nym szpo­nie smok trzy­mał obciętą, krwa­wiącą bro­datą głowę z zamknię­tymi oczami, a w dru­giej duży zakrwa­wiony nóż Kizlyar z dedy­ka­cją Putina.

Zarówno arty­sta Gło­gow, jak i mistrz tatu­ażu uznali, że głowa Jana Chrzci­ciela w szpo­nach smoka ma dużą siłę wyrazu i szcze­gólne zna­cze­nie dla wszyst­kich wier­nych na Rusi, toteż umiesz­cze­nie jej wła­śnie na pośladku było tro­chę kon­tro­wer­syjne. Jed­nak Tru­bow nie­wiele wie­dział o Janie Chrzci­cielu, a obcięta bro­data głowa nale­żała do kogoś zupeł­nie innego, bar­dziej real­nego, bo wciąż żywego. Nie­mniej pomysł arty­sty Gło­gowa doty­czący Jana Chrzci­ciela bar­dzo mu się spodo­bał, bo doda­wał mistycz­nej siły prze­sła­niu, jakie chciał w tych sym­bo­lach zawrzeć.

Naro­dził się smok, któ­rego mógłby ktoś przy­rów­nać do bizan­tyj­skiego orła, ale to był jed­nak smok. Praw­dziwy, pięk­nie wyta­tu­owany na sze­ro­kich, umię­śnio­nych męskich ple­cach! Nie jakiś chiń­ski dra­gon, jakich pełno na tłu­stych rękach, nogach, ano­rek­tycz­nych ple­cach i dupach róż­nych socjo­pa­tów i fru­stra­tów na całym świe­cie.

To był naj­praw­dziw­szy rosyj­ski smok na rosyj­skim zdro­wym, sil­nym ciele. Więc wszyst­kie spo­tka­nia z Galą odby­wały się teraz w łazience peł­nej luster i zapa­lo­nych świec. Tru­bow ni­gdy wcze­śniej nie przy­pusz­czał, że obser­wo­wa­nie smoka w lustrach, jak się wije, wykrzy­wia, drży, dostar­czy mu tak nie­zwy­kłych doznań i wyzwoli z niego siłę, jakiej chyba nie ma nikt.

Potem zawsze długo stał pod zim­nym prysz­ni­cem, bo czuł, że roz­pa­lony do osta­tecz­no­ści, spra­gniony smok wła­śnie tego potrze­buje, by się uspo­koić. Nikt jed­nak, oprócz Gali, nie wie­dział o smoku i demo­nicz­nej sile, jaką wyzwa­lał w Tru­bo­wie.

Jagan stał teraz wypro­sto­wany przed lustrem w towa­rzy­stwie kilku swo­ich kopii i pomy­ślał, że może powi­nien odmie­nić się także duchowo.

– Odmie­nić? To zna­czy, co? Zapu­ści­łem włosy. Zro­bi­łem smoka. W zasa­dzie niby dla­czego miał­bym się zmie­niać… z powodu usu­nię­cia tej bli­zny? To chyba wystar­czy… – powie­dział na głos, spoj­rzał sobie pro­sto w oczy i po chwili dodał nie­pew­nie: – Prze­cież nawet nie wiem… nie pamię­tam, co się stało… skąd się wzięła. – I poczuł, jak smok się poru­sza, zanie­po­ko­jony dresz­czem. – Wła­ści­wie to ja już się odmie­ni­łem… i duchowo, i fizycz­nie – rzu­cił zde­cy­do­wa­nie i poki­wał głową.

Wspo­mnie­nie let­niej nocy w zbu­rzo­nym domu na Kau­ka­zie tkwiło w nim nie­złom­nie przez te wszyst­kie lata, bo to był naj­waż­niej­szy dzień w jego życiu. Teraz miał smoka i nie był już sam. Miał z kim dzie­lić sprawę cze­czeń­skiego dia­bel­skiego rodzeń­stwa.

Amina, Rustam i bliź­niacy Sza­mil i Asłan… Bladź! Ni­gdy nie zapo­mnę! – pomy­ślał w przy­pły­wie zło­ści. Bladź! Nie zapo­mnę! Jede­na­ście lat temu to były małe potworki, jak mówił kapral Zorin, co nie miał oczu… Teraz to już pew­nie doro­słe dia­bły. Któ­re­goś dnia dopadnę ich… tego Rustama. To on ma mój nóż! Bli­zna to bli­zna, to aku­rat mógł­bym im daro­wać, ale Zorina…

Zakoń­czył obduk­cję swo­jego nowego obli­cza, ostatni raz rzu­cił okiem na smoka i zga­sił świa­tło. Wziął z tabo­retu zło­żone w kostkę ubra­nie i wyszedł z łazienki.

Jego dziwna przy­pa­dłość unie­moż­li­wia­jąca zapa­mię­ty­wa­nie twa­rzy jakoś dziw­nie nie doty­czyła cze­czeń­skiego rodzeń­stwa. Ich twa­rze utrwa­liły mu się w pamięci, jakby były wyryte w płytce ze stali nie­rdzew­nej. Kiedy więc popro­sił Galę, żeby odtwo­rzyła ich por­trety, wynik był zadzi­wia­jący.

Wyglą­dało to tak, jakby Gala po pro­stu sko­pio­wała tę sta­lową płytkę z jego pamięci i powstały trzy wize­runki, jak żywe. Trzy, bo Asłan i Sza­mil jako bliź­niacy niczym się od sie­bie nie róż­nili. Teraz wisiały w pokoju, gdzie spał, i w kuchni, i w przed­po­koju, nie­mal wszę­dzie. Oczy­wi­ście miał je też w swoim tele­fo­nie.

Wciąż owi­nięty w ręcz­nik, pod­szedł do okna i wyj­rzał z dzie­sią­tego pię­tra na daleki rosyj­ski kra­jo­braz. Tar­cza słońca wisiała gdzieś nad Ura­lem. Docho­dziła szó­sta trzy­dzie­ści. W miesz­ka­niu było już jasno.

Słońce od kilku godzin wędro­wało nad Rosją, budząc kolejne mia­sta i wsie, i było w tym coś nie­lo­gicz­nego, że jed­no­cze­śnie każdy Rosja­nin jest w innym momen­cie swo­jego życia. Cza­sami Tru­bow myślał, że to nie­spra­wie­dliwe, jakby ktoś kogoś oszu­ki­wał.

Zwi­nął z pod­łogi mate­rac, na któ­rym ćwi­czył, i włą­czył naj­now­szy album Lube, Swoi, który od kilku mie­sięcy pusz­czał nie­mal nie­ustan­nie.

Była szó­sta trzy­dzie­ści cztery, gdy zadzwo­niła jego służ­bowa komórka. Ode­brał bez słowa i cze­kał. Ci, któ­rzy znali jego numer, wie­dzieli, że Jagan ma taki zwy­czaj. Nie ufał nawet tele­fo­nom.

– Jedziemy! – usły­szał roz­ra­do­wany głos w słu­chawce.

– To dla­czego dzwo­nisz dopiero dzi­siaj? – zapy­tał.

– Chwilę temu dzwo­nił do mnie Zaricki – odparł spo­koj­nie głos. – Dla­czego rano…? Czort jego zna­jet! Ma swoje powody!

– Kiedy jedziemy?

– Jesz­cze nie wiem. Mamy dzi­siaj o dzie­wią­tej spo­tka­nie z Zaric­kim i Gru­zo­wem, więc bierz dupę w troki i pędem mel­duj się u mnie! – Głos nie brzmiał groź­nie, raczej wesoło.

– Wiesz co, Jura? – rzu­cił Jagan, wpa­tru­jąc się w atra­men­towe niebo. Czuł, jak roz­piera go coś mię­dzy eufo­rią a satys­fak­cją. – Jeżeli nie jedziemy dzi­siaj, to musimy to oblać… ja muszę… to dla mnie dobra wia­do­mość, cze­ka­łem na nią jede­na­ście lat!

– Wcho­dzę, Andriu­sza! – zapew­nił zde­cy­do­wa­nie głos i wyłą­czył się.

Tru­bow stał jesz­cze przy oknie. Nie mógł się ode­rwać od widoku, który teraz, po tym, co usły­szał, uwa­żał za naj­pięk­niej­szy, jaki widział. Wia­do­mość od part­nera, Jury Kosowa, była tym, na co cze­kał od dawna.

Zaricki z GRU i Gru­zow z FSB byli wyjąt­kowo zdol­nymi ofi­ce­rami rosyj­skich służb i nikt w całej Fede­ra­cji nie wie­dział lepiej od nich, co się dzieje na Kau­ka­zie. Nawet sam pre­zy­dent! Zaricki i Gru­zow pro­wa­dzili naj­lep­szą agen­turę wewnątrz orga­ni­za­cji islam­skich na Kau­ka­zie, i nie tylko.

Wia­do­mość, na którą cze­kał, ozna­czała, że zła­pali w końcu kon­takt na Muha­me­dowa, cichego, ale naj­in­te­li­gent­niej­szego ze wszyst­kich cze­czeń­skich komen­dan­tów, który zarzą­dzał kon­taktami z Al-Kaidą. Był dok­to­rem socjo­lo­gii i znał kilka języ­ków, czyli znacz­nie się róż­nił od innych bojow­ni­ków cze­czeń­skich. Wzbu­dzał zaufa­nie i sza­cu­nek także u swo­ich wro­gów. Jagan też go tak trak­to­wał i dla­tego per­spek­tywa uję­cia Muha­me­dowa wykra­czała daleko poza sprawę oso­bi­stą. Sta­wała się misją w imie­niu Fede­ra­cji Rosyj­skiej i roz­li­cze­niem za tych towa­rzy­szy, któ­rzy padli z jego ręki.

Opi­nia publiczna nie wie­działa o nim zbyt wiele, bo nie wsła­wił się żadną akcją ter­ro­ry­styczną w metrze, teatrze czy szkole. Mało kto rów­nież się orien­to­wał, że gdyby nie on, to pło­mień dżi­hadu na Kau­ka­zie wygasłby już dawno. Muha­me­dow stał za finan­so­wym wspar­ciem dla bojow­ni­ków świata islamu. Ludzi dobie­rał z nie­zwy­kłą wni­kli­wo­ścią i intu­icją, więc wpro­wa­dze­nie kon­fi­denta w jego sze­regi było pra­wie nie­moż­liwe.

Mimo że Zaricki i Gru­zow ucho­dzili za dobrych ofi­ce­rów, kie­row­nic­two pod­jęło decy­zję, że sprawę Muha­me­dowa przej­mie Służba Wywiadu Zagra­nicz­nego. Nie tylko dla­tego, że dzia­łal­ność Cze­czena wykra­czała poza gra­nice byłego Sojuzu, ale przede wszyst­kim także dla­tego, że FSB nie była na tyle szczelna, żeby sprawa miała szansę na pozy­tywne zakoń­cze­nie. Wia­domo było od dawna, że Muha­me­dow ma w tych służ­bach swoje wtyczki.

Tru­bow wyraź­nie pamię­tał szarą, ślepą twarz kaprala Zorina. Wyda­wało mu się, że to przez te wyłu­pane oczy. Nie miał pamięci do twa­rzy ani nazwisk, szcze­gól­nie tych, któ­rzy zgi­nęli. Ale te oczy to co innego. Zorin ze swoim cier­pie­niem w ciem­nej komórce pod pod­łogą uosa­biał wszyst­kich pole­głych towa­rzy­szy.

Dla Jagana Muha­me­dow był przede wszyst­kim środ­kiem, drogą, dro­go­wska­zem, pomy­słem na to, jak odna­leźć Aminę, Rustama i bliź­nia­ków. Obie­cał sobie kie­dyś, że zanim ich zabije, nie z oso­bi­stych powo­dów oczy­wi­ście, tylko za Zorina, będzie musiał odzy­skać swój nóż i wyja­śnić, co się stało o świ­cie w zbu­rzo­nej cha­cie w cze­czeń­skich górach osiem­na­stego lipca 2001 roku.

Brał potem udział w akcji na Dubrowce w paź­dzier­niku 2002 roku i dokład­nie obej­rzał wszyst­kie zabite cze­czeń­skie smiert­nice i męskie ścierwo, ale Aminy tam nie było. Ani bra­cisz­ków. W jakimś sen­sie był nawet z tego zado­wo­lony, bo to tylko on miał prawo wymie­rzyć im karę. A tak unik­nę­liby losu, jaki im zapla­no­wał, i byłoby w tym coś nie­spra­wie­dli­wego. Do dzi­siaj Amina nie weszła do pan­te­onu świę­tych, podob­nie jak żaden z jej braci. Jagan spraw­dzał to w FSB za każ­dym razem, gdy zgi­nął jakiś cze­czeń­ski bojow­nik lub wybu­chła smiert­nica.

Jeżeli żyją gdzieś na świe­cie, odnajdę ich. Na pewno! – powta­rzał regu­lar­nie po cichu i na głos.

6

Zaczęła się już pora desz­czowa i nad ostrymi szczy­tami gór Ajban i Dża­bal Nukum ota­cza­ją­cych Sanę zbie­rały się chmury wypię­trzone na kilka kilo­me­trów. Wyglą­dały, jakby były wykute z solid­nego mar­muru.

Karol naj­bar­dziej lubił przy­jeż­dżać do Jemenu wła­śnie w porze desz­czo­wej. Gwał­towne burze jak wodo­spady oczysz­czały wtedy ulice mia­sta i popra­wiały suche zwy­kle powie­trze. Wszy­scy nagle nabie­rali chęci do życia, bo przez następne kilka mie­sięcy wypa­lona dotąd zie­mia obro­dzi wspa­niale, w wielu miej­scach kraj soczy­ście się zazie­leni i oży­wią się ptaki Kau­ka­banu. Można by sądzić, że na Pół­wy­spie Arab­skim tylko Jemeń­czycy mogą mówić, że w ich kraju wystę­pują dwie pory roku. Karol jed­nak uwa­żał to stwier­dze­nie za grubo prze­sa­dzone, bo na pusty­niach ni­gdy nie padał deszcz.

Samo­lot linii Royal Jor­da­nian z Ammanu przy­le­ciał o cza­sie, cho­ciaż roz­kład lotów na tej linii był umowny. Podob­nie zresztą jak kodeks dro­gowy, zwy­cza­jowy i w naj­wyż­szym stop­niu ogólny. Ina­czej mówiąc, zasady ruchu dro­go­wego były formą zale­ce­nia, suge­stii, a nie prawa. Mustafa, kie­rowca tak­sówki, za dwa tysiące riali szybko dowiózł Karola z lot­ni­ska El Rahaba do Bab al-Jaman w pół­noc­nej czę­ści sta­rej Sany. Karol oczy­wi­ście ni­gdy nie pozwo­liłby sobie powie­dzieć tak­sów­ka­rzowi, że Koran ma nie­wiele wspól­nego z zasa­dami ruchu dro­go­wego, ale obec­ność Allaha z pew­no­ścią pomo­gła im doje­chać bez­piecz­nie.

Ostatni raz był w Jeme­nie ponad dwa mie­siące temu, w górach u Sajeda al-Sza­riego. Jed­nak od tego czasu dzia­ła­nia Ame­ry­ka­nów nabrały nie­spo­dzie­wa­nej aktyw­no­ści, a drony coraz czę­ściej krą­żyły po nie­bie, więc szef jemeń­skiej Al-Kaidy musiał cza­sowo zerwać kon­takty z oto­cze­niem.

Dla­tego jego łącz­ni­kiem w Sanie był teraz Raszid z klanu Sajeda. Odważny młody czło­wiek, ale tak zaśle­piony w walce o sprawę islamu, że Karol miał spore wąt­pli­wo­ści, czy jest odpo­wiedni do roli, którą mu powie­rzono. Pla­no­wał poroz­ma­wiać o tym z Saje­dem, jak tylko nada­rzy się oka­zja.

Sajed bar­dzo liczył się ze zda­niem Karola, ale nie dla­tego, że był on Euro­pej­czy­kiem i znał kilka języ­ków, tylko przede wszyst­kim dla­tego, że był jedyny i nie­za­stą­piony. Mógł być tym, kim chciał. Żaden z nich ni­gdy nie zagrałby takiej roli!

Argu­men­to­wał zawsze pro­sto, a jego prag­ma­tyzm był czymś zupeł­nie nie­po­ję­tym w tym śro­do­wi­sku. Nie uzna­wał praw kla­nów i dzięki temu Al-Kaida miała się dobrze i otwie­rały się przed nią cał­kiem cie­kawe per­spek­tywy. Rozu­miał to Sajed, Omar i – co naj­waż­niej­sze – Ajman, który teraz ofi­cjal­nie naj­le­piej wie­dział, co jest dobre dla Bazy.

Wysiadł przy bra­mie Bab al-Jaman. Po jej dru­giej stro­nie zaczy­nało się Stare Mia­sto. U ulicz­nego sprze­dawcy kupił dwa kubki zim­nego soku z limonki i przy­siadł na kamien­nym murku.

Mimo że w Jeme­nie czuł się jak w domu, tym razem tę har­mo­nię zakłó­cały nie­ustanne myśli o Zuzie.

Nie­stety, nie zdą­żył przed wyjaz­dem usta­lić, w któ­rej fir­mie pra­cuje, ale nie miało to więk­szego zna­cze­nia, skoro wie­dział, gdzie mieszka. Był już gotowy z nią poroz­ma­wiać. Prze­pro­wa­dzić naj­waż­niej­szą roz­mowę życia. Szy­ko­wał się do niej przez cały czas. Miał przy­go­to­wane odpo­wie­dzi na jej pyta­nia. Miał też swoje pyta­nia, ale jego wyobraź­nia bie­gła upo­rczy­wie do chwili, kiedy wej­dzie do jej miesz­ka­nia i zanim zaczną roz­ma­wiać, będą się kochać. I ta myśl pozba­wiała go pano­wa­nia nad sobą, wyzwa­lała pod­nie­ce­nie, przez które tra­cił samo­kon­trolę. Potrze­bo­wał potem sporo czasu, by wyzwo­lić się z uści­sku tego marze­nia i zacząć myśleć logicz­nie. Zaczy­nał się bać sam sie­bie.

Gdyby nie to, że Sajed pole­cił mu natych­mia­stowy przy­jazd do Sany, byłby już praw­do­po­dob­nie po roz­mo­wie z Zuzą. A kto wie, może byłaby teraz z nim, tu, w jego Ara­bii.

Było wcze­sne popo­łu­dnie, jakieś dwa­dzie­ścia osiem stopni, bez­wietrz­nie, wil­gotno, z nie­wiel­kim zachmu­rze­niem. Na nie­bie domi­no­wał sło­neczny dysk. Karol lubił taką pogodę. Zimny sok z limonki sma­ko­wał wyśmie­ni­cie. Stare Mia­sto w Sanie było dla niego kwin­te­sen­cją wszyst­kiego co arab­skie, pozba­wione jakie­go­kol­wiek kon­for­mi­zmu, pełne piękna i prawdy o histo­rii Ara­bia Felix. Sana miała to, czego nie miało żadne inne arab­skie mia­sto – Żywą Prze­szłość! Pogoda, archi­tek­tura, ludzie… wła­ści­wie wszystko razem sta­no­wiło nie­ro­ze­rwalną kom­po­zy­cję ozdo­bioną duchem islamu i wonią przy­praw. Parzo­nej po turecku świeżo mie­lo­nej kawy z kar­da­mo­nem, ciem­no­żół­tego curry, bor­do­wego sumaku.

Ruszył wypo­le­ro­wa­nymi przez wieki wąskimi bru­ko­wa­nymi ulicz­kami sta­rej Sany, by dotrzeć do suku Al-Milh, gdzie stra­gan z san­da­łami miał Rama­dan, który od dwóch lat był jego pierw­szym łącz­ni­kiem. Wyłącz­nie jego łącz­ni­kiem.

Aden, Sana to były mia­sta Karola, jego miej­sce na ziemi. Lokalne służby spe­cjalne ofi­cjal­nie z suk­ce­sami wal­czyły z Al-Kaidą, ale w rze­czy­wi­sto­ści robiły tylko to co nie­zbędne, byle nie dopro­wa­dzić do wojny domo­wej, jak w Iraku czy Afga­ni­sta­nie. Bojow­nicy z Jemenu już kilka razy poka­zali, do czego są zdolni.

Al-Kaida Pół­wy­spu Arab­skiego opiera się na związ­kach ple­mien­nych i świę­tym pra­wie gości, a to są więzy znacz­nie sil­niej­sze niż jakie­kol­wiek rela­cje pań­stwowe. Karol, mimo że czuł się bez­piecz­nie, musiał prze­strze­gać zasad kon­spi­ra­cji nawet tutaj, bo był łącz­ni­kiem Al-Kaidy. Naj­waż­niej­szym!

Po spra­wie Nige­ryj­czyka Omara, który spar­to­lił robotę w samo­lo­cie Nor­th­west Air­li­nes, Ame­ry­ka­nie mocno się zde­ner­wo­wali i zaczęli naci­skać na wła­dze jemeń­skie, by ostrzej roz­pra­wiły się z miej­scową Al-Kaidą.

Zawsze uwa­żał, że naj­pierw nazywa się Karol Hamond, a dopiero potem Safir as-Salam ibn Butrus. Uży­wał zresztą tak wielu nazwisk i doku­men­tów, że wła­ści­wie było to obo­jętne, jak się nazywa. Jed­nak imię Karol nadali mu rodzice, a nazwi­sko Hamond otrzy­mał po ojcu i dla­tego miały dla niego szcze­gólne zna­cze­nie. Czuł się Pola­kiem wyzna­nia muzuł­mań­skiego, jak jego prze­wod­nik duchowy Michał Czaj­kow­ski herbu Jastrzę­biec, a nie jakiś Jusuf Islam.

Choć teraz modlił się i cho­dził do meczetu sta­now­czo za rzadko, by zado­wo­lić współ­braci, to miał czy­ste sumie­nie, bo był przede wszyst­kim wojow­ni­kiem Allaha i ważną posta­cią dżi­hadu. Lecz dżi­had Karola Hamonda był obli­czony nie tylko na sze­rze­nie islamu, lecz rów­nież na walkę o wyzwo­le­nie i spra­wie­dli­wość. Skie­ro­waną prze­ciw kapi­ta­li­stom, oli­gar­chom, dyk­ta­to­rom i ame­ry­kań­skiej demo­kra­cji siły, Rosji i Chi­nom i wszyst­kim tym, któ­rzy są z nimi. Prze­ciw glo­ba­li­za­cji wedle ich stan­dar­dów.

Od dawna był prze­ko­nany, że musi się poświę­cić walce. Na świe­cie nikt już nie wal­czył z mono­po­lem na jedyną prawdę jude­oła­ciń­skiego świata, tylko islam, reli­gia ludzi bied­nych, okra­da­nych z toż­sa­mo­ści, god­no­ści i majątku.

Odkąd wypa­liły się komu­ni­styczne ide­ały, zni­kła nadzieja świa­to­wej rewo­lu­cji i upadł Zwią­zek Radziecki, a Chiny już tylko for­mal­nie nazy­wają się Ludową Repu­bliką i bez­względ­nie kolo­ni­zują świat swoim kapi­ta­łem, Koran pozo­stał ostat­nią szansą na wyzwo­le­nie. W Ame­ryce Połu­dnio­wej dawni rewo­lu­cjo­ni­ści, czci­ciele Tupaca Amaru i Che Guevary, zostali demo­kra­tycz­nymi pre­zy­den­tami i pre­mie­rami, ale liczba faweli wcale się przez to nie zmniej­szyła. Chry­stus z kara­bi­nem na ramie­niu strzeże teraz już tylko pól koka­ino­wych.

Mimo że miał wiele wąt­pli­wo­ści, to gdy zro­bił pierw­szy krok na tej dro­dze, wie­dział, że nie może się cof­nąć. I ni­gdy tego nie żało­wał! Nawet przez chwilę! Wie­dział, że zgi­nie, lecz nie bał się śmierci, i nie dla­tego, że uspo­ka­jała go wizja raju i tłumu hurys, ale dla­tego, że warto jest wal­czyć o lep­szy świat, lep­szego czło­wieka, oddać życie za wol­ność i rów­ność, za cier­pią­cych.

Ni­gdy też nie zaak­cep­to­wał tali­bów i waha­bi­tów, bo wie­dział, że to nie­unik­nione zja­wi­sko uboczne trwa­ją­cej rewo­lu­cji. Był prze­ko­nany, że islam pora­dzi sobie z tym pro­ble­mem póź­niej. Jak każda rewo­lu­cja. Na razie są potrzebni. Uwa­żał, że kiedy naród odzy­ska swoje bogac­twa natu­ralne, będzie można edu­ka­cją wal­czyć z zaco­fa­niem w świe­cie islamu i cywi­li­za­cja ta roz­kwit­nie jak przed wie­kami. Pojawi się Mahdi. Znikną tali­bo­wie, waha­bici, sala­fici – jak znik­nęli albi­gensi i kata­rzy – gdy wyznawcy Allaha zaczną czy­tać także inne książki niż tylko Koran i Sunnę i gdy nie będą im potrzebni pośred­nicy, by zro­zu­mieć ten naj­trud­niej­szy prze­wod­nik po życiu czło­wieka.

O tym, jak Safir poj­mo­wał islam­ską rewo­lu­cję, nie wie­dział w Bazie nikt. On sam nie dzie­lił się z nikim swo­imi poglą­dami, cho­ciaż miał je dobrze ukształ­to­wane. Chwi­lami popa­dał w znie­chę­ce­nie, kiedy widział bez­kres wyznaw­ców islamu uni­ka­ją­cych jakiej­kol­wiek próby jego zro­zu­mie­nia i pozba­wio­nych woli odna­le­zie­nia w nim nie tylko wiary, lecz także idei i myśli łączą­cej ludzi. Kiedy jed­nak patrzył na białą masę wier­nych jak mgła­wica galak­tyczna cudow­nie wiru­jącą w Mekce pod­czas hadżu, to czuł, że w tym ruchu jest potężna magiczna siła, jakiej nie ma ni­gdzie na świe­cie.

Nikt ni­gdy nie pokona eks­tre­mi­stów islam­skich, nie ma takiej armii na świe­cie, tylko sami muzuł­ma­nie mogą to zro­bić. Karol dobrze o tym wie­dział i był prze­ko­nany, że kie­dyś tak będzie.

7

Kon­rad wyjął z nie­bie­skiej tek­tu­ro­wej teczki kil­ku­stro­ni­cowy doku­ment spo­rzą­dzony pro­stą bez­sze­ry­fową czcionką. Była to jego wła­sna rela­cja ze spo­tka­nia z part­ne­rami z Säpo, którą spo­rzą­dził we wrze­śniu ubie­głego roku po powro­cie ze Szwe­cji.

Teraz musiał przy­po­mnieć sobie szcze­góły sprawy Hansa Jor­gen­sena, rosyj­skiego nie­le­gała w Szwe­cji, i wszystko, co się wtedy wyda­rzyło. Bo cho­ciaż mogło się wyda­wać, że sprawa zakoń­czyła się wraz z jego śmier­cią, to jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści tak nie było. Toczyła się dalej z nowym impe­tem i dostar­czała wielu war­to­ścio­wych infor­ma­cji. Cza­sami wprost bez­cen­nych!

Przy­nio­sła też nie­za­mie­rzone skutki uboczne. Zro­dziło się coś szcze­gól­nego, więź sym­pa­tii mię­dzy ofi­ce­rami AW i Säpo, przy­pie­czę­to­wana przez Mar­cina Dolskiego i Hasana Mar­dana wspólną miło­ścią do moto­cy­kli Har­ley-David­son.

War­szawa, 2009.09.09

Ści­śle tajne

Egzem­plarz poje­dyn­czy

NOTATKA SŁUŻ­BOWA

dot. wizyty dele­ga­cji Wydziału Q AW w Szwe­cji w dniach 02–04 bm.

Skład dele­ga­cji AW: naczel­nik mjr Kon­rad Wol­ski, z-ca naczel­nika kpt. Sara Kor­ska i inspek­tor por. Mar­cin Dolski.

Strona Säpo: z-ca szefa Säpo Kurt Lövenström, szef Wydziału Rosja KW Olaf Svens­son, ofi­cer Linda Lund, ofi­cer Hasan Mar­dan i ofi­cer KSI Per Gusta­vs­son.

Do Sztok­holmu nasza dele­ga­cja przy­le­ciała o godz. 9.50. Z lot­ni­ska ode­brał nas Olaf Svens­son, któ­rego pozna­łem już wcze­śniej pod­czas jego wizyty w War­sza­wie w związku ze sprawą H. Jor­gen­sena. W samo­cho­dzie poin­for­mo­wał nas o pro­gra­mie wizyty.

Uda­li­śmy się mini­bu­sem Säpo do hotelu Scan­dic Ser­gel Plaza w cen­trum Sztok­holmu. O godzi­nie 13.00 Olaf Svens­son ode­brał nas z hotelu i poje­cha­li­śmy samo­cho­dem na lunch do restau­ra­cji Kung­shol­men.

Sashimi było wyborne – pomy­ślał Kon­rad. To cie­kawe, że taka pro­sta potrawa może w róż­nych miej­scach róż­nie sma­ko­wać… To nie pizza, nie chińsz­czy­zna…

W restau­ra­cji ocze­ki­wali nas wszy­scy ww. ofi­ce­ro­wie szwedzcy.

Ofi­cjal­nie przy­wi­tał nas Kurt Lövenström w imie­niu szefa Säpo Pauls­sona.

Przed­sta­wi­łem człon­ków naszej dele­ga­cji, a Lövenström – ofi­ce­rów Säpo. Następ­nie poin­for­mo­wał krótko, że po lun­chu udamy się do sie­dziby Säpo, gdzie omó­wimy wszyst­kie inte­re­su­jące nas sprawy.

Lunch prze­biegł w nad­zwy­czaj ser­decz­nej i przy­ja­ciel­skiej atmos­fe­rze. Korzystną oko­licz­no­ścią było to, że, jak już wspo­mi­na­łem, Svens­son i Gusta­vs­son byli w Pol­sce wcze­śniej i mie­li­śmy oka­zję poznać się bli­żej. Z uwagi na miej­sce roz­mowy doty­czyły tema­tów poza­służ­bo­wych.

O godz. 14.20 uda­li­śmy się do sie­dziby Säpo na Polhems­ga­tan. Roz­mowy odbyły się w pomiesz­cze­niu spe­cjal­nym.

Roz­po­częły się od wystą­pie­nia Lövenströma, który podzię­ko­wał AW za infor­ma­cje doty­czące Jor­gen­sena, a w szcze­gól­no­ści za opis jego spo­tka­nia z Zeno­nem Ruper­tem w Sopo­cie. Miały one decy­du­jące zna­cze­nie dla pro­wa­dze­nia całego roz­pra­co­wa­nia. W nawią­za­niu do słów L. poin­for­mo­wa­łem, że auto­rem sprawy był por. Mar­cin Dolski.

Mar­cin wyglą­dał wtedy, jakby miał za chwilę eks­plo­do­wać z zadę­cia – przy­po­mniał sobie z roz­ba­wie­niem Kon­rad. Rze­czy­wi­ście! Hasan Mar­dan pod­szedł wtedy do niego, żeby mu pogra­tu­lo­wać. Tak było!

Następ­nie Lövenström poin­for­mo­wał, że sprawa Jor­gen­sena nie dość, że się nie zakoń­czyła, to jesz­cze nabrała nowej dyna­miki i że w ramach szwedz­kich służb spe­cjal­nych, tj. MUST, KSI, Säpo i FRA, powo­łany został spe­cjalny, głę­boko utaj­niony zespół. O wyni­kach jego prac będą suk­ce­syw­nie infor­mo­wane służby part­ner­skie. Lövenström pod­kre­ślił, że ww. służby otrzy­mają infor­ma­cje tylko w takim zakre­sie, jaki nie dopro­wa­dzi do dekon­spi­ra­cji źró­dła.

Kie­row­nic­two pań­stwa, w tym oso­bi­ście pre­mier Szwe­cji, pod­jęło decy­zję, że w dowód uzna­nia dla naszego wkładu w roz­pra­co­wa­nie H. Jor­gen­sena strona pol­ska (Agen­cja Wywiadu) w dro­dze wyjątku otrzyma pełną infor­ma­cję.

Pre­mier rządu szwedz­kiego ma wkrótce podzię­ko­wać oso­bi­ście pre­mie­rowi rządu pol­skiego za wkład pol­skich służb spe­cjal­nych w umac­nia­nie bez­pie­czeń­stwa Szwe­cji.

Pamię­tam, że aż mnie wtedy coś ści­snęło w gar­dle, bo i ja mia­łem poin­for­mo­wać Szwe­dów, że aresz­to­wano nie tylko Ruperta z IPN – pomy­ślał Kon­rad. Jak pre­mier Szwe­cji dowie­dział się o tym od Lövenströma, to pew­nie stra­cił ochotę na roz­mowę ze swoim pol­skim kolegą o wzo­ro­wej współ­pracy służb. Mini­ster obrony Rupert przez kilka lat by­naj­mniej nie umac­niał mię­dzy­na­ro­do­wego bez­pie­czeń­stwa, w tym i Szwe­cji. Wręcz odwrot­nie!

Następ­nie K.L. oddał głos Ola­fowi Svens­so­nowi, który oświad­czył, że wia­do­mość, jaką nam prze­ka­zano za pośred­nic­twem naszego łącz­nika w amba­sa­dzie, nie była kom­pletna. Stwier­dził krótko, że Hans Jor­gen­sen nie zgi­nął w swoim domu w Åkersberdze, tak jak wcze­śniej nas poin­for­mo­wali. Pro­sili o zro­zu­mie­nie, ale sytu­acja po tych dra­ma­tycz­nych wyda­rze­niach była dyna­miczna i musieli naj­pierw upo­rząd­ko­wać sytu­ację u sie­bie.

Głos zabrała Linda Lund, która wraz z Hasa­nem Mar­da­nem i O.S. była uczest­ni­kiem akcji.

Lund potwier­dziła, że prze­ka­zane przez nas infor­ma­cje pozwo­liły Säpo pod­jąć ofen­sywne dzia­ła­nia ope­ra­cyjne wobec Hansa Jor­gen­sena i jego syna Carla Jor­gen­sena, ofi­cera wywiadu szwedz­kiego KSI.

Następ­nie przed­sta­wiła chro­no­lo­gicz­nie prze­bieg wyda­rzeń.

W domu let­ni­sko­wym H.J. w Å., gdzie pla­no­wane było spo­tka­nie J. i jego syna Carla, zain­sta­lo­wana została tech­nika ope­ra­cyjna, pod­gląd i pod­słuch. Säpo miało prze­słanki, żeby przy­pusz­czać, iż będzie w sta­nie uzy­skać tą drogą infor­ma­cje o dzia­łal­no­ści wywia­dow­czej Jor­gen­se­nów na rzecz Rosji. Tym­cza­sem zanim poja­wił się H.J., kamery zare­je­stro­wały w jego domu nie­zna­nego czło­wieka z bli­zną na twa­rzy, mówią­cego po rosyj­sku.

Tego samego dnia ofi­cer poli­cji z dziel­nicy Solna poin­for­mo­wał Säpo, że w tam­tej­szym hotelu zatrzy­mało się dwóch podej­rza­nych rosyj­sko­ję­zycz­nych męż­czyzn. Zamel­do­wał się tylko jeden, o nazwi­sku Gar­bi­now. Posłu­gi­wał się pasz­por­tem łotew­skim. Wie­czo­rem tego samego dnia doszło do strze­la­niny, w któ­rej zgi­nął poli­cjant i jeden pra­cow­nik hotelu, a drugi został ciężko ranny. Póź­niej ranny poli­cjant potwier­dził, że strze­lał do niego męż­czyzna z bli­zną, ujaw­niony wcze­śniej w domu J. Wtedy jed­nakże nasi part­ne­rzy mieli tylko zdję­cie Gar­bi­nowa. Poli­cja roz­po­częła akcję poszu­ki­waw­czą na tere­nie całego kraju. W tym momen­cie sprawa H.J. nie łączyła się jesz­cze ze sprawą Gar­bi­nowa.

Następ­nego dnia rano nasi part­ne­rzy otrzy­mali od SIS infor­ma­cję potwier­dza­jącą, że Gar­bi­now jest odpo­wie­dzialny za doko­nane kilka lat wcze­śniej w Szko­cji zabój­stwo dwóch rosyj­skich nie­le­ga­łów, któ­rzy prze­szli na stronę Bry­tyj­czy­ków. W tym cza­sie usta­lili rów­nież, że czło­wiek z bli­zną, któ­rego zauwa­żono w domu H.J., i ten z hotelu to ta sama osoba. Po ana­li­zie wszyst­kich infor­ma­cji doszli do wnio­sku, że G. i „Bli­zna” to rosyj­skie komando likwi­da­cyjne, które przy­je­chało do Szwe­cji wyeli­mi­no­wać H. Jor­gen­sena i praw­do­po­dob­nie jego syna Carla. Dom H.J. został dodat­kowo zabez­pie­czony przez anty­ter­ro­ry­stów i ukry­tych obser­wa­to­rów, a rów­no­cze­śnie w całym kraju trwały inten­sywne poszu­ki­wa­nia obu Rosjan. Tym­cza­sem do swo­jego domu przy­je­chał H.J., a potem przy­był jego syn z kon­ku­biną (znaną dzien­ni­karką tele­wi­zyjną). Part­ne­rzy sądzili, że do zama­chu może dojść w domu H.J. Nie było wia­domo, jakimi moty­wami mogli kie­ro­wać się Rosja­nie, skoro Jor­gen­se­no­wie dla nich pra­co­wali.

O godz. 23.20 ofi­cer Hasan Mar­dan odna­lazł w zaro­ślach ciało zamor­do­wa­nego ofi­cera z obser­wa­cji. Wkrótce potem oka­zało się, że Gar­bi­now i „Bli­zna” są w domu H.J., który wraz z synem prze­by­wał w piw­nicy, gdzie, jak part­ne­rzy podej­rze­wali, miał urzą­dzoną kry­jówkę. Napast­nicy byli uzbro­jeni w auto­mat MP5 i broń krótką. Mieli też gra­naty. Part­ne­rzy nie mogli dopu­ścić do zabój­stwa Jor­gen­se­nów i wywią­zała się inten­sywna strze­la­nina z oddzia­łem anty­ter­ro­ry­stów. Po pierw­szej wymia­nie ognia dom zaczął się palić. Po ana­li­zie nagra­nego mate­riału part­ne­rzy doszli do wnio­sku, że został pod­pa­lony w piw­nicy. Nastą­piła kolejna wymiana ognia. Napast­nicy użyli dwóch gra­na­tów bły­sko­wych o wyjąt­ko­wej sile raże­nia. Dotych­czas nie­zna­nych. Wymiana ognia trwała kilka minut i zanim dotarło wspar­cie, dom doszczęt­nie spło­nął. Part­ne­rzy zapre­zen­to­wali nam kil­ku­mi­nu­towy film nakrę­cony przez kamery wewnątrz i na zewnątrz domu.

Następ­nie głos zabrał ofi­cer Hasan Mar­dan.

W trak­cie strze­la­niny H.M. prze­by­wał z dru­giej strony domu, pod oknem. „Bli­zna” praw­do­po­dob­nie wysko­czył przez okno i spadł na H.M., który stra­cił przy­tom­ność. Gdy już nie­mal cały drew­niany dom obej­mo­wały pło­mie­nie, H.M. odzy­skał przy­tom­ność i zauwa­żył, że z okienka w pod­piw­ni­cze­niu wysuwa się Hans Jor­gen­sen, a po chwili wyciąga nie­przy­tom­nego Carla. Po kilku minu­tach dotarł heli­kop­ter ze wspar­ciem i straż pożarna, ale dom prak­tycz­nie już spło­nął.

Ponow­nie głos zabrał Olaf Svens­son.

Hans i Carl Jor­gen­se­no­wie nie zgi­nęli. Nie spło­nęły też doku­menty. Obaj zostali natych­miast prze­wie­zieni do taj­nego ośrodka KSI na wyspie w pobliżu Sztok­holmu. Jak się oka­zało po ich prze­słu­cha­niu, Hans Jor­gen­sen w rze­czy­wi­sto­ści nazywa się Andriej Woł­kow­ski. Był rosyj­skim nie­le­ga­łem naj­pierw w Danii, a następ­nie w Szwe­cji. Uro­dził się przed wojną jako oby­wa­tel Pol­ski we wsi Mie­dwiedki pod Grod­nem. Obaj, ojciec i syn, jed­no­znacz­nie przy­znali, że następ­nego dnia miał się oddać w ręce władz szwedz­kich. Nikt oprócz Carla nie wie­dział, że zamie­rza się ujaw­nić. Sam Carl nie był współ­pra­cow­ni­kiem rosyj­skich służb. Nato­miast Rosja­nie praw­do­po­dob­nie wie­dzieli, że jest on ofi­ce­rem szwedz­kiego wywiadu, i Gar­bi­no­wowi kate­go­rycz­nie zaka­zano jego eli­mi­na­cji. Sprawa ta jest obec­nie przed­mio­tem szcze­gó­ło­wego bada­nia, ponie­waż Carl oso­bi­ście pro­wa­dził naj­waż­niej­szą szwedzką agen­turę w obwo­dzie kali­nin­gradz­kim. Ma to szcze­gólne zna­cze­nie, gdyż Hans ni­gdy nie poin­for­mo­wał Moskwy, że jego syn jest ofi­ce­rem szwedz­kiego wywiadu. Wciąż otwarte pozo­staje zatem pyta­nie, dla­czego Rosja­nie chcieli zabić Hansa Jor­gen­sena, cho­ciaż nie wie­dzieli, że ma zamiar zde­zer­te­ro­wać, a posta­no­wili oszczę­dzić jego syna Carla. Part­ne­rzy poin­for­mo­wali nas, że nie wyklu­czają wer­sji, iż Rosja­nie mają agenta wewnątrz szwedz­kich służb i zorien­to­wali się, że Hans jest roz­pra­co­wy­wany. W związku z tym Svens­son spy­tał, czy możemy podobną ana­lizę prze­pro­wa­dzić w naszej służ­bie.

Poin­for­mo­wa­łem wów­czas part­ne­rów, że oczy­wi­ście takiej ana­lizy doko­namy, jed­nakże Jor­gen­se­nem zain­te­re­so­wa­li­śmy się na prośbę strony szwedz­kiej. Ponadto aresz­to­wa­nie agenta Ruperta, z któ­rym się spo­tkał H.J., nastą­piło już po wyda­rze­niach w Åkersberdze. Zatem wyciek z naszej strony jest mało praw­do­po­dobny. O spra­wie Jor­gen­sena wie­działy w AW trzy osoby. Zapew­ni­łem jed­nak part­ne­rów, że sprawę zba­damy dogłęb­nie i o wszyst­kim ich poin­for­mu­jemy.

Olaf Svens­son ujaw­nił, że Hans Jor­gen­sen prze­ka­zał ura­to­wany z pożaru przy pomocy H. Mar­dana zbiór bez­cen­nych doku­men­tów, a w szcze­gól­no­ści notat­nik, który pro­wa­dził skru­pu­lat­nie od lat. W notat­niku tym, nazwa­nym „Ber­ling­ske-Posten 1953”, H.J. zapi­sy­wał wszyst­kie czyn­no­ści, które wyko­ny­wał. Ponie­waż był upla­so­wany w Urzę­dzie Imi­gra­cyj­nym, spe­cja­li­zo­wał się w przy­go­to­wy­wa­niu i lega­li­zo­wa­niu prze­rzu­ca­nych na Zachód radziec­kich i rosyj­skich nie­le­ga­łów. Part­ne­rzy pro­wa­dzą w tej chwili szcze­gó­łową ana­lizę tego doku­mentu, ale już wstęp­nie oce­niają, że jest to mate­riał o ogrom­nym zna­cze­niu ope­ra­cyj­nym. Dodat­kowo H.J. mimo pode­szłego wieku ma dosko­nałą pamięć i prze­ja­wia wolę współ­pracy.

W związku z tym part­ne­rzy, za zgodą pre­miera, pod­jęli decy­zję o utaj­nie­niu sprawy Jor­gen­se­nów. Następ­nego dnia zwo­łana została kon­fe­ren­cja pra­sowa, na któ­rej ofi­cjal­nie poin­for­mo­wano o śmierci Hansa Jor­gen­sena, Carla Jor­gen­sena i Igora Gar­bi­nowa oraz nadano wyda­rze­niom w Åkersberdze cha­rak­ter kry­mi­nalny.

Jak się póź­niej oka­zało, Gar­bi­now i „Bli­zna” dotarli do domu Jor­gen­sena skra­dzioną łodzią moto­rową, którą póź­niej odna­le­ziono zato­pioną u wybrzeży Wysp Alandz­kich. Na tej pod­sta­wie part­ne­rzy zakła­dają, że „Bli­zna” wydo­stał się tą łodzią do Rosji przez Fin­lan­dię. Brak bliż­szych danych na temat tego czło­wieka. Wia­domo, że jest bru­talny, bez­względny i wyjąt­kowo nie­bez­pieczny. Zdję­cia z kamer są słabe i znie­kształ­cone efek­tem „rybiego oka”, lecz part­ne­rzy pra­cują nad stwo­rze­niem por­tretu „Bli­zny”. Nie usta­lono, który z nich zamor­do­wał ofi­cera Säpo. Media zostały poin­for­mo­wane ogól­ni­kowo, że funk­cjo­na­riusz zgi­nął w walce. For­mal­nie pro­ku­ra­tura umo­rzyła śledz­two w związku ze śmier­cią sprawcy, tj. Gar­bi­nowa. W oce­nie part­ne­rów to naj­słab­szy punkt pro­wa­dzo­nej ope­ra­cji, ponie­waż Rosja­nie praw­do­po­dob­nie wie­dzą, że ofi­cer zgi­nął w wyniku pod­cię­cia gar­dła. „Bli­zna” wydo­stał się, ale nie wia­domo, jaką wer­sję wyda­rzeń przed­stawi swoim prze­ło­żo­nym w Moskwie.

Głos zabrała Linda Lund.

Zapy­tana, dla­czego Jor­gen­sen zde­cy­do­wał się przejść na naszą stronę, potwier­dziła, że był to wynik jego głę­bo­kiej prze­miany psy­chicz­nej, na którą miało wpływ wiele czyn­ni­ków. Sprawa ta jest przed­mio­tem głę­bo­kiej ana­lizy psy­cho­lo­gicz­nej i fak­to­gra­ficz­nej. Już teraz jed­nak widać, jakie były dwa zapewne naj­waż­niej­sze czyn­niki. Po pierw­sze, H.J. bał się, że Rosja­nie się zorien­tują, kim jest jego syn (pra­co­wał prze­cież na kie­runku rosyj­skim), i nie­wy­klu­czone, że tak wła­śnie się stało. Po dru­gie, H.J. otrzy­mał od Ruperta kopię doku­mentu (raport pro­fe­sora Bardy), w któ­rym jest mowa o jego rodzin­nej wsi Mie­dwiedki na Gro­dzieńsz­czyź­nie. Jor­gen­sen prze­czy­tał w nim, że mordu na miesz­kań­cach tej wsi doko­nało NKWD w prze­bra­niu pol­skich par­ty­zan­tów. Zgi­nęła wtedy cała jego rodzina. Nie wie­dział o tym i przez całe życie o zbrod­nię obwi­niał Pola­ków. Na tej oso­bi­stej tra­ge­dii zbu­do­wał całe swoje póź­niej­sze życie, które wiódł i tak pełne wąt­pli­wo­ści aż do dnia, kiedy pojął, co się stało w Mie­dwied­kach. Zro­zu­miał, że nazywa się Hans Jor­gen­sen, a nie Andriej Woł­kow­ski.

To zadzi­wia­jące, z jaką swo­bodą Linda poru­szała się w tema­cie – pomy­ślał Kon­rad. Szkoda, że tak sucho stre­ści­łem to, co mówiła. Piękna dziew­czyna! Już gdzieś widzia­łem ten typ urody… Nawet mówiąc o naszych histo­rycz­nych spra­wach, uży­wała wła­ści­wej ter­mi­no­lo­gii… cho­ciaż to Szwedka…

Part­ne­rzy nie wąt­pią w szcze­rość Hansa i Carla. Obaj dwu­krot­nie prze­szli bada­nia na wario­gra­fie z wyni­kiem nega­tyw­nym. Nie­mniej jed­nak w spra­wie pozo­stało tak wiele zna­ków zapy­ta­nia, a mate­riał wywia­dow­czy jest tak szo­ku­jący (wła­ści­wie O.S. użył słowa „prze­ra­ża­jący”), że jesz­cze długo trzeba będzie pra­co­wać nad uwia­ry­god­nie­niem źró­dła jego pocho­dze­nia (H.J.). Part­ne­rzy zdają sobie sprawę, że nie są w sta­nie prze­pro­wa­dzić tego sami. Nie chcą też na razie anga­żo­wać Ame­ry­ka­nów ani Angli­ków, któ­rzy mają wpraw­dzie duże doświad­cze­nie w pracy na kie­runku rosyj­skim, ale to wła­śnie oni byli głów­nym obiek­tem zain­te­re­so­wa­nia H.J.